Kronos 4/2014. Hegel. Neokolonializm. Biopolityka -  - ebook

Kronos 4/2014. Hegel. Neokolonializm. Biopolityka ebook

0,0
20,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny numer kwartalnika „Kronos”, którego tematem jest Hegel, biopolityka i neokolonializm.

Gdzie leży Europa? Czym ona właściwie jest? Jak uchwycić duchową postać Europy, jej eidos? Czy przynależą do niej „Eskimosi” albo „Indianie z jarmarcznych bud”? Czy za Europejczyków wolno brać „Cyganów od wieków włóczących się po całej Europie”?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 753

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Gdzie leży Europa? Czym ona właściwie jest? Jak uchwycić duchową postać Europy, jej eidos? Czy przynależą do niej „Eskimosi” albo „Indianie z jarmarcznych bud”? Czy za Europejczyków wolno brać „Cyganów od wieków włóczących się po całej Europie”? Są to pytania, które nie dawały spać staremu Husserlowi.

Jest coś bardzo atrakcyjnego w Europejczykach, co wymusza na mieszkańcach innych kontynentów respekt albo wyzwala w nich chęć europeizowania się. Husserl pisał o „wrodzonej europejskiemu człowieczeństwu entelechii”. Miał na myśli Logos – język ludzi wolnych, cywilizowanych, charakteryzujący się nastawieniem teoretycznym, zarazem dążeniem do poznawania całości świata i władania nim, do ostatecznego zapanowania nad jego materią. W naturze Europejczyka leży bowiem konkwista, zamiłowanie do podboju, pragnienie oswojenia wszystkiego, co mu się opiera, co pozostaje względem niego obce i jeszcze nie do końca poznane. Kolonializm – trzeba powiedzieć to bardzo dobitnie – wydaje się pierwszym określeniem nastawienia mieszkańców Europy do otaczającego ich świata. Biblijny imperatyw działania – „I napełniajcie ziemię, a czyńcie ją sobie poddaną” (Rdz 1,28) – to przecież fundament oraz credo chrześcijańskiej kultury.

Impuls kolonialny określa ruch całych narodów – na zewnątrz (wyprawy, podboje) i do środka (krwawe wojny toczone w Europie); nadaje dynamikę czynnościom, dzięki którym kontynent ten – bo przecież nie ma lub zaraz nie będzie żadnych innych kontynentów – stopniowo przekształca się – to słowa Husserla – w „nową ludzkość”. Państwa leżące na granicach Europy, Rosja i Ameryka, od których zależeć będzie przyszły kształt świata, to tylko jej przesilenie, jej wzmocniony do karykatury obraz. Dlatego barbarzyńcą jest ten, komu brakuje europejskich słów na samookreślenie, kto nie potrafi zakwestionować założeń własnej kultury, kogo mowa – jak mowa Kalibana składająca się z samych obelg, bełkotu, powtórzeń i pretensji – pozostaje niezrozumiała.

Wokół tak pojętego kolonializmu przez wieki wykuwała się tożsamość europejska polegająca na zaciekawieniu rzeczywistością, dążeniu do hegemonii, na agresji poznawczej i wojnach kulturowych. Nie ma co się na to obrażać ani udawać, że tak nie było, że bezwzględne dążenie do panowania nad innymi to chwilowe zaćmienie umysłu europejskiego, duchowa aberracja, na którą znajdzie się jakiś sposób.

Na tle zaszczepionego na duchu europejskim dążenia do zawłaszczania rzeczywistości czymś zagadkowym wydaje się jego nowa postać, ochrzczona mianem neokolonializmu. Neokolonializm, mówiąc skrótem, polega na tym, że kolonizowany człowiek kolonizuje w gruncie rzeczy samego siebie. Wyrzeka się imienia Boga, któremu przez setki lat wznosił najświetniejsze pomniki kultury europejskiej (nie ma innej, inne „kultury” to kicz, cepelia, ikebana); porzuca język, w którym do tej pory o sobie myślał, jednocześnie odwołuje się do pożyczonych – sam nie wie, od kogo – pojęć i rozwiązań. Podbite zoomorfemy gatunku homo sapiens – uległe, zastraszone, niesamodzielne – stanowią zaprzeczenie brawury pierwszych kolonistów. Z bezwstydną szczerością rozprawia o ich zbydlęceniu Kojève na spotkaniu w klubie niemieckich przemysłowców. Dostrzega w nich nie ludzi wolnych, lecz klientów i konsumentów uzależnionych od szybko rosnących potrzeb materialnych, przedkładających jedzenie, cuda i tajemnicę nad pozostałe dobra – duchowe i obywatelskie. Ten, kto kolonizuje te bezwiedne, odarte z godności i resztek rozumu istoty – do końca nie wiadomo, kim ten ktoś jest – musi to robić po przyjacielsku i demokratycznie, aby dobra, które im podsuwa, były przyjmowane z wdzięcznością i ochotą. W tym celu pierwszą sztuką, w jakiej musi się wyćwiczyć, jest sztuka dawania. Trzeba nauczyć się tak dawać, by móc jak najwięcej odebrać. „Ich wollte nur darauf aufmerksam machen, dass vom etymologischen Standpunkt aus das Zeitwort ,Geben‘ manchmal besser klingt als das Verbum ,Nehmen‘ – auch wenn es praktisch dasselbe bedeutet!” – powiada Kojève. „Ostateczne rozwiązanie” „kwestii antropologicznej” przynosi więc dawanie, nie eksterminacja.

Trudno wybronić się przed zorganizowaną „dobrocią” neokolonialistów przystrojonych w pióra filantropów. Nie obronią nas przed nimi ani urzędnicy, ani politycy, gdyż oni pierwsi padli ich ofiarą. Pomocy nie znajdziemy też u naszych nauczycieli czy poważanych autorytetów – również oni brali. Właściwie nie ma dobrej drogi wyjścia z tego impasu – impasu filantropii – który stał się udziałem całej Europy. Natomiast pewne jest jedno – nic nie ma za darmo. Dostatek okupiliśmy wolnością, wiara ustąpiła zapotrzebowaniu na cuda, tajemnicę rozwiał nieograniczony z pozoru dostęp do wiedzy i informacji.

Piotr Nowak

Zastępca Redaktora Naczelnego

Alexandre Kojève

KOLONIALIZM Z PERSPEKTYWY EUROPEJSKIEJ

Panie i Panowie!

Zanim rozpocznę swój wykład, chciałbym serdecznie podziękować klubowi Rhein-Ruhr za łaskawe zaproszenie.

Możliwość wygłoszenia wykładu w języku Hegla to dla mnie ogromna radość. Jednocześnie chciałbym z góry przeprosić za mój słaby niemiecki – pozostawia on wiele do życzenia, stąd prośba o wyrozumiałość.

Ponadto chciałbym powtórzyć to, co pan Koch już państwu powiedział. Mianowicie, że wszystko, co tu powiem, jest moją osobistą opinią, którą przedstawiam bynajmniej nie jako francuski urzędnik, lecz wyłącznie jako osoba prywatna, a także poniekąd jako niegdysiejszy student Uniwersytetu w Heidelbergu.

Chciałbym także podkreślić, że w moim wykładzie zupełnie świadomie i z rozmysłem unikam wszystkiego, co mogłoby być w jakimkolwiek sensie polityczne lub wyglądać na takie. Zamierzam radykalnie zdepolityzować wszystkie pojęcia, które będę tu rozpatrywał, szczególnie pojęcie tak zwanego „kolonializmu”. Wszystkie problemy będę zatem rozważał z perspektywy czysto ekonomicznej, a zwłaszcza z perspektywy ekonomii państwowej.

I

Słowo „kapitalizm” zostało ukute w XIX wieku, a Karol Marks nadał temu pojęciu bardzo precyzyjne, ekonomiczne znaczenie.

Przez „kapitalizm” Marks rozumiał system ekonomiczny charakteryzujący się następującymi cechami. Po pierwsze, gospodarka „kapitalistyczna” jest gospodarką uprzemysłowioną. Po drugie, przemysłowe środki produkcji nie należą w tym systemie do fizycznie pracującej (za pomocą tych środków produkcji) większości populacji, lecz do politycznie i ekonomicznie „wiodącej” czy też „przewodniej” mniejszości, czyli elity tak zwanych kapitalistów. Po trzecie, system ten został ustanowiony w taki sposób, iż pracująca większość, tak zwany proletariat, nie czerpie absolutnie żadnych zysków z postępu technicznego, z industrializacji czy też, innymi słowy, z racjonalizacji środków produkcji.

Postęp techniki przemysłowej zwiększył wydajność pracy, dziś nazywaną „produktywnością”. Wytwarzanej w procesie pracy „wartości dodanej” nie wypłacano masom pracującym – zatrzymywała ją kapitalistyczna mniejszość. Tym samym pracująca większość populacji pozostała – mimo postępu technicznego – na tym samym poziomie życiowym, który, co więcej, stanowił życiowe minimum i tylko dlatego nie mógł być dalej obniżony. Postęp techniczny pozwalał natomiast na stałe zwiększenie dochodów kapitalistycznej mniejszości.

Świadomie używam sformułowania „zwiększenie dochodów”, a nie „poziomu życiowego”. Tak samo bowiem jak istnieje minimum życiowe, tak jest też maksimum, czy też, powiedzmy, życiowe optimum, którego się nie przekracza. Ten optymalny poziom został osiągnięty przez „wiodącą” mniejszość na długo przed uprzemysłowieniem. Marks uznał to za coś dobrego i twierdził tak nawet w swoich pracach naukowych.

Tylko nieznaczna część kapitalistycznej wartości dodanej była de facto konsumowana. Niemal wszystko było „inwestowane”, a zatem służyło dalszemu postępowi, to znaczy ekspansji i „wypełnianiu” industrializacji czy też racjonalizacji gospodarki państwowej.

Wszelako, jak już wspomniałem, „kapitalizm”, który miał na myśli Marks, był tak ustanowiony, ażeby pracująca większość w ogóle nie czerpała korzyści z postępu. I choć nie stawała się ona biedniejsza w sensie absolutnym (co zresztą nie było zgoła możliwe), to jednak ubożała w sensie relatywnym, mianowicie różnica między jej dochodami a łącznymi dochodami elity stawała się coraz większa.

Z tej marksistowskiej teorii tworzenia kapitału i wartości dodanej sam Marks oraz tak zwani marksiści XIX wieku wyciągnęli znane społeczne i polityczne konsekwencje – „rewolucja społeczna” została obwieszczona jako historyczna konieczność. Powiadano, że wytwarzanie kapitału w oparciu o wartość dodaną niszczy równowagę społeczną, a cały system prędzej czy później runie w gruzy. Ten gwałtowny upadek kapitalizmu nazwano właśnie „rewolucją społeczną”.

Dziś można stwierdzić, że marksistowscy prorocy się pomylili. W prawdziwie kapitalistycznych krajach nie miała miejsca żadna „rewolucja społeczna” i żaden poważny człowiek nie będzie twierdził, że istnieje w tych krajach możliwość takiej rewolucji.

Nie sposób obecnie zaprzeczać dłużej tym faktom, ale można je fałszywie interpretować. Można twierdzić, że Marks mylił się w swych prognozach, ponieważ opierały się one na fałszywych podstawach teoretycznych. W istocie często tak twierdzono. Moim jednak zdaniem tego rodzaju wytłumaczenie jest nie tylko samo w sobie błędne, lecz także niebezpieczne. Marks bowiem mylił się nie dlatego, że jego podstawy teoretyczne były niesłuszne, lecz właśnie dlatego, że były prawdziwe.

Skąd zatem wzięła się ta powszechnie dziś uznawana pomyłka Marksa? Nie stąd, że na Zachodzie nie było żadnej rewolucji, choć opisany przez Marksa kapitalizm nadal istnieje. Także nie stąd, że nigdy nie było takiego kapitalizmu, jaki on opisuje (jak często twierdzono w minionym stuleciu). W istocie Marks mylił się przede wszystkim dlatego, że w jego czasach kapitalizm był dokładnie tym, za co on go miał, a po drugie dlatego, że taki właśnie kapitalizm sam rozwiązywał odkryte i opisane przezeń problemy ekonomiczne. I to zmierzając we wskazanym przez samego Marksa kierunku. Wszelako nie na sposób „rewolucyjny” i „dyktatorski”, lecz przyjacielski i demokratyczny.

Marks i marksiści mylili się naprawdę tylko co do jednego. Zakładali, że kapitaliści są dokładnie tak naiwni i krótkowzroczni, dokładnie tak nierozumni i ślepi jak burżuazyjni ekonomiści państwowi i w ogóle intelektualiści, którzy wierzyli, że „obalili” teorię Marksa za pomocą mniej lub bardziej opasłych tomów. Gdyby rzeczywiście tak było, to Marks z pewnością nie pomyliłby się w swych prognozach. De facto jednak tak nie było. Kapitaliści publikowali „antymarksistowskie” książki, a czasem nawet (jako młodzi studenci) je czytali, lecz czynili coś zgoła przeciwnego, niż można by z tych książek wywnioskować. Mianowicie rekonstruowali kapitalizm na marksistowską modłę.

Krótko mówiąc, kapitaliści widzieli dokładnie to samo, co widział i opisywał Marks (jakkolwiek niezależnie od niego i z pewnym opóźnieniem). Dostrzegali mianowicie, że kapitalizm nie może się rozwijać ani nawet istnieć, jeżeli „wartość dodana” wytwarzana przez technologie przemysłowe nie będzie rozdzielana pomiędzy mniejszość kapitalistów a pracującą większość. Innymi słowy, postmarksistowscy kapitaliści zrozumieli, że nowoczesny, wysoce uprzemysłowiony kapitalizm produkcji masowej nie tylko pozwala na stały wzrost dochodów oraz poziomu życiowego pracujących mas, lecz wręcz go wymaga. I zgodnie z tym postępowali.

Krótko mówiąc, kapitaliści zrobili dokładnie to, co zgodnie z marksistowską teorią powinni byli zrobić, aby uczynić „rewolucję społeczną” niemożliwą, to znaczy zbędną. Ta „marksistowska” przebudowa pierwotnego kapitalizmu została dokonana w dużej mierze anonimowo. Wszelako, jak zawsze, także i tutaj pojawił się wielki ideolog, mianowicie Henry Ford. Można zatem powiedzieć, że Henry Ford był jedynym wielkim, autentycznym marksistą XX wieku. Wszyscy inni tak zwani teoretycy byli w mniejszym lub większym stopniu „romantykami”, którzy, co więcej, zniekształcili marksistowskie teorie, aby dopasować je do niekapitalistycznych stosunków, to jest do takich właśnie systemów gospodarczych, jakich Marks nie miał na uwadze.

Wszelako po tym, jak Ford z pełną świadomością uczynił to, co zaawansowani kapitaliści robili przed nim mniej lub bardziej nieświadomie, nadeszli intelektualni teoretycy, którzy rozwinęli idee Forda pod hasłem full employment. Uczynili to w uczonym języku niezrozumiałym dla przeciętnego człowieka i byli w tym tak skuteczni, że z trudem można było pojąć, że chodziło tu wciąż o idee Forda, które jawiły się jako prawdziwie marksistowskie. Wraz z ich realizacją de facto dokonywało się stopniowe obalanie teorii pseudomarksistowskich.

Jakkolwiek było, należy przyjąć fakt, że kapitalizm opisywany i krytykowany przez Marksa, to znaczy staroświecki kapitalizm wytwarzający kapitał inwestycyjny przez sztuczne ograniczanie dochodów klasy robotniczej, nie istnieje już w żadnym uprzemysłowionym kraju – z wyjątkiem Rosji sowieckiej, gdzie zresztą nazywa się go socjalizmem, czy nawet komunizmem. Wykazuje on te same socjopolityczne efekty uboczne – policyjne z jednej strony, a rewolucyjne z drugiej – co dziewiętnastowieczny kapitalizm europejski. W zupełnej zgodzie z teorią marksistowską. Albowiem z punktu widzenia tej teorii jest całkowicie obojętne, czy wartość dodana będzie inwestowana przez osoby prywatne, czy przez urzędników państwowych. Ważne jest tylko, że wytwarzająca kapitał wartość dodana jest obliczana w taki sposób, że masy pracujące są utrzymywane na poziomie bliskim minimum.

II

Otóż w tym, co powiedziałem, nie ma zgoła nic nowego. Są to dziś wręcz truizmy. Toteż z pewnością zadajecie sobie Państwo pytanie, dlaczego w ogóle o tym mówię. Tym bardziej że niniejszy wykład nie ma w tytule „kapitalizmu”, lecz „kolonializm”.

Mówiłem o Marksie, o marksistowskim kapitalizmie, jak również o jego pokojowym i demokratycznym czy też, by tak rzec, „politycznym” przezwyciężeniu, ponieważ moim zdaniem ten staroświecki kapitalizm nie został wcale całkowicie i ostatecznie przezwyciężony, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Nie tylko dlatego, że nadal istnieje w Rosji sowieckiej (i w tzw. państwach satelickich) pod mniej lub bardziej słuszną nazwą „socjalizmu”, lecz także dlatego, że nadal – niestety – istnieje on na Zachodzie, gdzie się go dzisiaj nazywa „kolonializmem”.

Sam Marks wszelako miał na względzie jedynie Europę. Było to w jego czasach zupełnie zasadne. Mniej jednak zasadne jest to, że dzisiaj wielu jego następców i krytyków wciąż przyjmuje taką samą perspektywę, jaką mógłby mieć ekonomista państwowy w starożytnym Rzymie. Tyle tylko, że Stany Zjednoczone Ameryki Północnej również są częścią tego orbis terrarum. Tymczasem po II wojnie światowej tak zwany świat zachodni de facto nie jest już zgoła europejski czy nawet euro-amerykański. Jest on również, czy raczej przede wszystkim afrykański i azjatycki, przynajmniej na dłuższą metę.

Jeżeli jednak rozpatruje się świat jako całość, to znaczy takim, jakim rzeczywiście on jest, wówczas nietrudno dostrzec, że marksistowską definicję kapitalizmu można z powodzeniem doń odnieść, i to z wszelkimi jej konsekwencjami, wynikającymi z niej „logicznie”, a zatem nie tylko „faktycznie”, lecz także „koniecznie”.

W istocie widzimy, że obecnie najważniejsze środki produkcji przemysłowej należą do mniejszości euro-amerykańskiej, która jako jedyna czerpie korzyści z postępu technicznego i z roku na rok powiększa swoje dochody, podczas gdy afro-azjatycka większość wprawdzie nie ubożeje w sensie absolutnym (co byłoby fizycznie niemożliwe), jednak staje się relatywnie coraz biedniejsza. Przy czym nie jest tak, że mamy tu do czynienia z dwoma odrębnymi systemami gospodarczymi. Zachodzi bowiem żywotna wymiana ekonomiczna pomiędzy krajami euro-amerykańskimi oraz afro-azjatyckimi. System ten skonstruowany jest w taki sposób, że jedna, mniejsza jego część staje się każdego roku coraz bogatsza, podczas gdy ta druga, większa, nigdy nie wznosi się ponad poziom absolutnego życiowego minimum.

Innymi słowy: w żadnym wysoko uprzemysłowionym kraju – z wyjątkiem Rosji – nie ma dziś „proletariatu” w sensie marksistowskim, to znaczy prawdziwie ubogich warstw społecznych, mogących właściwie tylko egzystować, pozbawionych jakiegokolwiek prawdziwego bogactwa. W tak zwanych „kapitalistycznych” krajach wszyscy są w mniejszym lub większym stopniu bogaci, a nie biedni; wszyscy bowiem żyją tam w – relatywnym, rzecz jasna – bogactwie. Jeżeli jednak weźmie się pod uwagę świat jako całość, to natychmiast widać gigantyczny proletariat, i to w prawdziwie marksistowskim sensie tego słowa. Ponieważ chodzi tutaj o jedność gospodarczą, czyli o system gospodarczy, można powiedzieć, że także w tym systemie mamy do czynienia z „wartością dodaną” w sensie marksistowskim, która w całości przynosi korzyść wyłącznie krajom zarządzającym środkami produkcji przemysłowej.

Z ekonomicznego punktu widzenia jest zupełnie obojętne, w jaki sposób uzyskuje się oraz zachowuje ową „wartość dodaną”. Ważne jest tylko, że przyczynia się ona do akumulacji kapitału w krajach uprzemysłowionych. Można zatem powiedzieć, choć nie bez zastrzeżeń, że nowoczesny, zachodni system gospodarczy jest całkowicie „kapitalistyczny” w marksistowskim sensie tego słowa.

Zachodzi wszelako istotna różnica – i to nie tylko pod względem psychologiczno-politycznym, lecz także ekonomicznym – pomiędzy systemem, w którym wartość dodana pochodzi od mas pracujących w danym kraju, a takim, który czerpie ją z innych krajów. Różnicę tę można uchwycić terminologicznie, definiując pojęcia kapitalizmu, socjalizmu i kolonializmu w następujący sposób. Przez kapitalizm należy rozumieć klasyczny, europejski, dziewiętnastowieczny kapitalizm, czyli system, w którym wartość dodana jest wytwarzana w danym kraju i inwestowana przez osoby prywatne. Mówiąc „socjalizm”, nie mam na myśli socjalizmu teoretycznego, który nigdzie jeszcze nie zaistniał, lecz system faktycznie istniejący dziś w krajach sowieckich. Przez socjalizm sowiecki należy zatem rozumieć taki system, w którym wartość dodana – podobnie jak w kapitalizmie – pochodzi z danego kraju, jednakże jest następnie inwestowana przez państwo. Wreszcie przez kolonializm należy rozumieć taki system, w którym wartość dodana nie jest inwestowana przez państwo, lecz przez inwestorów prywatnych, choć nie pochodzi ona z danego kraju, lecz z zagranicy.

Definicje te pokazują natychmiast, że prawdziwy kapitalizm nigdzie już nie istnieje, jak również że kolonializm jest spokrewniony z owym zanikłym kapitalizmem. Pozwala to zrozumieć, jak doszło do tego, że dzisiejsi marksiści zajmują takie samo stanowisko w stosunku do kolonializmu, jakie w XIX wieku zajmował Marks wobec klasycznego kapitalizmu. Z jednej strony utrzymują oni, że różnica między dochodami afro-azjatyckiej większości oraz euro-amerykańskiej mniejszości stale się powiększa; z drugiej strony wyciągają z tego wniosek, że system ten załamie się ze względu na brak równowagi. Co więcej, zakładają, podobnie jak Marks, że tylko oni widzą te zależności i wypływające z nich konsekwencje, a także uznają dzisiejszych kolonialistów za równie ślepych i nierozumnych jak kapitaliści czasów Marksa.

Gdyby rzeczywiście tak było, to neomarksiści mogliby mieć rację w swoich prognozach dotyczących kapitalizmu. Właśnie dlatego wspomniałem na początku niniejszego wykładu, iż czymś skrajnie niebezpiecznym byłaby fałszywa interpretacja faktu, że prognoza Marksa w odniesieniu do kapitalizmu okazała się błędna. Widzimy bowiem, że kapitalizm nie załamał się, że odkryta przez Marksa „sprzeczność” nadal istnieje. Na Zachodzie de facto nie było żadnej rewolucji społecznej, ponieważ zachodni kapitalizm sam usunął tę sprzeczność, i to na sposób pokojowy, demokratyczny, przebudowując gospodarkę na „fordowską” modłę. Z tego historycznego faktu można logicznie wyciągnąć tylko jeden wniosek: aby uniknąć upadku kolonializmu, należy przebudować go w racjonalny sposób, analogiczny do tego, w jaki kapitaliści przed Fordem, w czasach Forda oraz po nim przebudowali dawny kapitalizm.

III

Sytuacja jest dość osobliwa i w pewnym sensie niepokojąca. W dawnym kapitalizmie marksistowska „sprzeczność” została faktycznie i praktycznie przezwyciężona przez „fordowskich” kapitalistów. Następnie pojawiła się nowa doktryna naukowa, tzw. full employment, i także Stany dopiero później dostosowały się do już istniejącego systemu gospodarczego. Wszelako w dzisiejszym kolonializmie sytuacja jest zgoła odwrotna. Istnieje wiele dobrych teoretycznych prac na temat problematyki kolonialnej (na przykład powstałych w ramach ONZ), jak również stanowiska rządowe oraz programy (na przykład słynny Point IV prezydenta Trumana)[1]. Natomiast praktycy ekonomii zajmują powściągliwe czy wręcz sceptyczne stanowisko i postępują zazwyczaj tak, jakby cała ta sprawa w ogóle ich nie dotyczyła, ponieważ chodzi tu o tzw. problem polityczny.

Otóż z pewnością jest to problem polityczny, i to być może najważniejszy z wszystkich problemów XX wieku. Jednakże, jak już wspomniałem, chciałbym zupełnie od tego abstrahować. Tym bardziej że jest to bez wątpienia również, a może nawet przede wszystkim problem gospodarczy. Albowiem – by ująć rzecz kolokwialnie – biedni klienci to źli klienci, a kiedy klienci jakiejś firmy są w większości biednymi, to znaczy złymi klientami, wówczas i sama firma staje się firmą złą, a w każdym razie niesolidną, szczególnie kiedy musi każdego roku powiększać się, aby nie splajtować. Nikt się nie zdziwi, gdy pewnego pięknego dnia taka firma ogłosi plajtę.

Dlatego właśnie już dziś należy postawić pytanie: w jaki sposób można dokonać ekonomicznej przebudowy kolonializmu na modłę, by tak rzec, „fordowską”? Można pomyśleć właściwie trzy różne metody i wszystkie trzy zostały już zaproponowane.

Po pierwsze, można oddziaływać na słynne terms of trade. To znaczy, mówiąc po ludzku, można płacić więcej niż dotąd za pochodzące z niedorozwiniętych krajów towary, przede wszystkim za surowce. Chodzi tu o stabilizację cen surowców na poziomie, który pozwoli eksportującym krajom nie tylko żyć, nie tylko żyć bezpiecznie, lecz także żyć coraz lepiej, tak jak importujące kraje żyją coraz lepiej. Innymi słowy, współczesny kolonializm mógłby zrobić to samo, co uczynił dawny kapitalizm, mianowicie zrozumieć, że nie tylko politycznie, lecz także ekonomicznie opłaca się płacić za pracę nie jak najmniej, ale jak najwięcej. Taki był rzeczywisty cel szeroko dyskutowanych commodity agreements. Dyskutowanych szeroko i długo, a także w wielu językach: przez pięć miesięcy na konferencji w Hawanie w 1947 roku oraz przez cztery miesiące podczas GATT w Genewie w 1954 roku. I wszystkie kraje były do tego przygotowane. Wypadło to bardzo zabawnie, ustalono bowiem, że w niedorozwiniętych krajach istnieją niedorozwinięci ludzie, którzy nie mogą zrozumieć, dlaczego na przykład ropa naftowa wydobywana na Środkowym Wschodzie miałaby kosztować o połowę mniej niż ropa pochodząca z Teksasu. A także dlaczego gdyby powstała tak zwana unia światowa, należałoby oddawać surowce niemal za darmo, podczas gdy ceny przemysłowe utrzymywałyby się na tym samym poziomie. I tak dalej. Jednakże, jak już wspomniałem, w Genewie wszystkie kraje zgadzały się ze sobą. Wszystkie z wyjątkiem jednego, który nie zgadzał się „z powodów zasadniczych”. To wszakże wystarczyło. O tym jednak nikt już nie wspomina. Owym „zasadniczym” krajem są bowiem Stany Zjednoczone.

Po drugie, można oddziaływać bezpośrednio. Można na przykład tak jak przedtem przejąć „wartość dodaną” z surowców i innych artykułów kolonialnych, jednakże nie inwestować jej w kraje już wysoko uprzemysłowione oraz bogate, lecz w niedorozwinięte i biedne, którym „wartość dodana” została odebrana. Temu celowi służyć mają specjalnie do tego wyznaczone organizacje międzynarodowe takie jak SUNFED[2]. Przez lata wiele o tym dyskutowano na forum międzynarodowym. Rzecz jasna niezupełnie tak, jak przedstawiłem to powyżej, lecz na sposób „szlachetny”, zgodnie z którym wysoko uprzemysłowione kraje miałyby przyjść z pomocą ubogim, o ile wesprze je finansowo międzynarodowy fundusz inwestycyjny. W końcu po pięciu latach badań i konferencji wszyscy bez wyjątku zgodzili się, by znaleźć na ten cel 250 milionów USD i oddać je do dyspozycji niedorozwiniętych krajów. Sumy tej wszakże nie znaleziono, najwyraźniej dlatego, że jest ona tak bardzo niepozorna. Do dziś rozmawia się o tym w ONZ.

Po trzecie, można oddziaływać bezpośrednio – nie międzynarodowo, lecz narodowo. To znaczy jakiś wysoko uprzemysłowiony kraj może za pomocą jednej (zapewne prawej) ręki odebrać kolonialną wartość dodaną, co czynią dzisiaj wszystkie kraje wysoko uprzemysłowione, lecz za pomocą drugiej (a zatem lewej) ręki tę kwotę – a może nawet większą – zainwestować na powrót w jeden lub więcej niedorozwiniętych krajów. Gdyby kraj ten inwestował całą wartość dodaną, czy nawet kwotę ją przekraczającą, wówczas z pewnością nie można by już mówić o kolonializmie w potocznym sensie. Wtedy bowiem de facto nic by się nie zabierało, a nawet coś by się dawało. Kiedy zaś określony kraj o wiele więcej wydawałby niż zabierał, należałoby wręcz mówić o antykolonializmie.

O ile wiem, tę trzecią metodę stosują dzisiaj wyłącznie dwa kraje, mianowicie Francja i Anglia. Co się tyczy Francji, jakkolwiek wysoko by szacować kolonialną wartość dodaną, to znaczy uwzględniając VAT za francuskie towary, cła preferencyjne itd., mimo wszystko wychodzi na to, że po wojnie Francja inwestowała w swoich obecnych i byłych koloniach pięć, sześć razy więcej niż z nich zabierała. Choć nie znam równie dobrze analogicznych statystyk angielskich, to jednak wiem, że zachodzi tam podobny stosunek.

Podsumowując dzisiejszą sytuację świata zachodniego, można powiedzieć, co następuje:

Po pierwsze, ośrodek „zasadniczego” kolonializmu znajduje się w Waszyngtonie.

Po drugie, wszystkie wysoko uprzemysłowione kraje są de facto kolonialne – z wyjątkiem Francji i Anglii.

IV

Z pewnością nie muszę zwracać niczyjej uwagi na to, że wszystko, co dotąd powiedziałem, powinno być brane cum grano salis. Innymi słowy: był to żart. Filozofowie wszakże nazywają tego rodzaju żarty „ironią sokratejską”, która – to inna sprawa – może być mniej lub bardziej udana. Jeszcze inaczej to ujmując: zasadniczo mój wykład został pomyślany poważnie, poniekąd pedagogicznie.

Poważnie twierdzę, że właściwym problemem naszych czasów i naszego świata nie jest kolonializm polityczny, lecz ekonomiczny. Kolonializm polityczny, ogólnie rzecz biorąc, już nie istnieje. Bardzo niewieloma krajami rządzi dziś jeszcze prawdziwie kolonialny „reżim”. Nawet jeśli z tego powodu zachodzą lub mogłyby zajść jakieś lokalne trudności, to cały zachodni świat z pewnością nie ulegnie przez nie zniszczeniu. Polityczny kolonializm nie stanowi już zagrożenia dla świata. Natomiast kolonializm gospodarczy jest wedle mojej oceny problemem światowym i śmiertelnym zagrożeniem.

Poważnie twierdzę też, że kolonializm nie tylko jest możliwy bez posiadania kolonii, lecz że de facto wszystkie wysoko uprzemysłowione kraje – z mniejszą lub większą świadomością – są kolonialne w tym sensie, że ze względu na sam postęp techniczny są uprzywilejowane, bogacąc się każdego roku, podczas gdy kraje zacofane pozostają tak samo biedne jak dawniej, a zatem z roku na rok stają się relatywnie coraz biedniejsze.

Wreszcie poważnie twierdzę, że problemu tego nie da się rzeczywiście rozwiązać, dopóki praktycy ekonomii będą nadal stali z boku. Nowoczesny kolonializm potrzebuje nowego zbiorowego „Forda”, podobnie jak dawny kapitalizm potrzebował wielu Fordów, którzy się wówczas spontanicznie pojawili. Mam na myśli ludzi produkujących dla rynku masowego, który sami go stworzyli, podnosząc z ekonomicznych powodów płace, czyli koszty produkcji, i nie czekając na to, aż państwo najpierw stworzy rynek masowy z powodów politycznych lub teoretycznych.

Wszystko to jawi mi się jako prawo dzisiejszego świata. Mówiąc po grecku: jako nomos ziemi zachodniej.

Dowiedziałem się swego czasu z jednego z najbardziej inteligentnych i błyskotliwych esejów, jakie kiedykolwiek czytałem[3], że dawny greckinomos wyrasta z potrójnego korzenia: brania, rozdzielania i wypasania, to znaczy użytku i konsumpcji. Wydaje mi się to całkowicie trafne. Starożytni Grecy nie wiedzieli wszelako, że nowoczesny nomos ma jeszcze jeden, być może nawet centralny korzeń, mianowicie dawanie. Ten korzeń społeczno-politycznego i ekonomicznego prawa nowoczesnego świata zachodniego umknął dawnym Grekom. Czy może dlatego, że byli oni małym ludem pogańskim, a nie ogromną potęgą chrześcijańską? Kto wie! W żadnym razie słowa te nie są krytyką poglądów Carla Schmitta. Przeciwnie: jego „rozdzielanie” zawiera w sobie moje „dawanie”: gdy wszystko zostanie już zabrane, wówczas rozdzielać można tylko to, co jedni zechcą oddać drugim. Z perspektywy etymologicznej czasownik „dawać” – chciałbym zwrócić na to państwa uwagę – niekiedy brzmi lepiej niż „brać”, nawet jeśli oznacza praktycznie to samo! Mówimy więc na przykład, że sami płacimy nasze podatki, nie że są one nam zabierane!

Słowa mają o wiele większe znaczenie niż się potocznie sądzi. Ostatecznie człowiek różni się od zwierzęcia właśnie językiem. I to właśnie pod względem języka coś niedobrego dzieje się z naszym światem zachodnim. Dawny biorczy kapitalizm, który dawał miejscowym masom tak mało, jak mógł, został w Rosji przechrzczony na „socjalizm” (oczywiście po jego upaństwowieniu). Jednak nasz nowoczesny dawczy kapitalizm, który miejscowym masom daje tyle, ile tylko się da, nie ma jeszcze nazwy. Przynajmniej nie jako kapitalizm „dawczy”. Jako wciąż biorczy – nawet jeśli tylko w odniesieniu do zagranicy – nazywa się on „kolonializmem”. Któż dzisiaj nie zna tej nazwy? Wszelako najnowszy, powiedziałbym: „dawczy kolonializm”, który zacofanym krajom daje więcej, niż od nich bierze, pozostaje nadal anonimowy. Rzecz jasna, jest on zaledwie noworodkiem, a zatem czymś małym i słabym, lecz czyż nie wyjątkowo pięknym? Jednak wedle chrześcijańskiego zwyczaju noworodka należy przecież ochrzcić i nazwać. Wydaje się, że jest to obyczaj dobry i mądry.

Nazwany czy nienazwany, nomos nowoczesnego świata zachodniego jest dla mnie niewątpliwie tym, co ad hoc i niedoskonale nazwałem „dawczym kolonializmem”. Ponieważ kolonializm ten stanowi „prawo”, prędzej czy później wszystkie kraje wysoko uprzemysłowione poddadzą mu się, szczególnie zaś kraje nie mające żadnych „kolonii”, którym coś by dawały, a zatem oddające się w pełni najczystszej postaci kolonializmu biorczego, i to zazwyczaj wyjątkowo sumiennie.

V

Gdyby rzeczywiście tak było, to byłby najwyższy czas, aby postawić następujące pytania: w jakiej kwocie, w jaki sposób i na czyją korzyść należy dokonać prawowitego oddania w ramach dawczego kolonializmu? Na tym pytaniu chciałbym się skupić na zakończenie mojego wykładu.

Po pierwsze: ile należy płacić? Jest to trudne pytanie i osobiście nie chcę zajmować żadnego stanowiska w tej kwestii. Mogę jedynie przypomnieć, że eksperci ONZ wyliczyli, iż cały problem niedorozwiniętych krajów może być rozwiązany, jeśli wszystkie kraje wysoko rozwinięte zainwestują 3% swojego przychodu narodowego w krajach zacofanych. Czy jest to prawdą, tego nie wiem. Wiem jednak, że 3% w USA oznaczałoby bardzo znaczącą kwotę. Podobnie w Europie Zachodniej. Wiem też, że niezależnie od wspomnianych teoretycznych rozważań Francja w istocie co roku inwestuje od czasów wojny ponad 3% swojego przychodu narodowego w swoje „kolonie”. I robi to bez popadnięcia w ruinę. Trzeba przy tym przyznać, że działające tutaj pobudki były natury czysto ekonomicznej. A nie były one takie zawsze i wszędzie.

Jeżeli można dokonać ekstrapolacji francuskiego doświadczenia w tej dziedzinie, to wydaje się, że „dawczemu kolonializmowi” w całym świecie zachodnim wystarczyłoby 10 miliardów USD rocznie. Jest to, rzecz jasna, poważne obciążenie. Jednak przykład francuski pokazuje, że nie wydaje się ono nie do uniesienia.

Po drugie: w jaki sposób dawać? Nie mam ani czasu, ani ochoty, by mówić o commodity agreements. Wyznam tylko, że nigdy nie udało mi się zrozumieć powodów amerykańskiej niechęci. Szczerze! Dlatego osobiście skłaniam się ku temu, by widzieć w tym tak zwany „przesąd”. Wszakże mogę się mylić. Jednocześnie zmuszony jestem przyznać, że nasi amerykańscy koledzy mają rację w jednym – same commodity agreements mogą nie rozwiązać całego problemu. Bezpośrednie datki muszą się tak czy owak dołączyć. Należy w tym miejscu postawić pytanie, co winno być dawane bezpośrednio. Udziela się dziś na nie dwóch de facto odmiennych, a może nawet przeciwstawnych odpowiedzi.

Na bezpośrednie datki amerykańskie składały się dotychczas niemal wyłącznie towary konsumpcyjne (którymi nie była, wbrew złośliwym uwagom, głównie Coca Cola). Natomiast francuskie i angielskie datki bezpośrednie to przede wszystkim inwestycje w konkretne miejsca, w których towary konsumpcyjne nie tylko nie są rozdawane, lecz nawet zazwyczaj sprzedaje się je tam drożej niż na rynku światowym. Na marginesie wspomnę, że pod tym względem metoda angielsko-francuska jest analogiczna do tej, jaką Rosja stosuje dziś w Chinach.

Trudno powiedzieć, którą z tych dwóch metod należy preferować. Z jednej bowiem strony psychologicznie zdecydowanie łatwiej jest rozdawać nadmiarowe towary konsumpcyjne niż inwestować, szczególnie tam, gdzie chodzi o inwestycje w firmy konkurencyjne. Być może lepiej wszelako dawać cokolwiek niż nic. Z drugiej strony nie można zapominać, że uprzemysłowienie zacofanych państw stało się obecnie światowym mitem, który jest jednak aż do dziś upowszechniany w spektakularny sposób wyłącznie poza światem zachodnim, mianowicie w Chinach. Z odległej Europy nie widać tego tak dobrze, lecz ze znajdujących się bliżej Indii widać to znacznie lepiej! Poza tym uważam, że industrializacja krajów zacofanych z ogromną liczbą ludności jest równie konieczna, jak dla produkcji masowej konieczne było zwiększenie siły nabywczej lokalnych mas – dyktuje to konieczność ekonomiczna. Dlatego muszę wyznać, że osobiście zdecydowanie przedkładam angielsko-francuską metodę inwestycji na miejscu nad darowanie gotowych towarów.

Po trzecie: komu należy dawać? Z wielu powodów uważam, że z jednej strony międzynarodowa metoda pomocy na dłuższą metę nie jest najlepsza; z drugiej zaś że regionalna pomoc okazałaby się znacznie skuteczniejsza od narodowej. Choćby dlatego, że wciąż istnieją naturalne regiony ekonomiczne. Wszelako z perspektywy dawczego kolonializmu nie są one równowartościowe.

Weźmy najpierw pod uwagę leżący poza światem zachodnim region założonego niegdyś przez Dżyngis-chana imperium mongolskiego. Można powiedzieć, że zostało ono politycznie i ekonomicznie odbudowane. Widzimy tam 200 milionów wysoko uprzemysłowionych Rosjan i około 700 milionów niedorozwiniętych Azjatów. Innymi słowy: każdy Rosjanin musiałby przez wiele dekad nosić „niedorozwiniętych” ludzi na swych barkach. To ciężkie, bardzo ciężkie brzemię. Być może jednak nie jest to ciężar, którego nie dałoby się unieść, przynajmniej przy założeniu, że Rosjanie będą dalej podążać tropem wspieranego przez policję ascetyzmu konsumpcyjnego.

Spójrzmy następnie na strefę funta szterlinga. Tu rzeczy jawią się nam o wiele gorzej. Każdy Anglik musi bowiem dźwigać na swych barkach około dziesięciu „niedorozwiniętych” Azjatów, w czym tylko trochę pomaga mu legendarna brytyjska austerity, która wydaje się zdecydowanie mniej ascetyczna od sowieckiego socjalizmu, gdyż opiera się wyłącznie na fundamentach moralno-religijnych, nie policyjnych. W tym regionie przyszły dawczy kolonializm nie może być czysto angielski, lecz musi być anglosaksoński, to znaczy anglo-amerykański.

Jeżeli dołączy się do całego północno- i południowoamerykańskiego regionu również Indie z Indonezją i Indochinami, nawet tylko częściowo, to otrzyma się obciążenie per capita na Amerykanina stosunkowo większe od obciążenia Rosjan na rzecz Chińczyków. Ponieważ jednak na dłuższą metę amerykański dochód narodowy będzie o wiele większy od rosyjskiego, dla Ameryki możliwe będzie osiągnięcie zdecydowanie lepszych rezultatów bez rezygnacji z american way of life, która zresztą nie wydaje się drogą austerity, a co dopiero ascetyzmu.

Teraz czas, last but not least, na region europejski. Tak jak Mongolia, także ten region ma starą, bardzo starą historię. Niegdyś nosił on nazwę Imperium Romanum i zachował się jako zadziwiająco żywotny i wytrzymały gospodarczo. Współcześni historycy w istocie ustalili, że region ten przetrwałby, to znaczy odtworzyłby się nawet pomimo barbarzyńskich wojen, gdyby muzułmański podbój Morza Śródziemnego, będącego ogniwem zespalającym wspólny świat gospodarczy, nie przekształcił go w granicę między dwoma światami, wskutek czego przez stulecia nie służyło już ono wymianie handlowej, lecz stanowiło niemal wyłącznie arenę rozgrywek wojennych.

Tymczasem ludzie stali się jakby poważniejsi, dojrzalsi. Nieodległy z pewnością jest czas, kiedy w ogóle nie będą już się bawić... Możemy więc spokojnie stwierdzić, że ekonomiczne warunki jedności gospodarczej rejonu Morza Śródziemnego zostały przywrócone. W tym miejscu trzeba powiedzieć, że z perspektywy „dawczego kolonializmu” ów region gospodarczy został pobłogosławiony przez Boga. Na każdego mieszkańca strefy leżącej na północ od Morza Śródziemnego przypada bowiem połowa mieszkańca zacofanych krajów Południa i Wschodu, dzięki czemu może on osiągnąć te same czy nawet lepsze rezultaty ekonomiczne niż gdziekolwiek indziej na świecie. Połowa człowieka per capita nie jest dla Europy żadnym ciężarem, lecz raczej stabilizującym balastem, który, jak wiadomo, może być bardzo użyteczny, nie dając się przy tym we znaki.

Dlatego tym bardziej zaskakuje, gdy gazety piszą, że dawczy kolonializm śródziemnomorski powinien sprowadzać swe środki finansowe z daleka. Środki te bowiem mogą być faktycznie wynajdywane o wiele dalej, jednak sumy, o których mowa, należy uznać za na tyle małe, że są one rzeczywiście à l’échelle européenne, nawet jeśli w obliczu dzisiejszych wielkich potęg słusznie mówi się o „małej” czy nawet „najmniejszej” Europie.

Sumy te są tym bardziej naturalne, że w owej „małej Europie” istnieją co najmniej dwa lub trzy państwa, które muszą przyznać, że ich zbyt szybkie tempo bogacenia się jest ekonomicznie destabilizujące. Toteż pragną one bogacić się nieco wolniej i stosują adekwatne po temu środki: zwiększenie importu, zmniejszenie ceł itd. Wszystko to jest niewątpliwie sprytne czy nawet mądre. Nie wolno wszelako zapominać, że środki te mogą prowadzić jedynie do nieznacznego polepszenia standardu życia tam, gdzie już żyje się niczym „Bóg we Francji”. Prawdziwie biedni członkowie regionu śródziemnomorskiego nie staną się od tego bogatsi. Jeżeli nie zrobi się nic poważniejszego, jeżeli nie będzie się przy tym uprawiać dawczego kapitalizmu, to południowi i wschodni klienci śródziemnomorscy pozostaną jak wcześniej biednymi klientami, co znaczy: złymi klientami, a może nawet „niebezpiecznymi”.

W tym miejscu muszę przerwać! Mówiłem już dużo oraz długo. Zdałem sobie właśnie sprawę, że nawet nie zacząłem jeszcze swojego właściwego wykładu. Wszystko, co dotąd powiedziałem, stanowi jedynie wprowadzenie.

Muszę zatem krótko streścić swój wykład. Tytuł brzmi: Kolonializm z perspektywy europejskiej. Powinienem zatem wyjaśnić, jak z tej perspektywy jawi się kolonializm, przynajmniej moim zdaniem. Jak zatem jawi się on mnie? Czy raczej: jak powinien on, moim zdaniem, wyglądać w rzeczywistości? Innymi słowy: czym powinien on być?

Moja odpowiedź na to pytanie jest następująca:

Po pierwsze: nie powinien być kolonializmem biorczym, lecz dawczym (czy też rozdawczym lub rozdzielającym). Dobrze byłoby znaleźć dla niego odpowiednią nazwę.

Po drugie: nie powinien rozdawać gotowych towarów, lecz produktywnie inwestować na miejscu.

Po trzecie: jako prawdziwie europejski dawczy kolonializm, powinien on pokryć cały obszar (być może wyłącznie ten obszar), który znajduje się wokół Morza Śródziemnego. Niejednokrotnie dowiedziono na tym obszarze, że stanowi on pod względem ekonomicznym region niezwykle żywotny, który jest dziś jedynie połowicznie pokryty – moim zdaniem w wystarczającym stopniu – przez dawczy kolonializm francuski.

Moje uwagi stanowią raptem zarys tematu. Bardzo mi przykro, lecz na jego rozwinięcie nie pozostało mi już więcej czasu. Tym bardziej że do tej pory wygłaszałem jedynie truizmy, co dla słuchacza zawsze jest nieco rozczarowujące. Muszę za to państwa przeprosić. Muszę zarazem przyznać, że mam skłonność do truizmów. Właśnie dlatego, że są one prawdziwe. Temu, co oryginalne, jeżeli nie jest jawnie genialne, grozi zawsze niebezpieczeństwo, iż prędzej czy później okaże się po prostu fałszywe. Ja zaś za wszelką cenę chciałem uniknąć ryzyka przybycia do Düsseldorfu na zaproszenie klubu R-R w celu wygłoszenia czegoś fałszywego.

przełożył Andrzej Serafin

Alexandre Kojève, Kolonialismus in europäischer Sicht, w: Schmittiana. Beiträge zu Leben und Werk Carl Schmitts, hrsg. von P. Tommissen, Bd. 6, Berlin 1998, s. 126–43.