30,00 zł
Kolejny numer kwartalnika „Kronos”, poświęcony teologii politycznej Wiosny Ludów i romantycznym bogobójcom:
Bruno Bauer, Chrześcijaństwo obnażone
Bruno Bauer, Trąba Sądu Ostatecznego nad Heglem ateistą i Antychrystem
Bruno Bauer, Mit Hegla
Dawid Strauss, Stara i nowa wiara
Ludwik Feuerbach, Uwagi do ciekawych wypowiedzi Lutra
Ludwik Feuerbach, O różnicy pomiędzy pogańskim a chrześcijańskim przebóstwieniem człowieka
Ponadto:
Ernst Benz, Nietzsche i Bruno Bauer
Zvi Rosen, Bruno Bauer i Karol Marks
Sergiusz Bułgakow, Religia człekobóstwa u Ludwika Feuerbacha
Sergiusz Bułgakow, Religia człekobóstwa w rewolucji rosyjskiej
Tomasz Herbich o związkach Mickiewicza i Heideggera
Konrad Wyszkowski, Z powrotem do Trentowskiego!
W „Archiwum Filozofii Polskiej”:
Bronisław Trentowski, Myślini
Można zaryzykować przypuszczenie, że dla nas – dla naszej teraźniejszości – Ludwik Feuerbach jest myślicielem ważniejszym niż Karol Marks. Ten ostatni był filozofem nędzy i walki klas. My natomiast żyjemy w społeczeństwie względnego dobrobytu, w którym – choć oczywiście istnieje bieda – najważniejszym problem politycznym jest religia. Tu ważna uwaga: religia nie musi być problemem politycznym, może być na przykład zagadnieniem naukowym. Były epoki, w których uważano, że możliwe jest racjonalne poznanie Absolutu. W naszych czasach najwięcej do powiedzenia o religii mają jednak publicyści i dziennikarze. Zajęli oni miejsce teologów. Religia stając się kwestią polityczną, nieuchronnie zmienia swój sens. I żeby zrozumieć tę zmianę, trzeba sięgnąć po myślicieli „lewicy heglowskiej” i przeczytać ich na nowo. Zarysujmy kontury ich filozofii: po pierwsze sądzili oni, że chrześcijaństwo właśnie się kończy. Jego koniec – taki wniosek wyciągali z Hegla – polega na całkowitym zaniku poczucia Transcendencji (w jakikolwiek sposób rozumianej). Istnieje tylko to, co jest tu i teraz. Nie ma nic poza tym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 571
W historii filozofii ukryta jest pewna pułapka. Student albo ciekawy czytelnik sięgając po dzieła historyczno-filozoficzne, znajduje w nich gotowe porządki. Wedle tych porządków wielcy myśliciele przeszłości następują po sobie zgodnie z logiką myśli (filozof późniejszy rozwija wcześniejsze idee), a ich dzieła układają się w czytelne hierarchie (filozof późniejszy jest ważniejszy od wcześniejszego – na tym polega postęp w myśleniu).
Wedle tych porządków Arystoteles był tylko pogańskim preludium do metafizyki św. Tomasza z Akwinu; Kant, Fichte i Schelling przygrywką do Hegla; a filozofowie lewicy heglowskiej małpami, z których wyewoluował człowiek: Karol Marks.
Te porządki, powtarzam jednak, są pułapką. Służą artykulacji myśli, które zostały już sformułowane. Filozofia – chcąc powiedzieć coś nowego – sięga po istniejące języki, wybierając z nich to, co jest jej akurat potrzebne, a resztę odsuwając i pomijając. Stąd przygnębiające wrażenie martwoty i pustki, które ogarnia studentów na lekcjach historii filozofii. Wszystko, wydaje się, zostało już powiedziane. Nie ma nic do dodania.
Historia filozofii, chcąc uniknąć tej pułapki, musi zdobyć się na paradoksalny gest niewiary wobec tradycji, którą pielęgnuje, i odwołać się do teraźniejszości, która – z natury rzeczy – nie jest jej przedmiotem. Teraźniejszość rzuca bowiem nowe światło na tradycję, wydobywając z jej mroków kształty, których nie zauważaliśmy.
Pójdźmy za tym gestem. Można zaryzykować przypuszczenie, że dla nas – dla naszej teraźniejszości – Ludwik Feuerbach jest myślicielem ważniejszym niż Karol Marks. Ten ostatni był filozofem nędzy i walki klas. My natomiast żyjemy w społeczeństwie względnego dobrobytu, w którym – choć oczywiście istnieje bieda – najważniejszym problem politycznym jest religia. Tu ważna uwaga: religia nie musi być problemem politycznym, może być na przykład zagadnieniem naukowym. Były epoki, w których uważano, że możliwe jest racjonalne poznanie Absolutu. W naszych czasach najwięcej do powiedzenia o religii mają jednak publicyści i dziennikarze. Zajęli oni miejsce teologów.
Religia stając się kwestią polityczną, nieuchronnie zmienia swój sens. I żeby zrozumieć tę zmianę, trzeba sięgnąć po myślicieli „lewicy heglowskiej” i przeczytać ich na nowo.
Zarysujmy kontury ich filozofii: po pierwsze sądzili oni, że chrześcijaństwo właśnie się kończy. Jego koniec – taki wniosek wyciągali z Hegla – polega na całkowitym zaniku poczucia Transcendencji (w jakikolwiek sposób rozumianej). Istnieje tylko to, co jest tu i teraz. Nie ma nic poza tym.
Ta teza ma piorunujące konsekwencje dla filozofii. Zmienia się – przekształca i przepoczwarza – figura samego Filozofa. Wedle dawnego modelu Filozof był postacią mieszkającą gdzieś na marginesie rzeczywistości, obcą światu i mówiącą trudnym, zrozumiałym tylko dla wybranych językiem. Filozofowie lewicy heglowskiej są natomiast publicystami, bywalcami redakcji i uczestnikami politycznych zgromadzeń. Tego swojego zaangażowania nie postrzegają jednak jako rezygnacji z myślenia. Przeciwnie. W czasach ostatecznych, uważają, filozofia powinna zmienić swoje środki wyrazu. Trzeba ją uprawiać w nowy sposób.
Koniec chrześcijaństwa nie oznacza bowiem upadku instytucji kościelnych (które nadal trwają) i wyczerpania problematyki, którą od zawsze (w przekonaniu młodoheglistów) religia artykułowała. Bruno Bauer i David Strauss byli biblistami. Zaczynali od erudycyjnych studiów pokazujących sprzeczności Nowego Testamentu. Uważali, że religia jest centralną sprawą w życiu człowieka.
Dlaczego? Otóż religia – słowo, przypomnijmy, pochodzące od łacińskiego czasownika religare, wiązać – wynika z więzi człowieka z Naturą. Człowiek jest od natury zależny. I wyrazem tej pierwotnej zależności są wszystkie religie. Podstawowymi uczuciami religijnymi są dlatego wdzięczność (że istniejemy) i lęk (przed śmiercią).
Religia jest zatem czymś naturalnym. Człowiek jest zwierzęciem religijnym. Ta więź jednak – to oczywistość – stopniowo słabnie i zmienia swą postać. Źródłem upadku chrześcijaństwa jest w ostatecznym rachunku rozwój cywilizacji, postęp nauki i techniki, za którym (taki jest postulat młodoheglistów) powinien nastąpić postęp moralny, polegający na ostatecznym usamodzielnieniu się człowieka i całkowitym uczłowieczeniu religii. Człowiek powinien czcić samego siebie.
Oto prawdziwy paradoks. Religia, powtórzmy, wynika z zależności człowieka od Natury. Ta zależność słabnie. Nigdy jednak nie zaniknie całkowicie. Ludzie zawsze będą się rodzić i umierać. Samo ludzkie istnienie jest zależne – jeśli nie od Natury, to od innych ludzi i społeczeństwa. Całkowita likwidacja religii byłaby zatem niemożliwa. Tradycyjna religia (uważali młodohegliści) musi zostać raczej zastąpiona jakąś nową formą, nowym kształtem zasadniczej więzi.
Najradykalniejszy z całej trójki był Feuerbach, apostoł antropoteizmu, przebóstwienia Człowieka. Strauss, umysł nieco bardziej umiarkowany, postulował stworzenie „nowej wiary”, będącej jakąś formą religijnego humanitaryzmu. Bauer wreszcie wyciągnął ze wspomnianego paradoksu lekcję stylistyczną: grał z mitami, raz udając chrześcijanina (potępiającego Hegla), a raz rzucając się na chrześcijaństwo w atakach spazmatycznej nienawiści. Człowiek obojętny zachowuje spokój. Miota się w nienawiści ten, kto kocha i chce się od przedmiotu swojej miłości uwolnić. Niemcy mają na to świetne słowo: Haßliebe – nienawiściomiłość.
Wszyscy oni zgodnie – i na tym polega ich osobliwa religijność – szukali zbawienia w polityce. Rewolucja, której się domagali, miała polegać na pojednaniu człowieka z samym sobą i z innymi ludźmi, z naszą własną gatunkową i społeczną istotą – czyli, użyjmy tego słowa, z Bogiem (za którym kryje się Człowiek).
Pozostało nam po nich pojęcie ideologii. Dziwna hybryda filozofii i publicystyki, religii i polityki. Osobliwa rzeczywistość, w której – z jednej strony – nie ma już religii, a z drugiej: wszystko jest religią. Świat, w którym wegetarianizm jest postulatem politycznym, a obrona rodziny – kwestią ostateczną.
Wawrzyniec Rymkiewicz
Redaktor Naczelny
Bruno Bauer
MITY NA TEMAT HEGLA
Jest losem niemal każdego wielkiego człowieka, że zaraz po śmierci staje się przedmiotem ludowych mitów. Ten los nie ominął też Hegla. Przez wiele lat pewien mit o nim krążył w ustach ludzi nierozumnych i w niektórych gazetach do tego przynależnych poziomu; mit, którego ciągłe odżywanie skłania nas do kilku słów wyjaśnienia. Sprawa jest taka: wielki filozof miał tuż przed swoją śmiercią powiedzieć: „Nikt spośród moich uczniów mnie nie zrozumiał, poza jednym, który mnie jednak źle zrozumiał”. „Nie zrozumieli mnie!” – westchnął wielki myśliciel i umarł.
Ludowe mity mają w sobie prawdziwe jądro, które w nich tkwi, nawet jeśli (jak niewątpliwie w tym przypadku) historycznie nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Czego bowiem nie są w stanie pojąć ludzie rozumni, tego domyśli się prostota dziecięcego serca! Chodzi tylko o to, by znaleźć właściwe jądro mitu. Dotychczasowi gorliwi krzewiciele tej legendy używali jej, świadomie lub nieświadomie, do celów pewnej partii, która od tamtej pory zmieniła swoją taktykę, spychając tę filozofię z olimpijskich wyżyn wygodnej, niezrozumianej, a zatem nieprzystępnej filozofii dworskiej i państwowej – do opozycji. Wówczas chodziło o to, by Heglowską doktrynę, której doniosłości stopniowo poczęto się domyślać, częściowo ośmieszyć, częściowo zaś obrzydzić opinii publicznej jako teorię ciemną, niezrozumiałą, a także niepraktyczną; oto taktyka, która przynajmniej była dobrze dobrana i dokładnie skalkulowana. Teraz jednak nikomu, kto ma choćby jakąś znajomość sprawy, nie może umknąć, że ta interpretacja mitu jest nie tylko arbitralna, lecz także całkowicie nieprawdopodobna i sprzeczna z faktycznym stanem rzeczy. Ani Heglowskie wykłady, ani jego opublikowane w tysiącach egzemplarzy pisma nie są tak niezrozumiałe, żeby do ich zrozumienia nie mógł aspirować każdy nieco bystrzejszy umysł, zwłaszcza jeśli nie jest mu całkiem obce współczesne wykształcenie i światowa kultura. Nie wymaga się tu właściwie niczego więcej, niż w przypadku wszystkich nauk ścisłych: pilności, wytrwałości i pojętności w studiowaniu częściowo tylko nowej terminologii. Setki uczniów, tysiące czytelników zrozumiały Hegla i bardzo dobrze go dalej rozumieją. Jego system stał się systemem panującym; jest jasny niczym duch, na którego myślowych prawach się opiera. Sensem tamtego mitu nie może być więc to, że system ten nie jest prawdą, że jest tylko jakimś wygłupem!
Gdzie wobec tego leży sens tych mitycznych słów? Nie może być jaśniejszy! Jest otóż rzeczą wiadomą, która nie może ujść uwadze nikogo, kto śledzi wywód Heglowskich idei, i była już nieraz poruszana w młodoheglowskiej krytyce, że Hegel często jest pozornie niewierny swojemu wywodowi, że nie doprowadza swoich twierdzeń do ich koniecznych konsekwencji, w szczególności tam, gdzie dotykają one naszego faktycznego, państwowego i kościelnego życia. To są te przemilczenia i kompromisy, „makijaż” Hegla nałożony na jego system, by wyglądał, „jak należy”, o których po wielekroć była mowa. Wszędzie, gdzie jego twierdzenia zbliżały się do naruszenia istniejących przesądów ludzi władzy i wiary, powściągał je ze swobodą właściwą tylko wielkim duchom, i rad nierad wybierał zwroty, które wielu patrzących jedynie na rezultaty skłoniły do tego, by znaleźć w Heglowskiej doktrynie jedynie wsporniki dla obumarłych politycznych zasad i ortodoksyjnych dogmatów, których zniszczenie i definitywne usunięcie wynika w sposób najbardziej niepodważalny właśnie z konsekwencji tez Hegla. Czy to nie sam Hegel powinien jednak wyciągać konsekwencje z własnych twierdzeń – czy godzi się, by tak uzdolniony duch myślał jasno tylko do pewnych określonych, zewnętrznych granic, a potem był takim samym konformistą jak pozostali? Nie należy lekceważyć tego pytania. Podobnie jednak też innego. Czy Hegel miałby nie wiedzieć, że każda, także dobra i silna siejba potrzebuje światła słonecznego i wiosennej pogody, aż się dostatecznie zakorzeni i utwierdzi, aby móc stawić czoło burzom i wichurom? Czy Hegel miałby nie uważać, że dobra pogoda jest koniecznie potrzebna na okres siewu i kiełkowania dla jego siejby? Czy nie powinniśmy oczekiwać od niego tej rezygnacji, że zadowolił się samym tylko zasiewem, by inni zbierali szlachetny plon, który wymaga powolnego dojrzewania? Rozsądniej jest zaufać mądrości życiowej i przenikliwości takiego myśliciela jak Hegel, niż przypuścić, że właśnie w tych znanych, pojedynczych, bardzo charakterystycznych punktach był dotknięty chińskim konformizmem. To pierwsze jest bardziej niż prawdopodobne, to drugie niewiarygodne. Jeśli więc Hegel rzeczywiście nie powiedział wszystkiego, co myślał, ponieważ nie było mu wolno – co mógł mieć na myśli (albo co mówi mit, który tak mu powiedzieć każe), gdy mówi: „Nie zrozumieli mnie”? Z pewnością nie słowa, które zabrzmiały w uszach jego słuchaczy, a które uwieczniła prasa drukarska; lecz właśnie to, czego nie wypowiedział i czego nie może zrozumieć ten, kto nauczyciela za mocno trzyma za słowo. Hegel liczył na uczniów dalekosiężnie myślących! Że nie wszędzie takich znalazł, pokazuje historia jego szkoły i jej stronnictw. Za życia Hegla uważano za właściwe to rozumienie dosłowne, które jest niezrozumieniem. Dopiero po jego śmierci dojrzewamy do prawdziwego zrozumienia jego filozofii; i tak mit jedynie wyprorokował to, co się na naszych oczach spełnia.
przełożył Konrad Wyszkowski
[Bruno Bauer], Die Mythe von Hegel, „Rheinische Zeitung für Politik, Handel und Gewerbe”, Beiblatt zur Nr. 167 vom 16.06.1842. Przedruk w: Die Hegelsche Linke. Dokumente zu Philosophie und Politik im deutschen Vormärz, hrsg. Heinz und Ingrid Pepperle, Reclam, Leipzig 1985, s. 436–39.
Bruno Bauer
TRĄBA SĄDU OSTATECZNEGO NAD HEGLEM ATEISTĄ I ANTYCHRYSTEM
(fragmenty)
PRZEDMOWA
„Nadszedł czas, aby się sąd rozpoczął od domu Bożego”[1], niegodziwcy bluźnią i lżą imię Boga[2], rosną w siłę i lada moment zbrukają sam święty przybytek[3], mianowicie świątynię, która zbudowana jest z żywych naczyń, o których Bóg powiada: „Zamieszkam w nich”[4].
Już działa niegodziwość „przeciwnika, który wynosi się ponad wszystko, co zwie się Bogiem lub świętością, zasiadając w świątyni Boga niby Bóg i podając się za Boga”[5]. Niegodziwość jest już nie tylko w niegodziwcu, ogarnia też wierzących i nadszedł czas, o którym duch „wyraźnie powiedział, że niektórzy odstąpią od wiary i przystaną do duchów zwodniczych i diabelskich nauk”[6].
To niebezpieczeństwo „czasów ostatecznych”, które w widoczny sposób nadeszły i na każdego człowieka dobrej woli nakładają obowiązek, żeby w sposób odważny i nieustraszony dawał świadectwo sile i prawdzie wiary, to niebezpieczeństwo pchnęło nas do tego, żeby wystąpić zdecydowanie i zaatakować twierdzę niegodziwca.
Jesteśmy posłuszni słowom: „Zadmijcie w trąbę na Syjonie: niech zadrżą wszyscy mieszkańcy ziemi, gdyż nadchodzi, gdyż bliski jest dzień Pana”[7].
W Heglu nadszedł i „objawił się” Antychryst.
Obowiązkiem prawdziwie wierzącego jest ujawnić wszystkim niegodziwca, oskarżyć go otwarcie i bezpardonowo, ostrzec każdego przed nim i udaremnić jego podstęp.
Przede wszystkim musimy zwrócić się do chrześcijańskich rządów i zaświadczyć przed nimi, zgodnie z powołaniem wierzącego do głoszenia i dawania świadectwa przed królami, książętami i reprezentantami władz, żeby w końcu dowiedzieli się oni, jak śmiertelne niebezpieczeństwo zagrozi wszystkiemu, co istnieje, a przede wszystkim religii, jedynej podstawie państwa, jeśli natychmiast nie wyrwą oni z korzeniami niegodziwości. Nie będzie już niczego stałego, pewnego i trwałego, jeśli nadal będzie cierpliwie tolerowany w chrześcijańskim państwie „ciężki błąd” owej filozofii. Finał nieszczęsnej tragedii, ku któremu ta filozofia prowadzi niczym fatum, mając w swoich zwolennikach działający osobowy podmiot, mogą oni przewidzieć choćby na podstawie tego, jak już w chwili obecnej został przez tych ludzi zanegowany, podważony i zachwiany wszelki boski i ludzki autorytet. Skoro obalili najpierw religię, zadali śmiertelny cios Kościołowi, to z pewnością będą chcieli obalić również tron. O, błagamy was ze łzami trwogi i współczucia w oczach i wśród westchnień z powodu niebezpieczeństwa, w jakie popadli „wierzący maluczcy”, pozwólcie się ostrzec, bądźcie bezlitośni wobec tej bandy, dany jest wam miecz, żebyście zaprowadzali miły Bogu ład w tym świecie, odprawcie sąd nad tymi, którzy szargają świętości. To wy sprawujecie sąd Boży. Są oni w waszych rękach.
My możemy tylko oskarżać, ostrzegać, odsłaniać niegodziwość. Zwiódł was pozór zacności i chrześcijańskości tej filozofii, kiedy zaś zezwoliliście na nią w swoich państwach, oszustwo zostało zuchwale podtrzymane przez jej zwolenników, którzy zawsze mieli na ustach słowa pojednania – „ale pod ich wargami był jad żmii”[8]; zostaliście wprawdzie już wcześniej ostrzeżeni, ale oskarżyciele, jeśli nawet ożywiała ich chrześcijańska żarliwość, nie mieli przecież jeszcze prawdziwej odwagi wiary, skoro zaatakowali tylko pomniejszych i słabszych członków tej szkoły, ale nie odważyli się porwać na znakomitszych, czy wręcz na samego mistrza – ba, z żalem musimy przyznać, że ich ataki i oskarżenia również dlatego były niezbyt owocne, że oni sami kochali jeszcze w głębi duszy świat i po części wstydzili się jeszcze „Bożego głupstwa i Bożej słabości”[9]. Przeciw tej szkole powstała cała teologiczna szkoła, ale nie mogła ona niczego wskórać, ponieważ sama nie zważała na skarby Ewangelii i flirtowała ze światem. W końcu powstała też szkoła filozoficzna, która chciała stworzyć „chrześcijańską i pozytywną filozofię” i obalić Hegla filozoficznie; lecz ona również ukochała tylko własne Ja, sama wykroczyła przeciw chrześcijańskiej prawdzie, a do tego ani wśród wierzących, ani wśród niewierzących nie odniosła sukcesu i nie wywarła na nich wpływu. Nic nie wskórała przeciw szatanowi, bo niby „jak może szatana szatan wypędzić?”[10]. Wszyscy oni razem pozostali nieskuteczni, gdyż po części wstydzili się jeszcze Ewangelii i nie chcieli stać się całkiem głupimi dla świata. Tak więc oni wszyscy – o hańbo, o wstydzie! – nie zdołali zapobiec ujawnieniu się w młodszym narybku szkoły heglowskiej całej siły zasady i jej gwałtownemu zwróceniu się przeciw Kościołowi i państwu. Główna wada wszystkich dotychczasowych przeciwników tej filozofii – również przeciwników filozoficznych – polegała na tym, że nie rozpoznali oni głębi pierwotnego systemu, jego ateizmu, i to zaślepienie wierzących jest jeszcze dziś podtrzymywane przez przebiegłość młodoheglistów, którzy, aby zwieść przeciwników i trzymać ich z dala od korzeni drzewa, zuchwale twierdzą, że ich zasada różni się od zasady mistrza.
Potrzeba zaś przede wszystkim wiary: „czy nie wiecie, że święci świat sądzić będą?”[11]. Poza tym nie wolno nam troszczyć się o sąd świata i bać się, że nazwą nas głupcami, gdyż świat wraz ze swoją mądrością jest dla nas od początku głupstwem u Boga[12], a jego cielesny sąd nie jest dla nas wyrocznią. A że życie i śmierć, teraźniejszość i przyszłość są nasze i są w naszej mocy, i dlatego diabeł niczego złego nie może nam zrobić, więc musimy w końcu rzucić się wprost na mistrza ułudy i rozerwać jego tkaninę.
Otóż przeprowadzając poniżej ten atak, będziemy mogli go właśnie tylko wtedy przeprowadzić z powodzeniem i w sposób chrześcijański, kiedy odsłonimy tajemnicę niegodziwości. To odsłonięcie jest jedynym prawdziwym obaleniem. Kiedy bowiem zło zostaje ujawnione, zostaje unicestwione. Światło karze dzieła zła[13]. Wystarczy zestawić razem zło, błąd i prawdę chrześcijańską: to przeciwstawienie już samo przez się unicestwia błąd, przez co światło i prawda tym bardziej teraz świecą. O, precz z tymi nowoczesnymi wątpliwościami, transakcjami i bojaźliwym kluczeniem – opierają się one wciąż jeszcze na założeniu, że możliwe jest pośredniczenie pomiędzy błędem a prawdą. Precz z tą manią pośredniczenia, z tą sentymentalną galaretą, z tym światem klajstru i kłamstw; tylko jedno jest prawdą, a jeśli zestawi się jedno z drugim, to drugie samo przez się zostaje unicestwione. Nie przychodźcie do nas z tym bojaźliwym, właściwym światowej mądrości niezdecydowaniem szkoły Schleiermachera i pozytywnej filozofii; precz z tą nieśmiałością, która tylko dlatego chce pośredniczenia, że kocha jeszcze w głębi serca błąd i nie ma odwagi go z serca wyrwać. Wyrwijcie sobie i odrzućcie precz ten rozdwojony, rozbiegany na różne strony, schlebiający i pośredniczący, wężowy język; niech szczere, jedno i czyste będzie wasze oblicze, serce i usposobienie. Tylko jedno jest potrzebne, wszystko inne jest złe.
O, niech powrócą czasy chrześcijańskiej siły i czystości, kiedy zło nazywano złem, a nie dobrem albo półdobrem czy też półzłem! Były to prawdziwe czasy wiary, kiedy błąd trzeba było tylko wypowiedzieć i postawić obok prawdy, żeby natychmiast sprawa została rozstrzygnięta i zakończona, to znaczy kiedy wierzono jeszcze w prawdę. Tak właśnie w przypadku tego przeciwieństwa za pomocą takiego prostego postawienia obok siebie prawdy i fałszu walczyli i zwyciężali Tertulian czy święty Bernard. Verum est index sui et falsi[14].
Tak jak Bernard walczył przeciw drwinom filozofii, tak również my będziemy walczyć, jest to bowiem jedyny prawdziwy, jedyny chrześcijański rodzaj walki. W zwierciadle prawdy powinien się przejrzeć diabelski bazyliszek i pęknąć od swojego własnego widoku. Jak śnieg topnieje od słońca, jak potok wysycha od żaru słonecznego, jak tłuszcz topi się w rozżarzonym piecu, tak błąd nie może się ostać wobec prawdy. Dotąd jeszcze nie przeciwstawiono mu czystej prawdy, dotąd jeszcze nie uchwycono czystego błędu. My zestawiamy tę prawdę i ten błąd w ich czystej postaci, w ich boskiej i diabelskiej doskonałości – i zwycięstwo jest nasze. Ale nie tylko nasze, lecz wszystkich opieczętowanych dla przyszłości Pana – oni zrozumieją, co znaczy: „Nie chodźcie w obcym jarzmie z niewiernymi!”. Przeciwieństwo będzie dla nich jasne i jeśli nawet zdarzyło im się kiedyś zachwiać, powrócą do prawdy z trwogą i drżeniem, ale zarazem też z drżeniem radości. „Bo co ma wspólnego sprawiedliwość z nieprawością albo jakaż społeczność między światłością a ciemnością? Albo jaka zgoda między Chrystusem a Belialem, albo co za dział ma wierzący z niewierzącym?”[15] Wszystko jest nasze, ale to wszystko jest Jednym!
Kiedy kłamstwo występuje w swej doskonałości i w niczym nieosłoniętej szpetności, wówczas jest również obowiązkiem prawdy ukazać się w całej swojej wspaniałości – wówczas musi ona całkowicie odsłonić się swoim. Niebiańskie Jeruzalem zstępuje, kiedy wystąpią Gog i Magog i diabeł zostanie osądzony.
[...]
IV. NIENAWIŚĆ DO ISTNIEJĄCEGO PORZĄDKU
Jedynym uczuciem, które Hegel może wzbudzić u swoich uczniów, jest pycha. Owa pokora, która oddaje cześć jedynie Panu, a człowiekowi pozostawia wstyd, jest mu obca.
Pierwszą rzeczą, do której wzywa swoich uczniów, jest owa świętokradcza trawestacja sursum corda: „Żadna myśl człowieka o wielkości i mocy własnego ducha nie może być dość wielka”[16]. Ale żeby móc myśleć o sobie w sposób tak nieskończenie wielki, trzeba być filozofem. Wszyscy ludzie poza filozofami są według Hegla wołami. Poznanie jest rozkoszą, którą odczuwa filozof w przeciwieństwie do wołów, jest ono „radością i świętem ducha – kosztem wołów”[17]. Lud, uczciwy obywatel pozostaje raz na zawsze „w dole” skończoności, w grobie[18]. Hegel z wewnętrzną uciechą opowiada, z jaką bezgraniczną pogardą odnosił się Heraklit do ludu, i nazywa go z tego powodu „szlachetnym duchem”[19]. Pozbawiony jest on całkiem miłości do uczciwego, zwykłego człowieka.
Filozofia jest dla niego „świątynią samowiednego rozumu”; ta świątynia jest czymś całkiem innym niż świątynia „Żydów”, w której mieszkał żywy duch[20]. Filozofowie są budowniczymi tej świątyni, w której samowiedza uprawia swój własny kult, mianowicie jest Bogiem, kapłanem i gminą w jednym. Filozofowie są panami świata, kształtują oni los ludzkości, ich czyny są czynami „losu”. Oni „spisują te postanowienia góry bezpośrednio w oryginale”, ludy muszą więc być im posłuszne, a królowie, jeżeli w ich rozporządzeniach zawarty jest i na ile zawarty jest rozum, są tylko kopistami dokumentów, które piszą filozofowie. Cóż za pycha! Jakież źródło rewolucji, jeśli jakiś rozkaz królewski nie będzie miał tego szczęścia, że spodoba się filozofom. Kiedy w historii dochodziło do jakiegoś „szarpnięcia”, filozofowie zawsze „brali w tym udział”, kierując całością, mając zawsze na względzie całość, podczas gdy „innych absorbowały własne partykularne interesy: ta oto władza, to konkretne bogactwo, ta, a nie inna dziewczyna”[21].
Filozofowie mają w tym swój szczególny udział nie tylko wtedy, gdy w historii dochodzi do szarpnięcia, ale też zawsze wtedy, gdy istniejący porządek zaczyna się chwiać i pozytywne formy, instytucje, ustroje państwowe i przepisy religijne walą się i giną. Filozofowie są prawdziwymi rewolucjonistami, niezwykle niebezpiecznymi, ponieważ najbardziej konsekwentnymi i bezwzględnymi. „Filozofia zaczyna się wraz z upadkiem realnego świata”. Brzmi to jeszcze trochę dwuznacznie i mogłoby ewentualnie być rozumiane również tak, że filozofia pojawia się i staje się potrzebą, kiedy realny świat zaczyna się chwiać. Ta dwuznaczność występuje też jeszcze, gdy czytamy: „filozofowanie pojawia się dopiero wtedy, kiedy pojawia się rozziew pomiędzy tym, ku czemu kieruje ducha wewnętrzne dążenie, a zewnętrzną rzeczywistością. Dotychczasowa forma religii już nie wystarcza, obyczaje ulegają rozkładowi. Duch ucieka w rejony należące do świata myśli i wbrew rzeczywistemu światu kształtuje sobie królestwo myślowe”. Ale kiedy Hegel powiada, że to duch „atakuje i czyni chwiejnym dotychczasowy substancjalny sposób egzystencji, te obyczaje, tę wiarę”, wówczas to przecież filozofia przeprowadza ten atak i powoduje „okres zepsucia”[22]. Następnie: „określoność stanowiska myśli jesttą samą określonością, która przenika wszystkie innehistoryczne aspekty ducha narodu, pozostaje z nim w najściślejszym wewnętrznym związku i stanowi ich podstawę”[23]. Czyż nie jest teraz jasne, że kiedy filozofia wydobywa z rzeczywistości w sposób czysty i samą dla siebie duszę, która przenika wszystkie formy życia, kiedy ujmuje ją jako pojęcie i podnosi do poziomu samowiedzy albo „jest wiedzą o tym, co stanowi substancjalny charakter jej czasu”[24], wówczas pozbawia rzeczywiste życie, państwo, gminę religijną ichpodstaw?
Skoro więc Hegel stawia tak nieskończenie wysoko wiedzę i teorię, to musi też powiedzieć, że jako wiedza o tym, co substancjalne, filozofia stoi „pod względem formy ponad swoim czasem”[25].
Zgraja młodszych heglistów mogłaby nam odpowiedzieć na to, że Hegel był pogrążony jedynie w kontemplacji teorii i nie myślał o wprowadzaniu teorii w praktykę. Tak jakby Hegel nie atakował religii z piekielną furią, jakby nie zmierzał do zniszczenia istniejącego porządku świata. Jego teoria była w sobie samej praktyką i dlatego była praktyką niebezpieczną, wszechstronną i destrukcyjną. Była ona rewolucją jako taką. Dlaczego więc nikczemni uczniowie mówią tak głupio o swoim mistrzu? Trudno uwierzyć, żeby nie znali oni jego systemu, jego furii niszczenia, ponieważ swoją zasadę przejęli jedynie od mistrza. Sami rzucając obelgi na Hegla, naprawiając jego znacznie bardziej niebezpieczne pisma, chcą prawdopodobnie, żeby spokojnie i w sposób niezakłócony przechodziły one przez wszystkie ręce do czasu, kiedy być może w końcu rządy uczynią swoją powinność i im samym zabronią pisać, nauczać i harcować. Szatan jest przebiegły! Faktycznie! Ale ta przebiegłość wojenna już nie pomoże. Trzeba to powiedzieć otwarcie i bez ogródek: Hegel był większym rewolucjonistą niż wszyscy jego uczniowie razem wzięci. To do niego trzeba się dobrać, to jego trzeba obalić!
Owa wiedza, która się wzniosła ponad czas i ponad istniejący porządek, powiada Hegel, „jest w tym przypadku czymś, co nadaje istnienie nowej formie rozwoju. Filozofia jestmiejscem, w którym w sposób wewnętrzny rodzi się nowy duch, który dopiero później wystąpi w rzeczywistym ukształtowaniu”. Filozofia powoduje więc pęknięcie, tak że powstaje nie tylko nowa forma w owej wiedzy, lecz w tej formie także pewna nowa treść. To, co substancjalne, leżące u podstawy pewnej epoki, miało znaczenie jako takie, panowało bezpośrednio i to swoje panowanie wyrażało dla siebie jeszcze w zewnętrznych przepisach, duch nie był więc w gruncie rzeczy jeszcze wolny. Ale wiedza jest wolna, wyzwala ducha i jej określenia przemieniają wcześniejszą treść w pewną nową formę, a przez to samo w nową treść, mianowicie w prawa wolności i samowiedzy. Zgodnie z tym filozofia jest więc krytyką istniejącego porządku: „Za sprawą wiedzy duch zakłada pewną różnicę pomiędzy wiedzą a tym, co jest”[26]. Odróżnione zostaje to, co istnieje, od tego, co być powinno. Ale jedynie to, co być powinno, jest prawdziwe, uprawnione i musi zostać doprowadzone do znaczenia, panowania i mocy. Musi ono zrealizować „swoje przeciwieństwo”. Kiedy pojawia się zasada, której „przeznaczeniem jest zrodzenie nowej, wyższej rzeczywistości, to warta (!) jest ona tego, by wystąpić w bezpośrednim odniesieniu do rzeczywistości, a nie tylko jako mniemanie, nauka itd.”. Zasada teoretyczna musi więc przystąpić do czynu, do praktycznej opozycji, musi stać się praktyką i czynem – nie tylko dodatkowo albo drogą okrężną, ale wprost. „Samo to odniesienie jest w tej zasadzie zawarte; prawdziwym jej stanowiskiem jest to, że ma ona to odniesienie, i to jest jej chwałą”[27]. Nie dość więc, że buntowanie w ogóle i „wprawianie w stan podniecenia jest główną zasługą, głównym sposobem działania nauczyciela”[28], opozycja musi być poważna, ostra, przenikająca na wskroś, bezwzględna, a głównym zamysłem musi być upadek istniejącego porządku.
Dlatego filozofia musi działać również w dziedzinie politycznej, atakując wprost istniejące stosunki i nimi wstrząsając. Niewola, bycie pod kuratelą są dla wolnego ducha nie do zniesienia: „To, że się śpi, że się żyje, że jest się urzędnikiem – nie jest naszym istotnym bytem. Ale to, że nie jesteśmy niewolnikami – bez wątpienia tak”[29]. „Każdy naród w miarę upływu czasu musi wprowadzać do swojej faktycznej konstytucji takie zmiany, które coraz bardziej zbliżają ją do konstytucji prawdziwej. Jego duch sam przez się wyrasta ze swych lat dziecięcych, a konstytucja jest świadomością dotyczącą tego, czym jest on sam w sobie – formą prawdy, wiedzą o sobie. Jeśli jego pojęcie i jego rzeczywistość są różne, to naród wewnętrznym, gwałtownym wybuchem usuwa prawo, które miało nadal obowiązywać, albo zmienia w sposób spokojniejszy i powolniejszy to, co obowiązuje jeszcze jako prawo, ustawę nie wyrażającą już prawdziwego obyczaju, ale będącą czymś, co duch ma już za sobą”. „Jeśli zaś rząd, nieświadomy tego, co jest prawdą, wiąże się z instytucjami odpowiadającymi jedynie jakiemuś okresowi czasowemu, biorąc w obronę to, czego moc obowiązująca jest nieistotna, przed tym, co istotne, to sam przez to upada pod naporem ducha. [...] W idei konstytucji zawarte jest, że musi zostać unieważnione istnienie czasowe, które chce siebie zachować, choć nie ma już w sobie żadnej prawdy, a tym samym jest bezczelne”. I któż ma teraz wskazać, kiedy jakieś czasowe istnienie, jakieś urządzenie nie powinno już obowiązywać, kto ma prawo wyrokować o „bezczelności” istniejącego pozytywnego porządku, komu wolno dawać znak do obalenia istniejącego porządku? Chyba to się rozumie samo przez się! Tylko filozof! „Zrozumienie to – nieprzydatności istniejącego porządku – można osiągnąć jedynie dzięki filozofii”[30].
Słuchajcie! Słuchajcie tego wyznania filozofa o sobie samym! Czy młodsi hegliści powiedzieli coś bardziej zbrodniczego, coś będącego większą zdradą stanu? Tak daleko oni się jeszcze nie posunęli; w każdym razie tak bezczelnie, tak zuchwale jeszcze się nie wyrazili. Najwyższy czas, żebyśmy ponownie zwrócili uwagę na starego Hegla, na ich ojca, i zwrócili się przeciw niemu!
Hegel zwraca się nie tylko przeciw państwu, lecz w ogóle przeciw wszystkiemu, co pozytywne i co stanowi istniejący porządek, przeciw Kościołowi i religii, gdyż, jak powiada, zasada filozoficzna stała się w nowszych czasach zasadą ogólną, wszechogarniającą, bezwzględnie nieskończoną. „Ogólną zasadą jest teraz trzymanie się wewnętrzności jako takiej, odchodzenie od martwej zewnętrzności, od autorytetu, uznawanie ich niestosowności”[31].
Zaiste teraz nie może nas już dziwić, że Hegel upatruje największe wydarzenie historyczne w rewolucji francuskiej, tym dziele ateistycznej filozofii, że traktuje ją jako zbawienie ludzkości i jako czyn, w którym filozofia dowiodła w pełni swego powołania do panowania nad światem. „Zasadą ustroju – powiada[32] – stała się teraz idea prawa i na tej podstawie miało być teraz wszystko oparte. Odkąd słońce jaśnieje na firmamencie, a planety krążą wokół niego, nie widziano, by człowiek stanął na głowie, to znaczy by oparł się na myśli i podług niej budował rzeczywistość. Anaksagoras był pierwszym, który powiedział, że światem kieruje νοῦς; ale dopiero teraz człowiek zrozumiał, że myśl winna rządzić duchową rzeczywistością. Był to zaiste wspaniały wschód słońca. Wszystkie myślące istoty obchodziły uroczyście świt nowej epoki. Wzniosłe wzruszenie (!) zapanowało w tym okresie, entuzjazm ducha opanował świat, jak gdyby teraz dopiero dokonało się rzeczywiste pojednanie”.
Ateizm Hegla zaznacza się więc coraz wyraźniej i ukaże się w całej swojej nagości, kiedy zobaczymy, jak ten Antychryst wynosi pod niebiosa Francuzów za to, że zbuntowali się przeciw Bogu, a Niemcami gardzi z tego powodu, że zabrakło im odwagi, żeby rzeczywiście wyrzec się Boga, z tego powodu, że w swoim okresie bezbożności, w epoce oświecenia nie mogli całkiem zapomnieć o Bogu i religii. Francuzi są dla niego prawdziwymi ludźmi, a Niemcy zwierzętami jucznymi; ci pierwsi są narodem ducha, ci drudzy fajtłapami; ci pierwsi prawdziwymi filozofami, ci drudzy małostkowymi krytykami; ci pierwsi odkrywcami prawdziwego królestwa ducha, ci drudzy są dla niego tchórzami, którzy pytają dopiero swoich opiekunów, czy wolno im rozkoszować się owocem poznania, i proszą o pozwolenie urzędników; ci pierwsi są dla niego bohaterami wolności, ci drudzy tylko pachołkami, którzy trzęsą się ze strachu na myśl, że mogliby stać się wolni. Krótko mówiąc, ci pierwsi są wszystkim, ci drudzy zaś – mniej niż niczym.
X. POGARDA DLA PISMA ŚWIĘTEGO I HISTORII ŚWIĘTEJ
Nie będziemy się długo tym zajmować i jeszcze raz od początku wyliczać występków Hegla przeciw Pismu Świętemu, które zwykle się wylicza. Dałby Bóg, żeby nie dopuścił się on innych, cięższych występków!
To jest jeszcze bardzo mało, kiedy Hegel powiada, że nie można „poprzestać” na Biblii, że musi też do tego dojść myślenie jako takie; albo kiedy mówi o świadectwie o cudach i powiada, że poświadczenie przez cuda jest sferą, która nic nie obchodzi myślącego ducha[33]. To jeszcze mało, gdyż Hegel dodaje przy tym, że „atakowanie cudów” jest czymś, co go nic nie obchodzi. Przemawia przez to tylko duma i pycha. „Jak przez wyobrażenie takiej władzy nad związkami naturalnymi mogłaby dojść do świadomości sama wieczna idea?”. I ta drwina polegająca na nazywaniu cudu „tylko władzą nad związkami naturalnymi, a tym samym tylko władzą nad duchem, który ograniczony jest do świadomości tych ograniczonych związków”. A na koniec zimne szyderstwo: „Cuda, jeśli mają poświadczać, same muszą być najpierw poświadczone. Ale tym, co przez nie ma być poświadczone, jest idea, która ich nie potrzebuje i dlatego nie potrzebuje również ich poświadczania”[34]. Ta duma, która na pozór chce pozostawić cuda na boku i nie atakować ich w sposób wyraźny, ta pycha, która jednak sama z siebie prowadzi ostatecznie do szyderstwa i drwiny, ujawni niebawem swoją naturę i będzie walczyć na śmierć i życie z Biblią i historią świętą.
Tak więc mówi on już wyraźniej[35]: „poświadczenie w zewnętrznie formalny sposób [...] musi odpaść. Jeśli tak się nie dzieje, to wymaga się od człowieka, żeby wierzył w rzeczy, w które na pewnym określonym stanowisku kultury nie potrafi już wierzyć. [...] Wiara, która spełnia takie wymagania, jest wiarą w pewną treść, która jest skończona i przypadkowa, tzn. nie jest prawdziwa. [...] Oświecenie stało się mistrzem w rozprawianiu się z taką wiarą”.
Nie chce on więc już atakować cudów tylko dlatego, że sądzi, iż człowiek staje się śmieszny, kiedy chce jeszcze atakować wiarę, którą obalił już niejaki Voltaire.
Ale jeszcze z pewnego innego powodu uważa on za bezużyteczne wyraźne atakowanie cudów, mianowicie dlatego, że świadectwa, które informują nas o historii świętej, są w sobie samych nie tylko niepewne, ale również fałszywe.
„Nie ma potrzeby – powiada[36] – nieufnego stosunku do dobrej woli składającego świadectwo”, ale nawet przy założeniu, że relacjonowane są prawdziwe wydarzenia, są one czymś zmysłowo zewnętrznym, co w stosunku do ducha, świadomości jest tym, co inne. „Świadomość i przedmiot są tu oddzielone i panuje to leżące u podstawy oddzielenie, które niesie z sobą możliwość błędu, złudzenia, braku wykształcenia potrzebnego do właściwego ujęcia faktu”. „Zdolność postrzegania wymaga prozaicznego rozsądku i jego wykształcenia, są to więc warunki, które nie były w przypadku starożytnych spełnione, brakowało im bowiem zdolności ujmowania historii w aspekcie jej skończoności i uchwycenia tego, co stanowi jejwewnętrzne znaczenie, gdyż przeciwieństwo poetyczności i prozaiczności nie zostało jeszcze dla nich założone w całej swej ostrości”[37].
Ale te świadectwa, konkluduje Hegel, nie mogą pochodzić od naocznych świadków, nic empirycznie albo nawet prawdziwie historycznego nie może więc leżeć u ich podstawy, ponieważ ich treść jest niemożliwa, a cud jest nieproporcjonalny w stosunku do tego, co boskie. Myśl o cudzie możliwa jest tylko na tym stanowisku, na którym nie wykształcił się jeszcze „określony teoretyczny ogląd” przyrody. Potrzeba cudów występuje dopóty, dopóki w ogóle związek rzeczy nie jest znany jako ich „obiektywna natura” w formie „ogólnych praw przyrody”[38], tzn. cuda nie należą do rzeczywistości, lecz w sposób czysty i wyłączny do świata świadomości.
Bardzo wyraźnie, ba, przerażająco wyraźnie wypowiedział się Hegel na temat powstania historii świętej i chrześcijaństwa – w sposób następujący. Powstanie chrześcijaństwa przypada na ów czas, kiedy „wystąpiła pogarda dla natury, wyrażająca się w tym, że nie jest już ona niczym dla siebie, lecz jej moce służą człowiekowi, który – jako mag – może uczynić z niej służącą posłuszną jegożyczeniom. Tutaj należy to do wiary w cuda, nie w tym sensie, że bogowie czynią cuda, lecz w tym, że to ludzie je czynią – gardząc koniecznością natury, wywołują w niej coś, co zaprzecza jej jako naturze. Z tą niewiarą w teraźniejszą naturę współistniała tak samo niewiara w przeszłość, w historię, w to, że była ona tylko tym, czym była. Wszystkie historie Rzymian, Greków, Żydów, ich mitologia i rzeczywista historia, nawet poszczególne słowa i litery zawierają inne znaczenie; są one czymś w sobie przełamanym, mają wewnętrzne znaczenie, swoją istotę, i czczą literę, która jest ich rzeczywistością. Przebywający w rzeczywistym świecie ludzie zatracili tu zupełnie zmysł widzenia i słyszenia i w ogóle zmysł rzeczywistości i teraźniejszości. Zmysłowa prawda nie ma już dla nich znaczenia, żadna taka prawda nie przeszkadza im w kontynuowaniu wymysłów, są oni bowiem niezdolni do ujęcia czegoś rzeczywistego, jako że utraciło to dla ich ducha wszelkie znaczenie. [...] Wszystkie religie zlały się w Jedną, wszystkie wyobrażenia wchłonięte zostały w Jedno. Jest to wyobrażenie, że samowiedza – rzeczywisty człowiek – jest absolutną istotą. To, co jest absolutną istotą, objawiło się teraz człowiekowi, jest to pewien człowiek [ein Mensch], ale jeszcze nie człowiek jako taki [der Mensch], czylisamowiedza w ogóle”.
„To, że samowiedza jest absolutną istotą albo absolutna istota jest samowiedzą, to wiedza, którą jest teraz duch dziejów powszechnych. On jest tą wiedzą, ale nie zna tej wiedzy: on ogląda ją tylko bezpośrednio, nie w formie myślowej. Tym absolutnym duchem jest dla niego pewien jednostkowy człowiek. Jako bezpośredniość myślowa, bezpośredniość myśli, absolutna istota istnieje bezpośrednio w samowiedzy, czyli jako wewnętrzny ogląd – pewien taki ogląd jak obrazy, które są obecne w naszym duchu”[39].
Hegel sądzi więc, że historia święta, wizja Chrystusa, ukształtowała się tylko wewnętrznie jako obraz w myśli, i to w pewnej z gruntu szalonej epoce. A właśnie ta epoka jest jedną z epok najbardziej oświeconych, epoką niewiary i epoką całkowicie historyczną, która jest nam znana aż do najbardziej tajemnych żył jej organizmu. Śmiechu warte, jakież to wyobrażenia lęgną się w głowie filozofa.
Może on sobie wyobrażać, co chce, może propagować emancypację myśli i utrzymywać, że „mit należy do pedagogiki rodzaju ludzkiego – jeśli pojęcie dojrzało, to nie potrzebuje go już”[40] – może robić wszystko i sam za to odpowiadać, ale przecież nie powinien zbyt bezczelnie okazywać, jak bardzo sam wyemancypował się od Ewangelii. Mówi o historii świętej i Piśmie Świętym tak beztrosko i swobodnie jak o mitach i pismach Hindusów, których również często nazywa szalonymi, niedorzecznymi i dziwacznymi. Na przykład mówi tak: „Żywot Pitagorasa jawi się nam w takim ujęciu, jakie nadały mu pierwsze stulecia naszej ery, w stylu mniej więcej podobnym do tego, jak opowiada się o życiu Chrystusa. Toczy się więc ten żywot na gruncie normalnej rzeczywistości, a nie w jakimś poetyckim świecie, jako mieszanina cudownych, bajkowych przygód, jakoobojnaczy twór złożony z wyobrażeń wschodnich i zachodnich. [...] Przylgnęły do niego wszelkie przymioty, jakimi wyobraźnia obdarzała magów, wszelkie kombinacje tego, co wykracza poza naturę, z tym, co naturalne, wszystkie te owiane tajemnicą rzeczy, którymi frymarczy mętna, politowania godna wyobraźnia i egzaltacja zbzikowanych głów. Historia jego życia jest zniekształcona; zostało z nią skojarzone wszystko, co tylko wymyśliła chrześcijańska melancholia i alegoryczny sposób myślenia. [...] Cuda, jakie późniejsi biografowie opowiadają o Pitagorasie, są częściowo bardzo trywialne i utrzymane w tym samym stylu co Nowy Testament”[41].
A jeśli są to podania, mity, to Hegel nie chce nowotestamentowym ewangeliom przypisać nawet wartości poetyckiej; jako dzieła sztuki znaczą one dla niego równie mało jak Stary Testament. Dlaczego? „Ponieważ ograniczają się one do strony religijnej”[42].
Homer powinien więc trwać wiecznie, ale Biblia ma być odłożona na bok i stopniowo tracić znaczenie. Najpierw Hegel odważa się wypowiedzieć swoją szczerą opinię jedynie na temat Starego Testamentu: „Na pewnym etapie kształcenia bajki dla dzieci są czymś niewinnym; ale gdy mają one być traktowane jako kryterium prawdy w odniesieniu do tego, co obyczajne, jako aktualnie obowiązujące prawo – na tej zasadzie jak pisma Izraelitów, pisma Starego Testamentu, sankcjonowały, jako norma w prawie międzynarodowym, eksterminacje narodów, niezliczone podłości popełnione przezmęża Bożego Dawida, okrucieństwa, jakich dopuściło się duchowieństwo (Samuel) przeciw Saulowi – wtedy czas już zdegradować je do poziomu czegoś, co należy do przeszłości, co jest jedynie czymś historycznym”[43].
To dotyczyło Starego Testamentu! Teraz kolej na Nowy Testament i Kościół protestancki, który polega na pocieszających obietnicach Pisma Świętego i uznaje Słowo Boże za jedyną normę swego wyznania: „gdy chrześcijaństwo powraca do swojej pierwotnej postaci, to sprowadzone zostaje do stanowiska, które cechuje właśnie brak ducha”[44].
Protestantyzm polega więc na braku ducha. Tym określeniem Hegel kończy swój obrachunek z Pismem. Zobaczmy teraz, jak się on ostatecznie załatwia z cudami!
Jest to nauka najbardziej oświeconych teologów, nauka, która zgadza się ze stwierdzeniami z Pisma Świętego, że natura w wyniku upadku pierwszego człowieka stała się chora i poniekąd została zakażona przez defekt, na który cierpi ludzkość. Zło przestało już być dla niej czymś obcym. Dlatego wnikliwi teologowie traktowali cuda jako akt uzdrawiania, przez który natura powraca do swojego stanu normalnego, ustanowionego pierwotnie przez Boga. Otóż jak diabeł zawsze, kiedy chce się ukazać w sposób najbardziej kusicielski, przemienia się w anioła światłości, jak błąd, żeby zepsuć wystarczająco wielu, przybiera pozór prawdy, tak również Hegel nazywa cuda historią pouczania natury, ale tylko po to, żeby zaraz potem tę historię pouczania nazwać czymś niedorzecznym, nonsensownym i śmiesznym i w imieniu natury wypraszać sobie to pouczanie. Mówi on[45]: „Możemy określić cuda jako historię nawrócenia bezpośredniej naturalnej egzystencji. Rzeczywistość leży przed nami jako pospolite, przypadkowe istnienie; skończoność tę dotyka w jakiś sposób istota boska, która wkraczając bezpośrednio w to, co całkowicie zewnętrzne i partykularne, rozszczepia je, odwraca, zamienia w coś zupełnie innego, przerywając, jak się to zwykło określać, naturalny bieg rzeczy. [...] W rzeczywistości jednak może istota boska wpływać na przyrodę i rządzić nią tylko jako rozum, jako niezmienne prawa samej natury; nie może natomiast okazywać swej boskości w takich właśnie sprzeciwiających się prawom przyrody jednostkowych zjawiskach i działaniach. W przyrodzie bowiem rzeczywiście przejawiają się tylko wieczyste prawa i zasady rozumu. Dlatego jest czymś dziwacznym, niedorzecznym, nonsensownym i śmiesznym, kiedy sądzi się, że w ducha i w serce tchnąć można wiarę w obecność i wszechmoc Boga za pośrednictwem tego, co samo w sobie i dla siebie bezrozumne, fałszywe i nieboskie”.
Widzieliśmy, jak Hegel wywodzi z rzekomo szalonej wizji świata pierwszych wieków naszej ery powstanie historii ewangelicznej, a zwłaszcza wizerunku Zbawiciela. Zgodnie z tym można sobie wyobrazić, co będzie on uważał o tak powstającej wizji. Poza tym z Fenomenologii wiadomo, jak Hegel wywodzi wszystkie momenty wiary chrześcijańskiej ze świata ducha rzymskiego i z postaci ówczesnej świadomości. Jeden przykład! Mędrzec stoików jest dla niego typem tego, co chrześcijanie oglądali w obrazie Zbawiciela, w jego sądzie na temat mędrca stoików poznajemy więc jego uprzedzenie w stosunku do Zbawiciela. Stawia on mianowicie pytanie, dlaczego stoicy musieli wyrażać pojęcie działania na rzecz celu będącego czymś samym w sobie i dla siebie jako podmiot. I odpowiada: „Rzeczywistość etyczna nie zostaje określona jako utrzymujące się w istnieniu, urzeczywistnione i nieustannie urzeczywistniane dzieło. A przecież rzeczywistością etyczną jest właśnie istnienie. To, co duchowe jako takie, ma być światem przedmiotowym. Rzeczywistością etyczną stoików jest tylko mędrzec, ideał, nie rzeczywistość – ideał jest faktycznie samym tylko pojęciem, którego rzeczywistość nie jest przedstawiona”[46]. Krótko mówiąc, Chrystus, powiada Hegel, jest dla chrześcijan przykładem, ideałem – wszyscy oni wierzą, że są w nim rozgrzeszeni, podczas gdy przecież sami powinni przykładać rękę do dzieła i raczej wierzyć, że dzieło idei urzeczywistnia się i realizuje w całym świecie samowiedzy.
Skończyliśmy! Albo to raczej Hegel skończył właśnie z wszelką religijną treścią. Doszedł już do tego miejsca, w którym swoją sprawę – Nic – opiera na Niczym. Moglibyśmy na tym zakończyć. Ale żeby dać dowód na to, że Hegel głosi tylko ateizm i uczynił samowiedzę grobem religii i całego wszechświata, żeby wykorzenić przesąd, jakoby umocnił on i podbudował religię za pomocą filozofii, musimy wziąć się do samej jego filozofii religii i również na jej podstawie wyraźnie wykazać, że za jedyną moc świata, za stwórcę, pana i tyrana świata uznaje on samowiedzę. Aż dotąd trzymaliśmy się przede wszystkim jego Wykładów z historii filozofii. Toteż mogłoby się wydawać, że stał się on taki bluźnierczy i tytaniczny jedynie w bezbożnym towarzystwie filozofów: złe towarzystwo psuje dobre obyczaje, albo być może w towarzystwie filozofów poczuł się on swobodniej, niż gdyby było to towarzystwo bardziej przyzwoite i liberalne, mówił prosto z serca, a potem, wobec świętości religii, po części odczuwał głęboki szacunek, a po części czuł się bardziej skrępowany – i wówczas nie mówił otwarcie. Ale to jest tylko pozór, gdyby nawet czasami taki pozór miał miejsce; jest on wszędzie tym samym gwałcicielem, burzycielem i wrogiem tego, co święte!
Mamy więc teraz jego ujęcie religii w ogóle, a chrześcijaństwa w szczególności jako dzieł i wytworów samowiedzy. Będzie to dla nas trudne i ostateczne przezwyciężenie tego będzie wymagać od nas powstrzymywania najgłębszego obrzydzenia. Ale trudno! Chcemy spokojnie i za jednym zamachem kontynuować odtwarzanie wywodu Hegla. Ateizm tego systemu musi być w końcu odsłonięty, żeby Kościół chrześcijański i rządy mogły potem podjąć decyzję. Tym samym rzucamy jednak najbardziej uroczyste wyzwanie zwolennikom systemu, żeby wystąpili i potwierdzili albo zakwestionowali nasze ujęcie myśli ich mistrza. Ale nie będą oni mogli go zakwestionować. A teraz posłuchajmy.
XI. RELIGIA JAKO WYTWÓR SAMOWIEDZY
Czym jest Bóg? „Bóg jest tym, co absolutnie prawdziwe – odpowiada Hegel – tym, co samo w sobie i dla siebie ogólne”[47]. Ale ta ogólność, którą jest Bóg, jest niczym innym jak myśleniem. Myślenie jest „aktywnością tego, co ogólne, tym, co ogólne w swojej aktywności, w swoim aktualnym istnieniu [in seiner Tätigkeit, Wirksamkeit]”. Jest ono energią tego, co ogólne.
Ale nie należy tego ujmować tak, jakby ogólność była jakimś przedmiotem danym myśleniu w sposób zewnętrzny i dla siebie gotowym, lecz istnieje ona tylko w aktywności myślenia jako ta bezwzględna ogólność, jako „coś absolutnie nierozdzielnego, nieprzerwanego, pozostającego u siebie samego”. Jest ona czynem, wyniesieniem i istotą samej samowiedzy.
Ogólność jako taka jest czystą jednością i przejrzystością, dla której nic skończonego nie jest nieprzeniknione, nie ma dla niej niczego bezwzględnie i absolutnie Innego i jest w nim ona właśnie tym, co ogólne, w tym sensie, że jest ona we wszystkim równością z samą sobą i byciem u siebie samej. Tzn. jest ona owym aktem i istnieje tylko w tym akcie, w którym samowiedza myśli istotę całego naturalnego i duchowego uniwersum i wznosi się do niego jako do swojej istoty. Zamknięte i zniesione są w niej wszystkie różnice, w tym również sama w sobie różnica pomiędzy nią, ogólnością samą, a Ja jako [podmiotem] myślącym. Myśląc to Jedno, tę ogólność, Ja wyzbywa się swojej własnej szczegółowości. W tym, co ogólne, nie jest jeszcze zawarta, a w każdym razie nie jest jeszcze założona różnica.
Otóż ta ogólność pozostaje bezwzględnie tą jednością, z której wypływają wszystkie różnice, absolutnym łonem, nieskończonym popędem i punktem źródłowym, z którego wszystko wypływa – w sposób naturalny! Jest to bowiem jedność, w której zniesione jest całe bogactwo świata Ja, i teraz ta ogólność ma z samej siebie i w swoim wewnętrznym rozwoju wywieść ten świat jako swój. Pozostają w niej też zamknięte wszystkie różnice, w które się rozwija – co rozumie się samo przez się, gdyż jest ona wszechogarniającą jednością, poza którą nie ma niczego prawdziwego, mającego znaczenie. Również różnica Ja pozostaje zamknięta w tym, co ogólne, gdyż to, co ogólne, jest przecież czynem i istotą samego Ja. Ono jest Ja, jak więc Ja może porzucić samo siebie, zapomnieć o sobie samym albo stać się dla siebie samego obce po tym, jak doświadczyło jako ogólna istota swojego ogólnego działania, swojego nieskończonego wyniesienia i rozprzestrzenienia?[48]
Różnica musi się jednak w tej ogólności rozwinąć, ponieważ sama w sobie zawarta jest w niej jako nieskończona ogólność, równość z samą sobą i empiryczna partykularność Ja. Różnica, która jednak sama w sobie zawsze pozostaje zamknięta w ogólności Ja, będzie zgodnie z tym musiała w taki sposób wystąpić i otrzymać pozór, że dla Ja, zgodnie z tym, jak istnieje ono jako coś szczegółowego i w rezultacie jako świadomość, sama jego ogólność staje się czymś przeciwstawnym jako coś szczegółowego, choćby nawet mającego znaczenie tego, co ogólne, i staje się dla niego przedmiotem świadomości.
Najpierw różnica jawi się jako tautologia, a zatem jako różnica, która po chwili okazuje się żadną różnicą. „Myślenie ma za przedmiot samą tylko ogólność, ogólność nieokreśloną, tzn. określoność, treść, którą jest ono samo, w której więc bezpośrednio, tzn. abstrakcyjnie jest ono u siebie samego. Jest to światło, które świeci, ale właśnie nie ma żadnej innej treści niż światło”[49]. Stosunek nie jest niczym innym, niż prostym rozszerzeniem i rozbłyskiem Ja.
Dalszym określeniem jest to, że ta treść myślenia, ten wytwór istnieje, jest czymś istniejącym. Ale przedmiot ma ten swój byt tylko w mojej świadomości. Tylko Ja istnieje, a przedmiot nie; istnieje on tylko jako przedmiot, o którym się wie, a jego byt – tylko jako byt, o którym się wie. W tej wiedzy „podwójny byt” nie jest jeszcze jako taki założony, określoność przedmiotu jest czymś moim. Zjawiskową formą tego, co ogólne, jestuczucie. Ale skoro ja jako określony w uczuciu przedstawiam się w nim w sposób bezpośredni i istnieję jako to oto jednostkowe, empiryczne Ja, tak że określoność tego, co ogólne, przysługuje tej empirycznej samowiedzy, to w uczuciu zawarta jest sama w sobie pewna różnica. Ale ta różnica przejawia się tak, że „z jednej strony jestem Ja, to, co ogólne, podmiot jako ta jasna, czysta, wszystko rozpuszczająca płynność, a przedmiot jawi się raczej jako to, co inne, określone, które ja w swojej ogólności robię czymś płynnym, a przez to czymś moim. Różnica zawarta w uczuciu jest więc zrazu pewną wewnętrzną różnicą w samym Ja, jest to różnica między mną w mojej czystej płynności a mną w mojej określoności”.
„Otóż jeśli istotny stosunek religijny [zawarty] jest w czuciu, to stosunek ten jest tożsamy z moją empiryczną jaźnią [Selbst]. Określoność jako nieskończone myślenie tego, co ogólne, i ja jakoempiryczna subiektywność łączą się we mnie ze sobą w czuciu; jestem bezpośrednim pogodzeniem obu i rozwiązaniem konfliktu między nimi. Ale znajdując siebie określonego w ten sposób [z jednej strony] jako ten oto empiryczny podmiot, a [z drugiej strony] przeciwnie, jako wzniesionego w pewien całkiem inny rejon, i doświadczając ruchu w tę i z powrotem, od jednego do drugiego, i stosunku między jednym a drugim, w tym właśnie [podwójnym określeniu] znajduję siebie określonego w przeciwstawieniu do siebie samego, czyli jako odróżnionego od siebie; tzn. w samym tym moim uczuciu jestem poprzez jego treść wpędzany w przeciwieństwo, zmuszany do refleksji i do odróżniania podmiotu i przedmiotu”.
To przejście do refleksji i rzeczywistego odróżniania nie tylko jest jednak ugruntowane w określoności uczucia religijnego, ale też ta określoność jest już samą rzeczywistością przeciwieństwa, a tym samym refleksją. „Treścią stosunku religijnego jest bowiem raz myślenie tego, co ogólne, które samo jest już refleksją, a potem innego momentu – momentu mojej empirycznej świadomości – i stosunku obu tych momentów. Dlatego w uczuciu religijnym jestem wyzuty z samego siebie, to, co ogólne, myślenie istniejące samo w sobie i dla siebie, jest bowiem negacją mojej szczegółowej egzystencji empirycznej, która jawi się wobec niego jako coś pozbawionego znaczenia, co ma swoją prawdę tylko w tym, co ogólne. Stosunek religijny jest zgodnością, ale ma w sobie siłę sądu. Odczuwając moment egzystencji empirycznej, odczuwam [zarazem] ową stronę tego, co ogólne, negacji, jako pewną określoność znajdującą się poza mną, albo też będąc w tej ogólnej określoności, odczuwam siebie w swojej egzystencji empirycznej [jako]wyobcowanego od siebie, zapierającego się siebie i negującego swoją świadomość empiryczną”.
„Subiektywność, która zawarta jest w uczuciu religijnym, jest empiryczna, szczegółowa i dlatego w uczuciu występuje ona jako zainteresowana tym, co szczegółowe – w ogóle jako mająca szczegółową określoność. Uczucie religijne samo zawiera tę określoność: określoność samowiedzy empirycznej i określoność ogólnego myślenia oraz ich odniesienie i jedność; toteż jest ono zawieszone między określonością przeciwieństwa tych określoności a ich zgodnością i zaspokojeniem, i według tego różnicuje się tak, jak określa się stosunek mojej subiektywności do tego, co ogólne, stosownie do szczegółowego charakteru zainteresowań stanowiących akurat treść mojej egzystencji. W rezultacie stosunek tego, co ogólne, i samowiedzy empirycznej może być bardzo różnego rodzaju: najwyższe napięcie i wrogość terminów skrajnych i ich najwyższa zgodność. W określoności rozdzielenia, w której to, co ogólne, jest tym, co substancjalne, wobec czego świadomość empiryczna ma poczucie siebie i zarazem tego, że jest ze swej istotymarnością, ale chce jeszcze pozostać, co się tyczy jej pozytywnej egzystencji, tym, czym jest, występuje uczucie strachu. Własna wewnętrzna egzystencja i stan ducha, w którym ma się poczucie, że jest się czymś marnym, orazsamowiedza [znajdująca się] zarazem po stronie tego, co ogólne, i potępiająca tamtą [marną egzystencję – kombinacja taka] daje uczucie skruchy, ubolewania nad sobą. [...] Zgodnością mojej samowiedzy w ogóle z tym, co ogólne, pewnością, poczuciem bezpieczeństwa i odczuwaniem tej tożsamości jest miłość, błogość”[50].
Otóż jeśli „określoność Ja, która stanowi treść uczucia, jest nie tylko odróżniona od czystego Ja, ale również odróżnia się od Ja w jego własnym ruchu w taki sposób, że Ja znajduje siebie jako określone w przeciwstawieniu do siebie samego”, to „tę różnicę”, która jednak sama w sobie zawsze pozostaje tylko różnicą w świecie samowiedzy, „należy również założyć jako taką – w taki sposób, że aktywność Ja oddala [od siebie], usuwa [poza siebie] swoją określoność jakonie swoją i czyni ją czymś obiektywnym. Następnie Ja jest w uczuciu samo w sobie wyzute z samego siebie i w ogólności, którą zawiera, ma samo w sobie negację swojej szczegółowej empirycznej egzystencji. Otóż Ja, usuwając z siebie swoją określoność, wyzbywa się samego siebie, znosi w ogóle swą bezpośredniość i wstępuje w sferę tego, co ogólne”.
„Najpierw jednak określoność ducha, przedmiotowość zostaje założona jako coś zewnętrznego w ogóle i w całkowicie obiektywnym określeniu zewnętrzności w przestrzenności i czasowości, a świadomość, która zakłada określoność ducha w tej zewnętrzności i odnosi się do niej, jestoglądem – a w jego najwyższej postaci oglądem artystycznym”.
Również teraz, kiedy ogólność, wewnętrzna określoność ducha zostaje założona jako coś dla oglądu, samowiedza pozostaje czynnikiem twórczym i okazuje się, że stosunek religijny jest dialektyką i ruchem samowiedzy. Ogląd zmysłowy [który wytwarza sztuka] jest „z konieczności czymś wytworzonym przez ducha”. „Dzieło sztuki poczęte jest w duchu artysty i dokonuje się w nim samo w sobie połączenie pojęcia i realności; jeśli jednak artysta puścił wolno swoje myśli w zewnętrzność i dzieło jest ukończone, to wycofuje się z niego”.
Skoro „dzieło sztuki jest założone początkowo jako coś dla oglądu i jawi się jako pewien całkiem zwyczajny zewnętrzny przedmiot, który nie doznaje siebie samego ani samego siebie nie zna”, to okazuje się wówczas w pewien inny sposób, że stosunek religijny jest faktycznie stosunkiem samowiedzy. „Forma, subiektywność, którą artysta nadał swojemu dziełu, jest tylko formą zewnętrzną, nie jest absolutną formą znającego siebie [podmiotu], samowiedzy. Dziełu sztuki brakuje doprowadzonej do zakończonej postaci subiektywności. Samowiedza znajduje się po stronie subiektywnej świadomości, podmiotu oglądającego [dzieło sztuki]”.
„Dlatego w stosunku do dzieła sztuki, które nie jest w sobie samym wiedzącym [podmiotem], moment samowiedzy jest tym, co inne, ale jest pewnym momentem, który należy ze swej istoty do niego i o którym to, co przedstawione, wie i wyobraża go jako substancjalną prawdę. Dzieło sztuki jako nie znające samo siebie jest w sobie niezakończone i z racji tego, że do idei należy samowiedza, wymaga uzupełnienia, które otrzymuje dzięki odniesieniu samowiedzy do niego. Następnie tej świadomości przypada w udziale proces, dzięki któremu dzieło sztuki przestaje być tylko przedmiotem, i samowiedza zakłada to, co jawi jej się jako coś innego, jako tożsame ze sobą. Jest to proces, który znosi zewnętrzność, w jakiej przejawia się prawda w dziele sztuki, usuwa te martwe stosunki bezpośredniości i sprawia, że oglądający podmiot wzbudza w sobie świadome uczucie, iż ma w przedmiocie swoją istotę”[51].
Poczęte w duchu, stworzone przez ducha, dzieło sztuki powraca znowu do samowiedzy jako przedstawienie istotnej określoności ducha.
To przejawienie się ogólnej określoności samowiedzy jest jednak samo w sobie jeszcze obciążone brakiem. Choć prawda nie jest już jedynie subiektywna jak w uczuciu, wystąpiła ona raczej w swojej obiektywności, ale pozostaje w zmysłowej, bezpośredniej samoistności, tzn. w samoistności, która ze względu na swoją zmysłowość nie może się utrzymać i musi na powrót samą siebie znieść. Z drugiej strony ten przejaw prawdy jest wytwarzany przez podmiot i jest sam w sobie tak niesamoistny, że uzyskuje subiektywność i samowiedzę dopiero w oglądającym podmiocie. „W oglądzie rozpadła się totalność stosunku religijnego, przedmiot i samowiedza oddzieliły się od siebie. Proces religijny dokonuje się właściwie tylko w oglądającym podmiocie, ale nie jest w nim przecież pełny, lecz potrzebuje zmysłowego, oglądanego przedmiotu. Z drugiej strony, choć przedmiot jestprawdą, to jednak potrzebuje, żeby być czymś prawdziwym, znajdującej się poza nim samowiedzy”.
Postęp, który jest teraz konieczny, polega na tym, że totalność stosunku religijnego zostaje rzeczywiście założona jako taka i jako jedność. Tzn. obiektywność prawdy musi zostać założona jako istniejąca sama w sobie i dla siebie, nie tylko jako subiektywna określoność, ale w istotny sposób w formie subiektywności samej. Z drugiej strony rzeczywista samowiedza może już nie potrzebować znajdującego się poza nią zmysłowego przedmiotu, lecz cały proces musi się dokonywać w niej samej, mianowicie w samowiedzy. Przedmiotem jest samoistny boski świat, sam mający w swojej zakończonej postaci podmiotowość, ale ten świat nie istnieje już w samoistny zmysłowo sposób, lecz tylko w elemencie wyobrażonej samoistności, tzn. w elemencie samowiedzy[52].
W ten sposób stosunek religijny istnieje w wyobrażeniu.
Obraz oglądu artystycznego jest teraz podniesiony z poziomu zmysłowości do formy ogólności, myśli. Ale jako obraz ogólny i myślowy, nie wyzbył się on jeszcze w sposób rzeczywisty zmysłowości, tzn. nie stał się jeszcze rzeczywiście myślą, czyli samowiedza nie jest jeszcze rzeczywiście założona jako taka, lecz ona sama i jej świat są jeszcze dla niej zobiektywizowane w taki sposób, że jej ogólne określenia są jeszcze zagmatwane zmysłowym oglądem, przez co jawią się jej jako samoistne w zewnętrzny sposób postacie. Wyobrażenie jest walką z oglądem, ale tylko walką, istnieje ono tylko jako ta walka, nie jest więc wolne od tego, co zmysłowe, lecz potrzebuje walki skierowanej przeciw niemu, aby w ogóle istnieć.
W ten sposób to, co ogólne, świat tego, co istotne, wyobrażony jest w obrazach, które są wzięte z tego, co zmysłowe i naturalne: Bóg jest Ojcem, który płodzi Syna. Czyli świat ten wyobrażony jest jako coś, co działo się w przeszłości, jako boska historia. Czyli jego określenia ujęte są w formie samoistności, tak że one w ogóle tylko są i te samoistne określenia są wzajemnie ze sobą powiązane: Bóg jest mądry, a także dobrotliwy, ponadto sprawiedliwy itd.
Taki właśnie przypadkowy, niezręczny i zewnętrzny jest sposób, w jaki rzeczywista samowiedza ustanawia swoją jedność z tym światem założonym jako samoistny, przez co pojmuje go jako swój. Tym, co wiąże samowiedzę z tą abstrakcyjną, bezpośrednią obiektywnością boskiego świata i historii świętej, jestinstynkt. Ale instynkt u człowieka nie jest nieomylny i może również wprowadzać w błąd. Czyli kiedy budzi się refleksja, to mogę myśleć, że odebrana zostaje światu cała trwałość, że wszystko, co etyczne, państwo i całe życie zaczyna się chwiać, kiedy odebrana mu zostaje religia – to o nią bowiem jako taką teraz chodzi, gdyż wyobrażenie jest ostateczną postacią religii. Ale też ten strach może się brać z krótkowzroczności i siłą, która odpycha mnie od refleksji i kieruje ponownie ku religii, jest tylko akt rozpaczy, dla którego inni, którzy być może są odważniejsi, niekoniecznie muszą mieć zrozumienie. Albo mogę dokonać refleksji nad tym, jak wiele milionów ludzi znalazło w religii pociechę, zaspokojenie i godność. „Ale to uspokojenie opiera się tylko na domniemaniu, że skoro tak właśnie uważają miliony, to musi to chyba być słuszne, lecz nie jest wykluczona możliwość, że okaże się, iż rzecz ma się inaczej, gdy jeszcze raz się jej przyjrzeć”. Czyli jeśli ja sam „wraz potrzebami, popędami i cierpieniami mojego serca znajdowałem” dotąd raz czywięcej razy „w religijnej treści pociechę i spokój, to jest to tylko czymś przypadkowym i związanym z tym, że właśnie to stanowisko refleksji i duszy nie zostało jeszcze wprawione w niepokój i nie obudziło się w nim jeszcze przeczucie czegoś wyższego. Wiąże się to więc z pewnym przypadkowym brakiem”. W końcu następuje odwoływanie się do cudów i świadectwa Pisma Świętego. Należy jednak zbadać, przez jakie medium zostało nam przekazane to świadectwo.
„Nie jestem wszakże jedynie tym sercem i tą duszą, czyli tą dobroduszną refleksją, uległą i w sposób spontaniczny wychodzącą naprzeciw rozsądkowej apologetyce, [refleksją], która może się tylko cieszyć, słysząc odpowiadające jej i przypadające do gustu racje, lecz mam jeszcze inne, wyższe potrzeby”[53]. Jestem mianowicie określany nie tylko w sposób przypadkowy z zewnątrz, ale także przez siebie samego, o tyle że Ja jako myślenie jestem bezwzględnie ogólny – jestem myśleniem określającym w sobie siebie, istnieję jako pojęcie. Wszelka treść, która ma dla mnie istnieć, musi być określeniem pojęcia, a ponieważ Ja, samowiedza jest pojęciem, muszę być treścią zrównaną z Ja, tak że wszelka określoność jest moją określonością i duch ma w niej za przedmiot swoją istotność. W ten sposób samowiedza buntuje się teraz przeciw autorytetowi tego, co pozytywne, a z drugiej strony przeciw zewnętrzności, którą treść ma w sobie samej.
Krytyka zwraca się przeciw danym świadectwom i bada medium, przez które zostały one nam przekazane. A druga strona oświecenia zwraca się przeciw samej treści i unieważnia wyobrażenie przez jego własne sprzeczności.
Otóż przede wszystkim, skoro wszelka treść wyobrażenia zmarniała i upadła w podmiotowości, która zna siebie jako w sobie nieskończoną, „to w rezultacie uświadomiona w tym została zasada podmiotowej wolności”. Wiara, pojednanie są czymś „zrealizowanym”, zostały więc zrealizowane w upadku pozytywnych określeń wyobrażenia, podmiotowość jest teraz w sobie konkretna, tzn. stała się dla siebie samej swoją „obiektywnością”. Podmiotowość zna już to, co ogólne, nie tylko poza sobą, jako pewien dany przedmiot, lecz także w sobie samej. Jest ona swoją własną ogólnością[54]. Ale to doprowadzenie strony subiektywnej do końca, czyli do zgodności z ideą, należy jeszcze założyć w sobie jako takie – ten akt już powyżej poznaliśmy.
Mianowicie, po pierwsze, Ja powinno swoje wewnętrzne różnice założyć jako ich totalność. Zakłada ono siebie faktycznie jako samowiedzę, kiedy odróżnia swoją ogólność od swojej indywidualności, tę pierwszą samą dla siebie zakłada jako świadomość, ostatecznie jednak w tym, co od niej odróżnione, rozpoznaje samą siebie i w ten sposób staje się absolutnym bytem dla siebie, rzeczywistą samowiedzą.
Przez to jednak samowiedza przeprowadza siebie również przez owe pozytywne określenia wyobrażenia. Poznaje je jako rozwinięcia i przejawy samej siebie. Poznanie to wyraża się wtedy w następujący sposób:
Odniesieniem obu stron stosunku religijnego, terminu skrajnego ogólności i terminu skrajnego świadomości w jej jednostkowości, czyli podmiotu stosownie do jego bezpośredniości, jestem ja sam. Ja, [podmiot] myślący, to, co mnie podnosi, aktywna ogólność, i Ja, bezpośredni podmiot, jesteśmy jednym i tym samym Ja; a następnie odniesienie tych tak twardo przeciwstawiających się sobie nawzajem stron – świadomości i bytu jako czegoś po prostu skończonego oraz tego, co nieskończone – jest w religii czymś istniejącym dla mnie. Myśląc, wznoszę się ponad wszystko, co skończone, do tego, co absolutne, i jestem świadomością nieskończoną, a zarazem jestem skończoną samowiedzą, mianowicie stosownie do całego mojego empirycznego określenia; jedno i drugie, jak też ich odniesienie, istnieje dla mnie. Obie strony szukają siebie i unikają. Raz np. kładę akcent na moją empiryczną, skończoną świadomość i przeciwstawiam się nieskończoności; innym razem wyłączam siebie z siebie, potępiam się i daję przewagę świadomości nieskończonej. Termin średni sylogizmu nie zawiera nic innego, niż określenie obu tych terminów skrajnych. To nie są słupy Heraklesa, które twardo przeciwstawiają się sobie nawzajem. Jestem, i to we mnie istnieje dla mnie ta sprzeczność i to zjednoczenie. Jestem w sobie samym określony jako nieskończony wbrew sobie jako skończonemu, a jako świadomość skończona wbrew mojemu myśleniu jako nieskończonemu. Jestem poczuciem, oglądem, wyobrażeniem tej jedności i tej sprzeczności, a także trzymaniem się razem sprzeciwiających się sobie stron, usiłowaniem utrzymania ich razem i pracą duszy, by stać się mistrzem [panującym nad stronami] tego przeciwieństwa.
Ja jestem więc odniesieniem obu tych stron, które nie są abstrakcyjnymi określeniami, takimi jak „skończone” i „nieskończone”, lecz każda z nich jest sama totalnością. Każdy z obu terminów skrajnych jestsamym Ja, tym, co się odnosi; a trzymanie się razem, odnoszenie się jest samo czymś, co w Jednym walczy ze sobą, i czymś, co w walce się ze sobą jednoczy. Czyli Ja jestem walką; walka jest bowiem właśnie tą sprzecznością, która nie jest obojętnością obu stron jako różnych, lecz związkiem jednej z drugą. Ja nie jestem jednym z biorących udział w walce, lecz jestem obydwoma walczącymi i samą walką. Jestem ogniem i wodą, które się stykają, i zetknięciem oraz jednością tego, co od siebie nawzajem po prostu ucieka; i właśnie to zetknięcie jest samo tym odniesieniem będącym czymś podwójnym, sprzecznym, jako odniesienie [stron] już to oddzielonych, poróżnionych, już to pojednanych i zgodnych ze sobą[55].
Jakże wielu życzliwie usposobionych zwiódł Hegel (jeżeli faktycznie dali się oni zwieść) tą często powtarzaną formułą: „Pojednanie myślącego ducha z religią”; jakże wielu zostało oczarowanych przez te czarodziejskie słowa, które przed kilku laty były wręcz modą i które każdy miał na ustach; jakże wielu odciągnęły one od prawdziwego Boga i doprowadziły do ateizmu! Co za obłuda! Pojednanie rozumu z religią polega według Hegla na zrozumieniu, że nie ma żadnego Boga i Ja ma w religii do czynienia zawsze tylko ze sobą, podczas gdy zajmując stanowisko religijne, mniema, że ma do czynienia z żywym, osobowym Bogiem. Zrealizowana samowiedza jest ową sztuczką, że Ja z jednej strony podwaja się jak w zwierciadle, a ostatecznie po tym, jak samowiedza przez tysiące lat swoje zwierciadlane odbicie uważała za Boga, odkrywa, że owym obrazem w zwierciadle jest ona sama. Gniew i karząca sprawiedliwość Boga to zgodnie z tym nic innego niż to, że samo Ja zaciska pięść i w zwierciadle grozi samemu sobie; z kolei łaska i litość Boga to nic innego niż to, że Ja podaje rękę swojemu zwierciadlanemu odbiciu. Religia uważa ów zwierciadlany obraz za Boga, filozofia znosi iluzję i pokazuje człowiekowi, że za lustrem nikt nie stoi, że jest to więc odblask Ja, z którym ono dotąd negocjowało, któremu składało ofiary, do którego kierowało modlitwy i hołdy.
Czy jest większe i straszniejsze szyderstwo niż to igranie ze świętym i religijnym słowem „pojednanie”? Czy upadek, zanegowanie i unicestwienie religii jest pojednaniem ducha z nią? Tylko szatan mógłby w taki sposób się z nią pojednać. Hegel jest tak szczery, że przyznaje, iż wprowadzenie myślenia do religii jest jej „upadkiem”[56], chociaż lubi przypisywać oświeceniu i refleksji zasługę obalenia religii. Sam jednak mówi, że samo rozsądkowe oświecenie zawiera pojednanie i „jest w sobie doprowadzeniem podmiotowego terminu skrajnego do ostatecznej postaci, czyli do idei”![57]
Można by uznać, że przedstawienie Hegla jest tak jasne, jego ateizm tak jaskrawy i jawny, że wszyscy hegliści od dawna musieli wyznawać i głosić to samo, co pokazaliśmy. Ale bynajmniej tak nie jest, gdyż jak wiadomo, wielka ich frakcja twardo obstaje przy tym, że Hegel jest teistą. Zmyliło ich to, że sami byli zainteresowani religią. Jednak fakt, że jest teraz również lewa frakcja, która chociaż sama ma poglądy ateistyczne, twierdzi to samo, a nierzadko nawet rzuca na swojego mistrza obelgi, fakt, że kiedy ukazało się drugie wydanie filozofii religii, rozsiewano pośpiesznie w ogólnie dostępnych gazetach kłamliwe pogłoski, jakoby ta filozofia była w interesie religii, a nikt nie wystąpił, żeby pokazać, iż to drugie wydanie jest w zasadzie identyczne z pierwszym i różni się od niego tylko bardziej wyrazistym rozwinięciem ateizmu, i że w końcu w „Hallische Jahrbücher” pewien recenzent uważający, iż zjadł wszystkie rozumy, narzekał i narzekał, ale nie było wiadomo i nie można było się dowiedzieć, czy na nowe wydanie, czy też na sam system – fakt, że wszystko to było możliwe, da się wyjaśnić jedynie tajnym i radykalnym spiskiem, mianowicie mającym na celu przez takie posądzenia, narzekania i krzyki przemycić w tym pewniejszy sposób książkę do życzliwie usposobionych i religijnych Niemców. Udało się to aż za dobrze i być może naród już tak bardzo się przyzwyczaił do tych pism, że nawet ich zakazanie przez rządy w niczym by nie pomogło. Tym bardziej więc było naszym obowiązkiem odkrycie podstępu i ujawnienie prawdziwego sensu systemu.
Na koniec pokażemy, jak Hegel likwiduje chrześcijaństwo.
XII. LIKWIDACJA CHRZEŚCIJAŃSTWA
To prawda, że Hegel nazywa religię chrześcijańską „absolutną”. Ale w jakim sensie? Tylko dlatego, że jest ona czystym przedstawieniem i rozwinięciem samowiedzy religijnej, tzn. dlatego, że brakuje tu wszystkich życiowych zainteresowań etycznych i artystycznych, które nadają urok i treść innym religiom. Religia chrześcijańska – tak Hegel zapatruje się na tę sprawę – pozwoliła dać się pochłonąć i rozpłynąć w samowiedzy religijnej ornamentowi oglądu przyrody, ogniowi i napięciu ducha narodu, pięknu sztuki, etycznym określeniom państwa i rodziny, przez co został uwydatniony i utwierdzony stosunek religijny jako taki i filozof mógł go teraz tym łatwiej zlikwidować.
Religię chrześcijańską Hegel uznaje za religię abstrakcyjną.
Byłoby z naszej strony bardzo głupie, gdybyśmy chcieli jeszcze wyobrażać sobie, że Hegel mówi o Trójcy wiary chrześcijańskiej, kiedy mówi o królestwie Ojca i używa określeń „Ojciec”, „Syn” i „Duch”. Czyż nie powiedział on dość wyraźnie, że Bóg, to wyobrażenie religijne, nie jest niczym innym, niż ogólnością samowiedzy, niczym innym, niż myśleniem, które uświadamia sobie swoją ogólność, niczym innym, niż aktywną ogólnością, której przeciwstawia się szczegółowość Ja jako świadomości, czyli jako określonego oglądu? Teraz, rozwijając wizję Trójcy, także przy tym pozostaje.
Określenia przypisane niebieskiemu królestwu Ojca, powiada, to „byt sam w sobie” samowiedzy[58], tzn. ogólna istota, w której samowiedza ogląda swoje własne określenia jako boskie i wieczne. Trójca jest przeniesioną do nieba abstrakcyjną naturą samowiedzy. Jak się ta samowiedza rozwija w [swoich odróżnionych] momentach, tak że w sobie samej znowu jest czystą jednością myślenia z sobą samym, tzn. ogólną aktywnością myślenia, w którym podmiot i przedmiot właściwie nie występują jeszcze w swojej różnicy, jak następnie samowiedza rozwija z siebie samej różnicę i zakłada siebie jako świadomość, jak w końcu ta różnica w czystej ogólności samowiedzy na powrót siebie znosi, podmiot i przedmiot są jednym, a samowiedza zakłada siebie jako taką, tzn. jako ogólność, która z założonej różnicy przenosi siebie znowu w ich jedność, ale w jedność zapośredniczoną – tak dzieje się również w owym świecie niebiańskim, który nie jest niczym innym, niż oglądaną naturą samowiedzy. Ojciec jest tym, co ogólne, co się w sobie (w Synu) odróżnia, a w Duchu znosi różnicę, powracając do Jedności[59].
W Trójcy samowiedza ogląda siebie w elemencie swojej czystej ogólności, tzn. w owej formie, w której jej różnice nie są jeszcze założone jako takie i raczej w swoim wystąpieniu od razu na powrót znikają, czyli pojawiają się tylko w znikaniu.
Ale w tej ogólności sama w sobie zawarta jest już również różnica w całej swojej ważności i chodzi jeszcze tylko o to, żeby doszła ona do swojego pełnego rozwinięcia. To, co ogólne (Ojciec) w swojej określoności, mianowicie jako działanie płodzenia, jest przecież „już pewną zasadą różną od tego, co abstrakcyjnie ogólne”, tzn. w tej określoności jest już w sobie samym pewną drugą zasadą, która przejawia się jako założona różnica[60].
Postęp polega więc na tym, że to odróżnianie „dochodzi do powagi innobytu”, do rozdzielenia i rozdwojenia. „Właśnie w Synu, w określeniu różnicy, postęp w określaniu prowadzi do dalej idącej różnicy, do tego, że różnica otrzymuje swoje uprawnienie, różność jest czymś uprawnionym”. „Analiza Syna”, mianowicie rozwinięcie różnicy, polega na tym, że owa jej forma, która stanowi jedno z ogólnością, pozostaje w niebie czymś samym w sobie, jako wieczny Syn Boga, a z drugiej strony różnica staje się rozdwojeniem, tzn. odpada od ogólności, w której pozostawała od wieczności, rozpościera się jako świat skończoności i w skończonym duchu, rozdwojonym za sprawą swego określenia, na powrót uzyskuje swoją stronę wewnętrzną. W końcu jest on Synem Boga, który pozostał obcy skończoności, i pozostając w bycie samym w sobie nieba, na zasadzie powinowactwa z wyboru zstępuje w świat albo zostaje posłany przez Ojca, żeby doświadczyć różnicy, innobytu jako swojej natury, stać się Człowiekiem i utrzymując się w nieuszkodzonej postaci w innobycie, znieść przeciwieństwo, rozdwojenie, żeby duch, boska moc jedności, mieszkał w rozciągającej się szeroko gminie i nieustannie przyciągał ludzi ku Bogu.
Jak chrześcijańsko to brzmi! A co się za tym kryje? Wciąż nic innego niż następujące nędzne tajemnice.
W Trójcy zostało przygotowane w formie wizji religijnej przedstawienie ogólnej istoty samowiedzy. Ale Syn w Trójcy wyobraża już zjawisko subiektywności, skończoność i świadomość. Musi on więc wziąć na siebie tę rolę, jeżeli w zaświatowej, religijnej historii ma być przedstawiony dalszy rozwój samowiedzy. Jest on obrazowym, odzwierciedlającym aktorem, podczas gdy faktycznie odgrywa tu swoją rolę samowiedza.
„Człowiek jako taki jest świadomością, ale przez to właśnie wstępuje w rozdwojenie”. Świadomość jest bowiem tym aktem, przez który założone jest rozdzielenie i rozdwojenie w naturalnym określeniu bytu dla siebie. Poznanie odkrywa przed człowiekiem to, że jego natura nie jest taka, jaka być powinna, a więc wytwarza ten byt, jakim człowiek nie powinien być. To „powinien” jest jego pojęciem i tym, że nie jest on taki, jakim być powinien, i to „powinien” powstało dopiero w rozdzieleniu, tzn. w porównaniu z tym, czym jest on sam w sobie i dla siebie. Dopiero poznanie jestustanowieniem przeciwieństwa, w którym istnieje zło. Jest to oddzielenie bytu dla siebie od tego, co ogólne. Do tego przeciwieństwa należy, że człowiek, będąc duchem, musi iść dalej, musi być w ogóle czymś dla siebie, tak żeby miał za przedmiot dobro, to, co ogólne, swoje określenie[61].
Z drugiej strony, jeśli występuje różnica między bytem samym w sobie a rzeczywistością człowieka i powiada się, że on sam w sobie jestdobry, to jest to właśnie samo