Kronos 3/2016. Koniec uniwersytetu -  - ebook

Kronos 3/2016. Koniec uniwersytetu ebook

0,0
20,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Uniwersytet umiera. Znalazł się w śmiertelnym zagrożeniu. Temu właśnie zagrożeniu poświęcony jest nowy tom naszego kwartalnika. Czytelnik znajdzie w nim nie tylko diagnozę obecnej sytuacji, lecz także teksty dzisiaj już historyczne, rzucające jednak światło na nasze położenie. Procesy agonalne, choć ostatnio wyraźnie się nasiliły, nie zaczęły się wczoraj. Trzeba na nie patrzeć w szerszej perspektywie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 687

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jest to niewątpliwie jedno z najważniejszych odkryć starożytnych Greków. Choć z pozoru miało jedynie charakter obyczajowy, było zjawiskiem towarzyskim, a jego rezultaty wydawały się nieuchwytne. Zbiera się kilka osób. Jedna albo dwie to nauczyciele. Rozmawiają. Czasem nauczyciel mówi dłużej, posługując się jakimiś notatkami. Początkowo nazywało się to Akademią, potem Liceum, dzisiaj mówimy o Uniwersytecie.

Waga tego zjawiska – grupa ludzi siedzi w kręgu albo spaceruje, rozmawiając i dyskutując – trudna jest do przecenienia. Ich rozmowa, jej wewnętrzna forma, stała się bowiem wzorem racjonalności, obowiązującym dla nauki i życia publicznego. Nauka może istnieć poza Akademią. Znamy przypadki uczonych samotników. Prędzej czy później musi jednak z Akademią się skonfrontować, poddać jej miarom, włączyć w jej debaty. Życie publiczne z kolei w swych najwyższych, powszechnie pożądanych formach, dąży do wspólnoty obywatelskiej, ucieleśniającej tamtą – uniwersalną – rozumność. Jeśli więc uznamy, że najważniejszymi odkryciami Greków są nauka i życie obywatelskie, musimy konsekwentnie przyjąć, że Akademia – albo Uniwersytet – stanowi element konieczny ich wspólnej konstrukcji.

Forma, o której mówimy, jest prosta. Przedmiotem rozmowy jest prawda. Jej poszukiwania są bezinteresowne. Kto jej szuka, musi przyjąć, że może się mylić. Powinien zatem dopuścić nie tylko zdania krytyczne, lecz także poglądy przeciwne. W ten sposób wyłania się wspólnota zupełnie inna niż pozostałe ludzkie wspólnoty (rodzinne, przyjacielskie, majątkowe); wspólnota obejmująca – albo próbująca objąć, mówimy wszak o ideale – sprzeczności i przeciwieństwa, zdania rozbieżne i otwarte spory. Dlatego właśnie Uniwersytet nazywa się Uniwersytetem. Ma być wspólnotą uniwersalną. Taka jest jego spontaniczna teleologia, naturalna celowość, którą ta forma ze sobą przynosi i sobą – własnym istnieniem – ustanawia.

Ta kontradyktoryczna wspólnota nie wyklucza przy tym, warto to podkreślić, hierarchii i tradycji. Wyłaniają się one znowu, w sposób spontaniczny, z samej natury działalności nauczycielskiej, która polega na przekazywaniu – traditio – zdobytej wiedzy i która, podlegając ocenie, tworzy kolejne szczeble i piętra doskonałości (można być lepszym lub gorszym nauczycielem, lepszym albo gorszym uczniem etc.).

Wszystko to są oczywistości. Przypominam je tutaj dla podkreślenia wagi zjawiska, z którym mamy dzisiaj do czynienia: Uniwersytet umiera. Znalazł się w śmiertelnym zagrożeniu. Temu właśnie zagrożeniu poświęcony jest nowy tom naszego kwartalnika. Czytelnik znajdzie w nim nie tylko diagnozę obecnej sytuacji, lecz także teksty dzisiaj już historyczne, rzucające jednak światło na nasze położenie. Procesy agonalne, choć ostatnio wyraźnie się nasiliły, nie zaczęły się wczoraj. Trzeba na nie patrzeć w szerszej perspektywie.

Upadek Uniwersytetu jest niewątpliwie związany z kryzysem form pokrewnych i wpisuje się w ogólny kryzys obejmujący całą cywilizację europejską. Życie publiczne w coraz większym stopniu rządzone jest przez korporacje i fundusze inwestycyjne, anonimowe siły, znajdujące się poza kontrolą – a to znaczy także poza debatą – publiczną. Nauka z kolei ulega coraz większej technicyzacji i instrumentalizacji, stając się elementem przemysłu (nauki przyrodnicze) albo ideologii politycznej (nauki humanistyczne). W tym nowym środowisku Uniwersytet nie tylko jest zbędny. Staje się zjawiskiem niezrozumiałym. Zaczyna przeszkadzać.

Jeśli jednak skupić się na przyczynach wewnętrznych jego upadku, jeden powód – jak sądzę – rzuca się szczególnie w oczy. Jest nim umasowienie edukacji wyższej. Proces, wydawałoby się, sensowny i celowy. Wynikający w dodatku z uniwersalistycznych aspiracji Uniwersytetu. Wiedzę trzeba upowszechniać. W interesie społecznym leży kształcenie obywateli.

To upowszechnienie jednak – i to jest prawdziwy paradoks – obraca się we własne przeciwieństwo. Jest taki próg, taka granica, za którą wzrost liczby nauczycieli i uczniów nie oznacza przyrostu powszechnego wykształcenia, lecz obraca się w powszechne nieuctwo. W dawnej formie uczniowie uczyli się nie tylko od nauczyciela, lecz także od siebie nawzajem. Co więcej: nauczyciel uczył się od uczniów, odpowiadając na ich pytania i mierząc się z ich wątpliwościami. Na tym polegała tamta rozmowa. Umasowienie czyni ją niemożliwą.

Dawne formy zaczynają się rozpadać. Instytucje uniwersyteckie pod naporem liczby studentów przekształcają się w mechanizmy biurokratyczne. Znikają dawne obyczaje. Średniowieczne togi i birety zastępuje parametryzacja ilościowa, rejestracja żetonowa i programy antyplagiatowe. Punkty, opłaty i tabelki. Wszystko to jest być może przydatne w hodowli drobiu. Jest jednak nieskuteczne – a nawet przeciwskuteczne – jeśli mówimy o edukacji człowieka.

Rozwiązanie jest więc proste. Ta prostota jednak – w takich żyjemy czasach – stała się nieskończenie trudna. Trzeba wrócić do tamtej formy, przywrócić tamtą Rozmowę. Musimy stworzyć uniwersytety elitarne. Przeznaczone tylko dla nielicznych. Oni poniosą oświatę dalej, oni ją upowszechnią. To zawsze się udawało. Nie ma powodu, żeby nie udało się znowu.

Wawrzyniec Rymkiewicz

Redaktor Naczelny

Ernst H. Kantorowicz

JAK FUNKCJONOWAłY PRZEDHITLEROWSKIE UNIWERSYTETY NIEMIECKIE

Przez ponad sześć lat mieszkałem w domu nieopodal kampusu, gdzie wynajmowałem studentom pokoje – czterem, pięciu, czasem nawet sześciu. Oprócz dachu nad głową dzieliliśmy wspólną skrzynkę pocztową. Listy innych osób nie budzą na ogół mojego zainteresowania, chyba że noszą datę sprzed 1300 n.e. W tym jednak przypadku, gdy odbierałem własną korespondencję, nie mogło ujść mojej uwadze, że listy wysyłane do studentów przez Uniwersytet Kalifornijski były liczniejsze niż te od matek, przyjaciół i dziewczyn razem wziętych. Zdałem sobie sprawę, że tu oto w Kalifornii istnieje prawdziwa alma mater, której administracja uznała za swój obowiązek zająć miejsce matki, kochanki i przyjaciela naraz. Kierownik dziekanatu staje w szranki z rewidentem księgowym w zawodach, których celem jest wykazanie studentowi, że nie jest sam w tym wrogim mu świecie, że ktoś o nim pamięta. Sami dziekani są wprawdzie mniej troskliwi, choć oni również przyczyniają się do obfitości korespondencji. Przeźroczyste okienka adresowe koperty ujawniały wielobarwność papeterii: błękit nieba, zieleń groszku, róż ciała, a także mój ulubiony – żółć letniej opalenizny, od skarbnika, jeśli mnie pamięć nie myli. Mój instynkt historyczno-filologiczny podpowiadał mi, że te kolory nie zostały wybrane po to, by sprawić studentowi przyjemność albo subtelnie nawiązać do czułych uczuć troskliwego nadawcy. Zdradzały one raczej, by tak rzec, rasowe uprzedzenia kartotek, które odmawiały przyjęcia jakiegokolwiek koloru innego od wyznaczonych dla nich przez nieodgadniony system.

Zdałem sobie wówczas sprawę, że jako student byłem pozbawiony tego rodzaju doświadczeń, że byłem ofiarą losu. Żadna z moich trzech almae matres – Berlin, Monachium i Heidelberg – nie obdarzała mnie listami ani kolorowymi świstkami, które można by zachować dla potomności. Niemiecki uniwersytet nie interesował się swoimi synami i córkami, ani za czasów Wilhelma II, ani w czasach Republiki, który to błąd reżim 1933 roku rychło naprawił. Odtąd również niemieccy studenci mieli otrzymywać do swych skrzynek pocztowych wielobarwne listy z uniwersytetu, za pomocą których byli koordynowani, organizowani i księgowani w rozlicznych kartotekach zgodnie z bezlitosnym zamysłem wyższej instancji.

Nie potrafiłbym stwierdzić, jaki urząd uniwersytecki mógł się do mnie zwracać. Biurokracja akademicka nie była w Niemczech przed 1933 rokiem bynajmniej spektakularna. Podobnie w Szwajcarii, Austrii, przedfaszystowskich Włoszech, Czechosłowacji, Polsce, Skandynawii oraz Holandii. Jedynym urzędem, z jakim niemiecki student miał styczność, była kwestura, na której czele stał kwestor, łączący w jednej osobie funkcje kierownika dziekanatu, rewidenta księgowego i innych urzędników, odpowiadając przed naczelnym radcą księgowym uniwersytetu.

Zapisując się po raz pierwszy na studia uniwersyteckie (niemieccy studenci mieli zwyczaj częstego zmieniania uniwersytetów), student dokonywał matrykulacji w kwesturze. Uiszczał stosowną opłatę matrykulacyjną (3–6 $) oraz opłatę za studia (8–14 $), która pokrywała koszt korzystania z biblioteki miejskiej lub uniwersyteckiej, a także, co istotne, wyposażenia instytutów i sal seminaryjnych. Uiszczał on ponadto opłatę za poszczególne wykłady. Wynosiła ona 2,50–3,50 RM (60–85 c) za cotygodniową godzinę wykładu, a student miał obowiązek uczestniczyć w co najmniej 4 do 6 godzinach wykładów typu privata, aby zaliczyć rok akademicki. Były one płatne w przeciwieństwie do wykładów typu publica, powszechnych i darmowych, odbywających się raz lub dwa razy w tygodniu, które każdy profesor musiał wygłaszać co cztery semestry. Seminaria – z wyjątkiem tych, które wymagały kosztownych eksperymentów (medycznych i naukowych) – były również bezpłatne. Oferowano je privatissime et gratis, w związku z czym w gestii profesora leżało przyjęcie na jego ściśle prywatny i darmowy kurs, jakim było seminarium.

Po dokonaniu matrykulacji i wyborze kursów student był już wolny od wszelkich spraw administracyjnych. Zmiany w liście uczestników nie wymagały odgórnej zgody. Student otrzymywał książeczkę, indeks studencki, w którą wpisywał nazwy wybranych kursów. Na początku semestru – czasem także na końcu – prosił profesora o podpis, który potwierdzał, że profesor wygłosił wykład, a student uiścił stosowną opłatę, a zatem ukończył kurs.

Kwestura, czyli centrum administracyjne zajmujące się studentami, nie potrzebowała odrębnego gmachu administracyjnego. W Heidelbergu, gdzie na typowym niemieckim uniwersytecie studiowało około 2500–3000 studentów, kwestura zajmowała jedno pomieszczenie wynajęte przy głównej ulicy miasta. Pracowało tam 5 lub 6 umiarkowanie zajętych urzędników. Ta liczba może wydawać się zaniżona, lecz jest prawdziwa. Aby się upewnić, wysłałem zapytanie do dawnego kuratora Uniwersytetu Frankfurckiego, który odpisał z Nowego Jorku: „Kwestura? 6–8 urzędników, jak sądzę”. Mój polski przyjaciel z Berkeley wymienił podobną liczbę w odniesieniu do Krakowa.

Codzienna praktyka uniwersytecka nie leżała wszakże w gestii urzędników kwestury. Niezastąpionym funkcjonariuszem w kwestiach przyziemnych był woźny. Do każdego z czterech lub pięciu wydziałów przydzielony był woźny, czasami tylko pół woźnego, gdyż mniejsze wydziały – Prawa lub Teologii – miały wspólnego woźnego albo dzieliły tego nadzwyczaj doniosłego urzędnika z innymi wydziałami, na przykład Wydział Prawa z Wydziałem Filozofii, Wydział Teologii z Wydziałem Nauki. Na typowym uniwersytecie pracowało więc zazwyczaj dwóch lub trzech woźnych. Podczas ceremonii akademickich woźni z buławami wspartymi o ramiona maszerowali na czele orszaku, co stanowiło przejaw ich pierwotnej funkcji wysłanników, cursores. Byli oni jednak czymś więcej niż tylko posłańcami wydziałów. Zajmowali się porozumieniami i spotkaniami międzywydziałowymi, organizowali egzaminy itd. Woźny z niebieską teczką w ręku biegał po uniwersytecie przez 12 godzin dziennie. Kto chciał ustalić termin egzaminu doktorskiego, ten łapał woźnego za rękaw i mówił mu, że będzie gotów, dajmy na to, dwudziestego czerwca. Ten zaś był niemal zawsze w stanie nieomylnie stwierdzić, że dziekan będzie wówczas zajęty, że profesor X będzie akurat z gościnnym wykładem w Mannheim albo w Karlsruhe, że profesor Y ma właśnie wtedy inny egzamin. W swojej niebieskiej teczce zawsze jednak umieszczał notatkę, że przedyskutuje twoją sprawę z czterema egzaminatorami oraz dziekanem wydziału, i obiecywał, że przy następnym spotkaniu poinformuje cię o dalszym obrocie spraw.

Woźny odgrywał istotniejszą rolę dla kadry akademickiej niż dla studentów. To właśnie on mógł poinstruować dziekana wydziału albo rektora uniwersytetu, zazwyczaj nieobeznanych z codzienną praktyką uniwersytecką, jak mieli się zachowywać. Był ich suflerem. Rektor i dziekan odgrywali tylko zaaranżowane dla nich przez woźnego role. Nieskuteczny woźny mógł nawet, jak sądzę, poważnie zaburzyć akademicki harmonogram. Nigdy jednak takiego nie spotkałem. Woźnych rekrutowano spośród byłych podoficerów wojskowych, którzy przez 12 lat służby w armii nauczyli się skutecznego prowadzenia kompanii lub pułku, a także tego, by żaden istotny szczegół nie umknął ich uwagi. Trzeba by sztabu pięciu lub sześciu urzędników do oficjalnego zaksięgowania i zarejestrowania wszystkich spraw, jakie woźny prowadził nieoficjalnie bez zbędnego zamieszania i bez maszyny do pisania. Oczywiście korzystał przy tym ze wszystkich przywilejów posiadacza ograniczonej władzy. Studenci z Heidelbergu uwielbiali cytować woźnego Wydziału Filozofii i Prawa, pana Schwartza, który miał zwyczaj stwierdzać: „Ja oraz Jego Magnificencja podjęliśmy taką a taką decyzję w tej sprawie”.

Nie przesadzał. Jego Magnificencja, czyli rektor uniwersytetu, był w swojej codziennej praktyce w dużej mierze zależny od skuteczności woźnego. Benjamin Ide Wheeler po powrocie z pobytu w Niemczech w latach 1909–1910 powtórzył opinię pewnego niemieckiego profesora – był to chyba Max Weber – wedle którego „niemiecki uniwersytet jest demokracją w państwie autokratycznym, podczas gdy amerykański uniwersytet jest autokracją w państwie demokratycznym”. Odnosi się to do konstytucyjnej władzy naczelników obu tych instytucji. W tym sensie niemiecki rektor uniwersytetu ma się tak do prezydenta amerykańskiego college’u jak Truman do Stalina. Jego Magnificencja Rektor nie był w Niemczech zawodowym administratorem, gdyż był laikiem w sprawach administracyjnych. Był naukowcem, corocznie wybieranym przez profesorów spośród profesorów. Urząd ten był piastowany rotacyjnie kolejno przez wszystkie wydziały, a w ramach danego wydziału na przemian w zależności od stażu, to znaczy liczby lat, przez które dany naukowiec był członkiem wydziału jako profesor zwyczajny. Podobnie wybierano dziekanów wydziałów, którzy także zmieniali się corocznie. Ani rektor, ani dziekan nie otrzymywali dodatkowej pensji, z wyjątkiem małej sumy na wydatki reprezentacyjne. Była to kwota rzędu 400 $ dla rektora i 150 $ dla dziekana przeciętnego uniwersytetu.

Rektor jako naukowiec miał niewielkie uprzednie doświadczenie sprawowania urzędu, chyba że wcześniej pełnił już funkcję rektora na tym samym lub innym uniwersytecie. Wspomagał go jednak jego poprzednik, prorektor, który zastępował rektora w razie jego choroby, nieobecności lub śmierci. Podobnie dziekan był wspierany lub w razie potrzeby reprezentowany przez swego poprzednika, prodziekana. Dalsze wsparcie dla rektora i jego administracji zapewniał senat. Członkami senatu byli ex officio rektor i prorektor, jak również czterech lub pięciu dziekanów i prodziekanów, którzy łącznie tworzyli „wewnętrzny senat”, czyli gabinet. Właściwy senat składał się ponadto z dwóch lub trzech profesorów zwyczajnych z każdego wydziału, którzy również zmieniali się w cyklach dwuletnich. Do tego dochodził jeden lub dwóch przedstawicieli docentów prywatnych i profesorów nadzwyczajnych. Na spotkaniach senatu panował zwyczaj – przynajmniej we Frankfurcie – aby najmłodszy jego członek pierwszy wypowiadał swe zdanie dla uniknięcia tendencyjności.

Ponadto rektor mógł polegać na wsparciu radcy księgowego (naczelnika księgowych), doświadczonego urzędnika państwowego, którego obowiązkiem było rozliczanie funduszy i który poniekąd pośredniczył między wydającym pieniądze uniwersytetem a dostarczającym je Ministerstwem Oświaty, chyba że ministerstwo było reprezentowane przez kuratora, którego funkcję niedługo omówię. Radca księgowy zatrudniał niewielu urzędników, od dwóch do trzech, a także dwie maszynistki. Rektor miał sekretarkę i maszynistkę. Dziekani nie mieli sekretarki i w zależności od rozmiaru wydziału mieli jedną maszynistkę, pół albo nie mieli żadnej.

Niemieckie uniwersytety były ciałami niemal zupełnie samorządnymi. Zarazem były one jednak instytucjami państwowymi, zależnymi od Ministerstwa Oświaty. Uniwersytety we Frankfurcie i Kolonii były wyjątkami, gdyż w mniejszym lub większym stopniu finansowało je miasto, zaś w Hamburgu państwo i miasto były tożsame. Ministerstwa Oświaty poszczególnych niemieckich krajów związkowych z zasady zarządzały funduszami bezpośrednio. Ministerstwo podejmowało decyzję w sprawie utworzenia nowej katedry lub nowego instytutu. Choć wydział był odpowiedzialny za uzupełnienie wakatu, to jednak profesorów zwyczajnych – wyłącznie ich – mianowało ostatecznie państwo za pośrednictwem Ministerstwa Oświaty. W mniejszym kraju związkowym ministerstwo negocjowało kwestie finansowe, osobowe i organizacyjne bezpośrednio z uniwersytetem. Fryburg i Heidelberg były położone tylko godzinę drogi od ministerstwa w Karlsruhe, Tybinga od Stuttgartu, a Lipsk od Drezna, w związku z czym ministrowie doskonale znali lokalne uwarunkowania. Prusy posiadały natomiast 13 uniwersytetów rozproszonych po rozległym obszarze od Królewca po Kolonię, toteż przydzielały każdemu uniwersytetowi przedstawiciela ministerstwa, czyli kuratora. Ściśle rzecz biorąc, kurator nie przynależał do uniwersytetu, chyba że jako profesor honorowy prowadził na nim wykłady. Był on zastępcą ministra i działał jako pośrednik między uniwersytetem a ministerstwem, jednakże nie mógł wywierać wpływu na wewnętrzne sprawy administracyjne uniwersytetu. Miał on nadzorować fundusze rządowe w oparciu o sprawozdania radcy księgowego; na podstawie lokalnego rozeznania miał też informować Berlin o potrzebie nowej katedry, nowego instytutu itp. Trudno powiedzieć, czy jego sekretarka i maszynistka, które właściwie dzielił z radcą księgowym, powinny być zaliczane do administracji uniwersytetu czy raczej Ministerstwa Oświaty.

W każdym razie personel administracyjny niemieckiego uniwersytetu był wyjątkowo mały, jeśli nie liczyć instytutów medycznych, klinik, szpitali oraz bibliotek, które były na poły niezależnymi, czy nawet komunalnymi instytucjami. Nie licząc ich, rzadko zatrudniano więcej niż 20–25 urzędników.

Urzędników administracyjnych było tak mało dlatego, że – metaforycznie rzecz ujmując – niemieccy studenci nie dostawali listów od swojej alma mater. Innymi słowy, nie byli oni nadzorowani przez uniwersytet. Na 65 milionów obywateli niemieckich przed rokiem 1933 – czyli połowę ludności USA – przypadały jedynie 23 uniwersytety, niewiele ponad 60 tysięcy studentów, 1550 profesorów zwyczajnych i 260 emerytowanych. Na tych 23 uniwersytetach (nie licząc szkół zawodowych o randze uniwersyteckiej) w roczniku 1925/26 było nie więcej niż około 20 tysięcy matrykulacji, które Hitler zredukował do 15 tysięcy. Z tego, że tylko jeden Niemiec na tysiąc był studentem uniwersytetu, nie wynika bynajmniej, że ogólny poziom wykształcenia był skrajnie niski, lecz że uniwersytet był przeznaczony dla wąskiego grona „intelektualnej elity”. Edukację powszechną zapewniały szkoły średnie (gimnazjum, gimnazjum realne i wyższa szkoła realna), których poziom był bardzo wysoki: 9 lat łaciny, 7 lat angielskiego lub francuskiego, 6 lat greki, 9 lat historii, 6 lat geografii, 7 lat matematyki itd. Zakładano więc, że student uniwersytetu nie potrzebuje dalszego nadzoru. Nie było sylabusów, zaliczeń, egzaminów semestralnych i końcowych, ocen, tutorów, licencjatów i magisteriów. Nie było numerów kursów, podziału na kursy wstępne i zaawansowane, niedostępne dla studenta (z wyjątkiem privatissima, z których profesor mógł samodzielnie usunąć nieprzygotowanego studenta). Student miał więc całkowitą wolność studiowania, Lernfreiheit. Mógł wybrać każdy kurs, jaki tylko chciał, oraz tak wiele, za ile zapłacił. Jeżeli nie rozumiał ani słowa ze zbyt trudnego wykładu, po prostu go nie wybierał. Nikt nie zwracał uwagi na obecność studenta ani na to, jak skorzystał z wybranego kursu. Nie były potrzebne zwolnienia lekarskie w razie nieobecności z powodu choroby. Z drugiej strony także nauczyciele mieli całkowitą wolność nauczania we własnej dziedzinie, Lehrfreiheit. Mogli uczyć wszystkiego, czym tylko się interesowali. W humanistyce rzadko powtarzali ten sam kurs częściej niż co cztery lub pięć lat, ponieważ nikt nie przydzielał im określonych wykładów. Jeżeli student nie mógł znaleźć kursu, na którym mu zależało, po prostu zmieniał uniwersytet.

Wolność studiowania i nauczania ocaliła zatem uniwersytety w Niemczech, jak również w innych wspomnianych wcześniej krajach, przed wykształceniem nadmiernego aparatu administracyjnego, który w ostatecznym rozrachunku musi służyć do ścisłej kontroli studentów. Dopiero w 1933 roku – z powodów odmiennych od tych, którymi kierowano się w USA – wprowadzono podręczniki i programy studiów, a także zmuszono profesorów do wykładania określonych kursów, studentów zaś do uczęszczania na nie.

Jeżeli dzisiejsze amerykańskie uniwersytety sprawiają wrażenie nieco przeciążonych swą maszynerią administracyjną, to jest na to tylko jedno remedium oprócz stopniowej redukcji biurokracji, a jest nim zwiększenie studenckiej wolności studiowania oraz nauczycielskiej wolności nauczania. Niemniej jednak funkcja amerykańskich uniwersytetów jest pod wieloma względami odmienna od funkcji uniwersytetów niemieckich, toteż podstawowym warunkiem przyznania tego rodzaju wolności wydaje mi się radykalna reforma szkół średnich.

przełożył Andrzej Serafin

Ernst H. Kantorowicz, How the Pre-Hitler German Universities Were Run, w: Addresses on the Problem of Administrative Overhead and the Harvard Report, Western College Association, [b.m.] 1945.

Ernst H. Kantorowicz

WOLNOŚĆ AKADEMICKA JAKO KWESTIA FUNDAMENTALNA

Dokumenty i uwagi dotyczące deklaracji lojalności na Uniwersytecie Kalifornijskim

UWAGA WSTĘPNA

„Skoro nie jesteś komunistą, dlaczego nie możesz podpisać deklaracji?” Jak często pytanie to było i wciąż jest zadawane? Odpowiedź na nie od samego początku brzmi tak samo: „kwestią nie był tu komunizm, ale dobro i godność Uniwersytetu” (List Absolwentów z 17 sierpnia 1950). Wprowadzona na siłę deklaracja grożąca ekonomicznymi sankcjami i naruszająca zasady stałego etatu, odrzucona niemal jednogłośnie przez wydziały Uniwersytetu Kalifornijskiego, stanowiła bezmyślny, niczym nieusprawiedliwiony, bezwzględny atak na akademicką profesję jako taką. Aby wymusić deklarację, która „nie jest wymagana przez prawo” (gubernator[1] Warren, 28 lutego 1950), frakcja Rady Uniwesytetu pod przewodnictwem regenta Neylana nie tylko podważyła zasady stałego etatu, lecz również obalała, krok po kroku, samą ideę stałego etatu, podobnie jak ideę rozprawy sądowej, w której kluczową rolę odgrywa ława przysięgłych. Ostatecznie ci gentlemani, zwycięzcy pro tempore, mogli postawić stopę na powalonym ciele tego, co niegdyś było jednym z najbardziej dumnych i renomowanych wydziałów. Założyli, że mają moc dyktować, co jest przestępstwem, a co nie, tak, by następnie wymagać od kadry uniwersyteckiej bezwarunkowego posłuszeństwa Radzie Uniwersytetu, także w sprawach sumienia, i miażdżyć nieposłusznych, zarzucając im „nadużycie zaufania” (gubernator Warren i jego ugrupowanie, 24 sierpnia 1950).

Dlaczego nie podpisałem deklaracji – mimo że (albo ponieważ) nie jestem i nigdy nie byłem komunistą i mimo że (albo ponieważ) jestem prawdziwie konserwatywny i nigdy mnie inaczej nie postrzegano – przedstawię na kolejnych stronach. Nie ma to być historia „Roku Deklaracji”. Ten temat został w godny podziwu sposób opisany przez profesora George’a R. Stewarta. Chciałbym jedynie za pomocą kilku dokumentów i uwag na marginesie zilustrować spory i fundamentalne problemy związane z deklaracją.

Co znaczy „kwestia fundamentalna”, było dla mnie jasne od momentu, kiedy zaczął się spór. Byłem może nieco przewrażliwiony, ponieważ z racji moich profesjonalnych doświadczeń jako historyka, a także osobistych doświadczeń w nazistowskich Niemczech robiłem się czujny, gdy tylko usłyszałem znajome tony. Zamiast wyrzekać się tego doświadczenia, które jest w istocie synonimiczne z moim „życiem”, pozostawię je ze względu na jego wartość w dyspozycji moich kolegów, którzy toczą bitwę o godność swojej profesji i swojego Uniwersytetu.

A przecież najłatwiej byłoby mi podpisać tę lojalkę, rozsiąść się wygodnie w fotelu, zajmować się ogrodem, książkami i manuskryptami, słowem, być tym „naiwnym profesorem”, który został po raz kolejny wyśmiany podczas sporu o deklarację. Tam jednak, gdzie wchodzi w grę zasada człowieczeństwa, sama Humanitas, nie mogę zachować milczenia. Wolę walczyć.

Prawdziwa natura problemu została już rozpoznana zarówno przez wiele poszczególnych osób, jak i przez rozmaite stowarzyszenia w kraju. Amerykański Związek Psychologów zalecił swoim członkom nieprzyjmowanie stanowisk na Uniwersytecie Kalifornijskim, „dopóki warunki przyznawania stałego etatu nie spełnią akceptowalnych standardów”. Inne organizacje zrzeszające akademików ogłosiły, albo są gotowe ogłosić, podobne działania; mgła zaciemniająca sprawę zdaje się znikać. W niniejszym tekście chciałbym wesprzeć naszych stronników.

W pierwszym z dokumentów wyrażam ostrzeżenie skierowane do kolegów, które wygłosiłem przed senatem uniwersyteckim na spotkaniu poświęconym deklaracji. Jest to, by tak rzec, wyraz moich przekonań jako historyka. Drugi dokument obrazuje w skrócie moje osobiste doświadczenie. Trzeci to list od mojego przyjaciela, Waltera W. Horna, aktywnego przewodniczącego Katedry Sztuki, który uprzejmie zgodził się na jego publikację. Ukazuje on konflikt sumienia i twardą presję ekonomiczną, której po piętnastu miesiącach zmagań musiał się w końcu poddać. Podzielił los setek kolegów, bardzo szacownych i uczciwych ludzi, którzy dla dobra swych rodzin i z braku ekonomicznej niezależności nie mogli sobie pozwolić na dotrwanie do końca.

W Uwagach na marginesie postaram się unaocznić czytelnikowi to, co wydaje mi się być „kwestią fundamentalną”. Nie wyczerpują one jednak tematu.

Berkeley, Kalifornia, 8 października 1950 r.

DOKUMENTY

I.

OŚWIADCZENIE ODCZYTANE PRZED SEKCJĄ PÓŁNOCNĄ SENATU AKADEMICKIEGO

14 czerwca 1949 r.

Jako historyk, który tropił i badał dzieje wielu deklaracji, czuję się osobą kompetentną do wygłoszenia pewnych twierdzeń na temat poważnych niebezpieczeństw wynikających z wprowadzenia nowej, narzuconej siłą deklaracji. Zarazem chciałbym wyrazić wypływające zarówno z profesjonalnego, jak i z ludzkiego punktu widzenia zaniepokojenie wywołane krokami poczynionymi przez Radę Uniwersytetu.

1.

Tak historia, jak i doświadczenie uczą nas, że każda deklaracja czy formuła deklaracji, kiedy tylko zostanie wprowadzona bądź wymuszona, zaczyna żyć własnym życiem. Wprowadzana formuła może się wydawać niegroźna, tak jak niegroźna wydawała się formuła zaproponowana przez Radę Uniwersytetu. Ale nigdzie i nigdy nie istniała gwarancja, że formuła narzucona przez wszechmocne państwo pozostanie niezmieniona. Prawdą jest natomiast coś przeciwnego. Treść wszystkich historycznych deklaracji, które badałem, była zmieniana. Dodawano do nich nowe słowa. Przemycano krótką, pozornie nieistotną frazę. Kolejnym krokiem była nierzucająca się w oczy zmiana czasu z teraźniejszego na przeszły albo z przeszłego na przyszły. Konsekwencje nowej deklaracji są nieprzewidywalne. Ci, którzy ją wprowadzają w życie, nie są w stanie kontrolować jej skutków, a ci, którym się ją narzuca, nigdy nie będą mogli się z niej wycofać.

2.

Pozorna nieszkodliwość zaproponowanej deklaracji nie ma znaczenia, gdy w grę wchodzą zasady. Nieszkodliwa formuła deklaracji, która skrywa prawdziwą kwestię, jest zawsze najniebezpieczniejsza, ponieważ nabierają się na nią nawet najbardziej doświadczone osoby. To właśnie owa nieszkodliwość jest tu przynętą, ludzie łapią się na nią, a tymczasem formuła staje się, krok po kroku, coraz mniej nieszkodliwa. Włochy Mussoliniego w 1931 roku i Niemcy Hitlera w roku 1933 są przerażającymi i ostrzegawczymi przykładami pozornie niegroźnej, zmieniającej się w niedostrzegalny sposób procedury związanej z politycznie narzuconymi deklaracjami.

3.

Historia pokazuje, że nigdy nie warto ulegać chwilowej histerii ani narażać trwałych i wiecznych wartości w imię tymczasowych i krótkotrwałych korzyści. To właśnie ten rodzaj „małej zgody” skłonił tysiące nonkonformistów w ostatnich latach i tysiące w poprzednim pokoleniu do opuszczenia domów i szukania schronienia u wybrzeży tego kontynentu i tego kraju. Nowa deklaracja lojalności, jeśli naprawdę zostanie wymuszona, zagrozi prawdziwym wartościom, których waga przewyższa rzekome korzyści. Poza tym ta deklaracja, która i tak jest nieważna, bo podpisana pod przymusem, może mieć skutek odwrotny do zamierzonego: może zachęcić do działania zwolenników komunizmu i faszyzmu.

4.

Nowa deklaracja jest krzywdząca nie tylko przez swoją treść, ale przez szczególne okoliczności, w jakich została wprowadzona. Jest opresyjna, bo wywołuje w przywiązanym do prawdy uczonym konflikt sumienia. Wspólną cechą współczesnych i przeszłych dyktatur jest tworzenie alternatywy „czarne albo białe”. Wywoływanie u najbardziej lojalnych obywateli (i tylko u tych najbardziej lojalnych) konfliktu sumienia poprzez nazywanie nonkonformistów nie-Ateńczykami, nie-Anglikami, nie-Niemcami i – co gorsza – stawianie ich przed koniecznością wyboru jednego z dwóch złych rozwiązań, różniących się, ale równie niebezpiecznych, jest typowym wybiegiem demagogów.

Prymitywna metoda „wóz albo przewóz”, „podpisz deklarację albo odejdź z pracy”, stwarza warunki ekonomicznego nacisku i przymusu zbliżonego do szantażu. Niemożliwa do rozwiązania alternatywa, która czyni urzędnika albo bezrobotnym, albo cynicznym, prowadzi do kolejnego zupełnie fałszywego dylematu: „Jeśli nie podpiszesz, jesteś komunistą, który nie ma prawa do stałego zatrudnienia”. Cała ta procedura jest tak skonstruowana, by uczynić z lojalnego obywatela kłamcę i osobę postępującą niezgodnie z własnym sumieniem, ponieważ jakąkolwiek podejmie on decyzję, zwiąże się ze sprawą, która w istocie nie jest jego własną. Ci, którzy należą de facto lub w głębi serca do napiętnowanych grup, z łatwością podpiszą deklarację i mentalnie się od niej odseparują. Ci, którzy nie podpiszą, będą, zarówno teraz, jak i zawsze, tymi, którzy cierpią – cierpią nie w imię poglądów swojej partii czy innej grupy, ale ponieważ bronią wyższej, konstytucyjnej zasady znacznie przekraczającej trywialne, partyjne podziały.

5.

Nie mówię tu o doraźnej polityce ani o wolności akademickiej, ani nawet o fakcie, że deklaracja podpisana pod przymusem jest nieważna, lecz chcę podkreślić fundamentalną kwestię, która jest stawką w tej grze: profesjonalną i ludzką godność.

Istnieją trzy profesje uprawnione do noszenia togi: sędzia, ksiądz i uczony. Ten strój świadczy o dojrzałości umysłowej człowieka, który go nosi, o jego niezależności i o jego odpowiedzialności przed Bogiem i sumieniem. Świadczy on także o wewnętrznej niezależności tych trzech, w jakiś sposób powiązanych ze sobą profesji – ich przedstawiciele nie mogą sobie pozwolić na działanie pod przymusem i poddawanie się presji.

Fakt, że Rada Uniwersytetu ośmieliła się tyranizować noszącego togę, stawiając go w sytuacji, w której pod wpływem niepokojącego ekonomicznego przymusu musi on zrezygnować z niezależności sądu, ludzkiej godności i odpowiedzialnej suwerenności uczonego, jest niegodny i haniebny.

II.

Rektor Robert G. Sproul4 października 1949 r.

Uniwersytet Kalifornijski

Berkeley 4, Kalifornia

Szanowny Panie Rektorze,

Dante, cytując Arystotelesa, zauważył, że „każde nieuczciwe działanie rządu zamienia dobrych ludzi w złych obywateli”. Głęboko ubolewam nad tym, że pod wpływem ostatnich wydarzeń muszę wliczyć siebie – być może słusznie – pomiędzy „złych akademickich obywateli”, nie mogę bowiem spełnić wymagań Rady Uniwersytetu i podpisać deklaracji.

Moje polityczne akta wytrzymają próbę każdego badania. Dwa razy zgłosiłem się na ochotnika, by czynnie walczyć z bronią w ręku z lewicowymi radykałami w Niemczech; wiem jednak także, że wstępując do „Białych Batalionów”, niebezpośrednio i wbrew moim intencjom, utorowałem drogę narodowemu socjalizmowi i ułatwiłem mu zdobycie władzy.

W każdej chwili jestem gotowy przysiąc lojalność przed sądem Federalnego Biura Śledczego, które przyznało mi w czasie wojny obywatelstwo. Ale mój szacunek dla Uniwersytetu Kalifornijskiego i jego działalności nie pozwala mi sądzić, że polityczne śledztwo, które paraliżuje działalność naukową, powinno być jego domeną.

Łączę wyrazy szacunku

Ernst H. Kantorowicz

profesor historii

23 sierpnia 1950 r.

Rektor Robert G. Sproul

Uniwersytet Kalifornijski

Berkeley, Kalifornia

Szanowny Panie Rektorze,

W zgodzie z Pańskim zarządzeniem z 4 sierpnia adresowanym do przewodniczącego i członków Rady, domagającym się podania informacji o perspektywach reaktywacji tych pracowników, którzy mają status rezerwistów w Siłach Zbrojnych, komunikuję Panu, że zostałem reaktywowany 21 sierpnia w celu przejścia badań lekarskich i spodziewam się, jak tylko wynik moich badań zostanie oceniony, wezwania do czynnej służby jako kapitan piechoty na minimalny okres dwudziestu jeden miesięcy.

Mierząc się po raz drugi z przerwą w mojej akademickiej karierze i czując się niezdolnym do narażenia mojej żony i mojego syna na konsekwencje braku kontynuacji mojego cywilnego zatrudnienia po powrocie ze służby, z wielką przykrością jestem zmuszony poddać się presji, którą wywiera na mnie Rada Uniwersytetu, wymuszając na mnie deklarację dotyczącą moich przekonań politycznych. Załączam podpisaną wymaganą deklarację.

Chciałbym zaznaczyć, że czyniąc to, postępuję wbrew mojemu sumieniu wyłącznie po to, by uchronić moją rodzinę przed ekonomicznym niedostatkiem. W adresowanym do Pana liście z 12 maja jako główny powód sprzeciwu wobec deklaracji i jej kontraktowego odpowiednika wymieniłem fakt, że jej wprowadzenie zmusiło, pod groźbą zwolnienia, setki godnych szacunku mężczyzn i kobiet do złożenia podpisu na formularzu zatrudnienia, który uważają oni za szkodliwy dla dobra Uniwersytetu i stanowiący obrazę akademickiej profesji. Właśnie po to, by uniknąć podobnego przymusu, opuściłem w 1938 roku Niemcy i przybyłem do tego kraju. I właśnie dlatego, że chciałem zwalczać podobne metody, zgłosiłem się na ochotnika w czasie ostatniej wojny, by walczyć przeciwko krajowi, w którym się urodziłem.

Spodziewam się, że moje powołanie do czynnej służby będzie się łączyło z gorzkim poczuciem, że tym razem będę walczył za granicą w obronie i w imię tych wolności, których mi odmówiono tutaj w moim zawodowym życiu.

Raport na temat całej katedry z uwzględnieniem spodziewanych werbunków i przywróceń do służby czynnej zostanie Panu przesłany przed 1 września, jak tylko uzyskam odpowiedzi od tych osób, które przebywają poza miastem.

Łączę wyrazy szacunku

Walter W. Horn

Przewodniczący

Katedry Sztuki

1. Oryginalny tekst tak zwanej Deklaracji Lojalności zaproponowanej w czerwcu 1949 brzmi: „[...] nie jestem sympatykiem ani członkiem, jak również nie popieram żadnej partii czy organizacji, która głosi lub nakłania do obalenia rządu Stanów Zjednoczonych za pomocą nielegalnych, niekonstytucjonalnych metod”.

UWAGI NA MARGINESIE

I.

SANIOR PARS

Średniowieczne prawo kanoniczne wypracowało ciekawą teorię liczenia głosów zwaną maior vel sanior pars. Zwykle większość (maior pars) rozstrzyga o wyniku głosowania. Mniejszość może jednak podważyć pozbawioną sensu decyzję większości, jeśli dowiedzie, że jest „rozumniejszą częścią” (sanior pars). W tym wypadku głosy nie są liczone, ale, by tak rzec, „ważone”. Są one ważone pod względem prestiżu i autorytetu (autoritas) głosującego, jego zdolności intelektualnych (ratio), jego przymiotów moralnych (pietas), czystości jego motywów (bonus zelus) i jasności jego osądów (aequitas).

Zasadę tę wiele razy krytykowano, ale gdyby ją zastosowano na posiedzeniu Rady Uniwersytetu Kalifornijskiego 25 sierpnia 1950 roku, to grupa, której przewodzi gubernator Warren, a w której skład wchodzą admirał Nimitz i rektor Sproul, wygrałaby mocą autoritas jako „rozumniejsza grupa”. Ponieważ jednak w demokracji głosy są liczone, a nie ważone, co ma także wielkie zalety, o wyniku głosowania zadecydowała grupa pod przewodnictwem regenta Johna Francisa Neylana. Trzydziestu jeden profesorów zostało zwolnionych większością 12 do 10 głosów, co stanowiło odwrócenie decyzji gubernatora Warrena przyjętej w lipcu większością 10 do 9 głosów. Gdyby na sierpniowym spotkaniu był obecny admirał Nimitz, przewaga wynosiłaby 12:11, ponieważ zadepeszował, że głosowałby za gubernatorem Warrenem, czyli za „rozumniejszą grupą”.

Jeśli „rozumność” w takim sensie, w jakim rozumie ją prawo kanoniczne, jest związana z logicznością i spójnością, to cechy te zostały mocno zachwiane na sierpniowym spotkaniu. „Proszę pana, to nie ma sensu” – powiedział gubernator Warren. „Mimo że nie jest to spójne, będę za tym głosował” – zadeklarował rektor Sproul. „Prosicie mnie o głosowanie za działaniem będącym wyrazem polityki, przeciwko której występowałem” – narzekał regent Steinhart. Wydaje się więc, że „rozumniejsza grupa” była świadoma braku „rozumności”.

NIE CHODZI O KOMUNIZM

Spór o deklarację lojalności toczy się od piętnastu miesięcy. Hasłem deklaracji było wyeliminowanie z Uniwersytetu Kalifornijskiego komunistów. Do tego, by zrealizować ten jasno określony cel, użyto różnych metod: lojalki, podstępnego „odpowiednika kontraktowego” (o którym dalej), deklaracji Wydziału o niezatrudnianiu komunistów, a w końcu zapisu zawartego w podpisywanym co roku „kontrakcie” i alternatywy wobec tego zapisu polegającej na przesłuchaniu tych, którzy deklaracji nie podpisali, przez jury Wydziałowej Komisji do spraw Stopni i Zatrudnienia.

Jak można było się spodziewać, na Wydziale nie znaleziono komunistów ani wśród tych, którzy podpisali, ani, jak na razie, wśród tych, którzy podpisu odmówili. Kiedy zatem regent Heller powtarzał kluczowe pytanie: „Czy wszyscy regenci rozumieją, że trzydzieści jeden osób, które mają być zwolnione, nie jest oskarżonych o komunizm?”, nawet najbardziej stanowczy członkowie większościowej grupy odpowiedzieli twierdząco lub milczeli. Sam regent Neylan przy innej okazji wtrącił pytanie: „Czy ktoś z zebranych – regent Heller czy ktokolwiek – chce ich oskarżyć o komunizowanie?”.

„PODPORZĄDKOWANIE”

Sprawa komunizmu i fikcja ujawniania komunizmu, która tak długo zarówno zaciemniała fundamentalną kwestię, jak i mieszała w głowach opinii publicznej, zostały w sposób cyniczny wykluczone z dalszej dyskusji. „To, czy są oni komunistami, czy nie, jest teraz sprawą drugorzędną” – powiedział regent Ehrman. „Żaden regent nie oskarżył nigdy żadnego z profesorów o komunizowanie” – wtórował mu regent McFadden. „Nie przypisujemy tym osobom poglądów komunistycznych” – podsumował to regent Haggerty ze stronnictwa gubernatora Warrena i, wyrażając wyraźnie stanowisko swoich oponentów, dodawał: „rozważmy jedynie kwestię posłuszeństwa prawu regentów”.

A więc zrodziła się nowa kwestia związana z „posłuszeństwem” kadry uniwersyteckiej wobec Rady Uniwersytetu – kwestia „dyscypliny”, „uległości” wobec regentów. Gubernator Warren trafnie to opisał: „Zwalniamy tych ludzi, ponieważ są niesubordynowani i nie chcą się podporządkować”.

POSŁUSZEŃSTWO

Wicedyrektor i emerytowany prorektor Monroe E. Deutsch w liście do Rady Uniwersytetu z 17 lipca podkreślił, że cała kwestia sprowadza się do jednego punktu: „Kto jest komunistą?”. 25 sierpnia to się jednak zmieniło, kiedy porzucono dawny zarzut, czyli „podejrzenie o sprzyjanie komunizmowi na podstawie niepodpisanego przyrzeczenia”. Zamiast tego pojawił się nowy zarzut – „nieposłuszeństwo wobec Rady Uniwersytetu”. Zbrodnia przynależności do niezdyscyplinowanej mniejszościowej grupy została uznana za tak poważną, że usprawiedliwiała zwolnienie bez procesu czy przesłuchania, zawieszenie autonomicznych praw Wydziału i usunięcie instytucji ławy przysięgłych w procesach toczonych przed Wydziałową Komisją do spraw Stopni i Zatrudnienia.

POSŁUSZEŃSTWO – ALE KOMU?

Rada Uniwersytetu wymagała posłuszeństwa w bardzo kontrowersyjnej sprawie. Rektorzy wszystkich właściwie znaczących uniwersytetów w kraju, jak również stowarzyszenie Phi Beta Kappa, Amerykański Związek Profesorów Uniwersyteckich i bardzo wiele szacownych osób i stowarzyszeń publicznie poparło stanowisko gubernatora Warrena i jego ugrupowania. Podporządkowanie się Radzie Uniwersytetu Kalifornijskiego było jednak czymś po prostu niemożliwym. Obecna Rada Uniwersytetu jest beznadziejnie podzielona, a ponieważ oba stronnictwa są właściwie równoliczne, zdolność Rady do działania wydaje się wielce wątpliwa. Rada jest gotowa co miesiąc zmieniać swoje decyzje tak, że sierpniowe postanowienia mogą zostać podważone w październiku czy listopadzie. Siłą rzeczy zawsze będzie można mówić o nieposłuszeństwie wobec jednej czy drugiej frakcji. W tej sytuacji bardzo trudno powiedzieć, co oznacza „podporządkowanie się”, a także dlaczego podporządkowanie się gubernatorowi Warrenowi i rozumniejszej grupie powinno być uznawane za aż tak bardzo niższe moralnie wobec podporządkowania się grupie regenta Neylana, która zwyciężyła jednym głosem, że może być powodem do zwolnienia.

POSŁUSZEŃSTWO W KONTROWERSYJNYCH SPRAWACH WARUNKIEM ZATRUDNIENIA

Do czego, poza destrukcją, wiedzie nonsensowna huśtawka ciągle zmieniających się większości uzyskanych jednym głosem? Zgodnie z prawem profesor może być zwolniony za „rażącą niekompetencję”, która tu nie wchodzi w grę, albo za „czyn moralnie haniebny”. Czy powinniśmy uznać nieposłuszeństwo wobec regenta Neylana (czyli posłuszeństwo wobec gubernatora Warrena) za czyn moralnie haniebny? Sierpniowa większość Rady Uniwersytetu z pewnością nie przemyślała wystarczająco całej sprawy, kiedy podjęła decyzję, z której wynika pośrednio, że posłuszeństwo ma być warunkiem zatrudnienia, a nieposłuszeństwo powodem do zwolnienia. Rada nie wyciągnęła też ostatecznych konsekwencji z własnego werdyktu w odniesieniu do „posłuszeństwa w sprawach dotyczących sumienia”, bo prowadziły one do wniosku, że tylko sumienie zmuszone do posłuszeństwa wobec jakiejś frakcji albo w inny sposób pogwałcone czy zmuszone do krzywoprzysięstwa mogłoby wytworzyć idealnego nauczyciela i gwarantować wymaganą przez Radę „nieskażoną uczoność”, a także „nieskrępowane dążenie do prawdy”. Czy warunkiem uzyskania stopnia akademickiego stanie się znowu podpisanie Trzydziestu Dziewięciu Artykułów albo posiadanie jakichś określonych przekonań politycznych? Czy potrzebny jest kolejny University Test Act[2], by obalić tak archaiczne zwyczaje? Historia pokazała dawno temu, że Uniwersytet zmuszony do podporządkowania się podzielonej ortodoksji może stać się bezproduktywny.

LEGISLATURA

Od kiedy większościowa grupa przyznała, że „komunizm nie ma tu nic do rzeczy”, sprawy stały się dla niej pogmatwane. W rzeczy samej, komunizm nigdy nie był tu prawdziwą kwestią. Zostały poczynione sugestie, że bez deklaracji lojalności stanowa władza ustawodawcza może odmówić przegłosowania budżetu albo że gdyby nie zwolnić tych, którzy jej nie podpisali, legislatura stanowa nie przyznałaby pieniędzy Uniwersytetowi. Sugestie te wydawały się wysoce nieprawdopodobne[3].

PROPAGANDA

Prawdziwym problemem od samego początku było nieodpowiedzialne wykorzystanie przez polityków prawdziwych i autentycznych niebezpieczeństw związanych z komunizmem do celów propagandowych. Ofiarą tych działań stał się Uniwersytet Kalifornijski. „Oczyszczenie” Uniwersytetu, w wyniku którego wśród kadry nie zidentyfikowano ani jednego komunisty, nie było ważne. Liczyła się tu kampania reklamowa, propagandowa wartość „oczyszczania”. Rzecz jasna, okazała się ona istotna ze względu na polityczne, a nie akademickie cele, chociaż statuty mądrze wymagają, aby Uniwersytet odseparowany był od politycznych wpływów i machinacji.

Dla każdego, czyim udziałem było gorzkie doświadczenie hitlerowskich Niemiec, używanie i nadużywanie zagrożenia związanego z komunizmem dla celów politycznych oraz propagandowych jest dobrze znanym sposobem działania. Prowadzi ono niemal automatycznie, w sposób planowy lub nie, do ustanowienia władzy absolutnej, do ustroju totalitarnego i do bezwarunkowego posłuszeństwa. Wszystko to w imię antykomunizmu. Co jeszcze gorsze, praktyka ta prowadzi do fikcyjnych „zwycięstw” nad komunizmem oraz pociąga za sobą niebezpieczne i niepoważne lekceważenie prawdziwej potęgi i autentycznego zagrożenia, jakie niesie ze sobą komunizm.

NAIWNOŚĆ

Powtarzano wielokrotnie, że ci, którzy nie podpisali deklaracji, charakteryzują się „naiwną ignorancją w odniesieniu do tego, czym jest komunizm”, ponieważ jako uczeni „nie rozumieją, jak działa świat”. Jest to stary model pamfletowania „profesora” przejęty z dawnych czasów. Jest on obraźliwy wobec historyka, któremu wiedza o ideologicznych konfliktach z przeszłości daje pełny wgląd w teraźniejsze konflikty ideologiczne. Co więcej, zarzut „naiwności” brzmi bezzasadnie w uszach tych, którzy żyli w opanowanych przez komunizm miastach i ważnych obszarach państwa i którzy odnieśli rany w walce z komunistycznymi radykałami, tymi samymi, o których rzekomo nie mają bladego pojęcia. Kwestią, faktycznie słabo rozpoznaną, jest pytanie o to, jakie plemię żmijowe[4] może zrodzić się z „Białych Batalionów”, gdy ich członkowie założą brunatne koszule.

Z drugiej strony, skoro już mówimy o naiwności, czy może być coś bardziej naiwnego niż pogląd regentów rzekomo „znających świat”, przekonanych, że z tak wielkim niebezpieczeństwem jak komunizm można skutecznie walczyć za pomocą błazenady i maskarady. „Dzieci zwodzi się zabawkami, dorosłym przedkłada się deklaracje” (Plutarch).

II.

SKRUPUŁY RELIGIJNE I SUMIENIE

Na sierpniowym posiedzeniu niektórzy regenci wydali opinie, że przesłuchania przed Komisją do spraw Stopni i Zatrudnienia miały dotyczyć jedynie tych osób, które nie podpisały deklaracji ze względów religijnych. Mimo że opinie te są zupełnie nietrafne w odniesieniu do ogólnych celów zarówno przesłuchań, jak i Komisji, wskazują one na błąd w rozumowaniu, który warto wyartykułować.

Sumienie nie jest prywatną własnością jakiegoś konkretnego wyznania. Jest ponadwyznaniowe i jego pogwałcenie jest bolesne niezależnie od tego, czy sumienie to należy do luteranina, katolika, kwakra czy unitarianina, albo nawet do uczonego, który może twierdzić, że jego sumienie związane jest z zawodem, jaki wykonuje. Należy uznać za rzecz oczywistą, że sumienie uczonego, chociaż nie wiąże się bezpośrednio z wyznaniem, jest tak samo „religijne” jak sumienie sędziego czy pastora; równie oczywiste powinno być to, że to właśnie owo sumienie czyni go tym, kim jest, i że postępowanie zgodne z zawodowym sumieniem stanowi powinność profesora uniwersyteckiego.

DEBATA

Powinności i prawa profesora uniwersyteckiego były tematem gorącej dyskusji na tym samym sierpniowym posiedzeniu Rady Uniwersytetu. Dyskusja ta, tocząca się głównie pomiędzy regentem Ehrmanem a gubernatorem Warrenem, okazała się na tyle istotna, a starcie ich opinii tak dobrze oddało ogólny problem, że zdecydowałem się na przedstawienie w tym miejscu obszernych fragmentów ze stenogramu posiedzenia. Debata toczyła się głównie wokół pytania, czy analogia do konkretnej sprawy sądowej – MacAlister vs. Baker – jest uzasadniona w przypadku trzydziestu jeden profesorów.

REGENT EHRMAN: Chciałem zwrócić uwagę, że moim zdaniem [...] można mówić o tego rodzaju różnicy: po pierwsze, profesorowie, pracownicy czy inne osoby rekomendowane przez rektora do zatrudnienia nie są urzędnikami Uniwersytetu. Są pracownikami [...]. Po drugie zaś, co to ma znaczyć, że zostały one zatrudnione? Czy mają w związku z tym usankcjonowane prawo do zajmowania swojej pozycji? Oznacza to tylko, że przez cały rok dostają wynagrodzenie [...].

Oni [zdymisjonowani profesorowie] mają prawo wyłącznie do wynagrodzenia, ponieważ są oni tylko pracownikami Rady Uniwersytetu, a nie urzędnikami... Sprawa Bakera odnosi się do ludzi piastujących urzędy publiczne i nie ma przełożenia na sytuację ludzi, którzy są zatrudnieni na zwykłej umowie o pracę.

Gdyby wyrok w sprawie Bakera miał zastosowanie w odniesieniu do Uniwersytetu, oznaczałoby to, że ogrodnik zatrudniony na terenie Uniwersytetu albo dozorca budynków sprawują urząd. Nie wydaje mi się, aby istniała różnica między nimi a osobą zatrudnioną jako profesor.

GUBERNATOR WARREN: Panie regencie Ehrman, wydaje mi się, że kwestia, czy ludzie ci są urzędnikami publicznymi, czy też pełnią funkcję z publicznego nadania, nie ma tu znaczenia. Jest jasne, że spełniają oni ważne funkcje publiczne. I właśnie dlatego toczymy dziś tę dyskusję: waga zatrudnienia rektora, prorektora, dziekana, kierownika wydziału, profesora, czy nawet zwykłego wykładowcy jest tak samo duża jak zatrudnienie czy powołanie innego rodzaju urzędnika publicznego. Nie wydaje się, abyśmy mieli prawo uważać, że osoby te nie mogą się równać godnością z miejskim radnym, konstablem czy innym podlegającym tej zasadzie urzędnikiem. Spełniają oni funkcję publiczną tak samo, jak ja ją spełniam jako gubernator. Jestem przekonany, że ich prawa, prerogatywy i ich status w oczach Rady powinny zostać potraktowane z należną im powagą i uważnością.

Myślę, że możemy okazać wdzięczność gubernatorowi Warrenowi za jego obronę statusu naszej profesji. Podziękowania należą się również regentowi Ehrmanowi, który był ufundował profesurę (a nie stanowisko dozorcy) na wydziale Uniwersytetu w Berkeley. Regent Ehrman poświęcił wiele uwagi profesji akademickiej. Jego hojności wiele zawdzięcza autor tych słów osobiście. Jesteśmy również wdzięczni mu za to, że tak jasno przedstawił swe stanowisko.

DOZORCY I PROFESOROWIE

Regent Ehrman powiedział, że nie widzi żadnej różnicy pomiędzy dozorcami a profesorami, ponieważ jedni i drudzy są „zatrudnieni przez Radę Uniwersytetu”. Zachowując szacunek dla pracy ogrodników i dozorców, możemy spytać, czy naprawdę nie ma żadnej różnicy między ich zajęciem a pracą profesora uniwersyteckiego. Czy są naprawdę nieodróżnialni od reszty i w jednakowej mierze narażeni na bycie „zatrudnianymi i zwalnianymi” zgodnie z wolą Rady?

ZWIĄZKI ZAWODOWE

Pewna bardzo poważna różnica pomiędzy dozorcami a profesorami ujawniła się szczególnie wyraźnie podczas ostatniego strajku dozorców na Uniwersytecie Kalifornijskim; dozorcy, którzy nie zawierają rocznych kontraktów i mogą ubiegać się o „stałe zatrudnienie”, są zrzeszeni w związkach zawodowych i dlatego mogą wywierać nacisk na Radę w sprawie każdego pensa. Ale nie istnieje związek zawodowy profesorów uniwersyteckich, który by dawał wsparcie choćby w przypadku najdonośniejszych wyrazów sprzeciwu lub jednogłośnych protestów kadry akademickiej. Nie ma też, żeby być ścisłym, związków zawodowych sędziów, pastorów ani księży.

Dlaczego nie utworzyły się związki zawodowe tych profesji? Czy jest to zaniedbanie wynikające z naiwności ich przedstawicieli, czy też są oni zbyt zarozumiali, by dołączyć do zorganizowanych w związkach zawodów? Dlaczego sędziowie nie utworzą Honorowego Związku Pracowników Sądu, pastorowie nie zrzeszą się w Święty Związek Pracowników Kościoła, a profesorowie nie zawiążą Oświeconej Unii Pracowników Uniwersytetu? Dlaczego wyobrażenie sędziów Sądu Najwyższego pikietujących w sądzie, biskupów pikietujących w kościele czy profesorów wszczynających pikietę na Uniwersytecie jest absurdalne? Odpowiedź nasuwa się sama: jest tak dlatego, że to sędziowie tworzą Sąd, pastorowie razem z wiernymi stanowią Kościół, a profesorowie wraz ze studentami są Uniwersytetem. W przeciwieństwie do woźnych, zakrystianów i urzędników parafialnych sędziowie, pastorowie i profesorowie nie są pracownikami Sądu, pracownikami Kościoła ani pracownikami Uniwersytetu. Są oni samymi tymi instytucjami i w związku z tym mają prerogatywy w obrębie tych instytucji, których woźni, zakrystianie, urzędnicy parafialni czy dozorcy nie posiadają.

PRZYGODNOŚĆ I ISTOTA

Co więcej, porównanie pracownika fizycznego z profesorem jest mylące, a wręcz z gruntu błędne. Uniwersytet mógłby istnieć bez ogrodników i dozorców, którzy zdają się przygodni, ale nie mógłby funkcjonować bez profesorów i studentów, którzy są esencjalni i stanowią jedyną istotową część Uniwersytetu. Zgodnie z najstarszą definicją sięgającą trzynastego wieku Uniwersytet to universitas magistorum et scholarium, „ciało zbiorowe składające się z mistrzów i studentów”. Nauczyciele i uczniowie tworzą razem Uniwersytet niezależnie od istnienia jego budynków i ogrodów oraz tych, którzy zajmują się ogrodami i budynkami. Można sobie wyobrazić Uniwersytet bez ani jednego ogrodnika czy dozorcy, bez ani jednej sekretarki albo nawet – i jest to urzekający obraz – bez ani jednego regenta. Niezmiennym składnikiem i esencją Uniwersytetu pozostaje zawsze ciało składające się z nauczycieli i studentów.

INSTYTUCJA PUBLICZNA

Ponadto Uniwersytet Kalifornijski jest instytucją publiczną. Profesorowie służą instytucji publicznej. Otrzymują wynagrodzenie przede wszystkim ze środków publicznych, od narodu, chociaż za pośrednictwem jego powiernika, czyli Rady Uniwersytetu. Co więcej, otrzymują swoje wynagrodzenia za wypełnianie funkcji publicznych albo funkcji dla społeczeństwa, a nie za wypełnianie na mocy prywatnego kontraktu prywatnych funkcji na korzyść Rady Uniwersytetu. Nie służą prywatnym zachciankom „pracodawców”, którzy na swej prywatnej scenie mogą zatrudniać wedle własnego uznania klownów i aktorów. Członkowie kadry akademickiej są, w taki czy inny sposób, urzędnikami publicznymi albo urzędnikami instytucji publicznej i instytucji publicznego zaufania, a nie prywatnymi pracownikami Rady Uniwersytetu. W związku z tym prawo do „zatrudniania i zwalniania” nie może być niekwestionowaną prerogatywą Rady. „To, co dotyczy wszystkich, powinno być akceptowane przez wszystkich”. Wydział nie zaakceptuje nieodpowiedniego wykładowcy, którego zatrudnienie będzie forsowała Rada, i odwrotnie: Rada nie może pozwolić sobie na zwolnienie wykładowcy bez zgody Wydziału. Dzieje się tak dlatego, że oba te działania oznaczają pogwałcenie ciała, które składa się na Uniwersytet. Albowiem „ciało pedagogiczne”, by zacytować słowa dyrektora Harolda E. Stassena, „jest sędzią swoich członków”[5].

KORPORACJE BIZNESOWE

Ogromne i wymagające wyjaśnienia nieporozumienie w odniesieniu do tych skomplikowanych relacji wynika z powierzchownego podobieństwa między nowoczesnym modelem korporacji biznesowej a dużo starszą korporacyjną strukturą Uniwersytetu. Gubernator Warren z pewnością odczuwał te trudności, kiedy rozróżniając pomiędzy pracownikami a członkami kadry akademickiej, bardzo trafnie zdefiniował Uniwersytet Kalifornijski jako „quasi-publiczną instytucję z prawie wszystkimi atrybutami prywatnej korporacji zorganizowanej dla celu publicznego”[6]. W przypadku zwykłych biznesowych korporacji zatrudnianie i zwalnianie pracowników zależy (pomijając ograniczenia związane z umowami) wyłącznie od woli ich dyrektorów. Kiedy na przykład manager kasyna „Cal-Neva” na granicy Nevada–Kalifornia uzna za stosowne zażądać od wszystkich swoich pracowników – „rozdających karty, kierowników stołów do gry, kelnerek, dozorców, a nawet od nagiej modelki, która pozuje dla klientów w ogromnym kieliszku do szampana” – podpisania przed sędzią w Reno antykomunistycznej deklaracji lojalności, mówiąc im na modłę Rady Uniwersytetu: „podpiszcie albo wynoście się”, to działa on w obrębie swoich prawnych kompetencji. Relacja „pracodawca–pracownik” nie ma jednak zastosowania w odniesieniu do kadry uniwersyteckiej, przynajmniej zaś w odniesieniu do kadry Uniwersytetu Stanowego.

NIEBEZPIECZEŃSTWA

Zastosowanie analogii biznesowych do Uniwersytetu niesie ze sobą pewne doniosłe pod względem społecznym aspekty. W związku z tym chciałbym jak najmocniej podkreślić, że ci spośród regentów, którzy starają się się podważyć tradycyjną strukturę i prerogatywy Uniwersytetu Kalifornijskiego, igrają z ogniem, niszcząc to, co politycznie chcieliby zachować.

Niekwestionowana dotychczas struktura Uniwersytetu zostałaby całkowicie podważona, jeśli profesorowie faktycznie staliby się z mocy definicji po prostu „pracownikami” Rady Uniwesytetu, a Rada ich „szefem”. Profesorowie mogą powstrzymać się od stworzenia „związku zawodowego” jedynie w takich warunkach, gdy poszanowane są i zagwarantowane prawa wraz z autonomią wykładowców i studentów. Jeśli profesorowie nie są niczym innym jak zatrudnianymi do prowadzenia zajęć automatami i zwalnianymi pracownikami, którzy ponad wszystko powinni być posłuszni i podporządkowani, a więc tak jak gdyby naprawdę byli zatrudniani w sektorze biznesowym, wtedy też powinni byliby zorganizować się na modłę biznesową i stworzyć związek pracowników Akademii. W rzeczy samej, obecna bezkompromisowa i krótkowzroczna polityka całej Rady Uniwersytetu Kalifornijskiego (z wyjątkiem konserwatywnych radykałów) może stosunkowo łatwo zainicjować ruchy dążące do zrzeszania profesorów uniwersyteckich w powołanych w tym celu związkach zawodowych. Masowe dekapitacje profesorów, które miały miejsce w ciągu jednego miesiąca podczas kalifornijskiej „nocy długich noży”, wkrótce doprowadzą do obejmującej cały stan, a być może cały kraj, odmowy podjęcia pracy przez zrzeszonych w związki profesorów. A wtedy żadna rada uniwersytecka nie będzie już mieć absolutnej władzy.

Jakkolwiek wszystko się potoczy, wysiłki Rady Uniwersytetu, by uczynić z wykładania zawód, należy uznać za zgoła rewolucyjne. Jeśli zakończą się one sukcesem, to wówczas ten podjęty nierozważnie eksperyment w brutalny sposób nieodwracalnie przeobrazi jedną z niewielu porządnie zakorzenionych konserwatywnych instytucji, jaką jest Uniwersytet; wyrwie z korzeniami jeden z niewielu względnie konserwatywnych elementów współczesnego społeczeństwa, czyli profesorów uniwersyteckich.

ZAWÓD I PROFESJA

Nie ulega wątpliwości, że w argumencie z dozorcą i profesorem doszło do pomieszania pewnych podstawowych kwestii, przede wszystkim różnicy między zawodem a profesją.

Dozorcy płaci się za godzinę. Ma on swoją zmianę, podczas której ma wykonywać ściśle określone obowiązki. Jego praca jest jasno zdefiniowana i definiowalna. Kiedy zrobi już, co do niego należy, i wyjdzie z pracy, jest całkowicie wolnym człowiekiem. Dodatkowa praca nie jest od niego ani oczekiwana, ani wymagana, chyba że na mocy specjalnej umowy i za dodatkowym wynagrodzeniem.

Jeśli chodzi o obowiązki profesora, to tylko niektóre z nich są precyzyjnie zdefiniowane. Jego godziny dydaktyczne na Uniwersytecie mogą składać się z pięciu godzin wykładu i dwóch godzin seminarium. Dodatkowo profesor zasiada w radach, komisjach egzaminacyjnych, rozmawia ze studentami w czasie dyżurów, jest promotorem ich prac, dzięki którym będą mogli uzyskać stopień naukowy, oraz przegląda katalogi sprzedawców używanych książek, by zamówić nabytki do biblioteki uniwersyteckiej. Okazuje się, że jeśli pominiemy godziny dydaktyczne, to obowiązki profesora nie są jasno określone. Jego pensja też nie jest wyłącznie wynagrodzeniem za dydaktykę. To, ile czasu przygotowuje się on do swoich zajęć i ile wymaga to od niego wysiłku, jest wyłącznie jego sprawą. Czy do pojedynczego wykładu przygotowuje się przez dwa dni, dwie godziny, dwie minuty, jest wyłącznie jego sprawą. Jest również jego sprawą to, czy przygotowuje się do wykładu, wykorzystując badania swoje i innych uczonych, czy po prostu przerabia podręcznik. Podobnie jest z tym, ile czasu i uwagi poświęca pracom magisterskim i doktorskim swoich podopiecznych albo czy prowadzi badania, na których zyskują jego wykłady, a Uniwersytet – sławę. To zaś, ile czasu i energii poświęca na zasiadanie w radach, komisjach egzaminacyjnych, ile zajmują mu konsultacje ze studentami czy starania o powiększenie biblioteki, jest wyłącznie jego sprawą. W skrócie rzecz ujmując, tylko od niego zależy, jaką część swojego życia, swojego prywatnego życia, jest gotowy poświęcić Uniwersytetowi, do którego należy i który tworzy. Czas, jaki inwestuje, nie podlega żadnym regulacjom. Jest to wyłącznie sprawa jego Pasji, Miłości i Sumienia.

Tu natrafiamy na kolejną różnicę między pracownikiem fizycznym a profesorem: można kupić pracę, ale nie można kupić Pasji, Miłości i Sumienia uczonego. One nie są na sprzedaż i słabo zorientowani regenci powinni jednak wiedzieć, że pragnąc uczynić nasze sumienia sprzedajnymi, zabijają naszą pasję i miłość do instytucji, ponieważ przestajemy tworzyć z nią jedność.

SUMIENIE

Przez samo istnienie tego sumienia, które jest niezdefiniowane i niedefiniowalne, uczony nie jest „pracownikiem” zatrudnionym przez Radę Uniwersytetu w sensie zaczerpniętym z języka biznesu. Właśnie dzięki sumieniu nabywa on praw do swego urzędu. Jest ono nieodłączne od jego obowiązków jako członka ciała akademickiego i to dzięki niemu różni się on wyraźnie od dozorcy czy ogrodnika. Niemal kryminalna płytkość tego porównania załamuje się właśnie w tym punkcie. Zawód i profesja nie są tym samym. Profesja, jak wskazuje sama nazwa, opiera się na sumieniu, a nie na przepracowanych godzinach czy w ogóle na czasie, jak dzieje się w przypadku współczesnych zawodów. Pod tym względem uczony przypomina sędziego, którego obowiązki nie są ograniczone do siedzenia w sądzie, albo duchownego, którego obowiązków nie da się sprowadzić do odprawiania ceremonii i wygłaszania kazań w niedzielę. Sumienie jest w rzeczy samej istotą „urzędu” (officium) uczonego, który jest mu powierzony wraz z zaufaniem i dzięki któremu staje się on urzędnikiem „zaufania publicznego”.

Bez względu na to, pod jakim kątem będziemy przyglądać się profesji akademika, sumienie, połączone z pasją i miłością, jest tym, co czyni go uczonym. Poprzez fakt, że całe jego istnienie zależy od sumienia, uzewnętrznia on powiązanie z profesją prawną, a także z profesją duchownego, z której w późnym średniowieczu wyłoniła się profesja akademicka i od której pożyczyła togę. W przeciwieństwie do pracownika najemnego prowadzący badania profesor poświęca swoje najbardziej prywatne życie ciału zbiorowemu Uniwersytetu, którego stanowi integralną część. Jego siłą napędową jest bowiem sumienie. Dlatego jeśli zdemoralizujemy sumienie uczonego, a jego miłość i pasję do badań i wykładania zastąpimy jak w modelu biznesowym ściśle wyznaczonymi przez „pracodawcę” godzinami pracy, zniszczymy nie tylko akademicką profesję, ale również sam Uniwersytet! Tylko pożałowania godna ignorancja wrogo nastawionych regentów, którzy nie wiedzą, na czym polega życie i istnienie uczonego, mogła sprawić, że poważyli się oni na przetrącenie kręgosłupa akademickiej profesji – jej sumienia – po to tylko, by „uratować Uniwersytet przed komunistami”. Mało tego – poważyli się zwolnić uczonego za to samo sumienie, które czyni go uczonym.

Głupota, tak jak duch, dmie tam, gdzie znajduje posłuch. Całe to idiotyczne niszczenie prawdziwych wartości i wartościowych istot ludzkich przeprowadzane jest w imię histerycznego żądania, którego kłopotliwa głupota została poświadczona w całym kraju. Żądanie to zostało następnie poświadczone przez nowe towarzystwo profesorów wraz z nagą modelką z kasyna, która podpisała deklarację lojalności, by móc bez przeszkód pozować klientom w kieliszku do szampana. Głupota nie zna granic. Możemy jedynie modlić się wraz z Erazmem: Sancte Socrates, ora pro nobis!

PO CO UMNIEJSZAĆ STATUS PROFESORÓW?

Należy jeszcze odpowiedzieć na ostatnie pytanie: dlaczego większość Rady Uniwersytetu próbuje umniejszyć godność i szacunek, jakie żywi doń ciało akademickie Uniwersytetu Kalifornijskiego, a więc cała profesja akademicka? Z jakiego powodu regenci dążą do zamazania różnicy między dozorcą a członkiem ciała akademickiego, dlaczego chcą pozbawić profesora należnych mu praw? Bądź co bądź gentlemanom tym powierzono ochronę Uniwersytetu, a nie rewolucjonizowanie czy radykalizowanie go. Jako strażnicy powinni z zapałem chronić to, co podlega ich kurateli, i podnieść reputację profesji akademickiej na najwyższy poziom, zamiast robić wszystko, by utracić szacunek ze strony ciała akademickiego. Odpowiedź na te pytania jest znowu prosta: dziwna postawa większości regentów jest bezpośrednim wynikiem ich wysiłków mających na celu władcze wymuszenie podpisania deklaracji lojalności. Dla wymuszenia tej deklaracji i stworzenia alternatywy „podpisz albo zostaniesz zwolniony” musiały zostać zniesione dwie przeszkody: pierwsza z nich miała charakter konstytucyjny; druga odnosiła się do stałego zatrudnienia.

PRZESZKODA KONSTYTUCYJNA

Dodatkowa deklaracja „nie jest wymagana przez prawo”. Może nawet być niezgodna z prawem. Konstytucja Stanu Kalifornia zaleca złożenie przysięgi na wierność Konstytucji Stanów Zjednoczonych i Konstytucji Stanu Kalifornia. Dalej zaś mówi, co następuje:

„I żadna inna przysięga, deklaracja czy sprawdzian nie powinny być wymagane jako warunek zakwalifikowania się na dowolny urząd czy stanowisko zaufania publicznego” (Artykuł XX, § 3).

To, czy w ogóle dodatkowa deklaracja mogła być wymagana wobec członków ciała akademickiego, zależy od rozstrzygnięcia, czy stosuje się do nich termin „urząd albo stanowisko zaufania publicznego”. Byłaby to kwestia, pisze Max Radin, „przycinania, łączenia, dopracowywania i dopasowywania werbalnych symboli. Ale z pewnością nikt, kto potrafi czytać, nie może powątpiewać w ogólny zamysł konstytucjonalnego zastrzeżenia”.

25 sierpnia gubernator Warren utrzymywał, że nie ma znaczenia, czy członkowie ciała akademickiego są urzędnikami, czy osobami piastującymi stanowisko zaufania publicznego, ale też stwierdził jednoznacznie, że „spełniają oni publiczną funkcję tak samo, jak ja ją spełniam jako gubernator stanu”. W końcu zaś stwierdził, że „ich prawa, prerogatywy i status wobec Rady powinny być traktowane z taką samą powagą i uważnością” – to znaczy „z taką samą powagą i uważnością” jak w przypadku urzędników publicznych.

Ten aspekt konstytucyjny wystarczająco naświetla dążenie do umniejszenia statusu profesorów, które odbywa się na drodze przemianowania osób pełniących funkcje publiczne i przekształcenia ich w prywatnych pracowników. Kiedy zaś członek ciała akademickiego stanie się prywatnym pracownikiem Rady, zatrudnionym jak naga modelka pozująca w kieliszku do szampana dla rozrywki klientów, w tym wypadku studentów, wtedy regenci mogą od niego wymagać każdej dodatkowej przysięgi, deklaracji albo tego, by miał określony kolor włosów. Konstytucja wraz z jej niepraktycznymi zapisami nie ma tu już nic do gadania.

Być może sądy prędzej czy później podejmą zgodną z poglądem gubernatora Warrena decyzję dotyczącą statusu profesorów, w myśl której konstytucja (Artykuł XX, § 3) rzeczywiście ma zastosowanie do akademików. W tym wypadku oznaczałoby to, że regenci wymusili z pomocą gróźb ekonomicznych i moralnego nacisku na setkach nauczycieli akademickich popełnienie czynu niezgodnego z prawem. Jeszcze bardziej obciążający byłby fakt, że podporządkowanie się żądaniu regentów przez część profesorów byłoby równoznaczne z przekazaniem pieniędzy szantażyście w zamian za niewyjawienie wstydliwego sekretu, w tym wypadku za nieujawnianie wstydliwego oszczerstwa głoszącego, że ten, który nie podpisał lojalki, jest w gruncie rzeczy komunistą.

STAŁY ETAT

Deklaracja lojalności, która prześladowała Wydział przez jedenaście miesięcy, została uchylona 21 kwietnia 1950 roku. Zastąpiono ją tak zwanym „kontraktowym odpowiednikiem”. W czasie kampanii wiosennej na Uniwersytecie na pierwszy plan wysunął się problem stałego etatu, choć co prawda zawsze miał on znaczenie.

Tam, gdzie pogwałcona jest gwarancja stabilności zatrudnienia, ginie wolność akademicka. Jeśli profesor nie może być pewien stałego zatrudnienia, jeśli musi obawiać się zwolnienia za nieortodoksyjne opinie czy nonkonformizm, tym samym traci wolność wypowiadania się i działania. Taka sama sytuacja zachodziłaby w przypadku sędziego, który utraciłby wolność sumienia i wolność opinii z obawy o zwolnienie z pracy. Nie można zatem mówić o wolności akademickiej, dopóki stałe zatrudnienie nie jest zagwarantowane.

Deklaracja i jej kontraktowy odpowiednik mogą być narzucane, a profesorowie zmuszani do podporządkowania się im tylko wtedy, gdy zasady stałego zatrudnienia zostały wcześniej złamane. Dopóki one obowiązują, alternatywa „podpisz albo będziesz zwolniony” jest pozbawiona mocy. Oto powód, dla którego instytucja stałego etatu musiała zniknąć z chwilą, gdy zaczęto majstrowanie przy tak zwanych kontraktach, a Komisja do spraw Stopni i Zatrudnienia została zawieszona.

BOLESNE PRZEBUDZENIE

Dla większości profesorów bolesne przebudzenie nastąpiło, kiedy na spotkaniu Senatu Akademickiego 22 kwietnia 1950 roku rektor Sproul powiedział całkiem otwarcie oburzonemu i zgorszonemu ciału akademickiemu, że żaden z jego członków na ośmiu kampusach Uniwersytetu Kalifornijskiego nie ma prawa do stałego zatrudnienia. Rektor ogłosił, że profesorowie i adiunkci[7] mogą być zatrudniani tylko na rok.

Innymi słowy, po to, by wymusić deklarację albo jej odpowiednik pod groźbą natychmiastowego zwolnienia, regenci musieli obalić być może formalnie nieskodyfikowane, ale moralnie obowiązujące prawo do stałego zatrudnienia, gwarantowane przez zwyczaj, tradycję oraz przez pewne zasady, które nie zostały zakwestionowane, a nawet były długo popierane przez regentów i które postrzegali jako swoje własne zobowiązania. Czym jednak są moralne zobowiązania? Czyż regent Giannini nie chciał nawet zorganizować przeciwko ciału akademickiemu czegoś w rodzaju dwudziestowiecznych vigilantes[8] i lekceważąc sądy, wziąć prawa w swoje ręce?

WARUNKOWE ZATRUDNIENIA

To jednak jeszcze nie wszystko. Stałe zatrudnienie w złotych czasach Uniwersytetu było niekwestionowane przy „dobrym zachowaniu i efektywnej służbie”. W przypadku nowych, wyłącznie jednorocznych umów o pracę może być włączonych tyle warunków, ile tylko sobie życzą regenci. Formuła została zmieniona ewidentnie po to, by umożliwić dodawanie nowych warunków. Trudno byłoby grzecznie poinformować profesora o wysokości jego pensji na nadchodzący rok, a następnie w tym samym piśmie postawić mu jakieś nowe warunki. Nie udałoby się ich narzucić i nie miałyby one znaczenia, gdyby obowiązywało stałe zatrudnienie. Aby więc włączyć antykomunistyczną deklarację lojalności, uznano zwyczajowy formularz akceptacji wynagrodzenia za nieodpowiedni i uzupełniono go o formularz zatrudnienia. Uznano więc za konieczne podkreślanie faktu, że wszyscy profesorowie, również posiadający stały etat, są z początkiem każdego roku akademickiego zatrudniani od nowa. Dopiero złamanie zasady stałego etatu umożliwiło warunkowe, odnawiane co roku zatrudnienie, a także dołączenie klauzuli:

„Jestem świadomy, że następujące oświadczenie jest warunkiem mojego zatrudnienia (!) i warunkiem wypłacania mojego wynagrodzenia”.

Proszę zauważyć, że do formularza zatrudnienia wkradło się najzupełniej redundantne słowo „zatrudnienie”.

Naruszenie zasady stałego etatu wyrażone w nowych formułach było niezbędne do wprowadzenia nowej formy zatrudnienia, uwarunkowanego nie charakterem i profesjonalnymi kwalifikacjami aplikującego, ale jego posłuszeństwem wobec Rady Uniwersytetu, podporządkowaniem się w kwestiach sumienia i wolą podpisania całkowicie pustego politycznego oświadczenia, którego nicość i bezmyślność zostały w ostatnich miesiącach podkreślone niejednokrotnie, chociażby przez – by wymienić tylko dwa nazwiska – generała Eisenhowera i arcybiskupa San Francisco Johna J. Mitty’ego.

PRZYSIĘGA NA WIERNOŚĆ KONSTYTUCJI

Storpedowanie zasady stałego etatu będące logiczną konsekwencją nowej formuły „kontraktu” może wynikać z innego jeszcze okropieństwa będącego produktem twórczego geniuszu władz. Przez prawie dziesięć lat panował zwyczaj, że każdy nowo przyjęty członek ciała akademickiego składał standardową przysięgę wymaganą przez Konstytucję Stanu Kalifornia od urzędników i osób piastujących stanowisko zaufania publicznego:

„Uroczyście przysięgam (lub potwierdzam), że będę wspierał Konstytucję Stanów Zjednoczonych i Konstytucję Stanu Kalifornia oraz że będę wiernie i dokładając wszelkich starań, wypełniał obowiązki wynikające z mojego urzędu”.

Kwestia, czy złożenie tej przysięgi oznacza, że profesor jest urzędnikiem lub osobą piastującą stanowisko zaufania publicznego, jest drugorzędna. Istotne jest, że ta przysięga musiała zostać złożona tylko raz i na zawsze podczas pierwszego zatrudnienia na Uniwersytecie. Zgodnie jednak z nowo przyjętą praktyką musi być ona odnawiana co roku.

POWTÓRZENIE PRZYSIĘGI

Łatwo dowieść, że powtarzanie przysięgi, która związuje człowieka na zawsze, jest zbyteczne i szkodliwe, ponieważ przysięga albo wiąże człowieka na zawsze, albo w ogóle go nie zobowiązuje. Tak czy inaczej jej moc nie wyczerpuje się nigdy. Coroczne powtarzanie nie podwaja więc ani nie potraja efektu przysięgi, a jedynie dewaluuje samą instytucję przysięgi, która jest rzeczą świętą. Taka argumentacja mijałaby się jednak zupełnie z sednem sprawy. Barbarzyńska potworność corocznego powtarzania przysięgi jest bowiem kolejnym symptomem sabotażu zasady stałego etatu. Nakaz ten podkreśla okoliczność, że profesorowie są zatrudniani tylko na jeden rok, „na ściśle rocznej zasadzie”. Wraz z końcem roku akademickiego ich posada kończy się tak radykalnie, że cała procedura przyjmowania do pracy musi być powtarzana od nowa. W ten sposób od 30 czerwca do podpisania nowego kontraktu i powtórzenia konstytucyjnej przysięgi tworzy się próżnia czy też bezkrólewie, kiedy cała kadra akademicka jest, technicznie rzecz biorąc, zwolniona, nie będąc jeszcze ponownie zatrudnioną. Przez ten czas profesorowie są bez pracy.

INTERREGNA

Nie trzeba mówić, że takie interregna mają nieprzewidywalne konsekwencje prawne, zwłaszcza że nie występuje tu dobra wola. Skoro profesorowie powinni wiedzieć, że ich związek z Uniwersytetem kończy się radykalnie i zostaje w sensie prawnym zerwany wraz z 30 czerwca każdego roku, regenci nie mają obowiązku mówić im, że nie zamierzają ich zatrudniać w następnym roku, co właśnie miało miejsce w przypadku grupy profesorów, którzy nie podpisali deklaracji – ich wynagrodzenie zostało bez ostrzeżenia wstrzymane.

KADUK

Ponowne zatrudnienie profesora staje się więc „łaską” ze strony miłościwych regentów i zależy od arbitralnej woli tych panów, czy zechcą jeszcze raz zainwestować w tego samego człowieka. Prowadzi to rok po roku do sytuacji określanej w terminologii feudalnej jako „kaduk”[9]. Profesor traci co roku urząd lub stały etat – co normalnie jest karą za przestępstwo – ponieważ jedno i drugie powraca do feudalnego pana, w tym wypadku do regentów, jako pewnych siebie władców Uniwersytetu. Jeśli ci feudalni panowie zechcą, to z każdym początkiem roku akademickiego może nastąpić ponowne nadanie lenna i inwestytura, z którą wiąże się hołd i przysięga na wierność. Mogą do tego zostać jeszcze dodane pewne feudalne rytuały, takie jak ofiarowanie sztyletu każdemu z władców w dzień inwestytury oraz osiołka na nowy rok.

Nie ulega wątpliwości, że nowa procedura wprowadzona w roku 1950 po Chrystusie przez regentów i administrację Uniwersytetu Kalifornijskiego wskazuje na intencje tych, którzy ją ustanowili, zmierzając do całkowitego obalenia resztek ciągłości i stałości zatrudnienia.

KOMISJA DO SPRAW STOPNI I ZATRUDNIENIA

Ostateczny krok podjęty przez większościową grupę regentów pozostaje w pełnej zgodności i jest konsekwencją (możemy to teraz powiedzieć) działań zmierzających do usunięcia stałego zatrudnienia, a co za tym idzie, do wyrugowania wolności akademickiej. Oto powód, dla którego Senacka Komisja do spraw Stopni i Zatrudnienia musiała zostać zlikwidowana albo przynajmniej zawieszona, wyłączona z działania. Skoro zasada stałego etatu przestała zobowiązywać, a głównym zaszczytem profesora jest możliwość usunięcia go z pracy, po co regentom jakakolwiek Komisja? Po co prowadzić żmudne rozmowy kwalifikacyjne, skoro wystarczy jedna albo dwie sztuczki?

DLACZEGO NIE PODPISAŁEM

Łatwo teraz zrozumieć, dlaczego nie podpisałem ani deklaracji lojalności, ani jej „kontraktowego” odpowiednika. Otóż nie podpisałem ich:

– ponieważ odmawiam działania pod przymusem, pracy pod groźbą nadzoru samozwańczych stróżów prawa, ulegania naciskowi, zastraszeniu, presji ekonomicznej, a także ustosunkowania się do alternatywy porównywalnej do intelektualnego i moralnego napadu z bronią;

– ponieważ odmawiam kupowania i sprzedawania mojej akademickiej pozycji i godności uczonego za cenę moich przekonań i sumienia;

– ponieważ jestem zgorszony i zniesmaczony brakiem uczciwości, przyzwoitości, prawości oraz tendencją do małostkowości i oszustwa, które od początku do końca przejawiali ludzie odpowiedzialni za wprowadzanie w życie nowej procedury.

Oprócz tego zadziałała też we mnie profesjonalna ciekawość. Ciekawość historyka, który chce zobaczyć, jak daleko posuną się regenci, czy rzeczywiście wbrew prawu i rozsądkowi zwolnią tych, którzy nie podpisali deklaracji, oraz kto na dłuższą metę okaże się silniejszy – regenci czy profesorowie. Czy naprawdę w wolnym kraju jest możliwe, aby mała, wewnętrznie podzielona grupa rządzących miała moc złamać wolę tysięcy dojrzałych uczonych? Czy ludzie ci mogą sobie pozwolić na unieważnienie i zlekceważenie ich głosów? Czy mogą postępować wbrew silnie artykułowanej woli protestujących wydziałów największego uniwersytetu na świecie oraz odmówić wysłuchania udręczonych głosów setek uczciwych ludzi, którzy są od tej grupy zależni, a tym samym postąpić w „niechrześcijański, niedemokratyczny i nieamerykański” sposób[10]?

KONKLUZJE

Theodor Mommsen, uczony obdarzony ogromną mądrością oraz spojrzeniem historyka na ludzkie sprawy, napisał: „Jest znacznie łatwiej zdetronizować ministra w rządzie, niż zwolnić pełnoetatowego profesora”. Nawiązywał do sankcjonowanej prawem pozycji profesora, która nie mogła zostać łatwo zaatakowana lub zignorowana przez mających władzę, bez podważania fundamentalnych praw społeczeństwa. Było to prawdą w cesarskich Niemczech i jest prawdą w naszym kraju: regenci Uniwersytetu Kalifornijskiego chcąc nie chcąc będą się musieli tego nauczyć.

Polityka, która wychodzi od całkowicie błędnych ludzkich przesłanek, jest a priori skazana na porażkę. Stawianie dorosłego człowieka przed alternatywą bez wyjścia „podpisz albo będziesz zwolniony” stanowi pogwałcenie najbardziej elementarnych zasad zarządzania państwem, ponieważ takie działanie zawsze się mści. W chwili zadekretowania tej dziecinnej alternatywy regenci, a nie członkowie ciała akademickiego, utracili swą wolność działania. Regenci stanęli bowiem przed beznadziejną alternatywą spełnienia swojej groźby albo utracenia twarzy i autorytetu. Nie zdawali sobie sprawy, że utracili naraz twarz i autorytet, tworząc podobną alternatywę, i że mogliby je odzyskać, tylko odstępując od niej. Było kilka okazji, podczas których regenci mogli się wycofać w honorowy sposób, ostatni raz miało to miejsce 25 sierpnia. Wybrali „zachowanie twarzy” – jakiej twarzy? – zamiast ratowania Uniwersytetu. Chcieli powetować sobie brak wiedzy i ludzkiego doświadczenia, jak czynią to zwykle ludzie słabi, nieusprawiedliwioną przemocą i brutalną siłą.

Nie mogło być miłe dla regentów Uniwersytetu Kalifornijskiego, gdy dowiedzieli się – co zostało nagłośnione w całym kraju i poza nim – że ich działanie służy jako przykład „politycznej głupoty”. Profesor R.E. Fitch z Pacific School of Religion w Berkeley zdefiniował głupotę jako „talent do nierobienia tego, co powinno się robić, oraz do robienia tego, czego powinno się unikać”.

„Zgodnie z tą definicją – powiada profesor Fitch – deklaracja lojalności na Uniwersytecie Kalifornijskim jest klasycznym przykładem politycznej głupoty. Jej założeniem było wyeliminowanie komunistów z kadry akademickiej. Niestety, nie ma żadnych dowodów, że się to udało. Deklaracja ta nie miała wykluczać z Uniwersytetu lojalnych i patriotycznych Amerykanów, są jednak dowody, że tak się właśnie stało”[11].

Można było usłyszeć wiele podobnych ocen działalności regentów z różnych stron, od wielu prominetnych obywateli. Stawia to w niekorzystnym świetle sam Uniwersytet Kalifornijski.

To prawdopodobnie tę ludzką słabość większościowej grupy regentów miał na myśli świętej pamięci Dixon Wecter, z którym zbyt krótko byliśmy kolegami na Wydziale Historii w Berkeley, kiedy podczas publicznego odczytu w Sacramento z okazji rocznicy stanu Kalifornia powiedział:

„Jako rodowity Teksańczyk uważam za szczególnie alarmujące niebezpieczeństwo fakt, że jestem świadkiem zamętu w największej stanowej instytucji wywołanego przez grupę regentów, zdeterminowanych, by umniejszyć uniwersytet do rozmiaru, nad którym będą mogli zapanować”.

O tych niebezpieczeństwach wspominał także rektor Hiram College przywoływany przez profesora Ralpha H. Lutza na Uniwersytecie Stanforda[12]:

„Na truizm zakrawa powiedzenie, że żaden strumień nie popłynie wyżej niż jego źródło. Prawdą jest również, że żaden college nie wzniesie się ponad poziom jego zarządców... Widać to dobrze zwłaszcza wtedy, gdy owi zarządcy zakłócają prerogatywę urzędników administracyjnych albo kadry akademickiej lub też mieszają się w ustanowiony program czy strategię edukacyjną college’u”.

Takie właśnie wkroczenie w prerogatywę ciała akademickiego skończyło się obecnym skandalem na Uniwersytecie Kalifornijskim. Uniwersytet Stanowy jest zbyt cenną instytucją, by stawać się narzędziem politycznych ambicji i celów jej regentów czy innych osób. Idea ta przyświecała założycielom tego Uniwersytetu, kiedy powierzyli go regentom, którzy mieli chronić go przed zawirowaniami zmieniających się codziennie politycznych konstelacji, efemerycznymi kampaniami politycznymi, wyborczymi czy ideologicznymi oraz przed polityczną histerią. Teraz sami ci powiernicy wciągnęli Uniwersytet w wiry zmienności politycznej. Prawa Uniwersytetu wymagają od kadry akademickiej „poszanowania, a nie wyzyskiwania związku z Uniwersytetem” przez czynienie z niego obszaru nieograniczonej propagandy. To samo ograniczenie powinno obowiązywać regentów. Są oni naturalnymi obrońcami wolności akademickiej; ale w swoim dążeniu do ochrony wolności zniszczyli ją, kiedy zaatakowali zasadę stałego zatrudnienia.

Inne uniwersytety stanowe zamierzają włączyć do swoich prawnych regulacji ustawy definiujące akademicką wolność, zgodnie z którymi ograniczenie tej wolności będzie bezprawne i zagrożone karą. Nie będę tu rozważał, czy byłoby użyteczne podjęcie w tym wypadku podobnego kroku. Ale dopóki regenci nie dadzą pewnych gwarancji dotyczących dwóch fundamentów akademickiej wolności, czyli stałego zatrudnienia i jego przestrzegania, nie dojdzie do zgody między kadrą akademicką a Radą Uniwersytetu i nadal będzie trwało nieprzewidywalne w skutkach niszczenie tego najbardziej demokratycznego uniwersytetu stanowego w kraju.

przełożyła Karolina Rychter

Ernst H. Kantorowicz, The Fundamental Issue: Documents and Marginal Notes on the University of California Loyalty Oath, Parker Printing Co., San Francisco 1950.