Kronos 3/2014. Technika i totalitaryzm -  - ebook

Kronos 3/2014. Technika i totalitaryzm ebook

0,0
20,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny numer kwartalnika „Kronos”, którego tematem jest filozofia techniki, miejsce techniki w porządku ewolucji biologicznej i technologiczne podstawy współczesnych totalitaryzmów.

Źródłem totalitaryzmu jest władza techniki. Konstrukcje ideologiczne (lewicowe i prawicowe, ateistyczne i religijne, socjalistyczne i liberalne) są tylko zasłoną skrywającą istotę nowego społeczeństwa, która wszędzie jest ta sama. W społeczeństwach masowych władza ma postać totalną. Ta władza w sposób totalny dezinformuje i inwigiluje swoich obywateli i w sposób masowy eksterminuje swoich przeciwników. Te społeczeństwa i ta władza są jednak możliwe tylko i wyłącznie dzięki technice, która – wyłamując się z porządku natury – zakrzywia się w figurę autoteliczną. Celem produkcji przemysłowej jest potęgowanie mocy produkcyjnych. Celem władzy jest tylko i wyłącznie dalsze potęgowanie kontroli nad człowiekiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 718

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Są dwa rodzaje grzeszników. Pierwsi mają złe intencje, z których wynikają złe czyny. Drudzy czynią zło, uważając się za ludzi szlachetnych i mając (we własnej ocenie) dobre zamiary. W przypadku tych pierwszych poprawa jest prosta. Wprawdzie czyny dokonane są już nie do odwrócenia, można jednak odmienić własne intencje, porzucić błędy i odnaleźć się na nowo w świecie. W przypadku tych drugich sama próba zrozumienia własnego postępowania, warunek konieczny poprawy, kończy się zwykle porażką. Dobre intencje prowadzące do złych czynów to paradoks przekraczający ludzkie pojmowanie.

Zło radykalne, żeby użyć formuły Kanta, wewnętrzne kłamstwo pozwalające nam uznać zło za dobro – będące czymś innym niż bestialstwo (czynienie zła przy niewiedzy, że się je czyni) i diabelstwo (czynienie zła z pełną jego świadomością) – okazuje się w ten sposób pułapką bez wyjścia. Każdy z nas oszukuje samego siebie. Kiedy jednak to samozakłamanie, pomieszanie złego i dobrego, przekroczy zwykłą miarę, wtedy przybiera kształt demoniczny. Otwiera się tutaj otchłań, przed którą rozum musi się cofnąć.

Tę elementarną wiedzę moralną powinniśmy stosować do pisarzy i filozofów, którzy wspierali dwudziestowieczne totalitaryzmy. Intelektualiści komunistyczni kierowali się – we własnym poczuciu – szlachetnymi intencjami. Dlatego większość z nich nie potrafiła potem uporać się ze swoją winą. Nie wiadomo (i nigdy się nie dowiemy), dlaczego poparli komunizm i dlaczego potem (bardzo często) przeciwko niemu występowali. Nie potrafią nam tego wytłumaczyć, ponieważ sami tego nie rozumieją. Pozostawiają nas z wiedzą, że chcieli dobrze. Wiedzą mało krzepiącą, patrząc na skutki ich czynów.

Friedrich Georg Jünger, główny bohater tego numeru, nie miał żadnych złudzeń. Popierając rewolucję narodową w Niemczech, wiedział, co czyni. I wiedział także, dlaczego – jeszcze w latach 30. – stał się przeciwnikiem reżimu. Paktował z Diabłem. Stanął po jego stronie. Potrafił się jednak z tego aliansu wycofać.

Zacznijmy od podstawowego aksjomatu jego myślenia. Stawia on nas bowiem od razu poza polityką i pozwala ją ująć w szerszej perspektywie. Jünger młodszy, podobnie jak jego brat Ernst, uważał, że życie jest wojną. Wojna, uczy Heraklit, jest matką wszystkiego. Ta starożytna mądrość – w nowoczesnym sformułowaniu – ma postać darwinowskiej tezy, zgodnie z którą życie polega na walce o byt. Chcąc zachować istnienie, musimy zabijać.

Do tej starej prawdy bracia Jüngerowie dodali jednak niepokojącą obserwację. Wojna zmieniła swoje zasady. Współczesne pole bitwy jest mechaniczną rzeźnią. Starszy z braci widział to na własne oczy. Chciał w stalowych hełmach niemieckich żołnierzy zobaczyć kaski greckich wojowników. Oglądał stosy zabitych gazem bojowym. Pierwszą reakcją na to odkrycie była próba życia w nowej rzeczywistości wedle dawnych reguł. Trzeba zaprząc młyny śmierci do realizacji ideałów rycerskich. W społeczeństwie masowym zabija się w sposób masowy. Byłoby czymś niehumanitarnym – ironizował Friedrich Georg w roku 1928, w jednym ze swoich aforyzmów z cyklu Dreikanter – gdybyśmy zabijali demokratów pałkami, ekonomia nowoczesnego życia wymaga mechanicznej eksterminacji.

Do zwycięstwa Hitlera Jünger młodszy – podobnie zresztą jak jego brat – zachował jednak daleko idący dystans. Przyjaźnił się w tamtym czasie z Ernstem Niekischem, przywódcą narodowych bolszewików, postulującym planetarny sojusz nazistowskich Niemiec i stalinowskiej Rosji. Początkowo zatem – tak rozumiem tę przyjaźń – Friedrich Georg uważał, że Hitler jest nie dość nowoczesny. W ten sposób, przez opozycję wewnętrzną, przeszedł stopniowo do opozycji radykalnej i odrzucenia totalitaryzmu w ogóle. Ten proces wiązał się z książką, pisaną przez Jüngera w latach 40., której kolejne – coraz radykalniejsze – wersje były odrzucane przez wydawnictwa i zatrzymywane przez cenzurę; a jej pierwszy nakład płonie w trakcie nalotów dywanowych na Niemcy w roku 1944. Książka dociera do rąk czytelnika w roku 1946. Ostateczny jej tytuł brzmi: Perfekcja techniki.

Zasadnicza jej teza jest następująca: źródłem totalitaryzmu jest władza techniki. Konstrukcje ideologiczne (lewicowe i prawicowe, ateistyczne i religijne, socjalistyczne i liberalne) są tylko zasłoną skrywającą istotę nowego społeczeństwa, która wszędzie jest ta sama. W społeczeństwach masowych władza ma postać totalną. Ta władza w sposób totalny dezinformuje i inwigiluje swoich obywateli i w sposób masowy eksterminuje swoich przeciwników. Te społeczeństwa i ta władza (ten podmiot i ten przedmiot) są jednak możliwe tylko i wyłącznie dzięki technice, która – wyłamując się z porządku natury – zakrzywia się w figurę autoteliczną. Celem produkcji przemysłowej jest potęgowanie mocy produkcyjnych. Celem władzy jest tylko i wyłącznie dalsze potęgowanie kontroli nad człowiekiem.

W tej swojej diagnozie, warto to podkreślić, Friedrich Georg Jünger nie był osamotniony. W dziale Eseje publikujemy nowy przekład klasycznej rozprawy Spenglera Człowiek i technika – która wprawdzie była już na język polski tłumaczona, ale bez której nie można zrozumieć niemieckiej filozofii techniki; dalej Czytelnik znajdzie zbiór tekstów poświęconych Friedrichowi Kittlerowi, najważniejszemu przedstawicielowi tej formacji w czasach nam współczesnych. Całość zamyka szkic o nieoczekiwanej przemianie Aleksandra Zinowjewa, który z sowieckiego dysydenta stał się w latach 90. postsowieckim narodowym bolszewikiem i apologetą Józefa Stalina. Przeszedł zatem drogę dokładnie odwrotną do większości lewicowych intelektualistów.

W ten sposób dochodzimy do konkluzji. W latach 20. zeszłego wieku Friedrich Georg Jünger widział w technice przemianę natury, z którą trzeba się pogodzić i do której trzeba się dostosować. Jeśli wojna zmieniła swoje zasady – myślał Jünger – trzeba toczyć ją wedle nowych zasad, zachowując zarazem dawne reguły życia. Potem zrozumiał, że tych reguł nie uda się w ten sposób ocalić. Tę perspektywę można rozszerzyć. Wojna, powtórzmy, jest istotą życia. Jeśli ona zmienia swą naturę, całe życie zmienia swój charakter. To jest właśnie miejsce, w którym dzisiaj się znajdujemy. Życie ludzkie, za sprawą techniki, wypada ze swoich kolein. Widać to w rolnictwie, w medycynie, w obyczajach, a nawet – w seksie i w jedzeniu. A wojna? Wojna trwa nadal. Ciągle grozi nam nuklearna zakłada. Czytając autorów zebranych w tym tomie, widzimy wyraźnie, że wiek XX jeszcze się nie skończył.

Wawrzyniec Rymkiewicz

Redaktor Naczelny

Friedrich Georg Jünger

ZIELONE GAŁĘZIE

1

Niegdyś lata 60. i 70. XIX stulecia wydawały mi się bardzo odległe, bardziej odległe nawet niż cały wiek XVIII. Może sprawiać to osobliwe wrażenie, choć wcale tak nie jest. Bo pojęcie o tym, kim właściwie jest starszy człowiek, zyskujemy na przykładzie naszych dziadków; z ich epoką łączymy wpierw tchnienie starzenia się, cichego, choć odczuwalnego. Dziecku trudno wyobrazić sobie czasy, w których jego dziadkowie byli młodzi. Uświadomiłem to sobie, patrząc na jeden ze starych dagerotypów, który ich przedstawiał – jeden z tych obrazów osobliwych dziś dla nas przez swą subtelność i lustrzany połysk, tym dziwniejszych, że uchwyciły w tych ludziach coś już nieistniejącego. Bo czas i przestrzeń stały się dla nas czymś innym. Ponadto uskoki i potężne przemieszczenia oddzieliły nas od naszej własnej przeszłości. Zdaje się, że wszystko stanęło na głowie. Przypominam sobie przede wszystkim Hanower, gdzie mieszkali moi dziadkowie, ów Hanower, który niegdyś był królestwem, a stał się prowincją. Był to obszar pozbawiony przemysłu, rolniczy, na którym można było wieść dostatnie i wygodne życie; miał on w sobie coś pożywnego i owocnego. Rustykalne były także same miasta, nie wyłączając stolicy królestwa, która po wyjeździe rodziny królewskiej stała się stolicą prowincji, z szybko rosnącą liczbą ludności. Pragnę zaznaczyć, że dziadek nie był Welfem, choć urodził się w Osnabrück, a dorastał jako poddany królów hanowerskich. Stanie się to zrozumiałe, gdy uwzględnimy, że pradziadek Georg Christian Jünger, szewc z zawodu, przeprowadził się tu z Wirtembergii. Podobieństwo pomiędzy nim a moim bratem Ernstem często bawiło naszego ojca.

Dziadek przybył do miasta Hanoweru jako nauczyciel. Babka pochodziła z Bramsche, miasteczka w okolicy Osnabrück. Dom, który prowadzili dziadkowie, miał jeszcze cechy patriarchalne. Na przykład dziewczyny przyjmowane na służbę związane były nie tylko stosunkiem pracy, ale poddawane były także edukacji i wychowaniu. Dziadkowi bardzo zależało na tym, by posiadały książeczkę oszczędnościową, zarządzał także ich oszczędnościami. Babka wyposażała je w odzież i starannie przygotowywała do prowadzenia własnego gospodarstwa. Zasady obowiązujące w domu miały w sobie coś trwałego i precyzyjnego, podporządkowani byli im także przyjmowani tu pensjonariusze. Byli to obcokrajowcy, synowie zamożnych rodzin, przybywający do Hanoweru, by nauczyć się języka niemieckiego. W większości pochodzili z Anglii i angielskich kolonii. Istniały wtedy jeszcze resztki wielkiej gminy angielskiej z czasów unii personalnej Hanoweru z Anglią, a podróżujący Anglicy często umieszczali miasto na trasie swoich wędrówek. Ich synowie szybko zadomawiali się u moich dziadków, a gdy ich już opuścili, długo jeszcze utrzymywali z nimi przyjacielskie stosunki. Zwykli pozostawiać na pamiątkę swe srebrne grawerowane pierścienie do serwet, słali listy, obrazy i drobne podarunki, z których wiele się jeszcze zachowało. Trudniej było z Hiszpanami, którym obca musiała być protestancka atmosfera panująca w domu. Byli pomiędzy nimi flanerzy, którzy wymykali się nocą z domu, by oddawać się przyjemnościom, i wprowadzali tym samym niepokój, trzeba ich więc było odsyłać. Także ich upominki różniły się od tych darowanych przez Anglików, gdyż przysyłali południowe wina lub kosze suszonych daktyli czy fig. W dni powszednie wszyscy pensjonariusze musieli pilnie pracować. W niedziele często organizowano wspólne wypady w góry Harzu. Brały w nich udział także dzieci.

Ojciec był starszym, wcześnie zmarły Hermann – młodszym synem. Ojciec podobny był do matki, która miała w sobie coś niewątpliwie dolnosaksońskiego. Był tak jak ona blondynem i w ogóle wiele po niej odziedziczył. Hermann miał łagodniejsze usposobienie dziadka. W celu przygotowania się do zawodu kupca udał się do Hawru i Nowego Orleanu. Sądząc po wyglądzie, postawie i ruchach, można by przypuszczać, że pochodził z południa. Był brunetem, miał także urok wynikający z nonszalancji. Pamiętam go jedynie jak przez mgłę. A jednak od czasu do czasu interesuję się jego życiem. Nie mogło się rozwinąć i zakończyło się w punkcie, w którym inne dopiero się zaczynają. Wydaje mi się, że nie zdołał zakosztować wiele szczęścia ani w podróży, ani w czasie krótkiego małżeństwa. Był jedynie gościem, ulotnym birbantem, pozostały więc po nim jedynie ulotne ślady. A jednak jego urok w połączeniu z brakiem wyraźnych konturów wzbudza we mnie ten rodzaj zainteresowania, który każe mi czcić jego pamięć. Jednym z powodów jest pewnie to, że takim ludziom można wiele przypisać. Podobny jest do szkicu, który kusi, by go wypełnić.

Ojciec i wuj Hermann zostali wychowani dokładnie w myśl zasad obowiązujących w domu dziadków. Ponieważ ja sam byłem już wychowywany inaczej, zwróciłem uwagę na tę różnicę. Teoria i praktyka wychowania zmieniały się z pokolenia na pokolenie, następując po sobie, jakby wzajemnie się negowały. Cóż można o tym myśleć? Czyżby całe to wychowanie miało się na nic nie zdać? W żadnym razie, choć w każdym z nas tkwi coś nienaruszalnego, co oprze się wszelkim rygorom. Widzę to na przykładzie ojca. Odnoszę wrażenie, że w jego przypadku zupełnie nieskuteczna okazała się ta część wychowania, która opierała się na ograniczeniach. Od samego początku był człowiekiem nowoczesnym, sam o tym dobrze wiedział i odrzucał wszystko, co mu nie odpowiadało. Dlatego trudno mi go sobie wyobrazić jako człowieka całkowicie zależnego. Myślenie o nim jako dziecku kusi mnie jednak bardzo. Chętnie zresztą opowiadał o tych czasach, jednak wszystko, na czym się skupiał, rozgrywało się poza domem i w przydzielonym mu wolnym czasie. Znał miasto o wiele lepiej ode mnie, szczególnie zaś stare miasto i ciągi domów szachulcowych położone wokół kościoła w rynku. Wszystko to legło w gruzach. Znajdował się tu także dom Leibnitza, którego Hanowerczycy nazywali Löwenixem[1]. Poprzez to dolnosaksońskie przekręcenie jego nazwiska dawali do zrozumienia, że mają go za człowieka, który w nic nie wierzy. Dziadkowie mieszkali przy ulicy Winnej, gdzie mieli dom, z niego mój ojciec wraz z kolegami udawał się do Masch, które było wtedy i jeszcze długo potem obszarem pokrytym wielkimi łąkami, na Bult, nad bagna Warmbüchen, gdzie żyły żmije zygzakowate, albo też w inne rejony miasta. Wędrówki i swoboda, którą się w ich trakcie cieszył, odcisnęły na nim niezatarte piętno. W opowieściach ojca powtarzały się także typowe dla tych czasów przygody. Od czasu do czasu wspominał na przykład o głębokim zdumieniu, jakie go ogarnęło w domu kominiarza, gdy zauważył, że pościel, bielizna, obrusy mają tam biały kolor; w swej naiwności sądził, że u kominiarzy wszystko musi być kruczoczarne, tak czarne jak oni sami, gdy ich spotykał na ulicy. O ile dobrze pamiętam, szukał wtedy schronienia u żony kominiarza, uciekając przed strażą miejską, która ścigała ich za jakieś niestosowne zachowanie.

Miejskie liceum, w którym uczył dziadek, było wyśmienitą szkołą z dobrymi nauczycielami. Uczył tam Grotefend[2], który odczytał pismo klinowe, sławą okrył się filolog klasyczny Ahrens. Ta szkoła była jednym z najsolidniejszych przybytków humanizmu. Dziadek, biegły tylko w łacinie, uczył jedynie klasy najniższe, do liceum przeszedł z seminarium. Miał przyjemność uczyć swych synów na samym początku ich drogi. Nawet jeszcze wnuki wprawiały się tu częściowo także u tych samych nauczycieli, którzy mieli za ucznia ich ojca. Szkoła ta nie była więc bez znaczenia dla naszej rodziny.

Ze świadectwa końcowego ojca wnoszę, że czytał Homera i Ksenofonta, jednak najlepszą ocenę uzyskał z fizyki. Nie brakowało mu bynajmniej atencji dla nauk humanistycznych, także uczący tych przedmiotów pedagodzy budzili jego trwały podziw. Zauważyłem to, gdy o nich mówił, przede wszystkim o dyrektorze szkoły, profesorze Wiedaschu, którego nazwisko widnieje u dołu świadectwa maturalnego ojca. Skłaniał się jednak ku naukom przyrodniczym. Nie miał najmniejszych wątpliwości, a wiedział o tym już w szkole, że będzie studiował chemię i farmację. Chciałbym przekazać w tym miejscu kilka faktów i zdarzeń z życia mojego ojca. Gdy opuścił szkołę, rozpoczął praktykę w aptece dworskiej w Pyrmoncie. Apteka należała do aptekarza Storcha, człowieka o skłonnościach towarzyskich i społecznych, który jednak żył ponad stan i wpadł w tarapaty prowadzące do sprzedaży apteki. Pyrmont, należący do księstwa Waldeck, był w owym czasie uzdrowiskiem, którego czasy świetności dawno już minęły. Kasyno już nie istniało, a kule z ostatniej ruletki można było podziwiać w łańcuszku zegara pewnego tubylca, który sprawnie zagarnął je w momencie zamykania kasyna. Przyjezdni, których przyciągała gra, przestali się pojawiać, a towarzystwo kuracjuszy zmieniło swój skład. Wszystko ucichło, zapanował wiejski spokój. Nie brakowało jednak rozrywek, wśród których najważniejsze były taniec i łyżwiarstwo. Dyrektorem uzdrowiska był szambelan z Gersdorfu, miał pod swoją pieczą bale i rauty i bardzo pilnował, by nie zakradł się na nie nikt niepożądany. Rozdawał guziki, które przyjezdni musieli okazywać jako legitymację; jeden z takich guzików dał także memu ojcu, który był świetnym tancerzem. Ów szambelan reprezentował władze miejskie, kontrolował przestrzeganie dobrych obyczajów i był człowiekiem, którego ojciec wspominał z rozrzewnieniem i często o nim opowiadał. Obraz, który odmalował przed mymi oczyma, wrył się w mą pamięć bardzo wyraźnie, bo choć nigdy nie widziałem szambelana na własne oczy, widzę jednak, jak badawczo ogarnia wzrokiem salę balową, orkiestrze zdrojowej daje znak, by zaczęła grać, nieznajomych surowo taksuje wzrokiem, czy też jak spaceruje w tę i z powrotem zielonymi alejami kurortu. Pobyt w Pyrmoncie dostarczał ojcu także pewnych przyjemności. Był zapalonym botanikiem i na którejś ze swych botanicznych wypraw po okolicy poznał Piotra Hillego[3], który mieszkał w młynie czy też obok niego i zwykł był chłodzić sobie piwo w potoku młyńskim. Ten marzyciel, który nigdzie nie mógł na dłużej zagrzać miejsca, człowiek bez domu i rodziny, który niejedną noc w swoim życiu spędził pod gołym niebem, był artystą wprawdzie bardzo słabym, ale bardzo interesującym dzięki pogodzie ducha, z jaką znosił swą biedę. Bo, zdaniem ojca, interesujące było poznać człowieka, który nie miał ani planu, ani celu w życiu, z góry skazanego na biedę, martwiącego się zatem myślą o przyszłości tyle co ptak siedzący na gałęzi. To raczej on niepokoił innych, którzy stykając się z nim, zaczynali wątpić w istotę własnych dążeń. Zdaje mi się, że wciąż jeszcze wyczuwam ów niepokój w ironii, z jaką ojciec zwykł mówić o Hillem i jego lirycznym kramie. Bardzo go lubił, a ich spotkania w zieleni miały w sobie coś radosnego. Te trzy lata nauki były dla niego dobrze spędzonym czasem. Dołączę tu jeszcze jedno zdarzenie, które wywarło wpływ na przyszłość ojca. Kiedy opuszczał liceum, pozostawił w Hanowerze całą gromadę przyjaciół i kolegów, za którymi bardzo tęsknił. Często wyobrażał sobie, z jaką radością powitają go przy pierwszym spotkaniu. Kiedy jednak powrócił, okazało się, że prawie już o nim zapomnieli, mają nowe kręgi znajomych, obcych mojemu ojcu. Rozczarowanie było tak wielkie, że wywołało ogólną nieufność, chłód, którego częściowo nigdy się już nie wyzbył. Ojciec wspominał o tym rozczarowaniu jeszcze w wieku siedemdziesięciu lat i to w taki sposób, jakby mu dopiero wtedy spadły łuski z oczu, objawiając fundamentalne prawdy o ziemskim życiu. Zdało mu się, że nagle przejrzał, wyzbył się wszelkich mrzonek i doszedł do wniosku, że stosunki międzyludzkie oparte są na interesowności. Ten jeden niewielki przykład wystarczył mu do wyciągnięcia zasadniczych wniosków, które czasem wprawiały mnie w zdumienie. Trudno mi było zrozumieć, że z jednego jedynego incydentu można wywieść regułę określającą już na zawsze nasze postępowanie.

Po opuszczeniu Pyrmontu ojciec zatrudnił się jako pomocnik w aptece Lucaescha przy Unter den Linden. Było to w roku trzech cesarzy[4]; pomagał przy realizacji recept dla umierającego cesarza Fryderyka i słyszał z ulicy nawoływania gazeciarzy, anonsujących wydania specjalne poświęcone stanowi zdrowia władcy. Z tego czasu pochodzi jego osobliwe zainteresowanie historią choroby, na którą umarł cesarz. Posiadał broszury, w których leczący go niemieccy i angielscy lekarze wzajemnie wykazywali sobie błędy w sztuce lekarskiej, a studiował je z taką dokładnością, że znał kształt każdej rurki umieszczonej w gardle cesarza[5]. Podobnych poletek, które samemu uprawiał, miał więcej. Z Berlina raz jeszcze wrócił do Pyrmontu, gdzie pracował – jak to się wtedy nazywało – jako receptowy. Miejscowość zastał niezmienioną, spotkał także szambelana, który przyjął go z radością, jako dobrego i ochoczego tancerza. Jednak z perspektywy lat ojciec określał ten drugi pobyt jako błąd, mówiąc, że nie należy powracać w jakieś miejsce tylko dlatego, że dobrze się komuś zapisało w pamięci. Po nieprzyjemnym rozstaniu z aptekarzem Storchem udał się do Anglii, gdzie pracował w niemieckiej aptece w Londynie. Od tego czasu miał słabość do angielskiego stylu życia, choć żywił niechęć do cichej angielskiej niedzieli, kiedy wszelkie życie zamiera. „Nie wolno nawet gwizdać”, powiadał. Przez całe życie uwielbiał gwizdać, szczególnie idąc, i to nie tylko w domu, ale także na ulicy, co niektórych dziwiło, a mnie w czasie, gdy byłem jeszcze wstydliwy, wprawiało w zakłopotanie. Bo w tym niefrasobliwym gwizdaniu było dla mnie jakieś lekceważenie, ba, niemal pogarda dla otoczenia. Fakt, że inni słuchają jego koncertów, wcale mu nie przeszkadzał, zdawał się wręcz tego nie dostrzegać. To niedostrzeganie, umiejętność patrzenia skroś ludzi, jakby byli ze szkła, jakby w ogóle nie istnieli, było dla niego typowe. Często gwizdał czysto i prawidłowo arie operowe Mozarta, ale również to, co właśnie było na czasie.

Po powrocie z Anglii najpierw odbył roczną służbę wojskową, potem rozpoczął studia, które zawiodły go do Marburga, Monachium i Heidelbergu. W Monachium poznali się moi rodzice. Dziadkowie ze strony matki mieszkali wówczas w Monachium. Dziadek pochodził z Dießen nad Ammersee, babka z Eichstätt. Ojciec mieszkał w Monachium w pobliżu koszar tureckich. W Marburgu należał do ziomkostwa[6], tutaj wstąpił do korpusu studenckiego, zrzeszającego głównie północnych Niemców i Nadreńczyków[7]. Był wyśmienitym tancerzem i szermierzem. Matka, która bardzo go kochała, wbrew woli rodziców wyjechała z nim do Heidelbergu, gdzie spędzili pierwsze lata swego małżeństwa i gdzie urodził się ich pierwszy syn Ernst[8]. Wesoły krajobraz bardzo spodobał się matce, pokochała dolinę Neckaru i często wspominała wędrówki, wiodące wzdłuż rzeki oraz po Odenwald. Ojciec pracujący w laboratorium Viktora Meyera rozważał wtedy możliwość podjęcia pracy naukowej i habilitacji na uniwersytecie. Jednak perspektywa długoletniego uzależnienia w czasie docentury prywatnej okazała się dla niego nieznośna. Dlatego postanowił powrócić do Hanoweru, gdzie założył własne laboratorium. Wtedy to, dnia 1 września 1898 roku, pojawiłem się na tym świecie.

2

Moje pierwsze wspomnienie związane jest z obserwacją wody, która, oświetlona słońcem, przy każdym ruchu tworzyła kręgi rozchodzące się lśniąco po powierzchni. W wieku około czterech lat kąpałem się w jednym ze stawów Pustaci Lüneburskiej, położonym w pobliżu miejscowości Ramelsloh. Było to pewnego wiosennego czy też wczesnoletniego dnia, jednego z tych leniwych dni, kiedy chmury pierzaste wysoko na niebie zwiastują dobrą pogodę. Matka, która leżała na brzegu i pilnowała mnie, miała na sobie białą suknię, oparła brodę na dłoni i obserwowała mnie. Widzę ją w moich wspomnieniach wcześniej niż ojca. Czasem biegłem z wody ku niej, dostawałem kilka czereśni i z powrotem śpieszyłem do wody, by je tam zjeść. Ciemna toń sięgała mi do piersi. Pasy brzegu były gęsto pokryte kwitnącymi mleczami, przy czym kwiaty kontrastowały ze świeżą zielenią tak ostro i żywo, jakby były pokryte emalią. Zawsze, kiedy to wspominam, kolory tego krajobrazu wydają mi się przesadzone, podobnie jak na obrazach niektórych malarzy, oddających na swych płótnach smakowity przepych. Wszystko jest przesadnie świeże, soczyste, lśniące, skąpane w świetle. Kwiecie ma w sobie coś metalicznego, liście lśnią niczym kamienie, a czereśnie, które trzymam w dłoniach, mienią się najintensywniejszą czerwienią. Ciepło powietrza i słońca oraz słodycz owoców tak mnie zachwycają, że muszę głośno zakrzyknąć. Prawdopodobnie była to moja pierwsza kąpiel na świeżym powietrzu. Wspominam tę drobną scenę, bo ma w sobie coś autonomicznego i zaskakującego, podobna jest do światła, które nagle wyłania się z ciemności, jest świadectwem tego, że w pamięci nic się przed nim i długo po nim nie zapisało. Najpewniej była to chwila szczęścia, która zachowała się w taki sposób.

Rodzice opuścili Hanower i przenieśli się w Rudawy do miasteczka Schwarzenberg, w którym ojciec kupił aptekę. Historia tego zakupu zaczęła się od tego, że ojciec, nie dysponując pokaźną sumą potrzebną do kupna, nie widział możliwości jej pozyskania. Był święcie przekonany, że nie ma na świecie osoby, która mogłaby mu taką kwotę pożyczyć. Przejęta tą sprawą matka przypomniała sobie, że być może pomóc mogłaby pewna leciwa, zamożna krewna. Choć ojciec bardzo w to wątpił, matka napisała do niej list i natychmiast otrzymała przychylną i uprzejmą odpowiedź. Ku wielkiemu zdziwieniu ojca wszystko potoczyło się pomyślnie; wystarczył jeden list, by nadeszły pieniądze i można było wykupić interes. Gdy matka czasem opowiadała mi tę historię, służyła jej ona za potwierdzenie tego, że nic nie jest trudne, jeśli sami tego nie utrudnimy i że cała trudność tkwi w wyobrażeniu, które przypisujemy danej sprawie. Ojcu nie mieściło się w głowie, że daleka i oddalona krewna mogłaby zaproponować mu tak wielką sumę pieniędzy; nie znajdował motywu podobnego zachowania, więc wydawało mu się niewiarygodne. Nie chciał nawet napisać listu, który napisała matka. List był ważny, bo kwota, którą dzięki niemu otrzymał, została dobrze zainwestowana i wnet można ją było spłacić. Kapitał ów stał się trzonem majątku ojca i zapewnił mu niezależność, która była dla niego ważna, a może nawet najważniejsza.

Trafiłem teraz z nizin na tereny dla mnie nowe i obce, gdzie zobaczyłem pierwsze góry w moim życiu. Nie bez zaskoczenia ujrzałem wychodzącą z ziemi gołą skałę, którą przyrównałem do rogów rosnących na kozim łbie. Uczucie temu towarzyszące było bardzo miłe. Skały miały w sobie coś radosnego, dzikiego i byłem skłonny śmiać się na widok tych ostrych, krzywych kształtów, wyrzynających się z ziemi, którą wyobrażałem sobie do tej pory wszędzie tak płaską jak blat stołu. Krajobraz był dla mnie wyrazistszy, gdyż ja sam stałem się bardziej świadomy i uważny. Zdaje mi się, że przyczyniła się do tego obserwacja potoków górskich, które pieniły się u podnóża gór ponad żwirem i blokami skalnymi. Często wymykałem się z domu, by je obserwować. Patrzyłem na nie z mostków, gdzie wirowanie i dynamiczne spadanie wody przyprawiało mnie o zawrót głowy, tak że musiałem mocno trzymać się poręczy, by samemu nie spaść w jej toń. Czasami stałem z zamkniętymi oczami, słuchając szumu wody. Podobne uczucie spadania i upadku miałem w pewnym śnie, w którym porwał mnie drapieżny ptak, uniósł w górę, a następnie zrzucił z dużej wysokości. Ów sen często się powtarzał.

Dom, który zamieszkiwaliśmy, był starym i potężnym – jak mi się wtedy wydawało – gmaszyskiem. Przed wiekami służył jako budynek klasztorny, później, kiedy reformacja położyła kres życiu klasztornemu, stał się miejską apteką. Jego piwnice i strychy, sklepienia i korytarze były pierwszym celem moich wycieczek. Wszystko wydawało mi się nieprzejrzyste, zagmatwane, do tego stopnia, że się gubiłem lub też znajdowałem wyjścia, które mnie wprawiały w zaskoczenie. Nie udało mi się utworzyć wyraźnego i pełnego obrazu budynku, żywiłem o nim przedziwne wyobrażenia. Nie wiedziałem, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy. Czasem zdawało mi się, że wbudowane są weń inne domy, w taki sposób, jak przenikają się kryształy bliźniacze. Wyobrażałem sobie, że za jedną z krat zaczyna się więzienie, że od korytarzy odchodzą nieznane drogi w podziemia, że tam znajdują się studnie i źródła rzek, że w piwnicach żyją osobliwe zwierzęta, w spiżarniach zaś duch i krasnoludki. Wszystko to składało się nie tyle na dom, co na świat w kształcie domu, gdzie – niczym na arce – znajdowało się wszystko. Był zbyt obszerny i rozległy, by móc ogarnąć go w całości, ale cieszyło mnie niezmiernie wszystko, co znajdowało się w nim i wokół niego, studnia obrośnięta krzewami głogu, kamienny basen pełen pstrągów i karpi, kotka, która tuż obok moich drzwi wychowywała miot kociąt. Na moje wyczucie dom był zbyt duży, by móc go w całości zamieszkać i uczynić przytulnym. Jednak w tym nieprzytulnym domu, pełnym strasznych zakamarków, tkwił inny, mniejszy dom, który dawał schronienie i zapewniał całkowite bezpieczeństwo. W tym innym domu położone były pokoje matki, w nim obchodziliśmy święta, także tu stanęła laterna magica. Bardzo mnie interesowała, ponieważ już nawet same przygotowania, gdy czarodziejską latarnię oświetlano od wewnątrz, pokój zaś zaciemniano, miały w sobie coś cudownego. Używaliśmy projektora zwanego skioptikonem. Była to latarnia czarodziejska oświetlana lampą naftową. Nasz wybór obrazków nie był zbyt wielki, dlatego wciąż się powtarzały, a nasz zachwyt ars magna lucis et umbrae powoli bladł. Brakowało nam gry barw i konturów, którą moglibyśmy zastosować w latarni, by uzyskać kolorowe postaci. Matka podarowała mi za to pod choinkę mały kalejdoskop, w którym można zobaczyć barwne gwiazdy. Zabawka wywarła na mnie silne i trwałe wrażenie. Symetria figur wprawiła mnie w zachwyt. Gdy potrząsałem rurką, kryształki gromadziły się w jednym miejscu, powstawały skomplikowane i bogate gwiazdy. Takie jednak sprawiały mi mniej radości niż te, które tworzyło niewiele kryształków, dlatego starałem się układać najprostsze kształty. Kiedy mocno potrząsałem kalejdoskopem, gwiazdy zmieniały się całkowicie. Gdy jedynie delikatnie go obracałem, tak że kryształki przemieszczały się lekko, ta sama gwiazda niepostrzeżenie przeobrażała się w inną. Zabawa zajmowała mnie, choć nie miałem pojęcia o jej optycznych zasadach. Ciekawość tego, co też może kryć się wewnątrz instrumentu, skłoniła mnie wreszcie, by usunąć matowe szkiełko u wylotu i zajrzeć do środka. Nie odkryłem przy tym niczego poza rurką pomalowaną na czarno od wewnątrz, kilkoma niewielkimi lustrami oraz garścią szkiełek. Nie udało mi się naprawić urządzenia, i tak oto pozbawiłem się przyjemności, którą mi sprawiało. Wiedziałem teraz, jak wygląda od wewnątrz, jednak nic mi to nie dało, bo stało się bezużyteczne. Jakby za karę za tę destrukcyjną ciekawość nie otrzymałem nowego kalejdoskopu i choć bardzo tego pragnąłem, musiało upłynąć parę lat, zanim znów stałem się jego posiadaczem.

Wiele czasu zajęło mi pozyskanie orientacji w uliczkach miasta, zanim odważyłem się wdrapać na Roggelmanna – pobliski pagórek, porośnięty drzewami i krzewami. Po nim przyciągnęła mnie hałda starej, od dawna już opuszczonej kopalni srebra, na której przekopywałem żwir w poszukiwaniu minerałów. Pomiędzy tłuczniem znajdowały się fragmenty skał krystalicznych, niewielkie druzy i inkluzje, z których zebrałem pokaźną kolekcję, przechowywaną w wielkiej żelaznej skarbonie. Kryształy te były dla mnie niezwykle cenne i wielką radość sprawiało mi ich porządkowanie i oglądanie, układanie i ponowne wyjmowanie. Części stłuczonego szklanego klosza i porcelanowej filiżanki skłoniły mnie do założenia kolekcji barwnych szkiełek. Niektóre znaleziska, jak właśnie ów błękitny trapezoid klosza czy fragment filiżanki przedstawiający pół Chinki oraz ornamenty i chińskie znaki, są tak żywe w mej pamięci jak wówczas. Z pewnością bardzo byłem z nimi związany.

Inną przyjemnością było budowanie kamiennych zamków na okolicznych pagórkach. Stawiane były w postaci okrągłych wałów z wejściem; było to zajęcie, do którego Ernst z dwójką kolegów angażował także mnie. Ernst uczęszczał wówczas do szkoły w Schneebergu i do domu zjeżdżał tylko na wakacje. Zajmowało nas wtenczas nie tylko budowanie; lubowaliśmy się także w spuszczaniu kamieni z urwiska w dół. Zabawa ta mogła przysporzyć sporych zniszczeń w gęsto zaludnionej okolicy. Kamienie bowiem z ogromnym impetem wpadały do ogrodów i roztrzaskiwały dynie, uprawiane przez urzędników poczty. Zamykali wówczas swe okienka, wspinali się na pagórki i sprowadzali mnie przed oblicze ojca, co na długo wzbudzało we mnie wstręt do uniformów pocztowych. Jeden z towarzyszy naszych zabaw był synem żandarma. Zabawiał mnie często historyjkami o rabusiach, złodziejach, kłusownikach i cyganach. Był o kilka lat starszy ode mnie i dysponował sporym zapasem podobnych historii, w który wpisywały się także legendy o rycerzach, poszukiwaczach skarbu i Wenecjanach, najcenniejsza zaś była ta o porwaniu książąt saskich[9], gdyż jaskinia, w której rycerz Kunc von Kauffungen ich więził, znajdowała się w pobliżu. Chętnie słuchałem jego opowieści, a ponieważ nie miałem pojęcia, że żyję w państwie dobrze nadzorowanym przez policję, ciemne, rozległe bory roiły się w mojej wyobraźni od wałęsających się zbójców o poczerniałych twarzach, którzy każdego napotkanego człowieka natychmiast bezlitośnie zarzynali. Kilka obozów cygańskich, które miałem okazję oglądać, utwierdziło jeszcze to wyobrażenie o czyhającym bezprawiu. Ba, nieufnie odnosiłem się także do obwoźnych handlarzy, którzy od czasu do czasu pojawiali się na jarmarkach i tak samo niespodziewanie znikali. Wydawało mi się, że biorą udział w owym leśnym życiu; podejrzewałem nawet starą sprzedawczynię pierników, która miała swój stragan tuż przy naszym domu i zawsze pamiętała, by obdarować mnie piernikiem. Podobne fantazje rozwiały się w momencie, gdy zacząłem uczestniczyć wraz z rodzicami i rodzeństwem w dłuższych wędrówkach. Włóczyliśmy się po lasach, odpoczywając nad potokami i zażywając kąpieli w ich lodowatej wodzie. Ojciec nigdy nie zapomniał wrzucić na odchodne drobnej monety w ich nurt. Pierwsze wędrówki już na zawsze pozostaną w mej pamięci. Przypominam sobie w szczególności pewien letni dzień, kiedy stałem na leśnej polanie pełnej czerwonych dzikich goździków. Matka trzymała mnie za rękę, kukułka niestrudzenie kukała, sosnowy las piął się w górę, otaczając nas niczym czarny mur, a z oddali poprzez duchotę nadciągała grzmiąca burza. Wędrowaliśmy wzdłuż Czarnej Wody, wypływającej z Fichtelbergu, a ja zrozumiałem, że mam przed sobą i wokół siebie cały łańcuch gór. Wrażenie, jakie wywarły na mnie wówczas Rudawy, nigdy się nie zatarło. Wciąż słyszę szum lasu i potoków, czuję zapach żywicy i widzę przed sobą dalekie, samotne, oświetlone i pokryte lasem góry. Nie zapomniałem też obrazu zimowych, zaśnieżonych gór, połyskujących lodem i pełnych kryształowych sopli.

Od czasu do czasu rodzice zabierali mnie za czeską granicę do Chebu czy Loketu, raz nawet do Monachium, gdzie odwiedziliśmy rodziców matki. Było to w trakcie oktoberfestu, zgubiłem się wówczas na wielkiej łące i błądziłem bezradnie wśród świętującego tłumu, otumaniony hałasem, dymem mięs i marynowanych ryb pieczonych na kijach nad ogniskami. Po następnej Wielkanocy poszedłem do szkoły, z której nie pamiętam niczego, może poza obserwacjami jaskółek, fruwających tam i sam za jej oknami.

przełożyła Natalia Żarska

Friedrich Georg Jünger, Grüne Zweige. Ein Erinnerungsbuch, Klett-Cotta, Stuttgart 1978, s. 5–25.

Friedrich Georg Jünger

ZWIERCIADŁO LAT

Dysponujemy czasem o tyle, o ile czas nam nie dokucza, o ile nas nie prześladuje; jeśli staje się naszym prześladowcą, to czas dysponuje nami. Mamy czas, gdy o nim nie myślimy. Moim zamierzeniem było takie dysponowanie czasem, by pozostawał niezauważony. Miałem wprawdzie skłonność do względnego porządku, przytłaczał mnie jednak w momencie, gdy zaczynał wymagać oszczędności czasu. Wykonywanie serii ruchów podporządkowanych wyłącznie prawu ekonomii czasowej było dla mnie uciążliwe; narastał we mnie bunt, który popychał mnie do tego, by zrobić coś, co ową serię przerywało. Porządek winien wynikać ze mnie samego, z wnętrza na zewnątrz, nie odwrotnie. Porządek i ekonomia nie były dla mnie jednoznaczne, bo też nie są tożsame. Każde zewnętrzne przyporządkowanie i ograniczenie mego czasu niepokoiło mnie, niechętnie więc godziłem się na prekluzje i terminy. Termin podobny jest do gwarancji – nie tylko ogranicza nasz przyszły czas, ale niczym hipoteka obciąża już czas obecny i płacimy odsetki ciągłego myślenia o nim. Oczywiście dobrze ma się ten, kto nie musi myśleć o datach i godzinach. Na taki układ mogą pozwolić sobie jedynie nieliczni i równie oczywiste było to, że Berlin i jego mieszkańcy nie potrafili żyć bez godzin i dat. Od dłuższego czasu interesowało mnie, w jakiej mierze gesty uzależnione są od procesów mechanicznych; prowadziłem w tej materii rozważania, na które nie ma tu jednak miejsca.

Zastanawiałem się także, na ile inni mieli czas bądź go nie mieli. Na przykład Tibor[1] miał dużo czasu, mógł mi go poświęcić o wiele więcej, niż faktycznie potrzebowałem. Zauważyłem, że chętnie zamieniłby swój czas na mój, a taka zamiana nie mogła się udać. Nadwyżka czasowa, której nie potrzebował, byłaby i dla mnie bezużyteczna, nie można jej było podarować. Nie wynikała bowiem z nadmiaru, lecz z nudy, a kiedy nuda go do mnie sprowadzała, był wprost nie do zniesienia. Zdawał się człowiekiem oczekującym i miał cierpliwość do czekania. Tak jak człowiek oczekujący spędza – słowo dwuznaczne – czas, trawił go na chodzeniu wte i wewte, na lekturze, robieniu notatek, nie kończącym się błądzeniu po mieście, snuciu marzeń i głoszeniu monologów. Nie czekał na żadne „określone” wydarzenie, ale na „niepewne”, na nieprzewidywalny przełom, przypływ, który mógłby go porwać, wszystko jedno, czy miałaby to być katastrofa, czy też szczęśliwe zrządzenie losu.

Wielu miało podobne oczekiwania, także ci, którzy różnili się od Tibora tym, że czasu nie mieli albo mieli go tylko tyle, by idealnie starczał na cele i potrzeby i by nie zostawało nic w zapasie. Pewien rodzaj nerwowej, pozbawionej dystansu przedsiębiorczości, polegającej na tkaniu sieci znajomości, na umacnianiu wpływów, na bieganiu w tę i z powrotem, na ciągłym telefonowaniu, był częstym zjawiskiem; można je było studiować na przykładzie Bracka. Podobne sieci nie tylko tkamy, ale też potem sami w nie wpadamy. Widzimy, że człowiek, który nie ma czasu, nie posiada też i nie może posiadać niczego bardziej przestronnego. Każde przyspieszenie, w szczególności zaś mechaniczne, mści się na przestrzeni, pochłania ją, pochłania własną przestronność.

Gdy przeniosłem się na Rosenstrasse w dzielnicy Werder, przyszedł do mnie Tibor, spragniony i bardziej wyzuty z nadziei niż kiedykolwiek wcześniej. Jego sytuacja materialna znacznie się pogorszyła, gdyż dopływ pieniędzy, które do tej pory otrzymywał od swej rodziny z Polski, urwał się, a ponieważ był bez pracy, nie miał co liczyć na poprawę. Można było dostrzec u niego oznaki letargu, który czasem zupełnie go paraliżował i wyniszczał, tak że właściwie w ogóle nie wychodził z pokoju i z łóżka, wpadając w stan czystej wegetacji. Trzeba było silnych zewnętrznych bodźców, by wyrwać go z takiego stanu i na nowo pobudzić jego siły, a czas po temu jeszcze nie nastał.

Bardziej niepokojąca od jego sytuacji materialnej była choroba jego żony. Minęły już ponad dwa miesiące, od kiedy po raz ostatni ją widziałem; wydawało mi się, że w trakcie tego spotkania była wyczerpana i potrzebowała wytchnienia. Szybko po sobie urodziła bowiem troje dzieci, z których jedno przyszło na świat martwe, i podejrzewałem, że jej osłabienie było spowodowane porodem trzeciego dziecka – dziewczynki – który ją nadwyrężył. Żegnając się z nią, nie sądziłem, że widzimy się po raz ostatni. Kilka dni później zapadła w stan pomieszania zmysłów, połączony z napadami paniki i manią prześladowczą, przechodzącymi później także w ataki furii. Jej stan poprawił się na tyle, że mogła pojechać do matki, by tam dojść do siebie. Ta choroba przeraziła mnie, miałem niedobre przeczucia. Wiele z tego wydawało mi się okryte jakąś tajemnicą, a całość – raczej rezultatem niż zaczątkiem, pewności jednak nie miałem i dopiero po latach poznałem wszystkie okoliczności. To, że pozostawała pod opieką matki i nieco się uspokoiła, było pocieszające.

Już o niej wspominałem. Czasem zastanawiało mnie, że także ona życzyła sobie, by stać się niewidzialną, jednak w inny sposób niż jej mąż, który marzył o pierścieniu Gygesa. Ciężko było wciągnąć ją do rozmowy, pragnęła też pozostać niezauważona przez innych, cicha i niepozorna. Trudno wyobrazić sobie istotę mniej zapatrzoną w siebie. Przerażał ją ogrom miasta, jego hałas, bezwzględność ludzi; tęskniła za muszlą, w której mogłaby bez przeszkód oddawać się marzeniom. Niektórym, a zaliczał się do nich Helmer, wydawała się pozbawiona życia, jednak nie była martwa, a jedynie słaba i wymagająca pomocy. Podobnie jak w ciepłym wosku odciska się każdy kontur, który do niego przytkniemy, tak i w niej było coś miękkiego, tłamszonego przez każdą bezwzględność. Kiedyś opowiadała, że chciała wstąpić do klasztoru i zostać zakonnicą; wiedziałem, co ją pociągało w życiu klasztornym. To nie pobożność zrodziła w niej owo życzenie, lecz dążenie do odgrodzenia się murem z cegły i milczenia od świata zewnętrznego, na który była wrażliwa niczym na słońce.

Dwa dni po wizycie Tibora dowiedziałem się, jak sprawy dalej się potoczyły. Także matka i siostra miały nadzieję, że wróci do zdrowia. Uspokoiła się i nie wykazywała już oznak szaleństwa. Jednak dosięgło ją teraz to, o czym nie myślała w stanie pomieszania zmysłów: perspektywa dalszego życia stałą się dla niej nieznośna. Pewnej nocy wstała cichutko, zakradła się do kuchni i otworzyła gaz, kładąc się nad kuchenką. Otwierając na oścież drzwi wejściowe, zadbała, by nikogo nie narazić; dla pewności nałożyła sobie na głowę ręcznik. Taką ją rano zastały matka i siostra – klęczącą i martwą. W chwili śmierci była jeszcze bardzo młoda. Widziałem jej maskę pośmiertną: piękna, pogodna twarz, pozbawiona już niepokoju, oblicze śpiącej osoby. Gdy pochyliłem się nad maską, dostrzegłem także cieniutkie, jasne włosy, które wtopiły się w odlew. Nigdy nie zapomniałem jej twarzy; chciałbym wspomnieć jeszcze o czymś, co należy już do czasów późniejszych. Dwadzieścia lat po jej śmierci przygarnąłem do swego domu jej młodsze dziecko. Dziewczynka była łudząco podobna do matki, tak samo pełna wdzięku i tak samo słaba jak ona; a wdzięk i słabość były ze sobą nierozdzielnie złączone. Obojętnie, jakie ubranie na siebie założyła, każde traciło na niej nadany mu kształt i przybierało właściwą dziewczynce formę pełną gracji jej ruchów. Gdy siedziała lub stała, podpierała się z boku i w takiej pozie mogła wytrwać dość długo, była milcząca i miała w sobie coś nieobecnego. Gdy leżała, wyglądała wdzięcznie niczym kotka, a kto ją tak zobaczył, pragnął, by nie wstawała. Zauważyłem także, że koty, które kochają ludzi rozleniwionych, lgnęły do niej i darzyły ją wielką sympatią. Nasza biedna, upośledzona Anna, która przychodziła rankiem, by uprzątnąć dom, była w niej zakochana, zakochana w jej wdzięku, i nie dopuszczała, by ta wykonywała jakiś cięższe prace. Być może miała więcej wdzięku od matki, ale była także bardziej nieobliczalna; obie cechy często idą w parze. Czasem nachodzi mnie myśl, że słabi na umyśle łatwiej potrafią uchwycić istotę człowieka – nie rozumem i refleksją, lecz polegającym na sympatii dostępem, który nigdy nie zawodzi.

Często na dłużej wyjeżdżałem z miasta, a myśl o opuszczeniu go na dobre nawiedzała mnie od czasu do czasu. Wydawało mi się, że życie w nim straciło swą świeżość, jakby nadeszła dla mnie pora na zmianę miejsca. W minionych latach tkwiła siła zamkniętej epoki, zacząłem o nich myśleć jak o czymś, co zostawiałem daleko za sobą. Nie było to – jak się okazało – złudzenie, ale przeczucie, które wyprzedza zmiany i pojawia się w zwykłych kontaktach, w rozmowach itd.

Wiązały się z tym wydarzenia zewnętrzne. W mieście już od dłuższego czasu zagościł niepokój, a teraz, kiedy Hitler został kanclerzem Rzeszy, przez całe tygodnie i miesiące wypełniało je nie kończące się poruszenie; wydawało się, że domy opuszczono, a ich lokatorzy zamieszkali na ulicach. Przemarsze i pochody zuniformizowanych kolumn, masowe zgromadzenia, miasto przepełniały czerwone flagi, na każdym placu występowali mówcy, a ulice były tak zapchane, że musiałem długo kluczyć i nadkładać drogi, by dostać się do mego mieszkania. Pochody nie miały w sobie niczego uroczystego, pozostały demonstracjami i były częścią ustawicznego plebiscytu, do którego podjudzano masy. Wszystko to przypominało mi listopadowe dni roku 1918, niespokojne dni i przemarsze, których byłem świadkiem w Oldenburgu, Hanowerze i innych miastach. Oba wydarzenia są ze sobą ściśle powiązane, nie ma mowy o jednym bez drugiego. Temperatura i temperament obu procesów naturalnie różniły się od siebie. Ponury, wilgotny listopad roku 1918, kiedy przegraliśmy wojnę, naród złożył broń, a ulice wypełniły się wyczerpanymi, biednie odzianymi i niedożywionymi ludźmi, nie dawał żadnej nadziei. Wszystko ograniczała bieda, a ruch był sam w sobie poróżniony, podczas gdy dziś rzekomo bezgraniczna zgoda ucisza każdy sprzeciw. Na pytanie, co uwolniło tak wielkie moce, nietrudno było znaleźć odpowiedź; stało się to za sprawą zespolenia dwu ideologii. Wszystko, co dotychczas było częścią ich linii frontowej, wszystkie środki i oddziały związane do tej pory z frontami i zwalczające się nawzajem, zostały teraz uwolnione. Wielu, także wielu przeciwników, brało to za dobrą monetę, wróżącą wewnętrzny pokój i nastanie dobrych czasów. Początki nawet zdawały się na to wskazywać.

Ja jednak miałem złe przeczucia co do przyszłości. Kiedy o tym myślałem i zadawałem sobie pytanie, na czym to polegało, niepokoiły mnie głównie obserwacje fizjonomiczne, obserwacje dotyczące języka, sposobu mówienia, wyrazu twarzy i gestów. Fizjonomika nie jest nauką w ścisłym tego słowa znaczeniu, jest czymś znacznie bardziej żywotnym; jest rytmem naszego postrzegania i kluczem do każdego gestu. To, co martwe w mowie, w języku człowieka, można wyczytać z ciągłego powrotu elementów skończonych; jego zwroty, metafory, obrazy, porównania wykazują ową martwą skończoność. Wspominałem już, że bardzo mi to doskwierało, a odnajdowałem to w mowach Hitlera, odznaczających się maszynową twardością i ciągłym mieleniem tego samego. Jeśli ktoś wpadnie na pomysł, by w późniejszych czasach oddać się lekturze podobnych przemówień, z pewnością zdziwi go ich martwota i choć nie odczuje przemocy słownej, nie będzie jednak w stanie zapomnieć, że potęga słowa zamienia się tu w słowo potęgi. Przeczytałem kiedyś mowy Robespierre’a i Saint-Justa, dziwiąc się, że takimi popłuczynami i tak miernym spektaklem zajmował się cały naród. Musiał się nimi zajmować, bo mówcy mieli na rękach krew. Przypomniały mi się przy tym moje studia retoryczne i odkryłem różnicę między retoryką antyczną i najnowszą, która ma w sobie coś odartego oraz – by się wyrazić precyzyjniej – coś doklejonego. Miałem znajomego, który potrafił naśladować sposób mówienia Hitlera i doprowadził tę umiejętność do zaskakującej perfekcji; pierwszorzędne w jego parodiowaniu były nerwowość mowy i urywany, szczekliwy ton. Gdy pewnego razu ćwiczył tę niebezpieczną sztukę na ulicy, przy której pracowali budowlańcy, ci przerwali pracę, pytając, czy gdzieś w pobliżu znajduje się wóz transmisyjny.

Kiedy przyglądałem się twarzom, wcale nie czułem się lepiej. To, co się na nie cisnęło, jeszcze nigdy do tej pory nie doszło do głosu. Dopóki państwo pruskie miało dość siły, każdego brało w cugle, pokazując mu, gdzie jego miejsce. Gdyby ci, którzy dziś zarządzają jego spuścizną, dysponowali jeszcze jakąś siłą, mogliby stanąć do obrony. Ale państwo pruskie było martwe, a to, czemu obecnie oddawano cześć, było równoznaczne z pochówkiem państwa pruskiego. Niekisch, który w tym roku wydał Historię Prus Rankego, miał słabość do państwa pruskiego, którego twarda wola sprawiedliwości przekonywała go tak samo jak wszystko, co sprowadzało się do służby. Obecnie jednak zapowiadały się zupełnie inne porządki. Masy pragnęły bezpieczeństwa, a tego nie można uzyskać, nie popadając w zależność. Wolność i równość są zasadami niemożliwymi do pogodzenia. Jeśli w każdej głowie rozgrywa się to samo, jeśli każdy myśli jednakowo i czyni jednakowo, a do tego jeszcze odziany jest w jednakowy uniform i podnosi rękę do jednakowego pozdrowienia, to wszystko zostało już skanalizowane i wpada w nurt zaprogramowanego ruchu. Treścią takiej równowagi nie może być nic innego, jak tylko wyrównanie poziomów, zrównanie przeprowadzane dobrowolnie lub siłą; musimy teraz skupić się na zachowaniu minimum człowieczeństwa. Wznoszenie tam jest przedsięwzięciem sztucznym, powstają płaskie zwierciadła wody, których spiętrzenie służy sztucznym celom. Przez wąskie śluzy bucha spiętrzona woda, wytwarzając energię. Wszystko, co stanie na jej drodze, zostanie zmiecione.

Zaangażowanie się oraz współudział nie wchodziły dla mnie w grę. Choć nie byłem zaangażowany, to jednak doświadczyłem metod nowego reżymu. Zapowiadano wykład o Spenglerze i przeczytałem na słupach informacyjnych, że wygłosić miał go Arber[2]. Sporo już lat minęło od naszego ostatniego spotkania w Dreźnie, kiedy to odbyliśmy wspólną wędrówkę po Rudawach. Od czasu do czasu bywał w Berlinie, gdzie przy wsparciu Niekischa otrzymał profesurę. Wybrałem się na ów wykład i zastałem przepełnioną salę, przyszło wielu studentów. To, co zaprezentował mówca, było ni mniej, ni więcej, tylko czystą denuncjacją. Łuski opadły mi z oczu i opanowało mnie uczucie będące mieszanką przykrości i zawstydzenia mą własną głupotą i zaślepieniem. Przejrzałem teraz całą małostkową, zawziętą ambicję tego urzędnika filozofii, który zawsze skrzętnie ukrywał swe sztuczki. Pieczołowicie wybrał czas i miejsce swego podłego wykładu i pierwszy raz w życiu przemawiał pewnie, nie jako uczony, lecz jako agitator, który wepchnął się do władz wykonawczych partii. Dopiął swego, jednak przeliczył się i utracił później zarówno profesurę, jak reputację i wolność.

Wszystko w tym wykładzie było przebiegłe i ociężałe. Do niczego się nie nadawał, niemniej idąc w ciemnościach do domu, poczyniłem do niego komentarz. Powód był znikomy, ale był i stał się dla mnie modelem ludzkiego zachowania. Gdy ogień z całą mocą wdziera się na statek, ogarnia wszystkie pomieszczenia. Podskórna, długo piętrzona nienawiść przedziera się przez skorupę konwencji i rozsadza ją jako słup ognia zagłady. Pewnej ulgi, wyzbycia się części ciężaru wielu ludzi upatruje w całkowitym oddaniu się takiej nienawiści, w jednoznacznym i publicznym jej okazywaniu, w deklarowaniu, że uznani za wrogów są także ich wrogami – odnajdują w tym nie tylko osłonę, ale także dobrodziejstwo. Przewrót państwowy daje wiele okazji do realizowania prywatnej żądzy zemsty pod płaszczykiem polityki. Człowiek, który nie tylko nienawidzi samego siebie, ale też nienawidzi siebie w innych, wpada w nienawiść jak śliwka w kompot i czuje się znowu w swoim żywiole, czego mu od dawna brakowało. Silniej odczuwane stają się więzy, pęta i zobowiązania i pojawia się życzenie, by w sztucznie tworzonym społeczeństwie za jednym zamachem znieść podobne środki przymusu. Wtenczas zdaje się, że najlepiej byłoby zamienić się w tygrysa lub jaguara, czy też – ponieważ większości brak do tego siły – w kunę, fretkę lub tchórza. Chętnie odtworzyliby puszczę z wszelkimi panującymi w niej prawami, ale nie w jej pierwotnej postaci, tylko w sztucznej.

W mieście zapanował nowy niepokój, a ja nie byłem jego uczestnikiem. Jak w oku cyklonu mieszkałem w samym centrum Berlina, czyli w sferze martwej ciszy. I chociaż tępy, potężny zgiełk miasta gubił się w tym zakątku, pozostającym zawsze bezgłośnym, jakby zasłuchany był już tylko w czasy minione, każdego dnia wyczuwałem jednak, że wokół mnie dokonują się dynamiczne zmiany. Wystarczyło zrobić kilka kroków z mieszkania, by się o tym przekonać. Pewnego lutowego poranka szedłem w górę Unter den Linden. W zimowe niebo wzbijał się dym; podpalony poprzedniego dnia gmach Reichstagu, na którym trzymała się jeszcze kopuła, był już jedynie stertą gruzu. Dojście do niego było zamknięte; skręciłem, rzuciłem okiem na ruinę i zadałem sobie pytanie, kto mógł podłożyć ogień. Berlińczycy przechodzący obok zgliszcz w milczeniu stawiali sobie to samo pytanie; milczeli i to milczenie było wymowne.

Często przechodziłem obok tego budynku z pozłacaną kopułą, ale nigdy nie wszedłem do środka. Nigdy nie poświęciłem mu więcej niż jednego zdawkowego spojrzenia. Był dla mnie kwintesencją przebrzmiałego, zakłamanego monumentalizmu, architektonicznym trupem. XIX wiek stworzył wiele podobnych gmaszysk; wszystkie one są jednakowo martwe, zioną grobowym chłodem. Miały imponować, włożono w nie wiele wysiłku, użyto jednak miernych środków: pozbawionej wyrazu symetrii i tępego naśladownictwa, które można wyczytać z każdej fasady. Czasami zastanawiałem się, kiedyż w końcu przestaną konstruować tak ohydne budowle. Cokolwiek nawiązywało do renesansu, do renesansowego pałacu czy willi, wyzute było z życia, gdyż wszystko to dawno już w nas obumarło i nie wydawało z siebie żadnych nowych pąków. Ten budynek nic dla mnie nie znaczył, podobnie jak to, co w nim uchwalono. Tego ponurego zimowego poranka zajmowało mnie coś zupełnie innego.

Więzy łączące mnie z tym miastem uległy w owych miesiącach zerwaniu – prędko, bezboleśnie i bez mojego udziału. Ludzie, których widywałem i spotykałem, rozpierzchli się i oddalili, a nowe znajomości jakoś się nie nawiązały. Zdawało mi się, jakbym był w drodze z podróżnymi, którzy na skrzyżowaniu radzili się kompasu i obierali nową drogę, oddalającą ich ode mnie. Doświadczałem tego nie po raz pierwszy, jednak teraz wyraźniej odczytywałem to jako niezawodny znak historycznych zmian. W ogromnym planetarium stosunków międzyludzkich większość ma charakter ulotny i przejściowy, podobnie jak pojawienie się meteorów i meteorytów; jednak stosunki spajające opierają się wszelkim przemianom. Nie dotyka ich zmiana toru, drogę kontynuuje się wspólnie.

Ernst pozostał w mieście i byliśmy w stałym kontakcie. Kontynuowałem także rozmowy z Niekischem. Nie widywałem go wprawdzie zbyt często, jednak dość często, by zauważyć pewne braki w naszej rozmowie. Wycinał z niej wszystko, co go nie zajmowało, co nie należało do jego planu. W jego rozumowaniu było coś, co odbierałem jako elementy stałe, ale także skostniałe. Zasadniczo głosił hasła rozwoju, dokładał nimi do swego pieca. Wszędzie odnajdywał twierdzenia dialektyczne; przejął metodykę dialektycznego materializmu i dostosował ją do własnych potrzeb. Przypominam sobie, że dał mi do przeczytania manuskrypt, zbiór krótkich esejów o europejskich mężach stanu. To, co napisał, to nie były portrety ani rozprawy historyczne, lecz polityczne. Wszystkie w znacznych skrótach i uproszczeniach odnosiły się do polityki dnia dzisiejszego, robiąc z historii użytek dla teraźniejszości. Po lekturze tych esejów odparłem na pytanie Niekischa, co o nich sądzę: „Widzę, że stosuje pan metodę dialektycznego materializmu”. „Tak” – odpowiedział. „Zauważył pan wszak, że ją modyfikuję”. Nie odpowiedziałem na to, swoje jednak pomyślałem o całym tym przedsięwzięciu. W wielu kwestiach pewnie miał rację. Richelieu, któremu poświęcił jeden z wywodów, został oceniony pozytywnie za to, że rozbił monarchię stanową; monarchia absolutna zaś mogła uchodzić za postęp w dziedzinie politycznej organizacji. Wallenstein, który pracował nad podobnym planem i po cichu marzył, być może, o zdetronizowaniu książąt Rzeszy i objęciu władzy cesarskiej, poległ na tym polu, jednak szedł w dobrą stronę. Podobnie cesarstwo napoleońskie, szerzące w całej Europie idee rewolucji francuskiej. W tego rodzaju myślach i wnioskach, które były środkami do celu, było coś oczywistego, dla mnie jednak niwelującego; niwelująca siła. Sięgała daleko w przód poprzez łańcuch nagłych zwrotów, jednak nie mogłem ufnie spoglądać w taką przyszłość. Jakie postępy może poczynić organizacja polityczna po rozwiązaniu monarchii, przez jakie stadia rozpadu demokracji może się jeszcze rozwinąć? I dlaczego Niekisch nie upatrywał w przedsięwzięciu Hitlera politycznego postępu, chociaż w tym znaczeniu można by je wyłożyć tymi samymi środkami wyrazu? Socjalizm przez zaspokojenie i zabezpieczenie interesów mas dążył do stworzenia potężnego aparatu państwowego i partyjnego, a wraz z nim do coraz bardziej zmechanizowanej tyranii, funkcjonującej niezawodnie dzięki technicznemu automatyzmowi i jego usieciowieniu. Czyżbyśmy zmierzali w stronę pojęcia porządku republik południowoamerykańskich? Czy też w stronę państwa mrówek i termitów, które jest kierowane przez technicznych funkcjonariuszy?

Temu podobne sprawy zaprzątały moją głowę. Muszę przy tym dodać, że Niekisch był człowiekiem porządku, że permanentna rewolucja – którą to myślą wiele osób się delektowało – nie przestawała być dla niego tylko środkiem do celu. Jego teorie krążyły wciąż wokół odgórnej organizacji państwa; głęboko wierzył w organizacje działające mechanicznie. Jednak organizacja nie może być źródłem. Ponadto w obliczu przejścia państwa i wszystkich organizacji w ręce jego wrogów musiał rozwinąć koncepcje odwrotne, bronić wolności i praw jednostki. Było w tym coś sprzecznego. Im bardziej był spychany na margines i zagrożony w swej wolności osobistej przez wyższe siły, tym bardziej musiał doceniać przestrzeń niezajętą przez państwo, musiał zatem uznać prawo do obrony koniecznej jednostki przed państwem, narodem i wspólnotą. Musiał werbować obywateli, którzy dołączali do niego jedynie ze względu na podobnie trudną sytuację, w której się znaleźli.

Niekisch był niegdyś nauczycielem i wciąż krył się w nim marksistowski profesor. Hegel, Marks, Lenin i Stalin byli jego świadkami koronnymi. Na jego myślenie i to, co mówił, wpłynęły naukowe i pseudonaukowe wyniki badań; gospodarka polityczna, ekonomia, socjologia, statystyka, biologia znalazły tu swój wyraz. Wszystkie te przedmioty darzyłem głęboką i upartą nieufnością, ponieważ wszystkie bez wyjątku zajmują się mechanicznie powracającymi wyznacznikami, a człowieka definiują i redukują przez sieć determinant. Unikałem, także w rozmowie, posługiwania się językiem naukowym, powoływania się na ustalenia naukowe. Kto bowiem tego nie unika, ograbia rozmowę z jej swobodnego toku, podporządkowuje język sztywnym wnioskom i pojęciom. Czy nasze życie jest wynikiem badań naukowych? Czy w ogóle możemy wychodzić od wyników badań? I czy tak właśnie czynimy, będąc w pełni sił? Czy wolno mi traktować drugiego człowieka jak obiekt badań socjologicznych? Nikogo nie mógłbym tak traktować, uznać lub odrzucić jako wyniku, przepuszczonego przez filtr naukowej definicji pojęciowej. Sytuacja, w której nauka traktuje człowieka wyłącznie przedmiotowo, a mieliśmy już tego przedsmak, to prosta droga do wyzysku.

Niekisch, podobnie jak wielu socjalistów, prowadził życie mieszczańskie, zgodne z moralnością i przekonaniami naukowymi. Jego filozofia życiowa oraz radykalne poglądy wynikały z pojęcia porządku, które osobiście akceptowałem, nie mogąc jednak ich sobie przyswoić. Nie podzielałem uznania, jakim darzył naukę i technikę. Wierzył w nie, wierzył, że mogą poprawić życie i człowieka. Podobne przekonania, nadające samodzielność temu, co jest jedynie środkiem do celu, nie są nauką, lecz teologią, w dodatku wywróconą. Wiara w naukę nie ma w sobie nic naukowego. Niekisch – jak się później okazało – także politykę traktował jako swego rodzaju naukę ścisłą, jako przedmiot, który można wykładać na uniwersytetach i którego można się wyuczyć. On sam nie był ani naukowcem, ani człowiekiem pracy, ani artystą, choć do artystów odnosił się z szacunkiem. Język był dla niego środkiem do realizacji przekonań politycznych, niczym więcej; instrumentem, którym operował. Potwierdzał to jego twardy styl, twardy od zapewnień, dowodów, argumentów, powtórzeń. Obecnie głównym zajęciem Niekischa był polityczny komentarz do aktualnych wydarzeń. Obserwował sytuację polityczną niczym gracz w szachy: analizując partię, położenie, ruch. Tworzył powiązania, kombinował i atakował. Czasem wzbudzało to moje zainteresowanie, ale często też znużenie. Bywały rozmowy, których miałem ewidentnie dosyć i nie mogłem już dłużej słuchać; należały do nich te, w których posługiwał się stałymi wartościami, pojmowanymi tak sztywno, że można je było przesuwać niczym koraliki liczydła. Nie można już teraz było mówić o teorii klas i walki klasowej; odstawiono ją do szafy jak miotłę. Obecnie istnieli tylko chłopi i robotnicy. Wszystko poza nimi nie miało już teraz żadnego znaczenia, może poza przestępcą, który opierał się organizacji. Już lumpenproletariat – marksistowski wynalazek, zresztą nienajlepszy – bronił się przed socjalizmem, który go deklasował, gdyż ów nie pozwalał się zorganizować. Teoria wyzysku narzuciła ruchowi stałe, które same w sobie nie znaczyły nic, natomiast we wzajemnym stosunku zależności – wszystko. Teoria wyzysku, powiązana z pojęciem rozwoju, gdyż była jego politycznym koniem pociągowym, zajmowała także mnie. Dziwić mogło jedynie, że do myślenia o niej skłaniały mnie rozmowy młodych dziewcząt, jakie spotykałem u Bracka. Choć wcale dziwić nie powinno. Marks pojęcie wyzysku pojmował wąsko, ograniczając je do klas społecznych. Czy istnieją jednak jakiekolwiek stosunki międzyludzkie, w które nie wkradałby się wyzysk? Któż byłby w stanie prześledzić całość zagadnienia we wszystkich jego rozgałęzieniach i rozwidleniach? Nie zawsze jesteśmy w stanie rozpoznać, kto jest wyzyskującym, a kto wyzyskiwanym, gdyż wyzyskiwacze stają się wyzyskiwanymi, a wyzyskiwani wyzyskiwaczami. Ponadto w czasach stosujących rozwiązania techniczne praca w dużej mierze pokrywa się z wyzyskiem, wszelkie działanie, wszelka myśl biegną tą drogą. Są to układy tak precyzyjne i dosłowne jak prawa fizyki.

Dla Niekischa były to chyba najlepsze lata. Co prawda jego opór, mierzony wedle siły przeciwnika, może zdawać się bezużyteczny, jednak było coś w tym, że wytrzymał i nie dał się zastraszyć. Nie musiał myśleć o rozwiązaniach siłowych. Radzono mu, by rzucił wszystko i wyjechał z kraju. Ale on nie chciał, choć był coraz ciaśniej otoczony, a jego ruchy coraz bardziej ograniczone. Pole manewru zmniejszało się, aż wreszcie stało się więzienną celą, w której spędził całe lata. Wtedy, w czasie gdy mieszkał przy Hallesches Ufer, jego mieszkanie było przystanią dla ludzi, którzy się w nim spotykali, a także pewnie szukali ochrony, jak choćby później stracony stary hrabia Kleist-Schmenzin. Starzy konserwatyści, socjaliści, związkowcy, liberałowie, ludzie zażarcie się nienawidzący i zwalczający, tu się spotykali i dzielili swymi troskami. Był to znak wróżący nieszczęście. Największe połowy śmierci są zapowiadane, historyczne zmiany poprzedza ich głębokie przeczucie. To, że coś się kończy, że sprawy nie mogą dalej toczyć się tym trybem, jest doświadczeniem, które wyprzedza wypadki. W wir zmian, który sam w sobie nigdy się nie zmienia, wdzierają się boskie, złowróżbne ostrzeżenia. Budzisz się i widzisz, że dyskusja uległa zmianie. Przenika ją nowoczesne pobudzenie, a do rozmowy potocznej wkradają się ostre, śmiercionośne wypowiedzi. Wszystko to obserwowałem w Berlinie dzień za dniem. Tutaj – mawiałem do siebie przebywając w towarzystwie – spotykają się ze sobą ludzie, którzy wnet się stoczą, zatoną, z ludźmi, którzy już przeczuwają rychły awans. Dziś jeszcze rozmawiają ze sobą, jutro skoczą sobie do gardeł. Nadszedł czas, gdy całe miasto ogarnął dreszcz trwogi i czasem byłem wręcz przekonany, że znajduję się wśród obłąkanych.

Powyższe wywody można by oddać nieco inaczej. Niekisch przedkładał kolektyw czerwony nad czarny i brunatny, był przekonany, że jest solidniej założony i bogatszy w narzędzia. Nie mylił się co do tego; miał do dyspozycji cały kontynent. Przypominam sobie rozmowy, w których dowodził, że sojusz z Rosją zapewniłby wszystkim bezpieczeństwo i nietykalność; w podobnej unii, rozciągającej się od Syberii po Ren, można by sensownie rozdzielić obowiązki. Swoje pomysły rozwinął – nie wiem, w jakiej formie – przed Rosjanami, gdy udał się do Moskwy; zaprezentował je także w Rzymie przed Mussolinim, który im gorąco przyklasnął; musiały najwyraźniej wpisywać się w jego plany, które później poszły inną drogą. Nie można im też było zbyt wiele zarzucić, tym bardziej że między Rosją a Niemcami istniały co prawda różnice ideologiczne, ale nie było różnic interesów. Dobre, klarowne stosunki z Rosją mnie także wydawały się konieczne.

Inną sprawą było to, jaką postać pragnie przybrać świat pracy XX stulecia. Odpowiedzi na to pytanie udzielił Ernst w swej książce Robotnik, opublikowanej w roku 1932. To, że żyjemy w świecie pracy, że wszystko w nim przybiera formę pracy, a ta odciska się na każdym z nas, było wciąż powracającym tematem naszych rozmów. Berlin był miejscem, które dawało możliwość prowadzenia ich. W rozważaniach Ernsta silnie poruszało mnie to, że pragnął przedstawić cały bieg wydarzeń jako proces krystalizacji, który w swym przebiegu zmierzał ku ściśle regularnej konstrukcji. Technika była środkiem do celu, była roztworem macierzystym, który zrodził kryształ. Oznaczało to zwieńczenie dynamizmu, któremu zdawało się, że na zawsze pozostanie w trakcie nie kończących się procesów rozwojowych; zawierał się w tym zatem atak na historyzm i modernizm. Myślenie przyczynowo-skutkowe i myślenie rozwojowe stanowią pewną całość, przypominającą tasiemca, który przyłącza lub też odrzuca kolejne człony czy proglotydy. Takie myślenie posiada niezwykłą elastyczność, pozwala się dowolnie rozbierać i ubierać, jest pozbawione charakteru i ogranicza się do pośrednictwa.

Pozostając przy krysztale – ujawnia on symetrię, która zatrzymuje rytm. Krystalografia, która mnie fascynowała, uczy, że istnieją różne działy czy systemy kryształów; ich cechy można łatwo rozpoznać w idealnych postaciach kryształów. Gdy przeciągniemy płaszczyzny przez środkowy punkt kryształów, wiele z nich da się rozciąć na dwie zwierciadlanie podobne części; płaszczyzna symetrii pomyślana jest jako zwierciadło. Kolektyw, jaki obecnie powstał, nie był tworem o widocznej symetrii, także jego rytm pozostał mechaniczny. Jak powiedziano w Robotniku, żyjemy „wciąż jeszcze w bardzo zmiennym świecie”. Prowadzę te rozważania, gdyż miałem potrzebę badania każdego tworu, który spotykałem na swej drodze, pod względem jego rytmu i symetrii.

Nie ma większego sensu mówienie o kolektywie, jeśli nie wykażemy jego technicznych założeń. Zróżnicowanie ideologiczne jest tu sprawą drugorzędną, a techniczność zasadniczą. W sferze technicznej spróbowałem znaleźć analogon do procesów politycznych. Fabryka działa za pomocą sił mechanicznych, sterowania, które ulega automatyzacji i centralizacji. Pojęcie scalenia[3], które wtedy każdy miał na ustach, wywodziło się ze świata techniki. Na tablicach rozdzielczych umieszczone są przyrządy pomiarowe, przełączniki, przekaźniki, kontakty i tym podobne; układy scalone są połączeniami maszyn i urządzeń, są nastawieniami. Także nastawienie jest pojęciem mechanicznym. Wszystko to przeniesione zostaje na centralne sterowanie państwa oraz jego ludzi. Dobrowolnie, ale także pod przymusem egzekwuje się automatyczne funkcje.

Stało się dla mnie wtedy jasne, że funkcje muszą być egzekwowane pod przymusem, a potwierdzenie tego widziałem w organizacji. Sama będąc planem, została ona teraz nie tylko podporządkowana nowoczesnemu planowi, ale też pomyślana jako źródło wszelkiej kreacji – stary, wciąż powracający błąd. Świadectwem dobrobytu jest nikła rola lub też zupełny brak organizacji, jej hegemonia zaś dowodzi, że wyzysk przewyższa zysk, że cała produkcja jest niczym innym niż wzmożoną konsumpcją. Naturalnie techniczne sterowanie produkcją, w obrębie której wzrasta zużycie elektryczności, gazu, oleju, benzyny, węgla, wody i temu podobnych, nie jest wystarczające. Specjaliści podtrzymujący to wszystko w ruchu nie wystarczają. Kolektyw jest sterowany przez ideologię, jest ona lepszym paliwem niż środki techniczne i dopiero ona wskazuje całej aparaturze kierunek i cel. Dawne państwo nie było ideologiczne; obecnie stało się środkiem i zostało podporządkowane organizacji, która je odmieniła.

Zajmowały mnie teraz kwestie, które później ze sobą powiązałem i spisałem. To, co się działo w Berlinie, bardzo mnie poruszało. Gdy patrzyłem na przemarsze, wielki pochód majowy, na którym pojawił się ponad milion ludzi, gdy ta wielka maszyneria została puszczona w ruch, powiedziałem sobie: w tych zdarzeniach jest coś nieodwracalnego. Nie chodzi o to, czy przyglądasz się im z poparciem, czy z odrazą. Musisz dotrzeć do sedna. W biegu wydarzeń wyczuwałem presję; możliwe, że tylko presję i bezustannie aktywną konieczność. Zaskoczyło mnie na przykład, jak presja i zachwyt mogły iść ze sobą ręka w rękę. A jednak to nic nadzwyczajnego. Próbowałem także zgłębić istotę presji, sądząc, że wynika ona z trudnego położenia kolektywu, ugruntowanego mechanicznie, notującego ciągłe straty i z tego właśnie względu zmuszonego do stałej intensyfikacji i ekspansji. Jego organizacja wyciska wszystko bez reszty z ludzi i zasobów, jednak i to nie wystarcza, dlatego musi jej towarzyszyć propaganda, która pochłania w jeszcze większym stopniu. Podobne zużycie jest samonapędzającą się niwelacją. Nastał czas ludzi maluczkich, którzy głoszą wielkie słowa. Zużywają wszystkie zasoby, muszą wiec sięgnąć do samej istoty, tą istotą zaś zawsze ostatecznie jest człowiek.

Dlatego ze względu na swe trudne położenie kolektyw ma zawsze rację, a ty w konfrontacji z nim zawsze będziesz w błędzie. Musisz to sobie uświadomić, musisz zrozumieć, że z nim nigdy nie wygrasz, że wszystko, czym byłeś, jesteś i będziesz, zawdzięczasz jemu, że jest twym ojcem i matką i że wypłaci ci premię, gdy zadenuncjujesz swych prawdziwych rodziców. Utożsamia z sobą wszystko od samego początku, nie toleruje najmniejszej różnicy i znosi wszelką odrębność. A ponieważ nie może bez niej żyć, tworzy nowe czeluści: na zewnątrz siebie w stosunku do innych kolektywów, a wewnątrz wobec wszystkich, którzy honorują jeszcze odrębność. Kolektyw jest zawsze optymistyczny, zawsze fałszuje wybory, jest tą właściwą wspólnotą i nieustannie pomnaża policję, z którą ja także miałem jeszcze mieć do czynienia. Bałwochwalstwo jest tym, czego się od ciebie żąda. Jeśli nie wpadasz w zachwyt, jesteś zgubiony. Wszystko jedno, jak się sprawy mają, ty żyjesz w kolektywie, a jeśli nie jesteś jego zapalonym wyznawcą, masz tylko dwa wyjścia: musisz się dobrze maskować albo wyemigrować.

– Ile jeszcze czasu – zapytałem Helmera – pozostało Trzeciej Rzeszy?

– Musi się Pan nastawić na dziesięć lat – odparł. Była to, biorąc pod uwagę moment, w którym padła odpowiedź, zaskakująco dokładna przepowiednia.

przełożyła Natalia Żarska

Friedrich Georg Jünger, Spiegel der Jahre. Erinnerungen, © 1958, 1980 Klett-Cotta – J.G. Cotta’sche Buchhandlung Nachfolger GmbH, Stuttgart