Kronos 1/2015. Święta wojna - Opracowanie zbiorowe - ebook

Kronos 1/2015. Święta wojna ebook

Opracowanie zbiorowe

0,0
20,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny numer kwartalnika „Kronos”, który poświęcony jest sile mitu, końcowi chrześcijaństwa, ostatniemu papieżowi, proroctwom i niepokojom okresu przejściowego.

 

Wiarę w rzeczywistość pozaempiryczną nasza epoka wymieniła na zmieniające się opinie, narastające wahania, sceptycyzm, obojętność, niekiedy zaś – przeciwnie – na dogmaty i teorie. Bóg nic nie jest winien człowiekowi, również człowiek pozamykał z Nim wszystkie rachunki i wyszedł wreszcie na prostą. Nauczyliśmy się żyć bez tlenu. Także w sferze ducha nie istnieją wyraźne granice oddzielające mitologię od swobodnej pracy wyobraźni: artyści grzebią się w mitach, mity z upodobaniem korzystają z artystycznego przebrania. Dlatego ten, kto chce przywrócić mitom ich siłę wyrazu, ich substancjalność, „ciało”, musi na powrót zakorzenić je nawet nie w religii, a w kulcie. Tego właśnie domaga się Oskar Goldberg – archeolog mitu, gnostyk, „biologistyczny kabalista” (wedle określenia Gershoma Scholema).

„Dla nas nie ma już de facto ani grzechu, ani zła” – pisze Sergio Quinzio, którego prowokujące teksty otwierają w numerze dział „Prezentacje”. „Pseudoodkupienie właściwe czasom Antychrysta magicznie usunęło grzech. Zła nie można już dłużej traktować poważnie. To zaś, co mimo wszystko pozostaje jako niepożądane, jako bolesne, co mimo wszystko jest nadal odczuwane jako takie, uważa się za przeżytek, za relikt przeszłości, który skazany jest na wyginięcie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 687

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wiarę w rzeczywistość pozaempiryczną nasza epoka wymieniła na zmieniające się opinie, narastające wahania, sceptycyzm, obojętność, niekiedy zaś – przeciwnie – na dogmaty i teorie. Bóg nic nie jest winien człowiekowi, również człowiek pozamykał z Nim wszystkie rachunki i wyszedł wreszcie na prostą. Nauczyliśmy się żyć bez tlenu. Także w sferze ducha nie istnieją wyraźne granice oddzielające mitologię od swobodnej pracy wyobraźni: artyści grzebią się w mitach, mity z upodobaniem korzystają z artystycznego przebrania. Dlatego ten, kto chce przywrócić mitom ich siłę wyrazu, ich substancjalność, „ciało”, musi na powrót zakorzenić je nawet nie w religii, a w kulcie. Tego właśnie domaga się Oskar Goldberg – archeolog mitu, gnostyk, „biologistyczny kabalista” (wedle określenia Gershoma Scholema), uczony, który zamierzał w latach 20. ubiegłego stulecia odnowić kult ziemi, nadając równocześnie osobliwą dynamikę mitowi rasy. Celem kultu, powiada on, jest ustanowienie przymierza Elohim ze swym ludem, jego miejscem zaś – bardzo konkretna ziemia, terytorium zajęte przez naród, czy będą nim Żydzi, Egipcjanie, czy jakaś inna, bardzo stara rasa. Bogowie czasów mitycznych stwarzali narody czystej krwi po to, aby móc objawić się w świecie, by za sprawą syntezy ducha i materii – a więc rasowego człowieczeństwa – manifestować swą moc i obecność. W czasach, gdy sprawowany kult wiązał siły ludzkie z mocą ponadnaturalną, istniała jedna i ta sama droga wiodąca w górę lub w dół. To po niej sunęli pospołu ludzie i bogowie. Jedni i drudzy mieszali się swobodnie ze sobą, przeciwstawiając się prawom natury: śmierci, grawitacji, władzy przyczynowości. Ale także walcząc z innymi bogami-narodami. Na tym właśnie polegał ten osobliwy „nacjonalizm metafizyczny” pierwszych narodów. Był on konsekwencją walki jednego Elohim z drugim. Najdawniejszą, niepamiętną rzeczywistość określały zatem wojny bogów; świat stanowił arenę świętej wojny, świętego igrzyska. Każdy Elohim uosabiał biologiczno-transcendentalne centrum swojego narodu. Rzeczywistość niezwiązana kontraktem boga ze swymi ludźmi stanowiła ziemię niczyją, martwą, niepodbitą jeszcze. O tym wojowniczym politeizmie, o bogach ukrytych pod skórą zwierząt, magii będącej pierwszą formą kontaktu narodu ze swym Elohim, dowiadujemy się na podstawie drobiazgowej, przeprowadzonej przez Goldberga analizy Pentateuchu.

„Był taki czas, kiedy z bogami było inaczej”. Zmierzch żywych bogów – żyjących po sąsiedzku ze swym ludem, tu i teraz, na tej, a nie innej ziemi – oznacza zatem moment triumfu idei przeznaczenia, które otwarło drogę przyczynowości, a wraz z nią – nauce oraz jej technicznym zastosowaniom. Zaćmieniu bogów towarzyszył proces degeneracji magii – wyróżnionej formy obcowania z bogami – w religię, a więc w szereg pustych gestów skierowanych do abstrakcyjnego, zamieszkującego Niebiosa Boga – Boga „wszechmogącego” i „powszechnego”, jednakowo dobrego dla wszystkich i na każde strapienie. W tym sensie stojący najniżej w hierarchii społecznej niewolnik egipski znajdował się bliżej wieczności niż Platon czy Akwinata. Odzyskiwanie siebie, mówi Goldberg, to ewolucja wspak, regres w kierunku najpierwszych zasad istnienia.

A zatem to nie magia, ale właśnie religia – słowa mdłe, bezsilne, puste – wpisuje się w tajemniczą historię bezbożności, o której czytamy w apokryficznej encyklice Mysterium iniquitatis Piotra II, ostatniego biskupa Rzymu, na którym kończą się dzieje chrześcijaństwa. Okazuje się, że religia nie ma w sobie nic z dawnej siły, jaką dysponowała jeszcze magia, że kościoły świecą pustką po nieobecnym Bogu. Przekonali się o tym ci, co przez dwa tysiące lat przywoływali Jego imię „nadaremno”. U podstaw bezbożności umieszcza więc papież – jak czynił to przed nim Oskar Goldberg – hiatus pomiędzy Bogiem a ludem bożym, czy skromniej: między Nim a sercem poszczególnego człowieka, czego następstwem jest stopniowy i nieuchronny zanik świadomości grzechu, któremu towarzyszy pokusa wzięcia spraw we własne ręce. Łącznie z tą najważniejszą – zbawieniem. „Dla nas nie ma już de facto ani grzechu, ani zła” – pisze Sergio Quinzio, którego prowokujące teksty otwierają w numerze dział „Prezentacje”. „Pseudoodkupienie właściwe czasom Antychrysta magicznie usunęło grzech. Zła nie można już dłużej traktować poważnie. To zaś, co mimo wszystko pozostaje jako niepożądane, jako bolesne, co mimo wszystko jest nadal odczuwane jako takie, uważa się za przeżytek, za relikt przeszłości, który skazany jest na wyginięcie”. Albo – co równie prawdopodobne – za przejściowe kłopoty, łatwe do przezwyciężenia i rozwiązania decyzją administracyjno-techniczną. „Człowiek współczesny pragnie żyć całkowicie zanurzony w teraźniejszości, co jest charakterystyką czasu Antychrysta, fałszującego mesjańską pełnię. Technika sprawia cuda. Antychryst dokonuje dzieł niesłychanych. Tym, co nas zbawia, jest postęp techniczny; wiara w technikę jest wiarą Antychrysta, nie dlatego, że technika nie może nas zbawić lub że jest czymś złym, lecz właśnie dlatego, że jest jedynym zbawieniem, w którym z odrobiną rozsądku można jeszcze pokładać nadzieję, a więc właśnie dlatego, że jest czymś dobrym, ponieważ nam dopomaga”.

Trudne słowa, których właściwie nie sposób puścić mimo uszu, ale też równie trudno odnieść je do siebie – do własnych przekonań, wiary, widzenia współczesnych spraw. Technika zasilana przez dogmat o postępie dziejowym dostarcza nam coraz więcej dóbr ziemskich – kolejnego samochodu, tostera, pralki. Nikt temu nie przeczy. Czy jednak ich potrzebujemy? Jedni tak, drudzy nie. Decydujące jest tutaj co innego. Dziś wiemy lepiej niż kiedyś, że technika in toto zubaża sferę ducha, że odbiera człowiekowi mniej więcej tyle, ile odbierał mu dawniej „bóg” Feuerbacha. Potrzebne są zatem (to truizm, ale słowo to wywodzi przecież swoje znaczenie od słowa true) wielkie przesunięcia na skali świadomości zbiorowej. Należy ponowić wysiłek przewartościowania wszystkich wartości, tak by gwiazdy Chaldejczyków ponownie stały się naszymi gwiazdami, by Sfinks znów przysparzał mędrcom zagadek. Nie jesteśmy prorokami. Nie chcemy wskazywać kierunku, w którym mieliby zmierzać ludzie, by móc zmienić coś ze swego życia. Poprzestajemy na przedstawieniu wstrząsających myśli i obrazów wywodzących się z naszego kręgu kulturowego. Prezentujemy także fragmenty Kanonu Palijskiego mogące stać się zachętą dla tych, którzy zechcą obrać kierunek przeciwny i ruszyć po ratunek w stronę enigmatycznego Wschodu.

Piotr Nowak

Zastępca Redaktora Naczelnego

Sergio Quinzio

DZIENNIK PROROCZY

76

„Świadectwem bowiem Boga jest duch proroctwa”, jak mówi wyraźnie Apokalipsa.

Dziś nikt nie świadczy o Bogu. Nikt nie prorokuje, ale ta ślepota ostatnich czasów zawarta została w proroctwie.

17

Sam, bez niczyjej pomocy, gubił się będę w sceptycyzmie i nieczystości. Chociaż zamierzam upierać się, że wytrzymam, widzę, że tracę grunt pod nogami – przyszłość przeraża mnie. Dopóki starczy mi świadomości, powtarzał będę, niesłuchany, słowa tak niezrozumiałe jak: tragedia, wielka tragedia. Babilon, Wielki Babilon. Obrzydlistwo wszystkich rzeczy, które istnieją. Przekleństwo na nas wszystkich, którzy je podtrzymujemy i wychwalamy działaniem, potępiając je słowami albo nie robiąc nic.

25

Żeby wyjść z tego świata, trzeba być świętym, ale żeby stać się świętym, trzeba wyjść ze świata. Dlatego przywykamy do pomysłu, aby tę kwestię odroczyć sine die.

28

Pozwól przemówić strachowi i niezadowoleniu: oto co mamy w naszym worku.

35

Jedyna władza to władza boża i Jego świętych: wszystko inne to uzurpacja, pseudowładza, „świat”. Światu nie należy się żaden rodzaj poważania czy posłuszeństwa.

Światu nie należy się sprzeciwiać, używając narzędzi świata: buntów, wojen, spisków, ponieważ są nieodpowiednie. Poważanie pseudowładzy to jedynie działanie ludzi „chytrych jak wąż” (diabeł to wąż), taktyka, czekanie na moment, chwilowy brak oporu wobec przemocy; ponieważ walczyć o własny natychmiastowy interes osobisty to zło i egoizm, a tymczasem my, spragnieni sprawiedliwości, winniśmy wykorzeniać zło.

Kazanie przeciw fałszywej władzy jest decydujące, ba, to jedyne kazanie. „Oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara” oznacza: nie mieszajmy świętości ze świeckością, rzeczy boskich z rzeczami świata; my, ostatni chrześcijanie, jesteśmy święci; świeckość, jako taka, nas nie obchodzi.

Obecna sytuacja oczekiwania na królestwo jest paradoksalna i tragiczna. Być sprawiedliwym to niemożliwe. Tak wyraźnie przepowiedziano to w Apokalipsie, która za sprawą tego, co w niej jasne, uznana została za księgę najciemniejszą.

36

Można by stwierdzić, że dzisiaj władza państwowa nie zmusza do niczego innego, jak tylko do przystąpienia do formalnego porządku, który jest moralnie neutralny; państwo nie oczekuje od nas konkretnego uczestnictwa w określonym ideale. Nowożytne państwo jest rzeczywiście czysto „umowne”, nie zmusza ani do palenia kadzidła, ani do prześladowania chrześcijan.

W ogóle się z tym nie zgadzam. To by oznaczało poważne lekceważenie efektów, jakie władza światowa wywiera na ludziach. Augustyn wierzył, że państwo ucieleśnia przeszkody w dojściu do królestwa, że ucieleśnia zło. Że świat i szatan to ta sama rzecz, czytamy w ewangeliach. To oczywiste, że pod słowem „świat” nie mamy rozumieć ogólnej „światowości” (przepychu, przyjemności, grzechów itd.), ale właśnie świat, to, co tu i teraz, historię, względność, prawo (ludzkie idole), syntezę i założenie, caput, władzę, która nim rządzi. Pomieszanie świata i światowości jest wygodne, tak jak wygodne jest pomieszanie charitas z filantropią.

Że Jezus Chrystus nauczał przeciwko światu, a nie światowości, to pewne. Większa część Jezusowych słów skierowana jest przeciw władzy Izraela. A z wybaczeniem spotykają się te winy, które w oczach świata są najcięższe, jak zabójstwo, kradzież czy nieczystość („dziś jeszcze będziesz ze mną w raju” i „idź i nie grzesz więcej” przeciw „plemieniu żmijowemu” i „pobielanym grobom”).

Ewangelie można cytować właściwie bez końca. Na przykład: „Potęga i wspaniałość królestw mnie są poddane i mogę je odstąpić, komu chcę” – mówi szatan, wodząc Chrystusa na pokuszenie; Jezus temu nie zaprzecza, tylko odpowiada: „Panu, Bogu swemu będziesz oddawał pokłon i jemu samemu służyć będziesz” (Łk 4). „To bowiem, co za wielkie uchodzi między ludźmi, obrzydliwością jest w oczach Bożych” (Łk 16,15). Jezus naucza przeciw światu, którego syntezą jest władza, czyli „władza tego wieku”, szatan.

Nie ma w ewangeliach żadnego przeciwstawnego światu stwierdzenia, poza słynnym i oczywiście nadużywanym „oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara”. Zdanie, które Jezus wypowiedział, aby umknąć spiskowi uknutemu przeciw niemu właśnie przez władze („Considerans autem dolum illorum dixit ad eos: Quid me tentatis?”, Łk 20,23[1]), ma jasne znaczenie: co mnie te wszystkie sprawy obchodzą? Co ja mam wspólnego z Cezarem? Nie troszczcie się o sprawy świata (dajcie je, zostawcie, ba, „oddajcie” – oto właściwe słowo użyte przez Jezusa – Cezarowi), ale o te boże. Jezus w podobnych sytuacjach udziela wielokrotnie podobnych odpowiedzi, jak w przypadku nierządnicy, która została przed nim postawiona, aby orzekł, czy ma zostać ukamienowana (Łk 20). Za każdym razem, gdy władza zadaje podchwytliwe pytania, by przyłapać Go na błędzie, Jezus używa chytrości węża. Jeśli zaś odpowiedź Jezusa na pytanie o monetę podatkową posiadałaby znaczenie przyznane jej dziś przez wykrętną interpretację świata (świat nie strawiłby chrześcijaństwa, gdyby Go nie zabił albo gdyby On sam nie umarł), ci, którzy kusili Go, mieliby w garści odpowiedź wystarczającą, by Go zabić, bowiem wprost uznałby władzę Cezara, wybrawszy jeden z końców tego podchwytliwego kija – to zaś wystarczyłoby do podburzenia przeciwko niemu całego narodu.

Ponadto jaki sens miałoby zalecenie (jedyne i ogólnikowe) posłuszeństwa Cezarowi, troski o to, co mu się należy, kiedy z pozostałego nauczania wynika jasna i często powtarzana zachęta, by nie dbać o nic, co się należy rodzinie („Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych – Mt 8,22 i wiele innych fragmentów)?

Aby wyjaśnić uwolnienie z uwarunkowań pseudowładzy, można jeszcze dodać, że moneta, którą Jezus płaci podatek na rzecz świątyni, została wyjęta, jako ciało obce, z pyska „pierwszej ryby, którą wyciągniesz” (Mt 17,27), mianowicie po tym, jak Jezus zapowiedział, że zapłaci statera, ale nie po to, by dopełnić obowiązku, lecz „by nie dawać powodu do zgorszenia”.

To wreszcie śmieszne uważać, że chrześcijanin, dla którego, według słów Pawła, „prawo jest martwe” – czyli prawo moralne dane ludziom od Boga – musi się podporządkować często niesprawiedliwym prawom stworzonym przez ludzi.

Prawdziwym, jedynym wrogiem jest ten świat, jego władza. Dlatego też wielkim błędem jest lekceważyć świat, mówiąc: przecież nie zmusza do bluźnierstwa, chłosty, zarzynania. Czynić tak to sądzić, jak świat sądzi, to uznać za rzecz okrutniejszą chłostę niż zakazanie, wszystkimi środkami, wyjścia z codziennego biegu ku przeciętnemu i samowystarczalnemu dobrobytowi, jak zwykło się robić obecnie, i to ze znakomitymi wynikami.

W gruncie rzeczy całe nauczanie proroków, łącznie z Janem w Apokalipsie, skupia się na bałwochwalcach. Nie uważam jednak, by – przynajmniej w Apokalipsie – mówiło się o starożytnych rytuałach bałwochwalczych (obecnie bez reszty wyginęły, były jedynie symbolem). Mówi się natomiast z pewnością o idolach jako „dziele rąk ludzkich”, a nie Boga; dziełem ludzkim par excellence jest to, co służy Mu i Go wychwala, wiodąc Boga ścieżkami czysto ludzkimi, bez nadziei – państwo (mówi się o „państwolatrii”, o „głowie państwa” jako „symbolu państwa”, o Lewiatanie).

Opowiadając o bestii-antychryście, Apokalipsa przypomina o diademach, mówiąc zaś o Słowie, być może ma na myśli „rex regum et dominus dominantium”[2]: to dwa królestwa w walce. Bestia jest tą, która „zwodzi”, a nie tą, która „zabija”. Ba, napisano: „I sprawia, że wszyscy: mali i wielcy, bogaci i biedni, wolni i niewolnicy otrzymają znamię na prawą rękę lub na czoło” (Ap 13,16). „Znamię”, które pieczętuje zbiór uwarunkowań narzuconych przez świat, zostaje przeciwstawione znakowi, którym „opieczętujemy na czołach sługi Boga naszego” (Ap 7,3).

Słowo odnosi się do epoki, w której „gdyby czas nie został skrócony, nikt by nie ocalał” (Mt 24,22). Mówi ono o zwodzeniu („dziać się będą wielkie znaki i cuda, by w błąd wprowadzić, jeśli to możliwe, także wybranych”, Mt 24,24), nie o śmierci. Albowiem zostało powiedziane, że w ostatnich czasach wszyscy będą jedli i tracili czas na zabawy (Mt 24,38) oraz że „szukać będą śmierci, ale jej nie znajdą” (Ap 9,6). Oba te stany, „zabawa” i „cierpienie”, zdają się wzajemnie wykluczać, o ile pozostajemy wewnątrz spokojnego i uporządkowanego pojęcia życia dobrego, jak rozumieli je Grecy. Ale oto dziś urzeczywistniają się na naszych oczach, w coraz szybszym tempie i w chaotycznej miernocie, w której wszystko jest ze sobą zmieszane.

Wszystkie te rzeczy, które nie dają się pogodzić z ukrzyżowanym Jezusem Chrystusem, są „światem”, który powinien być odbierany tak, jak mówiłem o tym wyżej.

41

Tym, co czyni jeszcze bardziej zagmatwaną sprzeczność tego wieku znajdującego się w agonii, jest prawda, która nie przestaje wychodzić również z Kościoła. To litera prawdy, która zabija.

100

W Kościele „jest Chrystus martwy”. To naprawdę Chrystus, ale martwy. Bez ducha, który ożywia, jest martwą literą.

48

Wszystko na świecie zostało tak pomyślane, aby podcinać skrzydła sercom; żeby zwyciężyć, potrzeba siły większej niż ta, jaką posiada świat. Ale my jej nie mamy ani nie możemy jej w sobie wyćwiczyć. Właśnie dlatego, że podcięto nam skrzydła. Tylko Bóg może przerwać krąg i tak też uczynił: „Ego vici mundum”[3]. Ale co to znaczy? Co powinniśmy z tego zrozumieć, dziś, po dwóch tysiącach lat, jaki to ma sens? Jesteście światłością świata, jesteście pochodnią na świeczniku, a tymczasem świat zmusza nas, byśmy w zgorzknieniu połykali nasze słabe światło i podnosili zgaszony świecznik pośród innych zgaszonych świeczników.

50

„Nie jesteście ze świata [...] dlatego was świat nienawidzi” (J 15,19). Słowa te wyjaśniają wszystko i roztapiają we wzruszeniu i nadziei jałowość, jaką wywołały te dziwne i długie dni, dziwne i długie lata. Dziwne, absurdalne, ponieważ to już dwa tysiące lat, odkąd świat poniósł klęskę, a my jesteśmy niewolnikami świata, to już dwa tysiące lat, odkąd czas się skończył, a rzeczywistość trwa – trwa wiecznie. Roztacza się przede mną moich dwadzieścia pięć lat. Ponownie widzę siebie w każdym miejscu, jako ryba bez wody, gdy biegam po balkonie lub podczas niekończących się szkolnych popołudni. Coś zanurza się w mojej najbardziej intymnej naturze, zbiegając się z tym, co czułem jako dziecko w chwilach największego wzruszenia, z tym, co widzę, kiedy sięgam pamięcią w jak najdalszy czas.

Jaki sens ma to wszystko, jeżeli nie ten, który objawia Pan? „Do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego” (J 6,68).

59

Jesteśmy w desperackiej sytuacji, bo taka jest sytuacja świata. To absolutnie niemożliwe: żyć, przez prawie wszystkie godziny dnia siedzieć w pracy, a jednocześnie „szukać królestwa”; tak jak niemożliwe byłoby, aby Mateusz podążał za Jezusem, a zarazem był poborcą podatkowym. Wszakże gdybyśmy rzeczywiście cierpieli z powodu tej niemożliwości, nie moglibyśmy dalej żyć.

Na podobne stwierdzenia odpowiada się zazwyczaj, że trzeba „oczekiwać z ufnością”, z „rezygnacją”, zmuszając się, by „nie grzeszyć”. Nie umiem na to przystać. Chodziłoby bowiem wówczas o oczekiwanie oświecenia od Boga. Ale oświecenie, uświadomienie sobie własnego znaczenia niekoniecznie jest nagłym olśnieniem, przed którym nie ma niczego poza cierpliwą otchłanią oczekiwania, bez żadnego bezpośredniego i szczegółowego problemu. Ba, tego rodzaju „objawienie” byłoby absurdalnym deus ex machina. W tym sensie nie ma żadnego nawrócenia – jest wiele kolejnych nawróceń. Żeby tak wystarczyło nawrócić się raz! Piotr, który jest obrazem człowieka, który staje się kamieniem w boskiej budowli, nawraca się, zostawiając wszystko i podążając za Jezusem („aversio a creaturis”[4]). W tym stanie i w tych wyjątkowych i szczęśliwych okolicznościach rozpoznaje w Jezusie Syna Bożego, wykrzykuje, że chce za niego umrzeć, a zarazem się go wypiera, widzi przemienienie na Górze Tabor i odcina ucho Malchusowi, śpi w Getsemani i przystępuje do pierwszego kazania z mocą czynienia cudów, i tak dalej. Zstępuje na niego wreszcie Duch Święty, a on „kłóci się” z Pawłem. Chce uciec z Rzymu, jak głosi legenda, i jest wiecznym kamieniem Rzymu, na którym opiera się Bóg (kamieniem chwiejącym się i paradoksalnym). Chrześcijanin musi być bardziej podobny temu, kto zmierza do królestwa siłą, zaprzeczając sobie, myląc się, nie zaś tym wszystkim, którzy cierpliwie czekają. Rozdzierające oczekiwanie – tak; oczekiwanie spokojne, ufne – nie. Królestwo zdobywa się bardziej siłą niż wyczekiwaniem. („Królestwo niebieskie doznaje gwałtu i ludzie gwałtowni zdobywają je”, Mt 11,12). Nie ma zatem żadnego objawienia znaczenia, które powinno przyjść jak olej na nasze oczekiwanie, a po którym wszystko będzie już ostatecznie jasne. Żyjemy po omacku: nie można się zatrzymać, aby poprosić o światło lub czekać, aż się zapali oświetlenie miejskie. Po ziemi się pełza. Błyskawica to światło, jakim obdarza nas Bóg. Jest ogniem, a nie „światłem rozproszonym” salonów światowych.

83

„Wzywaj mnie w dniu utrapienia: Ja cię uwolnię, a ty Mnie uwielbisz” (Ps 50); „Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobrze, co Bogu przyjemne i co doskonałe” (Rz 12,2). Słowa te zostały napisane tysiące lat temu: kto potrafił je urzeczywistnić, a kto, urzeczywistniwszy je, uzyskał to, co mu było obiecane? Być może nikt. A przecież było całkiem wielu takich, którzy właśnie z tego powodu porzucili swoje domy; ja natomiast, który myślę o tym nad swoim stołem, gdy tylko snuję rozważania o czystości, o zimnie, o głodzie, o samotności w nieznanych krajach, jestem pusty i bezsilny. A przecież nie może się zdarzyć nic lepszego niż letnia dziewczyna, upojenie, wino, moc, bogactwo. Chaos sprzeczności, w którym nie ma wyboru. Pewny, że świat nie może mnie zadowolić, jednocześnie niezdolny osiągnąć królestwo, muszę koniecznie przyspieszyć na jednym, zarazem na drugim odcinku. W międzyczasie odkładam decyzję, o której wiem, że jest nieodzowna. Chodzi o zamęt, jaki zgromadził się w nas przez wiele wieków.

91

Stoję owinięty w płaszcz. Naprzeciwko mnie dorodny owoc granatu na kolację. Wszystko na zewnątrz jest posiniaczone, zimne. Więźniowie jeszcze hałasują na podwórku, piana pokrywa stromiznę, kutry rybackie i tartany kołyszą się w zatoce, a na horyzoncie, jeszcze chwilę temu, wyraźnie było widać Wezuwiusz i wyspy. Wszakże serce moje bije gdzie indziej. Istnieje na pewno inny świat, bardziej rzeczywisty, my jednak jesteśmy zakotwiczeni w tym. Wszystkich uczy się żyć dobrze, z kotwicą wbitą w przeciętność, uczy się ich wyśmiewać – nieodmiennie z wyższością – nadzieję i chwałę. Pieczęć bestii. Przybija nas do miejsc, w których ludzie się zwodzą, kluczą.

106

Całkowite rozczarowanie bieżącymi inicjatywami, przedsięwzięciami i instytucjami „chrześcijańskimi”: kościoły, sekty, grupy, partie, koła, redakcje, doświadczenia, klasztory itd. Nie żeby tu i tam nie mogło być czegoś dobrego i godnego pochwały. Zakonnice klauzurowe też są albo mogą być godne pochwały, ale ja nie mogę być zakonnicą klauzurową. Jedyne miejsce „bieżące” zajmuje ten, kto nie ma żadnego miejsca. Nic tylko być niemym i samotnym. Moja godzina to godzina ostatnia. „Fuerunt mihi panes lacrimae die ac nocte”[5]. Żyje się między dwiema otchłaniami.

„Pan powraca”: jak dziwnie brzmi to pozdrowienie pierwszych chrześcijan.

108

Nie znajduję nikogo, kto by rozumiał, że sam środek Ewangelii stanowi przeciwieństwo „świata” i „królestwa”. Jeżeli nie czują obrzydlistwa i udręki tego, co ich otacza, jeśli nie płaczą, kiedy patrzą na miasto (tak jak Jezus płakał nad Jerozolimą), jeśli nie płaczą nad śmiercią (jak Jezus płakał nad pochowanym Łazarzem), jeśli się nie oburzają, gdy widzą współczesną parafię czy ceremonię w Świętym Piotrze (jak Jezus chłostał batem handlarzy w świątyni), jeśli nie posiadają „miłosierdzia dla ludu” („misereor super turbam”), jeśli nie grzmią przeciw korumpującym instytucjom i „pobielanym grobom”, jeśli nie rozumieją, że Łazarz jest pierwszy, a Epulon drugi, że wyklęty Samarytanin jest pierwszy, a najwyższy kapłan drugi, co zrozumieli z Boga i co kochają w Jezusie Chrystusie?

113

Zbyt dużo jest próżnych spraw, którym nie warto się poświęcać. A jedyna sprawa niepróżna wymaga napięcia ducha. Już nawet myśl o tym, by ją udźwignąć, jest absurdalna. Tak bardzo jesteśmy związani ze sprawami codziennymi, z ciałem, ze zmęczeniem, z fikcją, że ostatecznie nie robimy nic. Nie mogę myśleć o czasie, w którym żyję, inaczej niż jako o takim, który według Ewangelii zostanie skrócony, aby nie wszystko zginęło, jak ja ginę.

Trzeba mieć w sobie wielką siłę, by zaczynać zawsze od początku to wspinanie się i schodzenie, osłabiające euforię istnienia. Otchłań między jedną a drugą chwilą, choćby trwała kilka sekund, jest nieskończona i wyciska na mnie ogromne piętno. To doprawdy znak chaosu i sprzeczności.

114

Dawne sny zostały nam skradzione. Przekonuję się, że umieram i rozkładam się po trosze co dnia. Oto świat. Nie mamy sił, aby go przezwyciężyć. Nie wystarczy nam czasu. Świat jest zawsze, w każdej chwili.

117

Pierwsi chrześcijanie nie opowiadali się za senatem lub przeciw niemu, za trybutem czy przeciw trybutowi, za wojną z Partami czy przeciwko niej. Tymczasem nowocześni chrześcijanie opowiadają się za liberalizmem lub przeciw, są za socjalizmem albo nie, za „odwilżą” lub całkiem przeciwnie. Sprawy świata, bezładnie rozłożone przez „opatrzność Bożą” na wznoszącej się helisie, zostały zdominowane przez księcia tego świata, który roznieca je z otchłani.

Wiem dobrze, że takie słowa wywierają dziwaczny efekt, że kłócą się ze zdrowym rozsądkiem, że pozostają w sprzeczności z afiszami, na których dowodzi się, że głosowanie stanowi przenajświętszy obowiązek, albo – tak było wczoraj – że stanowi największy grzech, a przedwczoraj, że kto nie pali na stosie czarownic, idzie prosto do piekła.

118

Żeby zrobić coś nowego, trzeba prawdy nowej, a nie błyskotliwej obrony dawnej prawdy czy błyskotliwego oskarżenia jej wrogów. Trzeba wiedzieć, że świat to jedna wielka odrażająca pomyłka, że wszystkie jego słowa są puste i zbędne, a nadzieje dziecinne, że Bóg to człowiek, który je i rozmawia, i który wraca, by przełamać całą historię, że nieskończoność jest nasza, że osądzamy anioły, że jesteśmy gwiazdami na firmamencie Boga, że duch nie jest abstrakcją i nie różni się od materii (materią jest też krew Chrystusa). Trzeba nowych twarzy, nowych niebios, mieczy sprawiedliwości, stawów ognistych i murów z diamentów. Trzeba wiedzieć, czym jest ból i rozumieć ducha proroków.

119

Kiedy Piotr podążał za Jezusem, Jan pozostał, „aż przyjdzie” (J 21,22); została Apokalipsa, ostatni głos apostolskich czasów, by świadczyć aż do dnia Pana. I to nie przypadek, że ta księga leży odłogiem i że chrześcijanie rozmawiają i planują, jakby nie istniała. Dziś czeka się na następną kadencję czy następny kongres. A gdzie są chrześcijanie, którzy czekają na powrót Pana? Niemniej to ostatnie chrześcijaństwo jest jedynym, jakie ma jeszcze sens.

Tak mówi Buonaiuti: „Cierpimy na przerażającą, już niemal wrodzoną atrofię duchowości religijnej. Przeceniliśmy wiarę na szkodę nadziei. Zuchwale przeczyliśmy twierdzeniu Pawła, że nasze zbawienie całe jest obawą i wyczekiwaniem naszego marzenia (Rz 8,24)... Dzieci nadziei są dziećmi Boga”[6].

123

Że trzeba zostawić wszystko, to prawda. Ale prawdą jest też to, że nie mamy w sobie odwagi, by to powiedzieć, przetłumaczyć to sobie.

130

Jak można mieć jeszcze nadzieję? Zaczynam patrzeć na wiele spraw i mówię: dlaczego zrezygnowałem? Albo się dociera, albo lepiej było nie wyjeżdżać. Bóg jest rzeczą straszliwą.

152

Można mówić o sprawach boskich tylko w bezpośrednim i natychmiastowym natchnieniu, tylko jeśli obfitujemy w „abundantia cordis”[7]. Dlatego instynktownie stronię od bibliotek, badań, dobrze zorganizowanych studiów, akademii, zjazdów uczonych, redakcji, które przesiewają słowo.

Można z pewnością odróżnić dwie odrębne interpretacje „chrześcijańskiego przesłania”, oczywiście nie w sposób racjonalnie dokładny. Z jednej strony mamy męczenników, Hieronima, Montana, Tertuliana, Augustyna, Jacopona, Rajmunda Llulla, Savonarolę, szaleństwo krzyża, wywrócenie wszystkich ludzkich wartości, dies irae, masę potępionych, pogardę świata naukowego, cielesne, przemożne widzenie rzeczy, bez równowagi, gwałtowne. Z drugiej strony mamy doskonale zrównoważony rzymski pontyfikat, zniesienie każdego nadmiaru, wyciągnięcie ręki w stronę polityki, kultury itd., ustanowienie się we władzy świeckiej, ustanowienie praw i zdobycie ziem, akredytowanie ambasadorów, uczone szkoły Paryża, brata Eliasza, wielkie zgromadzenia zakonne, intelligo ut credam, moralność jezuitów, kontrreformację, konkordaty itd. To dwie różne interpretacje chrześcijaństwa, utrzymane w tak wielkiej sprzeczności ze sobą, że powodują rozlew krwi i gwałtowną nienawiść. Rozwiązanie mogłoby być eklektyczne, gdyby eklektyzm nie był chaotycznym porządkowaniem wielu rzeczy naraz. Jedna z dwóch przeciwstawnych interpretacji z konieczności musi być żywsza i bliższa duchowi Ewangelii.

W gruncie rzeczy obie sprzeczne interpretacje jedynie odtwarzają wieczny kontrast między „prorokami” a „zabójcami proroków”, między „wyizolowanymi” a „religią oficjalną”.

153

Kiedy Jezus ogłasza, że objawi „rzeczy ukryte od założenia świata” (Mt 13,35), odnosi się do całkowitego odwrócenia wszystkich wcześniejszych „miar”, aż do „palingenezy”, stanowiącej nową rzeczywistość w porównaniu z innymi światami: politycznym, społecznym, kulturowym, religijnym. Objawienie to pozostaje z koniecznością „zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan” (1 Kor 1,23). Odwrócenie wartości, o którym mowa, zostało już zapowiedziane przez Izajasza (rozdział 52), wybucha zaś na początku Ewangelii Mateusza, która rozpoczyna się wraz z listą przodków Jezusa: Rut, od której Dawid wziął obcą krew moabicką, zakazaną przez prawo; Fares, zrodzony z kazirodztwa Judasza i Tamar; poganka Rachab, prostytutka; Salomon, owoc cudzołóstwa i zabójstwa Dawida.

„Nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego” (Mt 21,31). Jezus przebywa z grzesznikami, wszyscy zaś się oburzają. Naucza jedynie przeciw tym, którzy cieszą się czcią świata – przeciwko kapłanom, mędrcom, bogatym: „Ubogim głosi się Ewangelię” (Mt 11,5). Jeśli świat zdominowany jest przez szatana („cały zaś świat leży w mocy Złego”, 1 J 5,19), jeśli szatan jest „władcą tego świata” (J 14,30), to właśnie on rozdaje rzeczy świata tym, którzy ich pragną. Kto posiada rzeczy świata, kulturę, bogactwo, zaszczyty, sukcesy, moc, otrzymał je od pana tych rzeczy. Bóg może nam dać jedynie biedę, ból, głód, pragnienie, miłosierdzie, prześladowanie, obelgi i śmierć. Wszystkie rzeczy, jakie obiecuje nam Bóg, zostały szczegółowo wymienione już w Kazaniu na Górze.

Żydowskie kapłaństwo ukrzyżowało Jezusa, a przyjął go motłoch. „Czy ty też jesteś jak ten motłoch, który nie zna prawa” – pytają Nikodema. To oczywiste, że Jezus nie mógł się wywodzić z możnej rodziny Kajfaszów. Równie oczywiste jest to, że poeci nie wywodzą się z senatów akademii, a prawdziwi święci ze świętego kolegium. Jeśli Żydzi nie przyjęli Jezusa (symbol niedoszłego przyjęcia przez świat), to właśnie dlatego, że nie zrozumieli tej sprzeczności, oczekiwali mesjasza dla świata, a nie mesjasza dla królestwa, nie byli w stanie dostrzec kontrastu między kapłaństwem Mojżesza, jego mądrością, zaszczytem, mocą, bogactwem, a rzeczami Boga („zgorszyli się mną”). Nie chodzi o różnicę „klasową” między biednymi a bogatymi, ale o głębszą różnicę: jeśli „ostatni będą pierwszymi”, oczywiste jest, że ci, którzy oficjalnie błyszczą w tej posiadłości szatana, nie będą mogli błyszczeć w królestwie Boga. Gdyby chrześcijanie zanieśli do Rzymu nową doktrynę pośród wielu doktryn i nową religię pośród wielu religii, nie zostaliby rzuceni na pożarcie. Tymczasem przynieśli zniszczenie, „szaleństwo”, burzenie. „Chrześcijanie” nie są już dziś prześladowani, ponieważ zmądrzeli.

157

Nie „wielki dar”, ale właśnie „nawrócenie” Konstantyna stanowi źródło wielkiego zła, nowej Babilonii. Tertulian wyraźnie zobaczył, że imperator nie będzie mógł stać się chrześcijaninem. Na nieporozumieniu tym wzniesiono średniowiecze.

160

Kto kocha, wie, że jedyną rzeczą, która się liczy, jest miłość.

162

Nowa broń – atomowa, biologiczna, chemiczna – zdaje się oferować udoskonaloną metodę naszej eksterminacji: „Etiam peccata cooperantur in bonum”[8].

163

Można kochać jedynie w bólu, który jest wszystkim, co może nam dać świat, oraz wszystkim, czego nie może nam odebrać. Niechaj ból rośnie, nie maleje: „Błogosławieni, którzy płaczą”. W tym jest cała Ewangelia, tu jest cały Bóg.

166

Wszystko się zawaliło, tylko nie Chrystus, jeżeli Chrystus powróci.

174

Wiara – stała się niemożliwa i konieczna. Tym bardziej staje się konieczna, im bardziej niemożliwa.

175

Zdaję sobie sprawę, że w pewnej chwili trzeba się „rozerwać”. Potrzeba ta jest „tragiczna”.

177

Kiedy popadamy w codzienność, w której jesteśmy prawie zawsze, fałszywe i absurdalne staje się to wszystko, co jasne i prawdziwe. Zwykle mamy do czynienia z podwójną prawdą: tą codzienną i tą prawdziwą, trwającą tylko przez kilka chwil. Od czasu do czasu wyłaniamy się z niczego z ostatnią nadzieją. Ale ta możliwość jest; i stwarza tragizm.

180

Jakikolwiek doczesny obowiązek jest w prawdzie absurdalny. Może on być najwyższą pokusą końca czasów, „by w błąd wprowadzić, jeśli to możliwe, także wybranych” (Mt 24,24). Być jednocześnie bez świata i bez królestwa – to niemożliwe.

191

To fakt wszystkim znany, że poeci dziś i od jakiegoś już czasu nie odbijają się echem w ludzkich sercach. Poezja się skończyła. Poezja umiera natychmiast. Po zniszczeniu wszelkiej harmonii porządku ludzkości, konstrukcji miast, ludzkich celów, nie można było spodziewać się, że poezja utrzyma się przy życiu. Martwa we własnej istocie, pozostawiła „forma cadaveris”: literaturę. W rzeczy samej, literatura rodzi się, gdy umiera poezja. Syn Człowieczy, wracając na ziemię, nie znajdzie ani wiary, ani poezji, gdyż jedna nie istnieje bez drugiej. To jest ten czas. Wielka otchłań oddziela literaturę i literatów od człowieka i poezji. Zaprzeczeniem poety jest literat, tak samo jak zaprzeczeniem filozofa jest profesor filozofii, matematyka – księgowy, proroka – ksiądz.

Poezja to słowo, które staje się silne, intymne i wzniosłe. Różni się ono od prozy ilością, intensywnością, ale nie jakością. Proza może być dyskursywna, poezja nigdy. Homerycki opis pozostaje w swej esencji ekstatycznością, która przelewa się w narrację, a nie opisem, który dosięga łagodności: przechodzi szybko w stan ducha, symbol, ostateczną czystość. Czas, w którym żyjemy, nie jest czasem siły, intymności, wzniosłości, czystości, i dlatego nie jest czasem poezji.

Istniały epoki, w których poeta wyrażał najprawdziwszą rzeczywistość własnego środowiska. To poezja „heroicznych czasów”. Istnieją epoki, w których poeta pozostaje społecznym absurdem, odszczepieńcem, obcym w świecie, w którym żyje: Leopardi, Baudelaire, Pound. To nasze czasy. Pośród Aleksandryjczyków nie mógł się zrodzić Homer czy Ajschylos. Dziś poezja jest niemożliwa.

Dzisiejsza poezja to poezja końca poezji. To poezja Pounda, który dożywa swych dni w szpitalu psychiatrycznym między przestępcami, na wolnej amerykańskiej ziemi (wolność dla ciał, nie dla ducha): „Samotna mrówka na zniszczonym mrowisku / na ruinach Europy ego scriptor”. Dzisiejszej rzeczywistości nie można przekształcić w poezję. Ani społeczeństwa, ani natury. Wielu usiłowało dokonać tej sztuki, jednak bez powodzenia, poczynając od futurystów.

O ile poezja nie może dziś żyć, o tyle nie może również do końca umrzeć. Jest niczym wiara, której Pan nie odnajdzie na ziemi, a która przecież zostanie na ziemi aż po wieki wieków. Augustyn powiada, że w ostatnich czasach wiara prawdziwych wierzących, pośród ogólnego niedowierzania, będzie najwspanialsza. Taka będzie poezja w czasach schyłku, pośród ogólnej literatury.

Gdybyśmy potrafili patrzeć na lata względnego pokoju, między rokiem 1945 a dniem dzisiejszym, jak na dziwny nawias, anomalię w stosunku do tego, co było i będzie musiało być, może umielibyśmy zrozumieć, czym ma być poezja. Porównajmy ją do poezji, która pokojowo schodzi na łamy specjalistycznych czasopism i do salonów, gdzie rozdaje się „nagrody literackie”, te wielkie szpitale pseudopoezji w agonii. Poezja szklarniowa. Jeśli poezja jest jeszcze możliwa, to znajduje się poza tym, co literaci uważają za poezję. Nie jest czymś, co się pisze za stołem, w ramach szkoły i gatunku albo z dala od nich obu. Liczy się tylko taka poezja, która przemawia z pełni serca, a nie z uczonej nudy zmęczonych czy z drobiazgowych i nieprzemyślanych spotkań młodych nadziei. Poezja nie do zakomunikowania pseudowrażliwcom z salonów i teatrów, a nie taka, której nie można deklamować robotnikom w fabryce. Poezja bez sukcesu. Może się zdawać, że poezja to ta, która pędzi raz po torach futuryzmu, raz liryzmu, to znowu realizmu itd. To jednak podpórki pseudopoezji. Potrzeba poezji już nie pisanej przez „poetów”, przez specjalistów od komponowania wersów, ale przez ludzi kompletnych. Rzeczy ostatnie jak pierwsze.

Poezja, która nie byłaby ze świata, tylko z królestwa. Poezja, która nie może sobie znaleźć miejsca w antologiach, tak jak nie może sobie znaleźć w nich miejsca poezja Apokalipsy. Poezja, która przybija do brzegu słowa bożego.

Ten sam wywód należałoby powtórzyć na temat religii.

197

Znam żebraka z rakiem oka, który stracił żonę i syna; zmarli na gruźlicę. Drugi syn, bez nogi, którą stracił w bombardowaniu, przebywa w ośrodku dla inwalidów. Dziesięcioletnia córka choruje na zapalenie opon mózgowych. Leczona była w szpitalu na oddziale zamkniętym i rozpaczała, ponieważ nie mogła widywać ojca. Pokryta była bolesnymi czyrakami od stóp do głów. Stała się niewidoma i niema, a na łożu śmierci, z rozpaczy, że nie może powiedzieć ojcu ostatniego słowa, jęczała i wyrywała sobie włosy. Jezus Chrystus krzyczy na krzyżu.

208

Nie można mieć nadziei na znalezienie czegoś, zanim nie dotrze się do samotności, do rozpaczy, do szaleństwa. Dochodzi do głosu potrzeba czegoś niewspółmiernego ze wszystkim, co wyczekiwane i doświadczalne w zmiennych fazach oczarowania i rozczarowania, czym jestem „ja sam”. Ciągnę w tę stronę, gdyż chciałbym, aby wszyscy weszli w tę jałową noc, bo wiem, że to jedyna możliwa droga.

210

Nikt, kto myśli z odwagą, spójnie, nie dotarł do portu innego niż rozpacz, lub przynajmniej do ciemnego i bezdennego przygnębienia. Tylko w takim punkcie może nastąpić odwrócenie, metánoia. Punkt ten można przekroczyć, ale nie da się go zanegować. Chwała stoi obok krzyża, czego dowodem jest świat, który nie może nie być optymistą (gazety, radio, sport itd.).

212

Życie bez hamulców, w grzechu i zamęcie, stanowiło wartość, gdy istniał porządek do zburzenia (Baudelaire, Toulouse-Lautrec, Radiguet...). A dziś istnieją tacy jak Huxley, którzy zalecają stosowanie używek już w szkole podstawowej. Ten sam tryb życia, który kiedyś malarzy czy poetów „wyklętych” wiódł ku rozpaczy i śmierci, jest dziś wspólny wielu młodym próżniakom o pięknych nadziejach, którzy nigdy niczego nie „zburzyli”: naśladują zamęt z tą samą leniwą przeciętnością, z jaką ich pradziadkowie naśladowali porządek.

224

Rytualne „chodź, mój drogi” wypowiedziane przez prostytutkę jest zwykle bardziej szczere niż podobne słowa padające z ust narzeczonych czy żon.

229

Chodzić na dziwki to nie takie wielkie zło. Ale nie jest też takie dobre trwonić czas z panienkami czy na podobnych rzeczach (tyle że bardziej nijakich: kariera, pozycja społeczna, życie światowe, sport itd.).

231

Jeżeli znosi się wszelką granicę między moralnością a niemoralnością, wszystko staje się banalne i błahe. Narody, które silniej odczuwały potrzebę moralności, to narody bogatsze i bardziej żywotne, a więc również bardziej skłonne do grzechu i zdolne do rozumienia go. Bezsilni nie potrzebują hamulców.

235

O seksie można powiedzieć wszystko, ponieważ jest pełen sprzeczności. Można postawić pytanie, czy seks jest „negatywny” z powodu, dla którego negatywne są wszystkie inne rzeczy tego świata (młodość, wino, piękno przyrody, przyjaźń, miłość matczyna itd.), czy też posiada jakąś szczególną „negatywność”, „grzeszność”. Buddzie czy Schopenhauerowi seks wydaje się bardziej negatywny niż inne przejawy żądzy życia, ponieważ jest bardziej intensywny. Niemniej celem dla chrześcijanina nie jest nirwana czy noluntas, lecz nowe stworzenie. W napięciu zawartym w objawieniu chrześcijańskim wszystko jest trudne i ambiwalentne. Należy bowiem zrezygnować ze wszystkich rzeczy, a jednocześnie wszystkie je kochać. Wprawdzie wszystko należy do szatana, ale też wszystko, jak u Franciszka, mówi o Bogu; wszystkie rzeczy przeznaczone są do zniszczenia w ogniu, zarazem one wszystkie jęczą z gorącej chęci sublimacji. Wino to dobro i zło, prawo to dobro i zło, małżeństwo to sacramentum magnum i remedium concupiscentiae, Izrael został ukochany i odepchnięty.

Rezygnacja z seksu możliwa jest tylko w nadziei na królestwo. Ale gdy królestwo nie nadchodzi, gdy jest się samotnym, kto może żyć w takiej pustce? Dalej, kto ma odwagę zaakceptować małżeństwo, wiedząc z góry, czym ono jest? A wreszcie troszczyć się beztrosko o rozrywkę? W którą stronę podążać? Oto wróciliśmy do punktu wyjścia po kolejnej z niezliczonych, daremnych prób.

Dla chrześcijanina ten absurd istnienia jest nie do uniknięcia. Objawia mu się w stosunku do każdego innego wyboru w doczesnym świecie, na przykład gdy musi podjąć decyzję co do „zawodu”. Ponieważ żyje, jest zmuszony wybierać, a cokolwiek wybierze, popełni błąd. Byłoby jawną niedorzecznością, gdyby w królestwie zła można było wybrać dobro. Kto zrozumiał, czym jest chrześcijaństwo, wie doskonale, że prowadzi ono niechybnie do szaleństwa, jeśli wcześniej nie przyjdzie krzyż. Z tego punktu widzenia cała absurdalność wcześniejszej sytuacji zamienia się w doskonałą logiczność i barykaduje drzwi w rozpaczy. A w takich warunkach, z taką logiką, żyć nie sposób. Dokonawszy tego odkrycia, spostrzegłem, że o tym samym mówi Pismo, głosząc konieczne skrócenie ostatnich czasów (Mt 24,22).

Oto droga, która ducit ad luminem[9], nawet jeśli wiedzie przez domy publiczne. Albowiem goryczy jest wiele, a ona sama warta jest tyle, ile wysiłek wstrzemięźliwości.

Inna solidnie wybrukowana droga wiedzie w dół. Kto może nią kroczyć, kroczy nią bez przesadnych radości i bez przesadnych cierpień. Akceptuje lekarstwo na wszystkie choroby, jakimi są nieświadomość, „niemyślenie”, nieznajomość dobra i zła. Droga wiodąca w dół uchodzi za wygodną w oczach tych, co potrafią nią kroczyć. To mityczny dylemat postawiony przed Achillesem, na który każdy daje własną odpowiedź. Ktoś jest powołany do cierpienia, a więc i do pocieszania: jakąkolwiek drogą zdecyduje się pójść, pozna ból i smak pocieszenia.

244

Są tacy, którzy myślą o „końcu czasów” nie jako o wejściu w absolut, lecz jako o końcu, który zawiera kolejny początek. W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z wiarą w metempsychozę, która dotyczy raczej światów i epok niż pojedynczych stworzeń. Ja chcę dla siebie końca historii, który byłby końcem historii, a nie końcem na pewnym „poziomie”, rozpoczynającym się na innym, porównywalnym do pierwszego. W ostatnim dniu urzeczywistnia się wszystko to, co ma się urzeczywistnić.

Oczekiwanie to obecne jest w zakończeniu Apokalipsy, ale poczciwy Zanella („chrześcijanin” to nie „poczciwy człowiek”) „stoi na kotwicy i czeka na boski znak rozpoczęcia nowej wędrówki”. Ja nie chciałbym wyruszyć znowu w drogę, bo niby gdzie mógłbym pójść? Historia podobna do historii przeze mnie przeżytej nie ma żadnego sensu. Jedyny sens tej historii polega na tym, że się kończy. Wraz z „sądem” sprawa jest zamknięta. Czy naprawdę chcemy później jeszcze przejść do niekończących się apelacji i kasacji? Ale czy wszystkie niezliczone historie nie byłyby doskonale identyczne z tą jedną jedyną historią, której doświadczamy? Mnożenie czasu służy jedynie temu, by nie przestraszyć słabych w wierze, i możliwe jest z uwagi na brak prawdziwej nadziei. Wieczny łańcuch cyklów oznacza wieczną relatywność, nigdy nierealizowalną jedność („ut unus sint”[10]), wymieranie obietnicy: drabina bez końca nie jest drabiną i prowadzi donikąd. To tylko romantyzm.

Widzę otchłań między ludźmi a Bogiem, a my, jeśli kochamy, kochamy tą samą jego miłością (bo nie istnieje żadna inna miłość); jeśli poznajemy, poznajemy tym samym jego poznaniem (bo nie istnieje żadne inne poznanie). W przeciwnym razie nie istniałaby między człowiekiem a Bogiem żadna możliwość porozumienia. I nie mogłoby się zdarzyć, że jego chwała, wdzierając się, porwie nas na drugą stronę otchłani, raz tylko. Gdyby otchłanie następowały po sobie w nieskończoność, byłaby to przerażająca kpina. Miłość jest nagłością, płacz potrzebuje pocieszenia, głód i pragnienie sprawiedliwości potrzebują nasycenia. Zmęczeni tym, co częściowe i mnogie, oczekujemy od Boga, zgodnie z obietnicą, że spełni każdą naszą prośbę, i nie mamy innej prawdziwej prośby, nie mamy innej prawdziwej nagłości oprócz wszystkiego i jedynego. „Poza” i „potem” mnie nie interesują.

Miłość jest nagłością. Powinno się to powiedzieć ludziom śpiącym w nijakim micie postępu. Śródziemnomorskie religie zbawienia, współczesne apostolskiej nowinie, musiały ustąpić, ponieważ były za blade w porównaniu z gwałtownością i nagłością, jakie odnajdujemy już tylko na stronach Pisma, a szczególnie w Czwartej Księdze Ezdrasza. Chrześcijaństwo, zgodnie z przepowiednią, umarło natychmiast, a my znowu zaczęliśmy tworzyć bezużyteczne, stare mity: dawne kapłaństwo, dawne szkoły, dawne prawa, i tak w nieskończoność.

245

Jeśli chodzi o sprawy polityczne, chciałbym tylko, żeby wszystko natychmiast runęło. Ludzie nic nie rozumieją i nie pozostaje nic innego, jak tylko pozbawić ich życia, do którego są tak bardzo przywiązani wszyscy ci, co dla zachowania śmiesznej starości gotowi są poświęcić całą resztę. Ileż bardziej szlachetne i chrześcijańskie jest samobójstwo poganina niż hiperchrześcijańska miłość do życia chrześcijanina. Jesteśmy u kresu zejścia. To jest właśnie ta nędzna epoka, w której tak czy owak chciałbym żyć.

249

Trzeba dopasować rzeczywistość do pragnienia, a nie na odwrót, jak robią ci, którzy negują najlepszą część samych siebie, wyzbywając się jej. Dopasowanie rzeczywistości do pragnienia oznacza posiadanie wiary, wiary w królestwo. Oznacza ono uznanie, że ból, miłość i nadzieja są prawdziwsze i ważniejsze niż banał, który nas otacza i objawia się jako silniejszy od pragnienia, które w nas tkwi, powodując ból. Dwie rzeczywistości: głuchy biedak, co rzępoli na pianinie i przeszkadza porządnym ludziom spać (Beethoven); obibok, który wałęsa się i gada (Sokrates). Zapaleniec (Jezus).

W końcu jeśli pragnienie jest naprawdę żywe, nie może ono zniknąć; jeśli znika, umiera człowiek, który zawiera w sobie tę rozbieżność między nadzieją a światem. Właśnie dlatego „geniusze” umierają w nieszczęściu albo wariują. Przeciętni ludzie żyją zaś długo i spokojnie; ich życiom towarzyszą oklaski i zaszczyty. Każdemu pisana jest śmierć, na jaką zasługuje, ból, na jaki zasługuje.

259

Mówi się, że powinniśmy „robić, co w naszej mocy”, nie dbając o to, co robią inni; że powinniśmy myśleć, jak być „dobrymi chrześcijanami”, przynajmniej tyle. To frazes. Albo wszystko, albo nic – oto przesłanie chrześcijaństwa.

263

Nadzieja i ból implikują się wzajemnie, są jednym. To nadzieja stwarza ból, ponieważ uniemożliwia całkowite dopasowanie się do świata. Ból zaś stwarza nadzieję, ponieważ żywi się nadzieją wobec tego, co wywołuje w nas uczucie bólu.

271

Sama Ewangelia według św. Jana, z wyjątkiem paru mocnych fragmentów, to nadal za mało. Wielkim błędem jest wierzyć, że wszystko zostało objawione. Jeszcze większym błędem jest wierzyć w kolejne, nieskończone objawienia, w których łańcuchu każde staje się niczym. Słowa wypowiedziane przez Jezusa są ostateczne, ale inne i większe – jak sam nam mówi – muszą zostać objawione i wykrzyczane ponad dachami. W przeciwnym razie chrześcijaństwo zastyga w historycznej krystalizacji. To Kościół bezpłodny, z jakim mamy obecnie do czynienia, ciało martwego Chrystusa. Natomiast prawdziwe objawienie musi dopiero nadejść, aby rozwiązać wszystko (potrzeba, jaką przeczuł Mahomet). Tylko to nadaje czasowi po Chrystusie sens, którego sam w sobie nie posiada. Jeżeli bowiem wszystko zostało objawione, życie to głupia gra; człowiek musi się jedynie ograniczyć do wyjaśniania, tłumaczenia, rozwijania, analizowania, rozpowszechniania tego, co zostało wypowiedziane i zrobione raz na zawsze. Tymczasem serce człowieka płonie z potrzeby tego, co nowe i ostateczne. A cierpienie z powodu bezużytecznego analizowania i rozpowszechniania dawnych spraw jest niedopuszczalne.

To, co dopiero ma nadejść, jest w stosunku do chrześcijaństwa jako „religii pozytywnej” taką samą nowością, jaką było chrześcijaństwo w stosunku do hebraizmu. Dopóki historia trwa, mamy do czynienia z wiekuistą przemianą. Chrześcijaństwo jako religia historyczna musi zostać pogrzebane, ponieważ widzimy, że jest martwe: „Już cuchnie” (J 11,39).

Trzeba ustanowić nową religię. Ostatnią, taki jest warunek. „Nowy” oznacza „ostatni”, „nowy nieostatni” to nowy, który się starzeje. Trzeba ustanowić nową religię, która jeszcze będzie chrześcijaństwem, jak chrześcijaństwo jest jeszcze hebraizmem.

Istnieje wyraźne podobieństwo między Izraelem a chrześcijaństwem: Pascha Chrystusa odnosi się do Paschy Mojżesza, który uwalnia Żydów z Egiptu. Mojżesz nie wyznacza końca, lecz stanowi początek hebraizmu, który upada i wzbudza odrazę proroków, którzy są rzeczywistością większą od Mojżesza. Chrystus nie wyznacza końca, lecz stanowi początek chrześcijaństwa, który upada i wzbudza odrazę nielicznych oraz nowe oczekiwanie rzeczy „większych niż te, które czynię”. Po starożytnych prorokach – Chrystus. Po nowych prorokach – znowu Chrystus.

Tak jak religia świątyni jerozolimskiej sprowadziła hebraizm do tego, co stało się z Mojżeszem, wykluczając proroków lub zabijając ich, tak religia Kościoła rzymskiego sprowadziła całe chrześcijaństwo do tego, co stało się z Jezusem, tworząc na tym zdarzeniu (począwszy być może od Pawła, z jego nadmiernym zapałem) olbrzymią budowlę, będącą w istocie tylko zastawem „rzeczy większych”, jakie miały się dokonać. Zła interpretacja innych dopełniła reszty, czyniąc na przykład z „ciała Chrystusa”, które dla Pawła jest komunią z Chrystusem, olbrzymie i dość mdłe „ciało mistyczne”, czyli Kościół w sensie tak ogólnym, że nie znaczy on już nic.

280

Przy końcu czasów według Jana[11] ludzie będą „okazywać pozór pobożności, ale wyrzekną się jej mocy” (2 Tm 3,5). I rzeczywiście – dziś, jak nigdy, uznaje się prawa wszystkich, neguje się niewolnictwo, mówi się o szlachetności człowieka, o sprawiedliwości, o wolności, o pokoju, o braterstwie. Państwa stanowią gwarancję tych wszystkich pięknych obietnic i ścigają się w ich pomnażaniu.

286

Barth napisał: „Głęboką, najwyższą i boską racją wspólnoty obywatelskiej jest fakt, że pozwala ona na głoszenie i słuchanie słowa bożego, a w konsekwencji umożliwia istnienie wspólnoty chrześcijańskiej”.

Oto wielkie pomieszanie świętości ze świeckością. Stwierdzenie, że Bóg potrzebuje Cezara (a Cezar Boga), że królestwo boże może współistnieć z innymi królestwami, że chrześcijaństwo to sprawa jednostek, które mogą wybrać religię, ponieważ istnieje ktoś, kto utrzymuje je przy życiu, daje dom, ubranie, żonę, porządek społeczny, światła drogowe, więzienia, pokój, bezpieczeństwo wewnętrzne: „wspólnota obywatelska”, „której księciem jest szatan”. To wspólnota, która dla przyjemności „głoszenia i słuchania słowa bożego”, jak i dla „umożliwienia istnienia wspólnoty chrześcijańskiej”, przybiła do krzyża Jezusa Chrystusa i prześladowała jego wyznawców.

Chrześcijaństwo zabija każdą inną politykę. Religia chrześcijańska to filozofia, która staje się polityką.

294

W Ewangelii Marka (rozdział 12) we fragmencie dotyczącym zagadnienia legalności zapłaty trybutu na rzecz Cezara Jezus, po tym jak przyjrzał się monecie, zadał pytanie: „Czyj jest ten obraz i napis?”. Gdy usłyszał, że „Cezara”, odpowiedział: „Oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga”.

Chodzi więc o oddanie Cezarowi jego obrazu i jego napisu, nie monety. Obraz i napis były dla Żydów (którzy odczuwali przedstawienie jako uczestnictwo w istocie tego, co przedstawiane) samym Cezarem. „Oddać go” oznacza nie zatrzymać obrazu, porzucić obraz i władzę.

300

Nie można napisać „książki”. Wszystko to, co się dzisiaj pisze, jest zatrute kompromisem, fałszem, inercją. Słowa są nazbyt zmęczone. W sztucznym, jałowym, konwencjonalnym życiu chwile nadziei nie mogą znaleźć sobie odpowiedniego miejsca.

302

Przyjście Chrystusa poprzedzała, po wiekach kazań proroków, długa „cisza prorocka”, przerwana dopiero przez Jana Chrzciciela. Ta sama historia powtórzy się przy Drugim Przyjściu Chrystusa: od kilku wieków znajdujemy się w nowej ciszy prorockiej. Kiedy zostanie przerwana, Chrystus będzie stał za drzwiami. Jeśli istnieje dziś prorok, jest znowu Chrystus.

Cisza prorocka, która poprzedza nadejście Chrystusa, pokazuje, że na gruncie historii nie może być mowy o ewolucji. Historia to inwolucja, która wymaga sądu, a nie ewolucja wymagająca uwieńczenia.

303

Z punktu widzenia historii chrześcijaństwo jest religią, która, jak tyle innych, skończyła swój cykl i nie ma już przyszłości.

Wszystko powinno się osądzać historycznie, tylko nie chrześcijaństwo, ponieważ głoszone przez nie królestwo stanowi negację historii. Ale właśnie z tego powodu traci ono jakikolwiek sens, gdy historia nie ulega zniszczeniu.

304

Dziś sytuacja chrześcijaństwa odpowiada sytuacji pogaństwa, które mu się przeciwstawiało w pierwszych wiekach jego historii. Wegetuje w miasteczkach i na wsiach, podczas gdy miasta są głęboko niechrześcijańskie. Powtarza się więc sytuacja, z której nie ma wyjścia. W historii nic nie zmartwychwstaje. Rzeczy minione naprawdę minęły. Julian Apostata nie był nikomu potrzebny.

Albo mamy do czynienia z sytuacją wyprorokowaną dla kresu czasów, albo nie ma już sensu mówić o chrześcijaństwie.

przełożyli Paulina Orłowska i Ivan Dimitrijević

Wybrane fragmenty z: Sergio Quinzio, Diario profetico, Milano 1996.

Sergio Quinzio

VOCABOR PETRUS

Ta opowieść, gdybyśmy mieli na nią czas, mogłaby się zaczynać tak: „Quomodo vocaberis? Vocabor Petrus”. („Jak się będziesz nazywał? Nazywał się będę Piotr”). Byłaby to historia ostatniego papieża, nawróconego Żyda, który napisałby we własnym godle kardynalskim: „Usquequo, Domine?”. „Kiedy wreszcie, Panie, święty i wierny, dokonasz sądu nad mieszkańcami ziemi i pomścisz krew naszą?”. I krew męczenników, którzy w Apokalipsie wykrzykiwali Bogu swoje zniecierpliwienie przed ołtarzem nieba. Mówiono im dwa tysiące lat temu, by czekali potulnie jeszcze chwilę, dopóki nie wypełni się liczba tych, którzy – tak jak oni – muszą zostać straceni (Ap 6,9–11).

Ilekroć wybierany jest nowy papież, gazety odwołują się do proroctwa świętego Malachiasza. Czytamy w nim, że papież ostatni, tak jak pierwszy, będzie nosił imię Piotra. Wraz z nim w apokaliptycznej katastrofie dopełni się historia Kościoła i świata. O Piotrze II mówi się z niewyraźnym i tłamszonym poczuciem lęku. A przecież zbliża się koniec drugiego tysiąclecia i towarzyszą mu złowrogie znaki. Gdy tylko ustaje zgiełk, atmosfera kruchości i niepewności zaczyna spowijać nowy pontyfikat. Pontyfikat ten naznaczony jest mizerią gestów i słów, troską o wybór drogi, którą będzie się kroczyć za Panem. Pan zaś się nie ujawnia. Milczy. Z dala od fasadowych postulatów własnego czasu, z którego Piotr II zdaje się przyswajać skrytą, cichą rozpacz.

Papież żyje zamknięty na Lateranie, w rzymskiej siedzibie biskupów. Przeniósł tam swoją rezydencję. Powoli znika z telewizji i gazet. Na mszy, którą sprawuje codziennie, początkowo wierni liczą się na tysiące, potem na setki, aż wreszcie na dziesiątki. W homiliach zawiera papież tylko komentarze do Pisma. Zdaje się oddzielony od samego Kościoła, nieruchomy. Kościół natomiast pokazuje swoją zwykłą twarz: mechanizmy kurii, nuncjatury apostolskie, synody, konferencje biskupie, uroczyste ceremonie. Podzielony jest jednak na tak wiele Kościołów, jak wiele jest na świecie krajów. Papież symbolizuje ich coraz bardziej nierozpoznawalną jedność. Jest metaforą iluzorycznej możliwości. Słowa Piotra II brzmią jak starożytne zabytki. Nie tylko nie wzbudzają entuzjazmu, ale też nic nie znaczą. Papież nie wierzy ani w instytucjonalne odrodzenie Kościoła w trzecim tysiącleciu, ani w od zawsze dementowane nadzieje na reformatio ecclesiae. Sobór Watykański II popada w odmęty przeszłości, a nowy sobór nie może zaprzeczyć, że teologiczny horyzont chrześcijański wyczerpał się oraz że powstało wiele nowych „chrześcijaństw”, a ich zawartość doktrynalna jest coraz bardziej nieokreślona i sprzeczna.

W Piotrze II wzmaga się tragiczna wizja historii Kościoła. Suma wielu czynów minionych przywiodła go do władzy i tryumfów światowych. A przecież nie w rękach człowieka, być może nawet nie w rękach Boga tkwi projekt nowego biegu historii. Idea ubogiego i czystego Kościoła jawi się Piotrowi pod postacią udręczonego mitu. Starego niczym tysiąclecie. Jawi mu się też jako mit dwuznaczny, pozornie nęcący, mit o prawdzie chrześcijańskiej, którą rozumieją i akceptują natychmiast oczy świata. Zupełnie jak gdyby dobre zamiary mogły – mimo skandali, moralizowania wielebnych, reform kurii, nawoływania do dobrego – radykalnie zmienić straszliwe misterium historii zbawienia, która biegnie od winy Adama, przez śmierć Chrystusa na krzyżu, by dotrzeć do Auschwitz.

Piotr II, gdy dokonało się jego odosobnienie wewnątrz murów kościelnych, postawił sobie następujące pytania: czy możemy jeszcze rozpoznać siebie jako chrześcijan w podstawowym rdzeniu tego, w co wierzyć i czemu ufać? Czy istnieje jeszcze chrześcijańska prawda w świecie? Czy nadeszła już ta przepowiadana chwila, kiedy to powracający Pan nie znajduje wiary na ziemi (Łk 18,8)? Czy można stawiać takie pytania teologom uzbrojonym w profesjonalną specjalizację? Egzegeci, coraz bardziej subtelni eksperci od filologii semickich, liturgiści, traktatyści działający z pomocą najbardziej wyrafinowanych technik strukturalistycznych, badający subtelną problematykę hermeneutyczną i epistemologiczną, zwolennicy ortopraksji, przestają siebie nawzajem rozumieć.

Pierwsza encyklika Piotra II, Resurrectio mortuorum, stara się potwierdzić obietnicę Chrystusa – zapomniane serce chrześcijańskiej zapowiedzi. Ponawia uroczystą prawdę wiary: umarli w Chrystusie zmartwychwstaną w tym samym ciele (carne), w którym cierpieli na świecie. Powstaną z martwych, by przeżywać ludzkie życie pokrzepione po okropieństwach zła i śmierci. Encyklika wzbudza obojętność. Dają się słyszeć odgłosy pożałowania. Piotr II rozumie, że pozostaje tylko jedna możliwość. Miesiącami wypełnionymi lękiem pisze swoją drugą encyklikę, Mysterium iniquitatis (2 Ts 2,7), w której interpretuje niektóre trudne i zapomniane ustępy Pisma Świętego. Ponawia uroczystą prawdę wiary, która tym razem jest historyczną klęską chrześcijaństwa. Jeśli Kościół ma być ciałem, którego głową jest Chrystus (Kol 1,18), ciało – gdy obumiera – nie może nie podążać za swą głową.

Po publikacji encykliki Piotr II ogłasza kres chrześcijaństwa w jego ostatnim możliwym znaczeniu. Wspina się nocą do wnętrza kopuły Bazyliki Świętego Piotra. Trzymając w dłoni lampę, czyta słowa napisane na podstawie sklepienia: „Tu es Petrus et super hanc petram aedificabo ecclesiam meam et tibi dabo claves regni coelorum” („Ty jesteś Piotr [czyli Skała] i na tej Skale zbuduję Kościół mój, i tobie dam klucze królestwa niebieskiego”), następnie pada na przecięcie ramion Krzyża, w miejsce fałszywych tryumfów, tam gdzie został też pochowany rybak z Galilei.

Wtedy „nastąpiło wielkie trzęsienie ziemi, jakiego nie było, odkąd jest człowiek na ziemi: takie trzęsienie ziemi, tak wielkie. A wielkie miasto rozpadło się na trzy części i miasta pogan runęły. I wspominał Bóg na Wielki Babilon, by mu dać kielich wina – gniewu zapalczywości swej. I pierzchła każda wyspa, i gór już nie znaleziono” (Ap 16,18–20).

Tak pisałem w 1984 roku w Krzyżu i nicości. Dzisiaj, dziesięć lat później, czuję, że nadszedł czas, by zmierzyć się z tymi encyklikami. Mam nadzieję, że nie będą one tylko powodować konsternacji, ale też skłonią kogoś do stawiania najżałośniejszych pytań o rozczarowujące, trwające dwa tysiąclecia dzieje coraz bardziej niejasnej, nieśmiałej, niepewnej, powściągliwej chrześcijańskiej zapowiedzi zbawienia, która odbija się w świecie pustym, monotonnym echem.

przełożyli Paulina Orłowska i Ivan Dimitrijević

Sergio Quinzio, Mysterium iniquitatis. Le encicliche dell’ultimo papa, Milano 1995, s. 11–14.

Sergio Quinzio

MYSTERIUM INIQUITATIS

Biskup Rzymu „do wszystkich, którzy na każdym miejscu wzywają imienia Pana naszego Jezusa Chrystusa” (1 Kor 1,2).

„Już działa tajemnica bezbożności” (2 Ts 2,7). W Liście do Tesaloniczan Paweł mówi o tym, jakie wydarzenia poprzedzą niecierpliwie oczekiwany powrót Pana, jego chwalebną paruzję: „Dzień ten nie nadejdzie, dopóki nie przyjdzie najpierw odstępstwo (apostasía) i nie objawi się człowiek grzechu, syn zatracenia, który się sprzeciwia i wynosi ponad wszystko, co nazywa się Bogiem lub tym, co odbiera cześć, tak że zasiądzie w świątyni Boga, dowodząc, że sam jest Bogiem. Czy nie pamiętacie, jak mówiłem wam o tym, gdy wśród was przebywałem? Wiecie, co go teraz powstrzymuje, aby objawił się w swoim czasie. Albowiem już działa tajemnica bezbożności. Niech tylko ten, co teraz powstrzymuje, ustąpi miejsca, wówczas ukaże się Niegodziwiec, którego Pan Jezus zgładzi tchnieniem swoich ust i wniwecz obróci samym objawieniem swego przyjścia. Pojawieniu się jego towarzyszyć będzie działanie szatana, z całą mocą, wśród znaków i fałszywych cudów” (2 Ts 2,3–9).

Dwa listy Pawła do Tesaloniczan to najstarsze teksty Nowego Testamentu. Teksty, które prowadzą nas najbliżej ducha początków: ewangelie zostały napisane później. Los cytowanego ustępu Pawłowego w historii Kościoła jest sam w sobie dowodem wspomnianej w liście tajemnicy bezbożności, o której Paweł mówił, że działa już w jego czasach, w oczekiwaniu na jej ostateczne ujawnienie. Ale Tomasz, a jeszcze wcześniej Augustyn, twierdzili, że nie wiedzą już tego, co kiedyś wiedzieli Tesaloniczanie. Ich wiedza pochodziła z faktu, że – jak pisze Apostoł – mówił on o tym, kiedy był pośród nich. Nie ma żadnych jednoznacznych dokumentów, które odsłoniłyby wiedzę, kim jest „człowiek grzechu, syn zatracenia”, który „zasiądzie w świątyni Boga, dowodząc, że sam jest Bogiem”. Nie ma nikogo, kto by pokazał to, „co go teraz powstrzymuje, aby się objawił” ostatecznie, albo to, co powstrzymywałoby go aż do tej chwili. W Kościele, w miarę jak oddaliliśmy się od początków, nikt już nie mówił o tej „tajemnicy bezbożności”, zagubił się jej sens, a nawet pamięć. Zdać sobie z tego sprawę to zdać sobie sprawę z tragicznej sprzeczności, w jaką uwikłana jest Obietnica. Pan Jezus obiecał bowiem podczas ostatniej wieczerzy, że przyśle apostołom – ich następcami są biskupi – „Ducha prawdy”, który „doprowadzi ich do całej prawdy” i „oznajmi rzeczy przyszłe” (J 16,13); nadto Jezus rzekł: „Nie ma bowiem nic zakrytego, co by nie miało być wyjawione, ani nic tajemnego, o czym by się nie miano dowiedzieć” (Mt 10,26). Jak to jest więc możliwe, że od wielu wieków nie wiadomo już nic o „tajemnicy bezbożności”?

Augustyn oraz Tomasz nie myśleli, że to aż tak ważne. A jednak ustęp Pawłowy zarysowuje proroczo sens całego czasu, który upływa od apostolskich początków aż do powrotu Chrystusa. I oznacza go jako przodowanie tajemnicy bezbożności. Inne ustępy biblijne, począwszy od tych starotestamentowych, do których odnosi się Paweł w swojej mowie (por. Dn 11,36; Ez 28,2; Iz 14,13), wskazują, że temat ten nie jest drugorzędny, lecz podstawowy. W Pierwszym Liście Jana czytamy: „I tak jak słyszeliście, antychryst nadchodzi, bo oto teraz właśnie pojawiło się wielu antychrystów. Stąd poznajemy, że już jest ostatnia godzina. Wyszli oni z nas, lecz nie byli z nas” (1 J 2,18–19). Pojęcie „antychrysta”, typowe dla Jana, powraca w tym samym liście kilka wersetów dalej (1 J 2,22), jak też w czwartym rozdziale: „antychryst, który – jak słyszeliście – nadchodzi i już teraz przebywa na świecie” (1 J 4,3). Pojęcie to powraca jeszcze w Drugim Liście Jana (por. 2 J 7), pojawia się też w różnych ustępach zarówno w liczbie pojedynczej, jak i mnogiej. Podobnie we fragmencie Drugiego Listu Pawła do Tesaloniczan przytoczonym na początku, gdzie zaznacza się, że ostateczne ujawnienie antychrysta jest w osobliwy sposób powstrzymywane. W tym celu używa się rodzaju nijakiego (quid detineat, werset 6), sugerując aluzję do siły bezosobowej, niekiedy zaś rodzaju męskiego (qui tenet, werset 7), jakby mówiło się o czymś osobowym, o kimś. W ten sposób tajemnica bezbożności ujawnia swój mroczny charakter.

W rzeczy samej chodzi o tajemnicę, którą Apokalipsa wyraża w wizji niewiasty siedzącej „na bestii szkarłatnej, pełnej imion bluźnierczych, mającej siedem głów i dziesięć rogów. A niewiasta była odziana w purpurę i szkarłat, cała zdobna w złoto, drogi kamień i perły, miała w swej ręce złoty puchar pełen obrzydliwości i brudów swego nierządu. A na jej czole wypisane imię – tajemnica: »Wielki Babilon. Macierz nierządnic i obrzydliwości ziemi«. I ujrzałem niewiastę pijaną krwią świętych i krwią świadków Jezusa” (Ap 17,3–6). Ale już Ewangelia Mateusza odnotowywała słowa Jezusa odnoszące się do ostatnich czasów, przed jego powrotem jako sędziego: „Powstaną bowiem fałszywi mesjasze i fałszywi prorocy i działać będą wielkie znaki i cuda, by w błąd wprowadzić, jeśli to możliwe, także wybranych” (Mt 24,24). Moc antymesjańska, antychrystyczna, jak wielokrotnie napisano w Apokalipsie, jest zarazem prześladowcza i uwodząca. Uwodzenie jest tutaj radykalną negacją, ponieważ działa, niszcząc. Apokalipsa opisuje dwie bestie – pierwszą, która wychodzi z morza, i drugą, która wychodzi z ziemi – w obrazach prześladowania, ale przede wszystkim uwodzenia. „A cała ziemia w podziwie powiodła wzrokiem za bestią”, a wszyscy ją wielbili, mówiąc: „Któż jest podobny do bestii i któż potrafi rozpocząć z nią walkę?”. Bestii, pierwszej bestii, która ma moc bluźnić przeciw Bogu i „wszcząć walkę ze świętymi i zwyciężyć ich [...] dano władzę nad każdym szczepem, ludem, językiem i narodem. Wszyscy mieszkańcy ziemi będą oddawać pokłon władcy, każdy, którego imię nie jest zapisane od założenia świata w księdze życia, zabitego Baranka” (Ap 13,3–8). Druga bestia, która wyszła z ziemi, „miała dwa rogi podobne do rogów Baranka”. Ona „sprawia, że ziemia i jej mieszkańcy oddają pokłon pierwszej bestii [...]. Czyni wielkie znaki, tak iż nawet każe ogniowi zstępować z nieba na ziemię na oczach ludzi. I zwodzi mieszkańców ziemi znakami, które jej dano uczynić przed bestią, mówiąc mieszkańcom ziemi, by wykonali obraz bestii [...]. I sprawia, że wszyscy, mali i wielcy, bogaci i biedni, wolni i niewolnicy otrzymają znamię na prawą rękę lub na czoło i że nikt nie może kupić ni sprzedać, kto nie ma znamienia imienia bestii lub liczby jej imienia” (Ap 13,11–17).

O „synu zatracenia” – jak czytamy w trzecim wersecie drugiego rozdziału Drugiego Listu do Tesaloniczan – mówi się również w Ewangelii Jana w odniesieniu do Judasza (por. J 17,12), zdrajcy, będącego symbolem apostazji. Antychryst to apostata par excellence. Wychodzi z prawdziwego Kościoła Boga, o czym mówi już przytaczany Pierwszy List Jana (por. 1 J 2,18–19). Wychodzi z tego Kościoła, który jest „domem Bożym”, z którego „rozpocznie się sąd” (1 P 4,17). „Apostazja” posiada precyzyjne znaczenie religijne i jest to pierwsza rzecz, jaką należy zrozumieć; jest ona „oddaleniem”, „secesją”, „dezercją” w stosunku do mesjańskiej wiary w Chrystusa. Bieżące interpretacje, które zawsze skłonne są widzieć antychrysta jako coś zupełnie zewnętrznego wobec Kościoła, okazują się tu niewystarczające. Nie można utożsamiać antychrysta, jak się nieraz czyni, z Cesarstwem Rzymskim albo którymś z jego imperatorów, choćby z Neronem, który prześladował chrześcijan. Tym bardziej nie można utożsamiać go z nowożytnymi tyranami czy religiami, które przeciwstawiają się chrześcijaństwu. W równym stopniu pogańskie czy poganizujące siły stanowią przejawy antychrysta, ba, cały świat nim jest (por. 1 J 5,19). Wszakże antychryst, który ożywia te siły, to – jak to wyrażono w mrocznych proroctwach Apokalipsy – druga bestia, fałszywy prorok na usługach ziemskiej siły, którą symbolizuje bestia pierwsza (por. Ap 13,11–17). Prawdziwego antychrysta lub prawdziwych antychrystów należy więc szukać pośród apostatów wiary chrystusowej. „Uważajcie, bracia, aby nie było w kimś z was przewrotnego serca niewiary, której skutkiem jest odstąpienie od Boga żywego” (Hbr 3,12). „Duch zaś otwarcie mówi, że w czasach ostatnich niektórzy odpadną od wiary, skłaniając się ku duchom zwodniczym i ku naukom demonów” (1 Tm 4,1). Przytoczone przez nas ustępy muszą zostać włączone w ogólny kontekst powtarzających się twierdzeń nowotestamentowych, zwiastujących całościowe wypaczenie ostatnich czasów (por. Mt 24, 10–12; 2 Tm 3,1; 4,3–4), aż po kulminację w ostatecznym znaku końca, na który wskazuje Jezus tymi słowami: „kiedy więc ujrzycie ohydę spustoszenia, o której mówi prorok Daniel, zalegającą miejsce święte – kto czyta, niech rozumie...” (Mt 24,15; por. Dn 9,27). W Didachè, Doktrynie Pana, powszechnie szanowanym tekście z końca I wieku, czytamy jak w streszczeniu: „W ostatnich dniach rozmnożą się fałszywi prorocy i deprawatorzy, a baranki staną się wilkami i miłość zamieni się w nienawiść. W rzeczy samej, bezbożność będzie rosła, a jedni nienawidzić będą drugich i będą prześladowcy i zdrajcy; a wtedy pojawi się uwodziciel świata, jakby był synem Boga” (rozdz. XVI).

Temu zwartemu blokowi twierdzeń nie można przeciwstawić detalicznych interpretacji poszczególnych fragmentów czy pojedynczych ksiąg. W przeciwnym razie zaczniemy zamartwiać się brakiem koherencji w obrębie całości.

Bezbożność przeznaczona, by narastać w toku historii, koncentruje się zatem w figurze antychrysta, tak jak została nam ona zaprezentowana w drugim rozdziale Drugiego Listu do Tesaloniczan, od którego zacząłem swój wywód. Kościół nie przejął bardzo tym listem z powodów łatwych do zrozumienia. Kościół wszakże składa się z ludzi. Jako taki, nie mógł przejmować się znaczeniem, które posiadała dla niego „apostazja”. Jak każda inna ludzka instytucja, Kościół nie mógł nie wierzgać w obliczu tego, co podważało jego spójność.

Kościół mówił o antychryście albo o apokalipsie, kiedy chciał przed czymś ostrzec, albo też po to, by naznaczyć zewnętrznych wrogów, którzy bynajmniej tajemniczy nie byli. Jego przestrogi pozostawały bez związku z tajemnicą bezbożności, o której mówi Paweł.

Mimo to antychryst od wieków jest osobowością niezwykle popularną, figurą, która rzuca silny i bezkresny urok. I jeśli nie znalazł miejsca w teologii spekulatywnej opartej na postulatach racjonalnie uniwersalnych, to dlatego, że nie mógł go tam znaleźć. Natomiast znalazł je w pokoleniach pierwszych chrześcijan, które musiały zmierzyć się z prześladowaniami ze strony Cesarstwa Rzymskiego. Znalazł je także w pokoleniach następnych, które były świadkami postępującego układania się Kościoła z siłami światowymi i dlatego przeprowadziły się na pustynię. Historia pozostawiła nam także świadectwa Jacopona z Todi i franciszkanów spirytualnych, inwektywy Dantego (por. Czyściec