Kronos 1/2014. Dostojewski -  - ebook

Kronos 1/2014. Dostojewski ebook

0,0
20,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Numer poświęcony „okrutnemu talentowi” Fiodora Dostojewskiego.

Śmierć czyni rzeczywistość czymś strasznym, prawa naturalne – czymś nieubłaganym. Człowiekowi ciężko jest żyć z taką wiedzą, dlatego chce ją zaczarować, zagadać. W twórczości Dostojewskiego zagaduje ją diabeł, zagadują też zwykli ludzie. Świat, powiadają, ma postać wodewilu. Bliżej mu do groteski niż do tragedii. Bawmy się zatem aż do utraty sensu i tchu, aż do otumanienia zmysłów, gdyż nawet po śmierci żadnej śmierci przecież nie ma.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 706

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pewien Rosjanin, któremu zarzucano chroniczną niepunktualność i brak szacunku dla innych, miał odpowiedzieć: „Tak, życie to rzecz trudna! Są w nim chwile, które należy przeżyć w sposób właściwy, a to jest o wiele ważniejsze niż spóźnienie na spotkanie”. W sposób właściwy, mógłby dodać Dostojewski, należy przeżywać nie chwile, ale całe swoje życie. A także – być może – jego śmierć.

Śmierć czyni rzeczywistość czymś strasznym, prawa naturalne – czymś nieubłaganym. Człowiekowi ciężko jest żyć z taką wiedzą, dlatego chce ją zaczarować, zagadać. W twórczości Dostojewskiego zagaduje ją diabeł, zagadują też zwykli ludzie. Świat, powiadają, ma postać wodewilu. Bliżej mu do groteski niż do tragedii. Bawmy się zatem aż do utraty sensu i tchu, aż do otumanienia zmysłów, gdyż nawet po śmierci żadnej śmierci przecież nie ma. „Po śmierci ciało jeszcze raz jakby ożywa, resztki życia koncentrują się, ale tylko w świadomości” – stwierdza u Dostojewskiego pewien nieboszczyk podczas menippejskiej konwersacji. „Nie potrafię dokładnie wytłumaczyć, ale jest to tak, jakby życie trwało nadal siłą bezwładności”. Śmierć zatem to akt złej wiary, rezultat przyjęcia fałszywych założeń. Skoro żyjemy – powtórzmy ten wytarty sofizmat – śmierci nie ma, a gdy nadchodzi, nie ma nas. Bohaterowie Dostojewskiego kwestionują nawet to – mogłoby się wydawać – zdroworozsądkowe ustalenie. Po śmierci czeka nas, mówią, życie – życie wieczne: te same przyjemności, ta sama groteska, ten sam bal, określające doczesność ludzką. Perspektywa, o której tu mowa, to punkt widzenia zwierząt zamkniętych w chwili teraźniejszej jak w klatce. Jego antypody stanowi świadomość Wielkiego Inkwizytora, bohatera opętańczej mowy Iwana Karamazowa. W wizji Inkwizytora, w której zwalczają się najbardziej skłócone idee – miłość do ludzi z pogardą do nich, adoracja Chrystusa z niewiarą w Jego boskość – ostatecznie nic nie zostaje oszczędzone przez czas. Inkwizytor jest przekonany o nieuchronnym końcu wszystkich rzeczy, o nieodwracalnym triumfie śmierci nad życiem. Tak jak trupy zachowują u Dostojewskiego więź z życiem, tak Inkwizytor utrzymuje stosunki wyłącznie ze „zwierzętami” (za jakie ma ludzi) i ze zmarłymi. Nie dostrzega żadnych przeszkód, nie odczuwa żadnej zwłoki. Otacza go pustka, lekkość, nieskończoność; „ani szczytu, ani dołu; żadnego punktu oparcia; pozostając bez ruchu, jak gdyby wiecznie ślizga się, wiecznie spada w otchłań”. Można powiedzieć, że wcale nie doznaje, jak twierdzi, ciężaru, tylko – przeciwnie – „tej niebywałej lekkości w sercu – tej strasznej pustki, spustoszenia, oderwania od wszystkiego, co istnieje” (Mereżkowski). Także Chrystus, którego pojmał, a teraz przesłuchuje, jest Chrystusem z obrazu Holbeina, który tak wstrząsnął życiem pewnego „idioty” – Chrystusem już umarłym, rozkładającym się wraz z całym chrześcijaństwem na jego – Inkwizytora – oczach.

Okrutne są zatem słowa Dostojewskiego; nie dają nadziei; podprowadzają człowieka na skraj przepaści, w którą ma runąć wszystko, co ludzkie. Czym zatem jest w takim świecie milczenie, zwłaszcza milczenie Chrystusa, którym kończy się monolog Wielkiego Inkwizytora? Jest ono Słowem bezdomnym, Słowem poszukującym dla siebie miejsca w widzialnej rzeczywistości, którego jednak nie znajduje. Stanowi próbę wyjścia poza euklidesowy rozum. W nieeuklidesowym świecie religijność pozostaje małomówna. Tak też należy czytać słowa samego Dostojewskiego, który wyznał, że gdyby Chrystus żył poza prawdą, a prawda znajdowała się poza Chrystusem, wybrałby nie prawdę, a Chrystusa. Prawda i kłamstwo kształtują stosunki między ludźmi. „Chociaż kłamiemy, bo i ja przecież kłamię – to słowa Razumichina, bohatera Zbrodni i kary – to dokłamiemy się wreszcie do prawdy, ponieważ stoimy na szlachetnej drodze”. Może i tak, ale prędzej – nie. Będzie to bowiem droga prowadząca nas z powrotem do znanego nam świata. Natomiast milczący Chrystus wyznacza zupełnie inną trajektorię. „Jeśli ktoś chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie i weźmie krzyż swój” (Mt 16,24). To droga miłości, mówi nam Dostojewski, która pomaga wyjść poza doczesne dekoracje, poza wodewil, groteskę, maskaradę. Innej drogi nie ma. Inna droga jest kłamstwem.

Piotr Nowak

Zastępca Redaktora Naczelnego

Fiodor Dostojewski

DOWCIPNIŚ

Komiczny almanach w dwóch częściach (o objętości ośmiu arkuszy) podzielonych na dwanaście zeszytów od trzech do pięciu arkuszy w każdym i przyozdobionych drzeworytami[1]

Przede wszystkim prosimy was, dobrze wychowane panie, dobrze wychowani panowie, czytelnicy naszego ogłoszenia, byście nie oburzali się i nie występowali przeciwko tak dziwnemu, nawet wymyślnemu, nawet, być może, głupio wymyślnemu tytułowi ofiarowanego wam almanachu... Dowcipniś!... Także bez tego dobrze wiemy, że wielu, nawet bardzo wielu odrzuci nasz almanach wyłącznie z powodu nazwy, z powodu tytułu; pośmieją się z tego tytułu, nawet pogniewają się trochę na niego, nazwą Dowcipnisia anachronizmem, mitem, fałszywą wiadomością i w końcu uznają go za coś absolutnie niemożliwego. Przede wszystkim nazwą anachronizmem. „Jak to?! Śmiać się w naszym wieku, w naszych czasach, żelaznych, poważnych czasach, pieniężnych czasach, gospodarnych czasach, pełnych tabel, cyfr i zer wszelkiego rodzaju i gatunku? Z czegóż to, zapytuję posłusznie, chce się pan śmiać? Z kogóż to nam każe się pan śmiać? I wreszcie, w jaki sposób będzie się śmiać pana Dowcipniś? Czy w ogóle pana Dowcipniś może się śmiać? Czy naprawdę posiada on do tego dostateczne środki? I gdyby rzeczywiście posiadał dostateczne środki, to po co miałby się śmiać?... No właśnie, po co miałby się śmiać? Oczywiście” – kontynuują wrogowie Dowcipnisia – „oczywiście, można się śmiać, śmieją się wszyscy, dlaczegóż mielibyśmy się nie śmiać? – Ale śmieją się à propos, śmieją się w razie potrzeby, śmieją się z godnością – nie szczerzą zębów po próżnicy, jak mogłoby to wynikać z samego tylko pańskiego tytułu – jednym słowem, wiadomo, jak się śmieją... Z sukcesów jakichś się śmieją... z czegoś, co wyróżnia się z tłumu i wyrasta ponad niego – wreszcie... jak panu to powiedzieć?... przy preferansie się śmieją, kiedy sprzyja im szczęście, w teatrze się śmieją, kiedy grają Fiłatkę[2] – oto z czego się niekiedy śmieją, tylko nie tak jak tutaj, lecz z godnością, przyzwoicie, a nie w biegu, nie szczerzą zębów na zamówienie, nie dowcipkują na siłę. A wreszcie skąd można wiedzieć, czy nie kryje się w tym wszystkim jakiś świadomy zamiar?” – powiedzą na zakończenie ci, którzy lubią we wszystkim, co ich nie dotyczy, widzieć świadomy zamiar, nawet zły zamiar. „Czy nie ma w tym jakiegoś oszustwa; być może nawet niestosownego pretekstu do czegoś, być może nawet jakiegoś wolnomyślicielstwa... – hm! – być może, bardzo być może – zwłaszcza pod panowaniem obecnego kierunku to być może. I wreszcie, ten prostacki, nieumyty, jarmarczny, rozczochrany, chłopski tytuł – Dowcipniś! DlaczegoDowcipniś? Po co Dowcipniś? Czego właściwie dowodzi Dowcipniś?”

I tak oto zganiliście i oskarżyliście, panie i panowie; oskarżyliście, nie wysłuchawszy! Poczekajcie, posłuchajcie! Wytłumaczymy wam, czym jest Dowcipniś, wytłumaczyć się przed wami to nade wszystko nasz dług honorowy. I otrzymawszy nasze wyjaśnienie, z całą pewnością, ośmielamy się was zapewnić, zmienicie swoje zdanie, być może nawet z uśmiechem sympatii powitacie Dowcipnisia, nawet go pokochacie, nawet – nigdy nic nie wiadomo – być może będziecie go szanować. No bo i jakże go nie pokochać, panie i panowie! Dowcipniś – chłopisko jedyne w swoim rodzaju, wyjątkowe – dobre chłopisko, proste, niewyszukane i co najważniejsze, z nader niewielkimi pretensjami. Przez wzgląd na tę jedną okoliczność, że jest on człowiekiem bez pretensji, przez wzgląd na tę jedną rzecz, już jest on godny najwyższego szacunku. Popatrzcie, obejrzyjcie się wokół – kto jest dzisiaj bez pretensji? I co? Czy widzicie? Tymczasem on was nie szturchnie, nie zaczepi, nie podrażni niczyjej ambicji i nikogo nie poprosi, by ustąpił z drogi. Ma on tylko jedną ambicję, tylko jedną pretensję – rozśmieszyć was od czasu do czasu, panie i panowie. Przy czym z tego samego jeszcze nie wynika, że oto na niemiecką modłę wziął się on do wysiadywania, zgodził się wysiadywać dla najczcigodniejszej publiczności pretensjonalne dowcipy. Nie – dowcipkuje on, kiedy chce, kiedy czuje ku temu skłonność, powołanie; chłopak z niego taki, że nie zapomina języka w gębie i dla pięknego słówka nie ulituje się nad najbliższym swoim przyjacielem. A zatem skoro już do tego przyszło, to opowiemy wam, kto zacz, ten nasz Dowcipniś, przez jakie rzeczy przeszedł, jakich rzeczy dokonał, co zamyśla robić – jednym słowem, odmalujemy go wam, jak to się mówi, od stóp do głów.

Wyobraźcie sobie człowieka jeszcze młodego, zbliżającego się zresztą do wieku średniego, wesołego, żywego, radosnego, hałaśliwego, swawolnego, krzykliwego, beztroskiego, rumianego, okrąglutkiego, sytego, tak że kiedy się na niego spojrzy, rodzi się apetyt, twarz rozpromienia się uśmiechem, i nawet najpoważniejszy człowiek, człowiek oschły w pracy, który, dla przykładu, spędził cały ranek w kancelarii, zgłodniały, żółciowy, rozdrażniony, ochrypły, pokasłujący – gdy człowiek ten, pędząc na swój rodzinny obiad, spojrzy na naszego bohatera, rozpromieni się w duszy i uświadomi sobie, że można jakoś tak wesoło pożyć na tym świecie i że świat ten nie jest tak całkiem pozbawiony radości. Wyobraźcie sobie takiego człowieka – ale! zapomnieliśmy o najważniejszym: opowiemy wam pokrótce jego życiorys. Po pierwsze, jest on z pochodzenia, dajmy na to, moskwianinem, koniecznie moskwianinem, to znaczy kimś pełnym rozmachu, wymownym, zawsze ze swoją szczerą ideą, kimś, kto lubi zjeść dobry obiad, posprzeczać się, kimś prostaczkowatym, sprytnym, słowem, kimś z wszystkimi przypadłościami najlepszego chłopa... Ale wychowywał się on w Petersburgu, koniecznie w Petersburgu, i można zdecydowanie powiedzieć, że otrzymał wykształcenie najświetniejsze, współczesne. Zresztą, dotarł wszędzie: wszystko wie, wszystkiego się nauczył i wszystko zapamiętał, wszystko ogarnął, wszędzie był. Podawał się z początku za wojskowego, liznął później także uniwersyteckich wykładów, poznał nawet, co się robi na Akademii Medycznej i – nie ma co ukrywać – zawędrował nawet na Wyspę Wasiljewską, na czwartą linię[3], kiedy nagle, ni z tego, ni z owego, dostrzegł w sobie artystę, kiedy nauka i sztuka zwabiły go swoimi kołaczami. Zresztą, nauka i sztuka nie trwały długo i nasz bohater, jak to jest w zwyczaju, usadowił się w kancelarii (cóż robić!), gdzie zabawił sporo czasu, to znaczy równo dwa miesiące, dokładnie do momentu, w którym na skutek niespodziewanego zwrotu wydarzeń stał się nagle nieograniczonym władcą swojej osoby i swojego położenia. Od tej chwili, włożywszy ręce do kieszeni, chodzi, pogwizdując, i żyje (wybaczcie, panie i panowie) dla samego siebie.

Być może jest on jedynym flaneurem zrodzonym na petersburskim gruncie. Jest on, jeśli chcecie, człowiekiem młodym i już niemłodym. Wiele z tego, co młode, opadło, a to, co nowe, ledwie się przyjęło, a już uschło. Pozostał tylko śmiech – zresztą, ośmielamy się was zapewnić, całkowicie niewinny, prosty, beztroski, dziecinny śmiech ze wszystkich, ze wszystkiego. I czy w rzeczy samej to jego wina, że bez przerwy chce mu się śmiać? Czy to jego wina, że tam, gdzie wy widzicie rzecz poważną, srogą, on widzi jedynie żart; w waszych zachwytach – swoją Wyspę Wasiljewską, w waszych nadziejach i dążeniach – błędy, naciąganie, czyste oszustwo, w waszej ubitej drodze – swoją kancelarię, a w waszej solidności – Warsonofija Pietrowicza, swojego byłego naczelnika wydziału, nader, zresztą, czcigodnego człowieka. Czy to jego wina, że widzi on wewnętrzną, lewą stronę kulisy, tymczasem wy widzicie wyłącznie jej stronę prawą i zewnętrzną; i w końcu czy to jego wina, że cały, na ten przykład, Petersburg, ze swym blaskiem i przepychem, hukiem i stukotem, ze swymi ciągnącymi się bez końca typami, z ciągnącym się bez końca działaniem, ze szczerymi dążeniami, z panami i hołotą – bryłami błota, jak mówi Dierżawin, hołotą pozłacaną i niepozłacaną, aferzystami, bibliofilami, lichwiarzami, magnetyzerami, złodziejaszkami, chłopami i całą tą różnorodnością – wydaje mu się nieskończonym, wspaniałym, ilustrowanym almanachem, który można przeglądać jedynie w wolnej chwili, z nudów, po obiedzie – ziewnąć nad nim albo uśmiechnąć się do niego. Po tym wszystkim dobrze jeszcze, że nasz bohater zachował zdolność śmiania się, dowcipkowania!... Przynajmniej jest jakiś pożytek. Od pewnego czasu zresztą nieregularne życie zaczęło mu się bardzo przykrzyć. I rzeczywiście, tak go wytarmosili, porozciągali, wykorzystali w złej sprawie przed publicznością w innych powieściach, pismach, almanachach, felietonach, gazetach, że na serio zdecydował się być teraz bardziej wstrzemięźliwym i działać solidniej... W tym celu zamyślił pojawić się przed publicznością ze specjalną książeczką swoich notatek, pamiętników, obserwacji, odkryć, wyznań itd., itd. Ale ponieważ wszystkiego tego za dużo, to znaczy nie na miejscu, ponieważ nawet najlepsza potrawa w nadmiernej ilości może spowodować niestrawność i ponieważ w końcu on sam jest wrogiem niestrawności żołądka, postanowił podzielić całą książeczkę na zeszyty...

Materiałów ma on całą masę, czasu – ile dusza zapragnie. Mówiliśmy już, że nigdzie nie pracuje, nie zna żadnych departamentów ani kancelarii, resortów, zarządów ani archiwów, nigdy nie wykonywał nawet niczyich poleceń. Jak powiedzieliśmy wyżej, jest nieprzejednanym wrogiem niestrawności. Dodamy jeszcze, że jest również niestrudzonym piechurem, obserwatorem, jeśli trzeba – cwaniakiem, i zna Petersburg jak własne dziesięć palców. Zobaczycie go wszędzie – i w teatrze, i przy wejściu do teatru, i w lożach, i za kulisami, i w klubach, i na balach, i na wystawach, i na aukcjach, i na Newskim Prospekcie, i na zebraniach literackich, i nawet tam, gdzie nie spodziewalibyście się go zobaczyć – w najodleglejszych zaułkach i zakątkach miasta. Niczym się nie brzydzi. Wszędzie ze swoim ołówkiem i lorgnon, i subtelnym, sycącym śmiechem. A oto jeszcze jedna zaleta Dowcipnisia: pierwsza i najważniejsza dla niego rzecz – to prawda. Przede wszystkim prawda. Dowcipniś będzie głosem prawdy, tubą prawdy, będzie bronić prawdy dzień i noc, będzie jej ostoją, strażnikiem, i szczególnie teraz, kiedy, od niedawna, prawda strasznie mu się spodobała. Zresztą, niekiedy zdarzy mu się też skłamać; dlaczegóż by nie skłamać? Skłamie on niekiedy – ale umiarkowanie. Przecież każdemu się zdarza; wszyscy lubią czasem skłamać; to znaczy nie skłamać – co też my! – przejęzyczenie – ale tak, wiecie, podkoloryzować. No, tak samo i Dowcipniś niekiedy coś powie za pomocą metafory, ale za to jeśli skłamie, to znaczy zmetaforyzuje, to zmetaforyzuje tak, że będzie to całkowicie podobne do prawdy, że wyjdzie nie gorzej niż niejedna prawda – tak właśnie będzie! A zresztą, w każdym razie, będzie on bronić prawdy, do ostatniej kropli krwi będzie bronić prawdy!

Po drugie, Dowcipniś będzie wrogiem wszelkiej personalizacji, a nawet będzie ją zwalczać. Tak więc Iwan Pietrowicz, dla przykładu, przeczytawszy naszą książeczkę, nie znajdzie w niej absolutnie niczego nagannego o sobie, a znajdzie za to, być może, coś drażliwego, zresztą niewinnego, zupełnie niewinnego o swoim znajomym i koledze z pracy Piotrze Iwanowiczu, i odwrotnie, Piotr Iwanowicz, czytając tę samą książeczkę, tak samo niczego nie znajdzie o sobie, za to znajdzie to i owo o Iwanie Pietrowiczu. W ten sposób obaj będą zadowoleni i obu im będzie niezmiernie wesoło. Już tak to Dowcipniś urządzi. Zresztą sami zobaczycie, jak poradzi on sobie w podobnych okolicznościach. I co najbardziej w tym wszystkim zadziwiające – sam, na przykład, Iwan Pietrowicz pierwszy wykrzyknie, że kompletnie niczego na jego temat nie ma w naszej książeczce i że nie tylko nie ma niczego podobnego, ale nawet i cienia najmniejszego nie ma! I że aluzji do czegokolwiek nieprzyzwoitego i złośliwego tam nie było – i nawet zamiaru takiego nie było! A jeśli nawet i coś jest, to co najwyżej na Piotra Iwanowicza. Oto jak będzie! Powtarzamy zatem: prawda przede wszystkim. Dowcipniś będzie żył prawdą, będzie bronić prawdy, działać na rzecz prawdy, i jeśli przyjdzie mu – co nie daj Panie Boże – umierać, to i umierać będzie nie inaczej jak właśnie za prawdę. Tak! Nie inaczej jak za prawdę właśnie!

Być może jednak także po tym wszystkim, co powiedzieliśmy o charakterze Dowcipnisia, o jego przyzwyczajeniach i skłonnościach, nawet o samym zachowaniu, ktoś zapyta jeszcze – jaka będzie zawartość naszej książki? Czego powinniśmy się po niej spodziewać, czego zaś nie powinniśmy? Najlepszą na to odpowiedzią może być pierwszy zeszyt Dowcipnisia, który powinien się pojawić nie później niż w pierwszej połowie listopada tego roku. Ale gotowi jesteśmy już teraz spełnić życzenie czytelników. Opowieści, opowiadania, humorystyczne wiersze, parodie znanych powieści, dramaty i wiersze, szkice obyczajowe, szkice literackiego, teatralnego i każdego innego typu, godne uwagi listy, wzmianki o tym i owym, anegdoty, fałszywe wiadomości itp., itp., wszystko w tym rodzaju, to znaczy w rodzaju, który odpowiada usposobieniu Dowcipnisia i poza którym do żadnego innego rodzaju nie czuje on powołania. Taka będzie zawartość naszego almanachu. Niektóre artykuły, wedle swojego uznania, Dowcipniś będzie przyozdabiać drzeworytowymi rysunkami, których wykonanie zleci najlepszym petersburskim grawerom i rysownikom, a kiedy książka się skończy, przy dwunastym i ostatnim zeszycie, dostarczy swoim czytelnikom wspaniałą ilustrowana okładkę i poprosi ich o oprawienie w nią swojego dzieła. Dowcipniś uważa za konieczne podać do publicznej wiadomości, że przygotował już wiele dobrych rysunków i rozmaitych artykułów, i dlatego jest absolutnie przekonany, że czas oddzielający ukazywanie się kolejnych numerów z pewnością nie przekroczy czterech tygodni. W ten sposób cała książka zostanie z pewnością wydana w ciągu roku.

I na koniec jeszcze o jednej sprawie... o jednej ważnej, drażliwej sprawie... Dowcipniś tak kocha, tak szanuje, tak wysoko ceni swoich czytelników... swoich przyszłych czytelników (będzie on miał, z pewnością będzie miał czytelników!), że byłby nawet gotów rozdawać swoją książkę za darmo, mimo niezbędnych wydatków na druk, papier, ilustracje – ilustracje, które są u nas tak trudne do zdobycia i tak drogie!... Ale, po pierwsze, przyjąć prezent od niego, od człowieka, który ma taką rangę, że boi się nawet ogłosić jaką, ażeby nie utracić szacunku czytelników, od człowieka, który... no, który, słowem, nie jest nikim więcej niż dowcipnisiem... Czy nie okaże się obraźliwy nawet sam taki zamiar?... A po drugie, jest i inna przyczyna: jak dawać za darmo książkę w naszym wieku, w naszym, jak już każdemu wiadomo, pozytywnym, merkantylnym, żelaznym, pieniężnym wieku?... Czy nie jest to najlepszy sposób zmarnowania książki, pozbawienia jej czytelników, którzy uciekają od wszystkiego, co jest im narzucone?... Gdzie tu sens? Gdzie takt? Gdzie, wreszcie, przyzwoitość?... Gdzie poczucie właściwej godności?... Takie to przyczyny powstrzymują wielkoduszność Dowcipnisia. Tak więc po oszacowaniu kosztów wydania, z poczuciem własnej godności, z ciężkim sercem, Dowcipniś ogłasza, że będzie siebie sprzedawać po jednym rublu srebrem za zeszyt w księgarniach M. Olchina, A. Iwanowa, P. Rat’kowa i Spółki, A. Sorokina i innych petersburskich księgarzy. W sprzedaży wysyłkowej należy doliczyć jednego funta.

Dowcipniś

przełożył Jacek Chmielewski

Fiodor Dostojewski

OGŁOSZENIE O PRENUMERACIE CZASOPISMA „WRIEMIA” ZA ROK 1861[1]

Od stycznia 1861 roku będzie się ukazywać „Wriemia” – czasopismo literackie i polityczne, każdego miesiąca, w tomach od dwudziestu pięciu do trzydziestu arkuszy dużego formatu.

Zanim przystąpimy do wyjaśnienia, dlaczego uważamy za potrzebne powołać do życia nowy publiczny organ w naszej literaturze, powiemy kilka słów o tym, jak rozumiemy nasze czasy, a zwłaszcza obecną chwilę naszego życia społecznego. Przyczyni się to do objaśnienia ducha i kierunku naszego czasopisma.

Żyjemy w epoce w najwyższym stopniu doniosłej i krytycznej. Dla uzasadnienia naszej opinii nie będziemy wskazywać tych nowych idei i potrzeb społeczeństwa rosyjskiego, które w ostatnich latach tak jednomyślnie zostały przyswojone przez całą myślącą jego część. Nie będziemy też wskazywać wielkiego zagadnienia chłopskiego, którego początek sięga naszych czasów... Wszystko to są jedynie przejawy i oznaki owego ogromnego przewrotu, który ma się dokonać pokojowo i harmonijnie w całej naszej ojczyźnie, chociaż jest równoznaczny, jeśli chodzi o swoje znaczenie, z wszystkimi najważniejszymi wydarzeniami naszej historii, a nawet z samą reformą Piotra. Przewrót ten oznacza złączenie się wykształcenia i jego reprezentantów z zasadą narodową i włączenie całego wielkiego ludu rosyjskiego we wszystkie elementy naszego bieżącego życia – ludu odepchniętego od Piotrowych reform już sto siedemdziesiąt lat temu i od tej pory rozdzielonego z warstwą ludzi wykształconych, żyjącego osobno, swoim własnym, oddzielnym i samowystarczalnym życiem.

Wspomnieliśmy o przejawach i oznakach. Bez wątpienia najważniejszym z nich jest pytanie o możliwość poprawy warunków życia chłopów. Obecnie już nie tysiące, lecz miliony Rosjan wkroczą w rosyjskie życie, wniosą w nie swoje świeże, ogromne siły i wypowiedzą swoje nowe słowo. Nie wrogość klas, zwycięzców i zwyciężonych, tak jak w całej Europie, powinna lec u podstaw rozwoju przyszłych zasad naszego życia. Nie jesteśmy Europą, nie będzie u nas i nie powinno być zwycięzców i zwyciężonych.

Reforma Piotra Wielkiego także bez tego kosztowała nas zbyt wiele: oddzieliła nas od ludu. Lud nigdy jej nie przyjął. Formy życia pozostawione mu przez przemianę nie były zgodne ani z jego duchem, ani z jego dążeniami, nie były na jego miarę i nastąpiły nie w porę. Nazywał je niemieckimi, a zwolenników wielkiego cara – cudzoziemcami. Samo tylko moralne rozejście się ludu z jego wyższą warstwą, z jego przewodnikami i przywódcami, pokazuje, jak wielką cenę zapłaciliśmy za ówczesne nowe życie. Rozminąwszy się z reformą, lud nie upadł jednak na duchu. Niejednokrotnie objawiał swoją samodzielność, objawiał ją z nadzwyczajnym, spazmatycznym wysiłkiem, dlatego że był sam i było mu naprawdę ciężko. Szedł w ciemności, ale z całą energią trzymał się swojej osobnej drogi. Wmyślał się w siebie i w swoje położenie, próbował stworzyć sobie pogląd, swoją filozofię, rozpadał się na tajemnicze, pokraczne sekty, szukał dla swojego życia nowych wyjść, nowych form. Nie można było bardziej oddalić się od starego brzegu, nie można było z większą odwagą spalić swoich okrętów, niż uczynił to nasz lud przy wejściu na te nowe drogi, które sam dla siebie z taką męką odnajdywał. A tymczasem nazywano go strażnikiem starych, przedpiotrowych form, ślepego starowierstwa[2].

Oczywiście, idee ludu pozostawionego bez przewodników i skazanego na własne siły były niekiedy potworne, a próby znalezienia nowych form życia – ohydne. Ale była w nich wspólna zasada, jeden duch, niezachwiana wiara w siebie, ogromna siła. Po reformie był między nim i nami, warstwą wykształconych, tylko jeden przypadek zjednoczenia – dwunasty rok, wówczas widzieliśmy, jak lud objawił siebie. Zrozumieliśmy wtedy, czym jest. Nieszczęście polega na tym, że on z kolei nie zna i nie rozumie nas.

Obecnie jednak rozdzielenie dobiega końca. Reforma Piotra, trwająca nieprzerwanie aż do naszych czasów, dotarła w końcu do swoich ostatecznych granic. Dalej iść nie wolno, a zresztą nie ma dokąd – nie ma drogi, przeszliśmy ją całą. Wszyscy zwolennicy Piotra poznali Europę, przyłączyli się do europejskiego życia, lecz nie stali się Europejczykami. Kiedyś sami wyrzucaliśmy sobie swoją niezdolność do bycia Europejczykami. Teraz myślimy inaczej. Teraz wiemy, że nie możemy być Europejczykami, że nie jesteśmy zdolni do przyjęcia jednej z zachodnich form życia, stworzonych przez Europę w oparciu o jej własne narodowe zasady i właściwych tylko jej, nam zaś obcych i przeciwnych; dokładnie tak jak nie moglibyśmy nosić cudzych ubrań, szytych nie na naszą miarę. Przekonaliśmy się na koniec, że także my stanowimy osobną narodowość, w najwyższym stopniu oryginalną, i że naszym zadaniem jest stworzenie sobie nowej formy, naszej własnej, ojczystej, poczętej z naszej gleby, z naszego ducha i naszych narodowych zasad. Nie wróciliśmy jednak na nasz ojczysty grunt jako pokonani. Nie odrzucamy naszej przeszłości, jesteśmy świadomi jej rozumności. Uświadamiamy sobie, że reforma poszerzyła nasz horyzont, że dzięki niej wniknęliśmy w sens naszej przyszłości, naszego znaczenia w wielkiej rodzinie wszystkich narodów.

Wiemy, że obecnie nie uda nam się już oddzielić od ludzkości chińskim murem. Przewidujemy, i przewidujemy z głęboką czcią, że charakter naszej przyszłej działalności powinien być w najwyższym stopniu ogólnoludzki, że rosyjska idea, będzie, być może, syntezą wszystkich tych idei, które z takim uporem, z takim męstwem rozwija Europa w swoich poszczególnych narodach; że, być może, wszystko, co wrogie w owych ideach, odnajdzie swoje pojednanie i dalszy rozwój w narodzie rosyjskim. Nie na próżno mówiliśmy we wszystkich językach, rozumieliśmy wszystkie cywilizacje, współodczuwaliśmy z interesem każdego europejskiego narodu, rozumieliśmy sens i znaczenie całkowicie obcych nam zjawisk. Nie na próżno przejawialiśmy taką determinację w samopotępieniu zadziwiającym wszystkich cudzoziemców. Wyrzucano nam to, nazywano bezosobowymi, ludźmi bez ojczyzny, nie zauważywszy, że zdolność wyrzeczenia się na jakiś czas swojego gruntu, ażeby trzeźwiej i bardziej bezstronnie spojrzeć na samego siebie, jest już sama przez się oznaką czegoś w najwyższym stopniu wyróżniającego; zdolność zaś pojednawczego spojrzenia na to, co obce, jest najwznioślejszym i najszlachetniejszym darem natury, który staje się udziałem jedynie nielicznych narodów. Cudzoziemcy nie ocenili jeszcze należycie naszych nieskończonych sił... Obecnie jednak, jak się zdaje, przystępujemy do nowego życia.

I przed tym właśnie przystąpieniem do nowego życia pojednanie zwolenników reformy Piotra z pierwiastkiem narodowym stało się absolutnie konieczne. Nie mówimy tu o słowianofilach i okcydentalistach. Ich wewnętrzne niesnaski pozostają całkowicie obojętne dla naszych czasów. Mówimy o pojednaniu cywilizacji z pierwiastkiem narodowym. Czujemy, że obie strony powinny w końcu zrozumieć się wzajemnie, powinny wyjaśnić sobie wszystkie nieporozumienia, których nazbierała się między nimi tak nieprawdopodobna liczba, a następnie zgodnie i harmonijnie, wspólnymi siłami wyruszyć w nową, szeroką i pełną sławy drogę. Zjednoczenie za wszelką cenę, bez względu na ofiary, i możliwie jak najszybciej – oto nasza przewodnia myśl, oto nasza dewiza.

Gdzie tu jednak jest punkt styczności z ludem? Jak uczynić pierwszy krok ku zbliżeniu z nim – oto jest pytanie, oto troska; powinni ją podzielać wszyscy, którym drogie jest imię Rosji, wszyscy kochający lud i zabiegający o jego szczęście. A jego szczęście – jest naszym szczęściem. Ma się rozumieć, pierwszym krokiem na drodze do każdej zgody jest umiejętność czytania i pisania, a także wykształcenie. Lud nigdy nas nie zrozumie, jeśli nie będzie do tego zawczasu przygotowany. Nie ma innej drogi i wiemy, że wypowiadając powyższe słowa, nie mówimy niczego nowego. Skoro jednak ów pierwszy krok ciągle jeszcze nie został uczyniony, to warstwa wykształcona powinna wykorzystać swoje położenie, i to wykorzystać z całą mocą. Rozpowszechnienie wykształcenia ze wszystkich sił, jak najszybciej i za wszelką cenę – oto główne zadanie naszego czasu, pierwszy krok w kierunku jakiegokolwiek działania.

Wyartykułowaliśmy jedynie główną, przodującą myśl naszego pisma, napomknęliśmy o charakterze, o duchu jego przyszłej działalności. Mamy jednak także inną przyczynę skłaniającą nas do założenia nowego, niezależnego literackiego organu. Już dawno zauważyliśmy, że w naszym czasopiśmiennictwie rozwinęła się w ostatnich latach jakaś szczególna, dobrowolna zależność, podwładność względem literackich autorytetów. Nie oskarżamy, rzecz jasna, naszego dziennikarstwa o interesowność, o sprzedajność. Nie ma u nas, w przeciwieństwie do nieomal wszystkich literatur europejskich, czasopism i gazet handlujących za pieniądze swoimi przekonaniami, zmieniających swoją podłą służbę i swoich panów na innych wyłącznie dlatego, że ci drudzy dają więcej pieniędzy. Zauważmy jednak, że własne przekonania można sprzedawać nie tylko za pieniądze. Można, na przykład, sprzedać siebie z powodu nadmiernej, wrodzonej uniżoności albo też zyskać opinię głupca za niezgodę z literackimi autorytetami. Złota przeciętność niekiedy wręcz bezinteresownie drży ze strachu przed opiniami wypowiadanymi przez filary literatury, zwłaszcza jeśli opinie te wypowiadane są odważnie, zuchwale i bezczelnie. Niekiedy to właśnie bezczelność i zuchwałość są jedynymi przyczynami, dla których niegłupi, umiejący wykorzystywać okoliczności pisarz zyskuje tytuł filaru i autorytetu; zarazem są jedynymi przyczynami, dla których ów filar zyskuje nadzwyczajny, chociaż chwilowy wpływ na masy. Przeciętność, ze swojej strony, prawie zawsze okazuje się nadmiernie lękliwa, mimo swojej pozornej zarozumiałości, i chętnie się podporządkowuje. Lękliwość z kolei rodzi literackie niewolnictwo, a w literaturze nie powinno być miejsca dla niewolnictwa. Z pragnienia literackiej władzy, literackiej wyższości, literackiej rangi, jakiś literat, nawet stary i czcigodny, zdolny jest niekiedy zdecydować się na tak niespodziewaną, tak dziwną działalność, że mimo woli staje się ona pokusą dla współczesnych, zdumiewa ich, i z pewnością zapisze się w pamięci potomnych jako jedna z najbardziej skandalicznych anegdot o literaturze rosyjskiej połowy XIX wieku. Takie wypadki zdarzają się coraz częściej, tacy ludzie mają naprawdę długotrwały wpływ, a dziennikarstwo milczy i nie ma odwagi ich dotknąć. Do tej pory jest w naszej literaturze kilka ustalonych idei i opinii, nie mających ani odrobiny samodzielności, ale istniejących w charakterze oczywistych prawd jedynie dlatego, że kiedyś tak właśnie zadecydowali literaccy przywódcy. Krytyka pospolicieje i karleje. Inne wydawnictwa całkowicie pomijają pewnych pisarzy ze strachu, by się o nich nie wygadać. Spierają się dla tryumfu w sporze, a nie dla prawdy. Groszowy sceptycyzm, szkodliwy przez swój wpływ na większość, z powodzeniem przykrywa brak talentu i jest używany do przyciągnięcia prenumeratorów. Coraz rzadziej daje się słyszeć proste słowo wyrażające szczere, głębokie przekonanie. Wreszcie duch spekulanctwa, który rozprzestrzenia się w literaturze, przekształca inne pisma w przedsięwzięcia czysto handlowe, literaturę zaś i korzyści z niej wypływające odsuwa na dalszy plan, a niekiedy nawet nie myśli o niej.

Zdecydowaliśmy się założyć czasopismo zupełnie niezależne od literackich autorytetów – mimo naszego szacunku dla nich – z zamiarem całkowitego i jak najśmielszego zdemaskowania wszelkich literackich dziwactw naszego czasu. Demaskacji tej podejmujemy się z najgłębszego szacunku dla literatury rosyjskiej. Nasze czasopismo nie będzie mieć żadnych pozaliterackich antypatii i upodobań. Będziemy nawet gotowi przyznawać się do własnych błędów i niedopatrzeń, i to przyznawać się w druku, i nie uważamy, że jesteśmy śmieszni, chwaląc się tym (choćby i zawczasu). Nie będziemy unikać polemik. Nie zawahamy się niekiedy odrobinę „podrażnić” literackie gęsi; gęsi krzyk bywa niekiedy pożyteczny: wróży pogodę, chociaż nie zawsze zdolny jest ocalić Kapitol[3]. Szczególną wagę będziemy przywiązywać do działu krytyki. Nie tylko każda wspaniała książka, ale również każdy wspaniały literacki artykuł, który ukaże się w innych pismach, będą przeanalizowane w naszym periodyku. Krytyka nie powinna zejść z horyzontu tylko dlatego, że książki przestały ukazywać się oddzielnie, jak dotychczas, a zaczęły być publikowane w czasopismach. Pomijając wszelkie osoby, milcząc o wszystkim, co przeciętne, jeśli tylko nie jest szkodliwe, „Wriemia” będą przyglądać się wszystkim choć trochę ważnym zjawiskom literatury, skupiać uwagę na szczególnie wybitnych faktach, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych, i bez najmniejszej skłonności do uników demaskować brak talentu, niegodziwość, fałszywe sympatie, niestosowną dumę i literacki arystokratyzm – gdziekolwiek by się one pojawiły. Zjawiska życia, obiegowe opinie, ustalone zasady, wynikające z powszechnego i zbyt częstego posługiwania się – z sensem lub bez sensu – jakimiś zbanalizowanymi, dziwnymi i przykrymi aforyzmami, podlegają dokładnie takiej samej krytyce jak dopiero co wydana książka albo dziennikarski artykuł. Nasze pismo przyjmuje jako niezmienną zasadę wypowiadać wprost swoją opinię o każdej literackiej i rzetelnej pracy. Głośne nazwisko widniejące pod nią zobowiązuje nas jedynie do surowszej oceny, i nasze pismo nigdy nie zniży się do powszechnie teraz stosowanego wybiegu – nagadać znanemu pisarzowi dziesięć napuszonych komplementów, aby zyskać prawo wystosowania pod jego adresem jednej nie do końca pochlebnej dla niego uwagi. Pochwała jest zawsze niewinna; wyłącznie pochlebstwo pachnie lokajstwem. Nie mając w zwykłym ogłoszeniu miejsca na wchodzenie we wszystkie szczegóły naszego wydawnictwa, powiemy tylko, że jego program, zatwierdzony przez władze, jest nadzwyczaj bogaty. Oto on:

PROGRAM

I. Dział literacki. Nowele, powieści, opowiadania, pamiętniki, wiersze itd.

II. Krytyka i noty bibliograficzne zarówno o rosyjskich, jak i zagranicznych książkach. Tutaj także znajdą się analizy nowych sztuk wystawianych na naszych scenach.

III. Artykuły o treści naukowej. Zagadnienia ekonomiczne, finansowe, filozoficzne, budzące zainteresowanie wśród współczesnych. Forma jak najbardziej popularna, dostępna także dla czytelników, którzy nie zajmują się specjalnie tymi problemami.

IV. Nowości z kraju. Rozporządzenia władz, wydarzenia w ojczyźnie, listy z guberni itp.

V. Przegląd wydarzeń politycznych. Pełne comiesięczne sprawozdanie z życia politycznego państw. Najnowsze wiadomości, polityczne wieści, listy korespondentów zagranicznych.

VI. Rozmaitości: a) niewielkie opowiadania, listy z zagranicy i z naszych guberni itp.; b) felieton; c) artykuły o treści humorystycznej.

Z powyższego spisu widać, że wszystko, co może interesować współczesnego czytelnika, znajduje się w naszym programie. Z artykułów o treści humorystycznej uczynimy specjalny dział przy końcu każdej książeczki.

Nie wymieniamy nazwisk pisarzy biorących udział w naszym wydawnictwie. Taki sposób przyciągania uwagi publiczności okazał się ostatnimi czasy całkowicie nieskuteczny. Widzieliśmy niejedno wydawnictwo, które zamieszczało głośne nazwiska wyłącznie w swoim ogłoszeniu. Chociaż my także moglibyśmy do naszego wstawić niejedno znane w naszej literaturze nazwisko, to jednak świadomie powstrzymujemy się przed tym, ponieważ przy całym szacunku dla naszych literackich znakomitości zdajemy sobie sprawę, że to nie one stanowią o sile czasopisma.

„Wriemia” będzie się ukazywać każdego miesiąca, w pierwszych dniach, w tomach od dwudziestu pięciu do trzydziestu arkuszy dużego formatu, o objętości zbliżonej do naszych dużych miesięczników.

przełożył Jacek Chmielewski

Fiodor Dostojewski

PRZEDMOWA DO PUBLIKACJIUWIĘZIENIE I CUDOWNA UCIECZKA JACQUES’A CASANOVY Z WENECKIEGO WIĘZIENIA (PIOMBI).EPIZOD Z JEGO PAMIĘTNIKÓW[1]

Książka Jacques’a Casanovy Mémoires de Jacques Casanova de Seingalt jest zupełnie nieznana w Rosji. Tymczasem Francuzi cenią Casanovę jako pisarza nawet bardziej od Lesage’a[2]. Tak wyraźnie, tak obrazowo odmalowuje on charaktery, postacie i wydarzenia swojego czasu, których był świadkiem, i tak proste, tak jasne i zajmujące jest jego opowiadanie! Szczegółowa analiza dzieła Casanovy zaprowadziłaby nas zbyt daleko. O jego książce nie da się opowiedzieć krótko. Dużego zaś artykułu o nim nie możemy obecnie zamieścić w naszym piśmie. Żeby jednak zapoznać czytelnika z tą znakomitą książką, wybieramy z niej tylko jeden epizod: Uwięzienie i cudowna ucieczka Jacques’a Casanovy z weneckiego więzienia. Epizod ten został przez niego wydany jako osobna książka i dopiero później włączony do pamiętników. Dodamy tylko, że fragment ten nie daje dokładnego pojęcia o całej książce, a i charakter Casanovy został w nim zarysowany wyłącznie z jednej strony, i do tego z najlepszej. Casanova jest jedną z najwspanialszych osobowości swojego wieku. Uosabia w całości ówczesnego człowieka swojego stanu, ze wszystkimi jego opiniami, odchyleniami, wierzeniami, ideałami, pojęciami moralnymi, z całym tym szczególnym poglądem na życie, tak wyraźnie odbiegającym od poglądu naszego XIX stulecia. W każdym razie jesteśmy przekonani, że dostarczamy czytelnikowi interesującej lektury. Dodamy tylko jeszcze, że ucieczka Casanovy z weneckiego więzienia Piombi wywołała wówczas w Europie ogromne poruszenie i uczyniła go sławnym. Ucieczka z tego więzienia jest praktycznie niemożliwa. To opowieść o tryumfie ludzkiej woli nad nieprzezwyciężonymi przeszkodami. Opowiadanie to, zaprezentowane w formie fragmentu, traci co prawda wiele ze swojej siły i atrakcyjności, lecz nie mamy możliwości opublikować całej książki. Znana jest ona z pewnych ekscentryczności, których otwarta prezentacja jest słusznie potępiana przez przyjętą w naszych czasach moralność. Tylko jeden epizod w całej książce nie zawiera owych ekscentryczności. Właśnie ten epizod prezentujemy teraz naszym czytelnikom.

przełożył Jacek Chmielewski

Fiodor Dostojewski

UWAGA DO ARTYKUŁUPROCES LACENAIRE’A[1]

Wydaje się nam, że dogodzimy czytelnikom, jeśli od czasu do czasu będziemy u siebie zamieszczać sprawozdania ze słynnych procesów karnych. Pomijając już fakt, że są one bardziej zajmujące od wszelkich powieści, rzucają bowiem światło na ciemne strony ludzkiej duszy, których sztuka nie lubi dotykać, a jeśli dotyka, to mimochodem, w formie epizodu – pomijając już ten fakt, lektura takich sprawozdań będzie, tak nam się wydaje, pomocna dla rosyjskich czytelników. Sądzimy, że oprócz teoretycznych rozważań publikowanych tak często w naszych pismach pomocne dla naszych czytelników byłoby także poznanie praktycznego, rzeczywistego zastosowania owych teorii w różnych procesach na Zachodzie. Będziemy wybierać procesy najbardziej interesujące. Ręczymy za to. W prezentowanym procesie rzecz dotyczy fenomenalnej, zagadkowej, strasznej i interesującej osobowości. Niskie instynkty i małoduszność w obliczu nędzy uczyniły człowieka tego przestępcą, on zaś ośmiela się kreować siebie na ofiarę swojego wieku. I wszystko to z bezgraniczną próżnością. To typ próżności doprowadzonej do ostatniego stopnia. Proces był prowadzony ofiarnie i bezstronnie, przekazany został z dokładnością dagerotypu, rysunku fizjologicznego...

przełożył Jacek Chmielewski

Fiodor Dostojewski

„GWIZDEK”[1] I „RUSSKIJ WIESTNIK”[2]

Dopiero co mówiłem o szczerości. Jestem całkowicie pewien, że artykuł „Russkiego Wiestnika” Kilka słów zamiast kroniki współczesnej w pierwszym numerze za bieżący rok jest zupełnie szczery, niemniej zrobił on na mnie nadzwyczaj dziwne wrażenie. Jest w nim jakieś rozdrażnienie, można nawet powiedzieć: jakaś namiętność, wypływająca oczywiście ze szlachetnego oburzenia, ale jednocześnie jakoś szkodząca sprawie. Mówi się przecież, że porywy namiętności są zgubne; to wręcz komunał. Oto w czym rzecz: w artykule tym „Russkij Wiestnik” zawiadamia swoich czytelników (których ma bardzo wielu i daj mu Boże jeszcze więcej, gdyż „Russkij Wiestnik” wart jest lektury), że w bieżącym roku w „Russkim Wiestniku” następuje zmiana w sposobie wydawania pisma: jego „Sowriemiennaja Letopis”, zachowując jak dawniej charakter przede wszystkim polityczny, zyskała samodzielność jako osobne wydawnictwo, zresztą ściśle powiązane z „Russkim Wiestnikiem”, a zamiast tego działu w samym „Russkim Wiestniku” pojawi się od tego roku dział krytyczny. Według mnie to bardzo dobrze. Pozostaje tylko czekać, co nowego powie „Russkij Wiestnik” w swoim nowym dziale. Jego drugi numer właśnie się ukazał z ciągle jeszcze niepozornym działem bibliograficznym, ale poczekamy, jesteśmy cierpliwi. Teraz zaś chciałbym zwrócić uwagę czytelników na dopiero co wymieniony przeze mnie artykuł w pierwszym numerze „Russkiego Wiestnika”, który można traktować jako coś w rodzaju słowa wstępnego do jego przyszłej działalności krytycznej. Artykuł zaczyna się od powiadomienia, że na początku działalności „Russkiego Wiestnika”[3] inne pisma stawiały mu przez jakiś czas zarzut, że w niewielkim tylko stopniu zajmuje się on krytyką literacką; później zarzut ten przestał się pojawiać, a pisma, które go wysuwały, same ograniczyły swoją krytykę literacką, przeznaczając znacznie więcej miejsca na tematykę polityczną. Na tej podstawie, dodam od siebie, czytelnik może się przekonać, że „Russkij Wiestnik” jako pierwszy odgadł potrzebę albo, lepiej rzecz ujmując, zbędność naszej krytyki w danym momencie i przepędził ją z rosyjskiej literatury, z czego nasze mało przenikliwe pisma przez długi czas czyniły mu zarzut, ale ostatecznie zorientowały się, że krytyka w obecnych czasach jest rzeczą zbędną, i wprowadziły tematykę polityczną, oczywiście za przykładem „Russkiego Wiestnika”. Rosyjskie pisma zrobiły dobrze; mądrzy ludzie zawsze są naśladowcami. Pomyślcie tylko, jak mało wiemy o współczesnej rzeczywistości! Ja sam przecież dotychczas myślałem, że dział polityki pojawił się w rosyjskich pismach wcale nie dlatego, że zaczęły one naśladować „Russkij Wiestnik”, lecz po prostu w następstwie poszerzenia pola działania literatury rosyjskiej kilka lat temu. Ale na poznawanie dobrych rzeczy nigdy nie jest za późno. Dalej „Russkij Wiestnik” powiadamia, że w ówczesnych pismach zanikł również obyczaj literackiego przyglądania się sobie nawzajem, to znaczy dowodzenia przez „Sowriemiennik”, że „Otieczestwiennyje Zapiski” są do niczego, a przez „Otieczestwiennyje Zapiski” – że do niczego jest „Sowriemiennik”. Otóż gdy tylko zaczął się ukazywać „Russkij Wiestnik”, obyczaj ten natychmiast znikł. „W pierwszym roku istnienia »Russkiego Wiestnika« wskazaliśmy na tę cechę naszych literackich obyczajów – mówi artykuł »Russkiego Wiestnika« – na ów kwitnący wówczas w pismach proceder: pod pozorem literackiej krytyki przyciągać do siebie publiczność. Zwyczaj ten wówczas ustał, ale na krótko, natura wzięła górę”. Tak więc ze słusznych i w najwyższym stopniu świadomych słów autora artykułu widać, że to właśnie „Russkiemu Wiestnikowi” nasza literatura zawdzięcza również zniszczenie owego śmiesznego przyglądania się sobie nawzajem, chociaż niestety nie na długo, gdyż natura rosyjskich pism wzięła górę. Żal mi oczywiście rosyjskich dziennikarzy z powodu ich natury; ale co się tyczy czasopiśmienniczej krytyki, zniszczonej przez „Russkij Wiestnik” ku mojemu przerażeniu, a nawet wstydowi, to jednak nie we wszystkim się z nim zgadzam. Przecież czasopisma zespoliły literaturę. I tak, jeśli w „Otieczestwiennych Zapiskach” pojawi się wspaniały artykuł, to przecież wydawca innego pisma z czystego obowiązku powinien wskazać go publiczności. Przy tym są dziwni dziennikarze i ich współpracownicy, którzy wręcz kochają literaturę i sympatyzują z jej przejawami w porywach swojej niedoświadczonej, ale gorącej młodzieńczości; aż ciągnie, żeby porozmawiać o nowym interesującym literackim zjawisku, i oto nagle rozsądek zmusza wszystkich do milczenia. Wyszła na jaw jakaś dziwna sprzeczność. Przedtem przyglądano się sobie nawzajem dla przyciągnięcia do siebie publiczności, a teraz milczy się nawzajem o sobie być może także po to, by przyciągnąć do siebie publiczność. Dlatego wydaje mi się, że nie powinno się napadać na wzajemne przyglądanie się sobie, lecz na stronniczość i nierzetelność takiego przyglądania się. Wyszło tak, jak gdyby wszyscy dziennikarze, wyrugowawszy wzajemne przyglądanie się i uznawszy je za śmieszne i niedorzeczne, przyznali się przed całą publicznością, że nie są zdolni do bycia bezstronnymi i sumiennymi; tym samym przyznali się jak gdyby przed całą publicznością, że także wcześniej, kiedy wzajemne się sobie przyglądali, byli nieobiektywni i nierzetelni, i obserwowali się nawzajem wyłącznie po to, by przyciągnąć publiczność. Dziwne przyznanie się, nawet, jak na mój gust, nieco śmieszne, chociaż oczywiście godne uznania, ujawnia bowiem wielką szczerość. Nie wiem jednak, dlaczego – może wskutek mojego młodego wieku – wydaje mi się, że można wzajemnie przyglądać się sobie i pozostać uczciwym i sumiennym. I byłoby to z pożytkiem dla literatury, a przy tym byłby to także dobry moralny przykład. Przecież publiczność zobaczy teraz, kto jest stronniczy, a kto bezstronny, zrozumie to i będzie szanować zarówno literaturę, jak i literatów. Byłoby to nawet coś w rodzaju złotego wieku. Zgadzam się, że jest to zbyt młodzieńcza myśl... Ale, rzecz dziwna, przecież „Russkij Wiestnik” twierdzi, że chociaż obyczaj ten ustał zaraz po jego ujawnieniu, to jednak nie na długo, i że ostatecznie natura wzięła górę. Wydaje mi się nawet, że natura „Russkiego Wiestnika” także wzięła górę. Strasznie jest on na przykład zły na „Gwizdek” i przy tym rzeczowo, jak najbardziej rzeczowo, porządnie! i swoje pierwsze słowo wstępne zaczyna od nienawiści do „Gwizdka”. Pełno u niego „Gwizdka”, w każdym fakcie naszej literatury widzi on „Gwizdek”, także w historii, nawet na przyszłość Rosji „Gwizdek” ma, wedle jego mniemania, straszny wpływ!... Ale co ja robię! Wygadałem się! Zresztą, skoro się już wygadałem, to zauważę nawiasem, że właśnie to jest owa namiętność, owa drażliwość posunięta do namiętności, która tak mnie uderzyła w artykule „Russkiego Wiestnika”. Ale czytelnik sam to zobaczy: razem z nim przeczytamy ów artykuł. Będziemy kontynuować lekturę.

A zatem natura wzięła górę – mówi artykuł – wyzwiska wróciły, tyle tylko, że już nie literackie, zrzuconą maskę literackich wyznań wstyd było podnieść, i do głosu doszły wyznania bardziej szczere, prostszą drogą zmierzające do celu, otwarły się kramy z piosenkami i bez piosenek, z gwizdem, a nawet ze skomleniem, jak wyraził się niedawno jeden z owych gwizdalskich. [Tutaj pojawia się odsyłacz: „Sowriemiennik” nr 1. Spodziewaliśmy się, że to „Sowriemiennik”]. Czyż nie jest to jeden z dowodów, że nasze czasy nie są do końca czasami literackimi?

Smutne zjawisko, naprawdę smutne zjawisko. Co jednak należy zauważyć: owe kramy z piosenkami i z gwizdalskimi, ze skomleniem itp. zostały niepotrzebnie wymienione przez oburzające się pismo w liczbie mnogiej. „Gwizdek” w ścisłym, jeśli można tak powiedzieć, oficjalnym sensie, jest u nas jeden – w „Sowriemienniku”. Jeśli „Russkij Wiestnik” nie posługuje się tutaj znaną figurą retoryczną polegającą na użyciu liczby mnogiej zamiast pojedynczej – nasi Puszkinowie, nasi Lermontowowie, nasze gwizdki itp. – to odważyłbym się zwrócić mu uwagę, że już samym tym zabiegiem nadaje on owemu przykremu „Gwizdkowi” zbyt wielkie znaczenie. Nie ośmielam się rozstrzygać (jestem zbyt młody), wydaje mi się jednak, że tak poważne, tak rzeczowe pismo jak „Russkij Wiestnik” mogłoby nie zwracać najmniejszej uwagi na ów „Gwizdek”; a tymczasem „Russkij Wiestnik” aż dwoi się w oczach z oburzenia (szlachetnego, oczywiście). Już wszędzie widzi on „Gwizdek”; „Gwizdek” mnoży się w jego oczach; przeobraża się w całe kramy. Mało tego, czcigodne pismo całą naszą literaturę mierzy miarą „Gwizdka” i konstatuje, także na podstawie „Gwizdka”, że nasze czasy „nie są do końca czasami literackimi”. Jeśli już miałbym wypowiedzieć swoją opinię, to według mnie nasze czasy są właśnie literackie; „Gwizdek” zaś w żadnym razie nie stanowi dowodu ich nieliterackości. Podążajmy jednak dalej za artykułem.

Artykuł mówi, że dotychczas „Russkij Wiestnik”, chcąc nadążyć za charakterem czasów, powstrzymywał się przed zainteresowaniami i pytaniami o charakterze bardziej ogólnym i teoretycznym, którym nie sprzyjały czas ani zapotrzebowania społeczeństwa. Czy teraz nastąpiły inne czasy, czy pojawiły się nowe zadania, czy wyczuwa się w społeczeństwie potrzebę innych zainteresowań poza czysto praktycznymi, powiązanymi z wysiłkiem obywatelskiego budowania i obywatelskiej przemiany – tego „Russkij Wiestnik” nie rozstrzyga; sądzi jednak, że do pewnego stopnia istnieje owa potrzeba... i następnie ogłasza, że w odpowiedzi na ową potrzebę otwiera właśnie u siebie nowy dział krytyki i bibliografii.

Bardzo się z tego cieszę. Co prawda, ostatnimi laty jak gdyby nie w głowie nam była literatura. Wszystko u nas jak gdyby się poruszyło, jak gdyby do czegoś się zbierało. Jak gdybyśmy nagle odkryli Amerykę. Oczekiwań, nadziei była cała masa. Powoli jednak może nie uspokoiliśmy się, może nie rozczarowaliśmy się, ale przestaliśmy oczekiwać czegoś natychmiastowego. Nagle odkryliśmy, że pod nami jak gdyby nie było gruntu, nie było mentora w sensie siły dośrodkowej; że nie zgodziliśmy się odnośnie do czegoś, że czegoś jeszcze nie potrafimy, jednym słowem, obwinialiśmy samych siebie, i poniekąd niepotrzebnie, ponieważ, według mnie, wszystko brało się z tego, że jesteśmy dyletantami. W istocie mamy na przykład potrzeby, i chociaż o nich mówimy, to jednak jakoś nie tak jak w innych miejscach, gdzie natychmiast pojawia się sens, a każdy mówiący jest zainteresowany tak, jak tylko można być zainteresowanym we własnej sprawie. My tymczasem, chociaż z tymi samymi potrzebami, to jednak zmuszeni byliśmy do mówienia o nich w sposób abstrakcyjny, pod postacią sztuki dla sztuki, ćwiczyliśmy się w dialektyce, mówiliśmy o tym, co wzniosłe i piękne... I tylko o tym. Prawdą jest, że w tym czasie po prostu się uczyliśmy; oto na przykład „Russkij Wiestnik”: uczył nas niestrudzenie, mówił i o sądach, i o przysięgłych, i o więzieniach, i o wspólnocie, i o policji; nawet przyjemnie było słuchać, stojąc na stronie. Ale też na tym się kończyło, że słuchaliśmy na stronie. Wasze spory, zapały, wasza dialektyka, wasza polemika pozostawały dla nas jedynie książką, i dlatego właśnie pobrzmiewały czymś książkowym, nie życiowym. Jak gdyby również i pod wami nie było prawdziwego gruntu, jak gdybyście także i wy znajdowali się poza prawdziwym życiem. I coraz bardziej wiało od was takim oratorstwem, palmerstoństwem, cavourstwem[4]... Mieliście na przykład bardzo dobry dział polityki, a w gruncie rzeczy na co nam polityka? Ot, ładniutka zabawka. Czytałem artykuły pana Gromieki z nadziejami i przyjemnością; z przyjemnością czytałem nawet o chodnikach posypanych piaskiem w lipcu na polecenie policjanta[5]. Było to napisane bardzo mądrze; ale gdyby mądry człowiek, który napisał ów demaskatorski artykulik, miał się czym zająć, nie rozciągnąłby go na tyle stronic, co było dość śmieszne. Wyciągnąłem stąd wniosek, że jeśli mamy u nas do czynienia z działalnością nie do końca dyletancką, to jest to działalność literacka. Mało tego, jeszcze całkiem niedawno, dziesięć lat temu z kawałkiem, literacka działalność była dla nas czymś tak pożytecznym, że nawet weszła w nasze życie i bardzo szybko przyniosła wspaniałe owoce; powstało wówczas całe nowe pokolenie, niezbyt liczne, ale godne zaufania; spoiły je nowe przekonania; przekonania te stały się organiczną potrzebą społeczeństwa, coraz bardziej się rozwijały... Miało to miejsce w ostatnim okresie działalności Bielińskiego. Jednym słowem, literatura stawała się organiczną częścią życia. Oto dlaczego wydaje mi się, że literacka krytyczno-syntetyczna, jeśli można się tak wyrazić, działalność naszych autorów także i dzisiaj byłaby dla nas czymś naprawdę przyjemnym. Jesteśmy tak rozproszeni, pragniemy moralnego przekonania, orientacji... Widzimy nawet, że powinniśmy jeszcze bardzo dużo zrobić w tym kierunku i że nie zrobiono w tym kierunku jeszcze bardzo wielu rzeczy. Oto dlaczego sądzę, że obecne czasy są jak najbardziej literackie: otóż są to czasy wzrostu i wychowania, świadomości, czasy moralnego rozwoju, którego ciągle nam jeszcze brakuje. Oświecenia, oświecenia za wszelką cenę, jak można najszybciej i z obu stron: z naszej strony i ze strony tych, których prawa obywatelskie zostały niedawno, za sprawą miłosiernej woli, tak bardzo poszerzone. Wydaje mi się nawet, że bez moralnego oczyszczenia, bez wewnętrznego rozwoju – żadne specjalności, ani Palmerstony, ani Gromieki, ani nawet demaskatorzy posypywania piaskiem nie wnikną głęboko w naszą świadomość; oczywiście, oni także przyczyniają się do moralnego rozwoju, nawet bardzo; ale jednocześnie przydałoby się coś bardziej syntetycznego, nawet bardzo by się przydało. Szkoda, że nie potrafię tego wyartykułować. Wydaje mi się nawet, że obecnie nawet tak zwana literatura piękna, jakakolwiek – na przykład Puszkin, Ostrowski, Turgieniew – ciągle jeszcze jest dla nas pożyteczniejsza od najlepszych nawet politycznych działów i premiers-Moscou[6] naszych czasopism. (Jezus Maria! Co też ja nagadałem! Ale – słowo nie wróbel: wyleciało, nie zawrócisz). Dlatego zresztą myślałem w ten sposób, że zawsze wierzyłem w moc humanistycznego, wyrażonego estetycznie wrażenia. Wrażenia gromadzą się stopniowo, rozwijają się, przebijają uczuciową skorupę, wnikają w samo serce, w samą istotę, i kształtują człowieka. Słowo – słowo to wielka rzecz! A humanistycznie ukształtowany człowiek nieco lepiej przyswaja sobie także wszystkie inne specjalności. I właśnie taki człowiek nie do końca jeszcze ukształtował się u nas – oto nieszczęście! Specjalności z kolei, chociaż je rozumiemy, jakoś nie są jeszcze przez nas przyswajane. Oczywiście, specjalności także i obecnie są rzeczą niezbędną. To nauka. Rzecz niezbędna, rzecz niezbędna! To jedna z najważniejszych rzeczy. Ale jedno jest dobre i drugie jest dobre. Czymś najlepszym byłoby, gdyby wszystko istniało razem, w harmonijnej zgodzie. Co się zaś tyczy literatury, to tylko w niej jednej nie wydajemy się dyletantami. Oczywiście, literatura i wszystkie jej wrażenia z pewnością nie tworzą wszystkiego, ale sprzyjają tworzeniu wszystkiego. To prawda, wówczas był Bieliński, a obecnie tak sympatycznego człowieka nie ma. Bagatela! A tymczasem nowy człowiek powiedziałby nam pewnie coś nowego, uspokajającego. Czy poczekać, co powie „Russkij Wiestnik”. Ale „Russkij Wiestnik” jeszcze nie uruchomił nowego działu, a już zaczyna mówić dziwne rzeczy. Oto co mnie zaskakuje, a nawet w jakimś sensie rozczarowuje. Zaczął on mówić o tym, jaki charakter będzie mieć ich nowy dział, i natychmiast skupił się znowu na „Sowriemienniku” i na jego „Gwizdku”; można nawet pomyśleć, że „Russkij Wiestnik” wprowadza u siebie nowy dział wyłącznie po to, by zrobić na złość „Sowriemiennikowi” i jego „Gwizdkowi” – niedorzeczna myśl, której, po prawdzie, powinienem się wstydzić. I zresztą wstydzę się jej i z całych sił staram się w nią nie wierzyć. Nawiasem, o „Sowriemienniku” mówi się w „artykule” to, co mówią o nim teraz wszyscy[7]; ale temperatura, ale namiętność artykułu mimo woli porażają:

Tylko nieefektywna, martwa i bezsilna literatura – mówi artykuł – grzebie się we własnych swarach, nie widząc poza sobą świata Bożego, i zamiast żywymi sprawami zajmuje się biciem piany albo domowymi porachunkami, drobnymi intrygami i plotkami.

Mocno powiedziane, ale prawdziwie. Chyba się zgodzicie. I dalej:

Zarzut braku literackich rozpraw w naszym wydawnictwie wysuwały właśnie te pisma, w których z tępym doktrynerstwem albo z chłopięcym zawadiactwem głoszono teorię pozbawiającą literaturę wszelkiej wewnętrznej siły, obrzucano błotem wszystkie literackie autorytety, Puszkinowi odmawiano miana narodowego poety... itd., itd.

I dalej:

Numery owych pism, w których żądano od literatury całkowitego samowyrzeczenia, gdzie w imię sprawy i praktycznych interesów niszczono wszystko, bez różnicy i sensu, numery owych pism w połowie wypełnione były najbłahszymi literackimi rozważaniami i plotkami, bezinteresownymi albo interesownymi ćwiczeniami w sztuce dla sztuki. Żadna literatura na świecie nie obfituje w taką liczbę literackich skandali jak nasza maleńka, uboga, dopiero co narodzona literatura, literatura bez nauki, która dopiero całkiem niedawno wypracowała sobie własny język. To oczywiste, że zajmowanie się tego rodzaju literaturą nie jest oznaką niczego dobrego, wyrazem jakiejś siły, lecz przeciwnie, jest oznaką bezsiły i wyrazem mierności.

Wydaje mi się, że „Russkij Wiestnik” wypowiada sądy pod zbytnim wpływem gniewu, a może nawet jakiejś beznadziei. Szkoda. Wydaje mi się, że zbyt dużo miejsca w rozwoju rosyjskiej literatury rezerwuje on dla skandali. Doprawdy tak. Wydaje mi się nawet, że nasze literackie skandale tylko częściowo biorą się z bezsiły i mierności, i ciągle jeszcze trzymam się myśli, że ich sprawcami są tuzy i filary naszej literatury, te właśnie, które najgłośniej krzyczą przeciwko nim. I są tego przyczyny; przedstawię je poniżej. Co prawda po części powstają one, jak się wydaje, także dlatego, że nie da się na to nic poradzić. Młoda krew się burzy. Niepokój, potrzeby życia, potrzeba czegoś, potrzeba samego choćby tylko poruszania się – i oto mamy skandaliki. Chociaż są one marne, to mimo wszystko nie są oznakami jakiejś bezsiły i mierności. A tymczasem ta część skandali, i to ta największa, która obciąża sumienia literackich tuzów i filarów, ta i owszem, może być oznaką ich bezsiły i mierności, chociaż pośród owych filarów jest całe mnóstwo ludzi, którzy nie są mierni, lecz przeciwnie, są bardzo mądrzy i mogliby być bardzo pożyteczni. Zjada ich jednak jakaś ambicja. Wszystko to rozpadło się na kółka, na parafie. Wszystko to gotowe jest, jak już gdzieś wyżej powiedzieliśmy, uważać swoje domowe pranie za interes całej ludzkości. Każdy uważa siebie za punkt wyjścia, za zbawienie, powszechną nadzieję. Każdy pcha się na tryumfatora. Mądrych ludzi jest wielu i ich czas właśnie nadszedł – wszyscy zwracają się w ich kierunku, wszyscy oczekują od nich i rozwiązań, i wskazówek, w nich pokłada się nadzieję; a oni, gdy tylko domyślili się, że nadszedł ich czas, to znaczy domyślili się, że są drogowskazem i stali się potrzebni społeczeństwu, natychmiast zboczyli z drogi. Przedtem głosili humanizm i wszystkie możliwe cnoty, ledwo jednak rzecz zaczęła ich dotyczyć w sposób praktyczny, pobili się – gdzież podziały się wszystkie ideały! Gotów jestem działać, mówi jakiś filar, ale pod warunkiem, że będzie się mnie uważać za centrum, wokół którego kręci się cały wszechświat. Potrzeba olimpizmu, palmerstoństwa zadręcza naszych literackich kacyków aż do śmieszności, do karykaturalności. Pewien utalentowany pisarz nagle w biały dzień wariuje i krzyczy na złodzieja: „Ratunku!”.

Ukradli plik moich wierszy![8]

Inny, bezapelacyjnie mądrzejszy człowiek spotyka się z innym literatem i długo waha się, co mu podać: palec czy dwa palce, ażeby, jak powiada, nie uznał mnie za równego sobie; a nuż przez głupotę weźmie i uzna. Trzeciego wygwizdali, i sprawa skończona! To znaczy, że wszystko upada, wszystko się wali, nastaje koniec świata – wygwizdali mnie! Owa mania uważania siebie za centrum wszechświata i wyjaśniania światowych wydarzeń za pomocą swoich domowych okoliczności przypomina mi niedawne przyjęcie Lacordaire’a[9] do Akademii Francuskiej. Guizot[10], odpowiadając na jego przemówienie i przypominając w swoim wystąpieniu, jak wspaniałe mowy pogrzebowe wygłaszał Lacordaire i nad jak znakomitymi nieboszczykami, dodał: „Jak gdyby sama Opatrzność wybierała dla pana nieboszczyków godnych pańskiego krasomówstwa i pańskie krasomówstwo okazało się godne takiego wyboru”. Cóż za nonsens, po prostu bzdura! Pomyśleć tylko, że Opatrzność specjalnie będzie dobierać dobrych nieboszczyków wyłącznie po to, ażeby ojciec Lacordaire miał okazję zabłyszczeć nad nimi swoim krasomówstwem! Tfu, jakież głupstwo! I powiedział to Guizot – człowiek mądry. Smutny przykład, że także mądry człowiek może niekiedy okropnie skłamać, i nawet z zimną krwią. A co będzie się dziać, kiedy zawładnie nim namiętność? Ale spójrzmy na naszych: wydaje mi się, z racji moich młodych lat rzecz jasna, że całe to rozdrobnienie, a za nim również i skandale biorą się po części z tego, że rozpleniło się u nas ponad miarę jednakowo mądrych ludzi; niech będzie nad nimi jeden, najmądrzejszy, może jakoś by mu się podporządkowali, i wszystko by się wówczas ułożyło. Ale żarty na bok, nie ma człowieka – to przede wszystkim, nie ma centrum, nie ma gorącej, szczerej duszy, nie ma nowej myśli, ale przede wszystkim – człowieka, człowieka nade wszystko! Są książki, są zasady humanizmu, jest rejestr wszystkich cnót, jest wielu mądrych ludzi dziedziczących genialną myśl i wyobrażających sobie, że dzięki temu sami są geniuszami – oto co jest. Ale to za mało. W takiej sytuacji nawet na dobrej drodze trzeba będzie winić samych siebie, zamiast twierdzić, że drogi są złe.

Wszystko to teraz nagadałem tylko tak sobie, dla ćwiczenia w stylu i wymowie; i rozumie się, wszystko to w żadnym razie nie dotyczy „Russkiego Wiestnika”. Przeciwnie, wiele od niego oczekujemy. Wydaje mi się tylko, że trochę się zagalopował, mówiąc o rosyjskiej literaturze, a nawet besztając ją za to, że jest ona „maleńką, ubogą, dopiero co narodzoną literaturą, literaturą bez nauki, która dopiero całkiem niedawno wypracowała sobie swój własny język” – najwidoczniej „Russkij Wiestnik” był poirytowany, chciał wyładować na kimś swój gniew; nawinęła się literatura – dostało się literaturze; no cóż, lepiej się nie nawijać. Wydaje mi się także, że nasza literatura, chociaż nowa, chociaż niedawna, to jednak wcale nie jest taka mizerna. I bynajmniej nie jest uboga: mamy Puszkina, mamy Gogola, mamy Ostrowskiego i to już jest literatura. W pisarzach tych jest już widoczna ciągłość myśli, a myśl ta jest silna, ogólnonarodowa. Oprócz tych pisarzy jest jeszcze wielu, zarówno dawnych, jak i nowych, których nie odtrąciłaby żadna europejska literatura. I czy naprawdę zjawisko Puszkina wykształciło nam sam tylko język? Czyż naprawdę „Russkij Wiestnik” nie dostrzega w talencie Puszkina potężnego uosobienia rosyjskiego ducha i rosyjskiej istoty? Literatura bez nauki, mówicie; ale za to ze świadomością, odpowiadam na to, i ta świadomość, chociaż młoda, choć nieukształtowana, rozpoczyna się z rozmachem i jest już godna zaufania. Już dawno wypowiedziano u nas nasze rosyjskie słowo. Błogosławiony, kto umie je odczytać. Dlaczego wychwalacie Puszkina, dlaczego mówicie wyżej, że jest on narodowym poetą, skoro uznajecie w nim samo jedynie mistrzostwo języka? Czy aby nie dlatego pochwaliliście Puszkina, że chcieliście powiedzieć cokolwiek, byle tylko zrobić na złość „Sowriemiennikowi”?[11] Nie wierzę w takie podejrzenie! Haniebna myśli, zostaw mnie! Po prostu najzwyczajniej rozgorączkowaliście się; poczekam, aż będziecie bardziej zimnokrwiści.

Niestety jednak, ku mojemu przerażeniu, „Russkij Wiestnik” nie staje się zimnokrwisty, przeciwnie, jest coraz bardziej rozdrażniony i co w tym wszystkim najbardziej przykre, przyczyną tego jest znowu ten sam „Gwizdek”. Przykry „Gwizdek”! A ileż on jeszcze u nas w przyszłości spowoduje nieszczęść? Osądźcie sami. Dopiero co „Russkij Wiestnik” zaczął rozmowę o tym, jak mało skuteczna okazuje się wymuszona jedność plemiennych właściwości i jak, przeciwnie, łatwo i z powodzeniem urzeczywistnia się ona za sprawą swobodnego rozwoju sił moralnych; dopiero co zaczął on, na przykład, mówić o smutnej sytuacji plemion słowiańskich i ich narzeczy, i dla kontrastu o komfortowej sytuacji plemion niemieckich i ich języka, i oto nagle konstatuje:

Tymczasem w świecie słowiańskim, zapomnianym albo zdławionym przez historię, do dnia dzisiejszego żaden z plemiennych pierwiastków nie stał się jeszcze bezsporną potęgą, nie uzyskał przewagi nawet nad najbliższymi elementami. Rosja to bezsprzecznie wielka państwowa potęga, straszny masyw zalegający na niezmierzonym obszarze Europy i Azji, czym jednak jest naród rosyjski? Czym jest literatura rosyjska, sztuka rosyjska, myśl rosyjska? Czy korzystną rzeczą dla Rosji będzie, jeśli naród rosyjski i rosyjskie słowo pozostaną w tyle za wszystkimi innymi europejskimi narodami i wszystkimi innymi europejskimi słowami? Czy dobrą rzeczą dla Rosji będzie, jeśli pozostaniemy wiecznymi smarkaczami, wiecznymi gwizdalskimi, zdolnymi zajmować się jedynie błahymi sprawami, drobnymi plotkami i skandalami?

Mój Boże! – wołam – czyżby rzeczywiście „Gwizdek” miał aż tak ogólnonarodowe znaczenie dla rosyjskiego życia i dla rosyjskiej przyszłości? Od tak wielkich zagadnień przechodzić prosto do „Gwizdka” i odnajdywać w nim jedynie zawiązywanie i rozwiązywanie wszystkich rosyjskich wątpliwości! Czy rzeczywiście cała Rosja, całe rosyjskie społeczeństwo zmieniło się w gwizdek? Oczywiście nie jest korzystnie pozostawać w tyle za wszystkimi, jednak Rosja, jestem o tym przekonany, my wszyscy jesteśmy o tym przekonani, bynajmniej nie uważa za coś korzystniejszego przekształcenia wszystkich swoich mieszkańców w gwizdalskich i zupełnie niepotrzebnie zadajecie całemu rosyjskiemu społeczeństwu takie właśnie pytanie. Być może nawet nie wie ono, co to takiego ów „Gwizdek”. A tymczasem ten „Gwizdek” najwyraźniej nie daje wam spokoju; nie daje wam spać; widzicie go wszędzie, spotykacie go wszędzie, niczego poza nim nie dostrzegacie. Tłumaczy to także wasze poprzednie pytania. Zostawiam na boku wasze przypuszczenie, jakoby Rosja nie wzniosła się jeszcze ponad żaden słowiański naród; nie można jednak się nie odnieść do waszego pytania: „Czym jest naród rosyjski?”. Dziwne, że go nie dostrzegacie. Oczywiście siedząc w gabinecie, trudno cokolwiek zauważyć, nawet przy wielkiej uczoności. Okoliczności powinny zmusić nas do tego, byśmy pożyli razem z narodem i chociaż przez chwilę bezpośrednio, praktycznie, a nie z góry, nie w założeniu jedynie, dzielili z nim jego zainteresowania; wówczas być może poznamy naród i jego charakter – to, co kryje on w sobie, do czego jest zdolny, jakie są jego pragnienia, świadome i ciągle jeszcze nieuświadomione, a poznawszy naród, być może poznamy jego narodowość, jak również to, co narodowość ta obiecuje, a także to, co z owych obietnic, na mocy konieczności, rozwinie się i wypełni. Trudno poznać naród rosyjski, nie należąc do niego bezpośrednio i nie pożywszy z nim jego życiem. A jeśli z nim pożyjecie, to jego charakter odciśnie w waszej duszy tak silne piętno, tak dla was odczuwalne, że już nigdy potem nie utracicie wiary w niego. Naród rosyjski oddzielił się od swojej najwyższej warstwy, rozszedł się z nią już w czasach reformy[12]. Od tamtej pory ciężkie warunki, systematycznie likwidowane w naszych czasach, jeszcze bardziej umocniły ów podział. I dlatego tak trudno w naród wniknąć. Rozmawia on z nami, służy nam, nieprzerwanie znajduje się koło nas, tymczasem my go nie znamy. Czy naprawdę jednak nie uderzyły was przynajmniej same fakty: jedność języka na ogromnym obszarze Rosji, jedność przyzwyczajeń, zwyczajów, wnioskowania, zasad, nadziei i rozwoju umysłowego? Spójrzcie, jak są one jednolite nawet w swoich odchyleniach, w swoich tajemniczych i niekiedy pokracznych zaburzeniach myślenia i wysiłkach świadomości, zawsze jednak silnych i głębokich, jeśli chodzi o swe podstawy. Nie, w tym narodzie kryje się myśl, i to wielka myśl, i być może szybko znajdzie ona sposób na wyrażenie samej siebie. Nie rozumiem, co mieliście na myśli, zadając swoje pytanie: czym jest naród rosyjski? Czy nie to, że do tej pory nie ujawnił się on w pełni? Ale przecież to nie jego wina. Ujawnił on jedynie w historii swoją bezgraniczną moc oporu i samoobrony; ale przecież samo to już wystarczy, wziąwszy pod uwagę wszystkie niesprzyjające okoliczności historyczne, i chociaż nie rozwinął się on jeszcze w należytym stopniu, to jednak nie jest to powód, by w niego wątpić. Można przynajmniej z pewnością powiedzieć, że „Gwizdek” nie będzie miał na niego żadnego wpływu i w związku z tym nie ma się czego bać. Pytacie: gdzie jest rosyjska nauka? Jeśli chodzi o naukę, to powiem tylko tyle, że wedle mojego przekonania nauka powstaje i rozwija się wyłącznie w życiu praktycznym, to znaczy wraz z praktycznymi interesami, nie zaś pośród abstrakcyjnego dyletantyzmu i wyobcowania z pierwiastka narodowego. Oto dlaczego do tej pory nie było u nas rosyjskiej nauki. Co do tego macie rację. Ale pytając: „czym jest rosyjska literatura, rosyjska sztuka, rosyjska myśl?” – zdecydowanie nie macie racji. Rosyjska myśl objawiła się już na bardzo wiele sposobów. Trzeba tylko uważniej patrzeć, bardziej bezpośrednio odnosić się do faktów, trzeba trochę mniej abstrakcyjności, gabinetowości; nie należy mieszać swoich osobistych interesów z interesami społecznymi, a wówczas można dostrzec bardzo wiele. Rosyjska myśl znalazła już odzwierciedlenie w rosyjskiej literaturze, i do tego tak owocnie, tak dobitnie, że trudno byłoby, jak się wydaje, nie zauważyć rosyjskiej literatury, wy tymczasem pytacie: „czym jest literatura rosyjska?”. Uzyskała ona samoistność poczynając od Puszkina. Weźcie pod uwagę tylko jedną rzecz w Puszkinie, tylko jedną jego właściwość, nie wspominając o pozostałych: zdolność do wszechświatowości, wszechczłowieczeństwa, wszechodzewu. Przyswaja on sobie wszystkie literatury świata, rozumie każdą z nich do tego stopnia, że odzwierciedla ją w swojej poezji, ale w taki sposób, że sam jej duch, same jej najskrytsze tajemnice i właściwości przedostają się do jego poezji, tak jakby to on sam był Anglikiem, Hiszpanem, muzułmaninem albo obywatelem starożytnego świata. Naśladownictwo, powie ktoś, brak własnej myśli. Ale przecież tak się nie naśladuje. W każdym przypadku jawi się on jako un maître[13]; tak naśladować oznacza tworzyć samemu, nie naśladować, lecz kontynuować. Czy naprawdę takie zjawisko wydaje się wam czymś niesamodzielnym, znikomym, wydaje się wam niczym? W jakiej literaturze, od początku istnienia świata, znajdziecie taką zdolność wszechrozumienia, takie świadectwo wszechczłowieczeństwa i co najważniejsze, w tak doskonałej artystycznie formie? I właśnie to, być może, jest najbardziej podstawową właściwością myśli rosyjskiej; posiadają ją także inne narody, jednak w najpełniejszy sposób wyraża się ona tylko w narodzie rosyjskim, a w Puszkinie wyraziła się w zbyt mistrzowski, zbyt doskonały sposób, ażeby w nią nie uwierzyć. (Nie mówię już o tym, kim był Puszkin dla nas samych, dla naszej rosyjskiej narodowej poezji. Czy naprawdę zgadzacie się z dziwnymi opiniami p. Dudyszkina i jego potwornych wyznawców w „Sankt Pietierburskich Wiedomostiach” nr 61 z 1861 roku?[14]) Od czasu pojawienia się Puszkina myśl ruszyła z miejsca, rozwijając się coraz bardziej i coraz wszechstronniej. Czy naprawdę takie zjawiska jak Ostrowski niczego według was nie wyrażają w rosyjskim duchu i w rosyjskiej myśli? Czy naprawdę tylko dlatego, że gdzieś tam gwiżdżą, ogarnęła was aż taka rozpacz! O, zgubny wpływ „Gwizdka”! A niech sobie gwiżdże. Posłuchaj, „Russkij Wiestniku”, tak między nami, w sekrecie, przecież niekiedy gwizd bywa pożyteczny, jak Boga kocham! Czy naprawdę nie macie już żadnej nadziei? Przeklęty „Gwizdek”!

Nie! Pomyliliśmy się! Jest nadzieja. I chciwie czytamy dalej:

W sprzyjających okolicznościach język rosyjski mogłaby czekać wielka przyszłość w świecie słowiańskim; mógłby się on bezsprzecznie stać centrum zjednoczenia rozproszonych plemion. I najprawdopodobniej historia przygotowywała nasz język do odegrania tej właśnie roli.

No, chwała Bogu! Teraz można z pewnością powiedzieć, że przynajmniej tutaj „Gwizdek” już nie przeszkodzi: „Gwizdek”! Maciupeńki dział w „Sowriemienniku”, ukazujący się z rzadka, miałby oto przeszkodzić tak doniosłemu faktowi jak „wielka przyszłość języka rosyjskiego w świecie słowiańskim”!

Następnie „Russkij Wiestnik” referuje w skrócie, jakie żywioły złożyły się na dzisiejszy język rosyjski, i woła:

Kiedyż w końcu ów język rosyjski, powstający tak długo i z takim trudem, jak gdyby był przeznaczony do czegoś wielkiego i wszechświatowego – kiedyż w końcu okaże się on w swojej literaturze godnym owego przeznaczenia? Kiedy w końcu owo tysiącletnie dziecko zostanie uznane za człowieka pełnoletniego, zdolnego do samodzielnego życia i myślenia? Kiedy w końcu język ów przestanie się czuć jak młodziutki uczeń, który uczy się zgodnie ze wskazówkami i nie jest zdolny do niczego poza gwizdem i skomleniem?

Co to jest?! Własnym oczom nie wierzę! Znowu „Gwizdek” przeszkodził; takiej wielkiej przyszłości Rosji i rosyjskiego języka przeszkadza – kto? – „Gwizdek”, a jakże!

Nie wierzę; czytam jeszcze raz, dwa razy, trzy razy, i ogarnia mnie prawdziwe zdumienie, a nawet przerażenie. Czy aby nie stało się coś z „Russkim Wiestnikiem”?

Jakże można cały rosyjski język, to znaczy całą literaturę rosyjską, przyrównywać do jednego „Gwizdka”! Czy naprawdę, istotnie, bez żartów, sprowadza się ona do jednego tylko „Gwizdka”? Czy naprawdę cała jej przeszłość była dotychczas samym jedynie „Gwizdkiem”? Czytajcie, powiedziano wprost: że cały język rosyjski, cały (cały!) czuje się jak młodziutki uczeń, który uczy się zgodnie ze wskazówkami i nie jest zdolny do niczego poza gwizdem i skomleniem. Toż przecież właśnie w przeszłości! – krzyczę – właśnie w przeszłości udowodnił on przynajmniej, że jednak był zdolny do czegoś poza gwizdem i skomleniem! Czyż dalej można jeszcze w niego wątpić, nawet gdyby zgodzić się z wami, że w obecnej, współczesnej literaturze nie ma niczego i nie może być niczego poza gwizdem i skomleniem? „Russkij Wiestnik” kontynuuje:

Czy zacznie się on posługiwać narzędziami dojrzałej myśli i wiedzy, czy stanie się żywym wyrazem wielkich interesów społecznych, czy objawi rzeczywiście wielką, jednoczącą i tworzącą siłę? Czy będzie przygotowany na życiową próbę, która wcześniej czy później nadejdzie, i czy nie zaskoczy go ona? Historia nie czeka, czas się nie zatrzymuje...

Groźne i uroczyste słowa. Czy naprawdę wszystko to z powodu „Gwizdka”? Czy naprawdę „Gwizdek” do tego stopnia poraził „Russkij Wiestnik”, że nawet w przyszłości widzi on dla wszystkiego i wszystkich wyłącznie same okropieństwa, a wszystko to dlatego, że w „Sowriemienniku” jest maluteńki dział – „Gwizdek”! Bóg z nim, z „Gwizdkiem”! Cóż on może obchodzić rosyjską literaturę? Ot, po prostu sami jesteście naprawdę przerażeni i rozdrażnieni i dlatego sądzicie, że oto wszystko ginie, wszystko się wali, że to już koniec świata, a wszystko to dlatego, że istnieje „Gwizdek”!

Nieszczęsny, niemoralny „Gwizdku”! Nieszczęsny przez same tylko swoje wady! Zwracam się do ciebie: zakonotuj sobie, że czas nie czeka; nastanie życiowa próba, przyjdzie niezapowiedziana, po niej zaatakuje historia, a ta już tym bardziej nie czeka – i co wówczas powiesz na swoje usprawiedliwienie? Przecież cała Rosja może nie rozwinąć się przez ciebie – czy ty to rozumiesz? Przecież będziesz miał to na sumieniu. I czy naprawdę nie jest ci wstyd?

Zobacz, co uczyniłeś z „Russkim Wiestnikiem”!

Ale „Russkij Wiestnik” powstaje do walki, i robi dobrze; na zakończenie mówi między innymi:

Nie wyrzekniemy się także swoich policyjnych obowiązków w literaturze i postaramy się pomagać dobrym ludziom w schwytaniu rozpustnych włóczęgów i złodziejaszków; jednak będziemy zajmować się tą sztuką nie dla sztuki, lecz dla dobra sprawy i w obronie honoru.