Kroniki skrzatów. Część I: Marbella - Marbella Atabe - ebook + audiobook

Kroniki skrzatów. Część I: Marbella ebook i audiobook

Marbella Atabe

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Książka, którą wziąłeś do ręki, jest wyjątkowa. Nie znajdziesz w niej przemocy ani mrocznych postaci z horroru. Zachwycą Cię jednak piękne opisy, ciekawe dialogi i niezwykłe sytuacje, w jakich znajdą się bohaterowie tej baśni.

Być może uda Ci się dzięki swojej wrażliwości dotknąć świata skrzatów, olbrzymów i innych dziwnych stworzeń. Poznasz niezwykłe życie złej czarownicy, która mimo zamrożonego serca, przyprowadza na zamek małego smoka i obdarza go uczuciem. Może zobaczysz rzeczy i zjawiska na pozór codzienne i przez to nieznane, z zupełnie innej perspektywy, które na długo pozostawią wrażenie niedosytu i zaciekawienia. Chwil spędzonych na czytaniu nie będziesz chciał zamienić na żadne inne, kiedy poczujesz, że ta książka „żyje”.

„Kroniki skrzatów” to baśń dla wszystkich – zarówno pięcioletnie dziecko, jak i jego dziadkowie znajdą coś dla siebie!


Gutkowi nie wypadało się gapić. Zabrał cichutko półmisek, skłonił się mimo wszystko i poczłapał do siebie. Co bardzo zdziwiło chłopca, krzesło, na którym siedział, odprowadziło go pod drzwi wyjściowe. Pokazał mu więc półmisek, jednak nie miało ochoty na pulpeta. Czy krzesła jadają takie przysmaki? Pewności nie było. W tym momencie krzesło zachichotało cicho, odwróciło się na jednej nodze, a potem wróciło na swoje miejsce za stół.
Jak mogłem pomyśleć, czy krzesło chce pulpeta? – zastanawiał się Gutek. Przecież drewno nie jada… chyba? A krzesło z drzewa jest wykonane, tylko siedzisko ma miękkie. Jak mogłem pomyśleć, że przedmiot jest głodny? Od pobytu w tym zamku miesza mi się w głowie – pokręcił głową z niedowierzaniem.


Już chciał wstać, żeby sobie nałożyć kulkę, ale pani powstrzymała go.
– Nie wstawaj, szkoda fatygi.
Siedząc nadal na swoim miejscu, wyciągnęła dłoń, po czym półmisek, za sprawą niewidzialnej mocy, powędrował nad stołem prosto pod nos Gutka.
– Śmiało, gwarantuję, że to nie gryzie.
– Może i nie – palnął bez zastanowienia Gutek. – Nie widziałem nigdy w życiu latających półmisków.
Zajrzał pod spód, jednak niczego tajemniczego nie dojrzał. W każdym razie talerz skrzydeł nie posiadał. Teraz wszelkie wątpliwości chłopca się rozwiały. Miał pewność – półmisek poruszał się za pomocą czarów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 582

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 40 min

Lektor: Olga Żmuda

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

Bladosrebrny pyzaty Księżyc sprawował cichą, nocną wartę. Sprawdzał, czy gwiazdy świecą, te sreberka czasem lubiły poleniuchować… A w baszcie ogromnego, pięknego zamku musiało być widno. Zajrzał przez niewielkie okno okrąglaka. Mała dziewczynka spała smacznie, tuląc do siebie pluszowego misia. Teraz jest tutaj pięknie, ale niegdyś… – przypomniał sobie – jeszcze nie tak dawno… – Mała postać poruszyła się, błękitne oczy spojrzały prosto na nocnego jegomościa. Sen uciekł spod powiek. Usiadła, po czym wstała i podeszła do szyby.

Szeroki zamkowy parapet wyłożony poduszkami w dzień służył do podziwiania pięknej okolicy, ale teraz za szybą wszystko kryło się w półmroku. Przed zamkiem przeleciało coś ogromnego. Dziewczynka odważnie otworzyła okno, poduszki spadły na podłogę. Rześkie powietrze nocy wprosiło się do środka. W bladej poświacie Księżyca leniwie opadał zielonobrokatowy pył. Wyciągnęła dłoń. Skrzące się drobiny pokryły małą rączkę. Roześmiała się, myśląc, że to Księżyc przyprószył ją swoim pyłem. Za oknem panowała cisza, tylko okalająca zamek rzeka szemrała ospale, inaczej niż za dnia. Pewnie dlatego, że spała teraz w najlepsze. Do jej uszu doleciał odgłos smażonych na patelni skwarek. Kto smaży o tej porze? Pewnie jakiś żarłok. Wciągnęła nosem powietrze, ale żadnego zapachu jedzenia nie wychwyciła. Kuchnia jest przecież daleko… – inne myśli przybiegły do małej główki. Jutro – pomyślała – poproszę dziadka o opowiedzenie nowej bajki. Wszystkie dotychczasowe znam już prawie na pamięć.

Wzrok dziewczynki padł na ścieżkę prowadzącą do zamkowego ogrodu. Na jej brzegu stało osobliwe stworzenie, może zwierzę?… Mała przystanęła na krawędzi parapetu. Szybko jednak odsunęła się na bezpieczną odległość. Przypomniała sobie, że babcia nie pochwala, gdy staje na krawędzi…

– Może wypadnę – powiedziała psotnie – prosto w różane krzaki – zachichotała cichutko. Ciocia, czarownica Marbella – bardzo była dumna, że taką ciocię posiada – będzie musiała wyciągać kolce. Może to nawet interesujące? – wychyliła się jeszcze bardziej, żeby lepiej dojrzeć to coś.

Dobrze widziała. Na skraju ścieżki dziwne zwierzę chrupało zawzięcie kamień. Ten sam, który wcześniej zdobił rabatę, bo inne leżały na swoich miejscach. Śmieszne było to zwierzątko, nie ma dwóch zdań.

– Czy to może potwór Brukołap? – pytanie skierowała do misia. Odpowiedzi nie było słychać, mała miała jednak własny język do porozumiewania się z zabawkami. – Też tak myślisz… właśnie… ciocia mówiła, że są groźne. To jest ta tajemnica, która siedzi w zamkowych lochach – tłumaczyła. – Niektóre biegają po okolicy, te mniej groźne. Tego jednak nie znam – przypatrywała się. – Za ciemno. Jutro sprawdzimy. Może nawet uda się go złapać? Śmigulca da się namówić – planowała – ciocia Gigulka też nie odmówi. Razem z pewnością damy radę. Oczywiście, zabiorę też ciebie, Klipku, musisz mi pomóc. Oby tylko cię nie zjadł. Nie ma obawy – stwierdziła rezolutnie – Brukołapy jadają kamienie. Jesteś bezpieczny.

Zacmokała, nie doczekała się jednak żadnej reakcji ze strony stwora.

– Hej, ty, pożeraczu kamieni! – Spojrzała na misia. – No zobacz, nic – to powiedziawszy, zeskoczyła z parapetu i podbiegła do niewielkiej skrzyneczki. Trzymała w niej różne drobiazgi. Przerzucała je przez chwilę. – Ten będzie odpowiedni? – pokazała misiowi. – Tak, za mały. Ten jest właściwy – zdecydowała i szybko wróciła do okna.

Stwór nadal stał tam, gdzie poprzednio. Teraz jednak wpatrywał się w okno okrąglaka. Mała przez chwilę wahała się. W końcu ten na ścieżce to Brukołap, a ciocia ostrzegała, że jest nawet gorszy od potwora.

– Jak myślisz? – zapytała swojego pluszowego przyjaciela. – Rozumiem. Dobrze, że jesteś taki odważny – miś jak widać miał duże poważanie u dziewczynki i liczyła się ona z jego zdaniem. – Co tam? – obejrzała się na pogrążony we śnie okrąglak. – Wszyscy śpią. Tym lepiej, nie będą mnie stro… stro… karcić, za to, że zadaję się z… – coś zaskrzypiało.

Nastawiła uszu. Odwróciła się, ale odpowiedziała jej cisza. Lampka oliwna stojąca na nocnym stoliku dyskretnie zasyczała.

– Hej, ty, stworku-potworku – zawołała w stronę Brukołapa i pokazała kamyk na wyciągniętej dłoni. Ku jej dużemu zdziwieniu, jego oczy w kształcie łez zalśniły, wyraźnie zainteresował się tym, co trzymała. – Chodź, podejdź bliżej, to dostaniesz – zachęcała. – Smaczny, będzie ci smakował – podrzucała przedmiot w dłoni. – Szkoda, że parapet jest tak wysoko – kręciła się zniecierpliwiona. – Może wyjść na dwór? Tak, masz rację – zwróciła się do pluszowego ulubieńca – zanim zejdziemy, to on ucieknie.

Stworek tymczasem rozejrzał się dookoła, chwilę się zastanawiał, w końcu decyzja została podjęta. Ruszył wolno w stronę okna, kiwając się śmiesznie na boki, jak to czynili jemu podobni. Zatrzymał się przed różanymi krzakami, wnikliwie je obwąchał, po czym, wyraźnie zniesmaczony, ofukał je głośno.

Mała roześmiała się.

– Masz rację. Lepiej ich nie podgryzaj. To róże babci Amelki, jej ulubione. Oberwałaby ci za nie uszy. Chociaż uszu u ciebie nie widzę. Musisz jednak słyszeć… – Poprawiła misia i wysunęła mu głowę, żeby lepiej widział. – Stworku, zobacz – ponownie pokazała kamyczek.

Potworek podszedł jeszcze bliżej, ukłuł go różany kolec, a Brukołap zapiszczał śmiesznie.

– Oj, ukłułeś się – pożałowała go. – Nie martw się, mam od cioci maść na kolce. Jak tylko będziesz miał ochotę, rano cię posmaruję. Tylko musisz tutaj przyjść. Rozumiesz?

– Kojt, kojt… – odpowiedź padła, tyle że niezrozumiała. – Kojt, kojt – wyartykułował znowu i wpatrywał się w dziewczynkę.

– Jesteś chłopcem? – nie chciała, żeby tak szybko sobie poszedł. – Jaką masz piękną czuprynę. Duży jesteś, większy nieco od swoich kolegów. Może ciebie w końcu oswoję. Tak bardzo chcę mieć przyjaciela potwora… smoka też. Na razie wystarczy mi stworek-potworek. Bo wiesz, lalki to najnudniejsze zabawki na świecie.

– Kojt… kojt… – zamruczał, kiwając się śmiesznie na boki.

Nad nim ukazał się wielki cień rzucony przez coś, co przeleciało ponownie nad basztą i bardzo chciało spełnić marzenie wnuczki, swojej przyjaciółki. Złoty pył pokrył czuprynę potworka, która zalśniła delikatnie w świetle Księżyca. Jego oczy przybrały łagodny wyraz. Można było się domyślić, że od tej chwili, ta mała dziewczynka będzie jego ulubienicą, której będzie strzec. Cichy odgłos smażonych skwarek rozproszył nocną ciszę.

– Nie bój się. To pewnie smok. One są, z pewnością. Mówię ci. Gdybym miała w zamku smoka, pokochałabym go całym sercem. Ciebie też mogę pokochać stworku-potworku – zapewniła, a odgłos smażonych skwarek wydał się głośniejszy.

– Kojt.

– Dobrze, że chociaż ty zgadzasz się ze mną – tak jakoś wydawało się jej, że rozumie go doskonale, jak Klipka. Zauważyła, że stworek nieco się niecierpliwi, więc rzuciła mu kamyk.

Ku jej zdziwieniu, złapał go zwinnie w wielkie łapy. Obejrzał, powąchał, przetarł o kosmaty brzuch. Była pewna, że w tym miejscu zmierzwiło mu się krótkie futerko. Oblizał zdobycz wielkim ozorem… za wielkim. Gdzie on go zmieścił? …Po czym powoli ciamkał. Po chwili do uszu dziewczynki dobiegło chrupanie. Oblizał pyszczek zamaszyście, wielka łapa pogładziła pokaźny brzuszek…

 

Poranek wstał ciepły. Promienie słońca zaglądały przez okna baszty. W wazonie ogromne róże rozsiewały zapach zbliżającej się jesieni. Dziewczynka z głową podpartą na rączce wpatrywała się w wysokiego, chudego ogrodnika, wprawnie przycinającego krzewy w czarownym zamkowym ogrodzie.

– Jednak Śmigulec wystrzygł muchomora, dziadziu – zawołała radośnie.

– Co ta mała główka znowu wymyśliła? – dziadek podszedł, szurając papciami, i ucałował czubek rudej czuprynki.

– Muchomora, dziadziu. Chociaż mam już lepszy pomysł – zachichotała.

– A to jaki? – dziadek z zaciekawieniem spoglądał na zielonego grzyba, czyli krzaczek z białymi plamkami kwiatów wplecionych pomiędzy liście. Z daleka wyglądał jak muchomor, bo zwinny ogrodnik, przycinając sprawnie gałązki, nadał mu odpowiedni kształt. Co tam, że był zielony, a nie czerwony.

– Ano taki, żeby Śmigulec wystrzygł smoka… Dziadku, dlaczego tak na niego mówimy, przecież ma takie piękne imię? Nic nie rozumiem.

– Niedługo ci wyjaśnię… Smoka? – zafrapował się dziadek.

– Tak, smoka.

– Gdzież tam pod tą czuprynką – pogładził czule włoski małej – wykluł się taki ciekawy pomysł, dziecinko?

– Smoki były. Prawda?

– Ojć… jakżeby inaczej… – podrapał się po głowie.

– Gutku – głos babci przerwał te dociekania.

– Tak, kochanie moje… – poczłapał do kuchni i cmoknął żonę w policzek.

– Mówiłam ci, żebyś nie zaprzątał jej głowy smokami, po co ma…

– Już dobrze, dobrze, Amelko. Jest już na tyle duża, że mogę jej o tym opowiedzieć.

– Sama nie wiem. Z tych opowiadań zawsze wynika wielkie zamieszanie, Gutku.

– Jednak musisz przyznać, moja kochana, zakończone samymi miłymi sprawami – wąsy, łaskocząc, musnęły policzek.

– Dziadziu, babciu, chodźcie, zobaczcie – wyciągnęła rączkę. – Mówiłam, że tu był – wykrzyknęła i pokazała odsłonięty rękaw, ukazując rękę. – Widziałam go. Widziałam. Był tutaj – wskazała na okolicę.

– Kto? – babcia przyglądała się połyskującej zielonymi drobinkami cerze.

– To on, ten nocny stwór. To musiał być smok. W tej książce dokładnie go opisali – wskazała paluszkiem na grubaśną księgę.

– Gutku?! – Amelia spojrzała groźnie na męża.

– Cóż znowu? Ojć, to tylko „Wychowanie smoka błotnego” – powiedział to bardzo niewinnie, a potem uśmiech przyozdobił sympatyczną twarz.

– Już ja swoje wiem. Was nie można stracić z oczu choćby na chwilkę, że nie wspomnę jak ostatnio… – nie zdążyła jednak dokończyć.

– Babciu – mała dłoń chwyciła pewnie rękę babci, szafirowe oczka wpatrywały się w nieco przybladły błękit starszych źrenic.

– Och, co ja z wami mam – babcia nie mogła oprzeć się tej niewinnej mince.

– To znaczy, że dzisiaj dziadek opowie mi bajkę o naszym zamku? I o smoku – dodała szybko i z naciskiem.

– Od tej książki wszystko się zaczęło… – ściszyła głos Amelia. – Wiesz, kto zaczął…

– Ojć tam, nic takiego… nie zdarzyło się przecież złego – wzruszył ramionami dziadek. – Bajkę, powiadasz? Widzisz, dziadek musi trochę pomyśleć…

– W takim razie niech dziadzio myśli. Idę do babci – podeszła i wtuliła się w babciną spódnicę. – Babciu, przeczytaj mi jakąś krótką bajkę, teraz… Dziadek zastanawia się nad nową dla mnie.

– Rozumiem, to z pewnością zajmie nieco czasu. Dobrze, moja maleńka.

Podeszły razem do rzeźbionego regału. Nawiasem mówiąc, był piękny sam w sobie. To prezent ślubny od Migulca. Dziadkowie dostali go od zdolnego, rzeźbiącego w drewnie przyjaciela. Księgozbiór był spory. Zarówno dziadek, jak i babcia bardzo lubili czytać. Dziewczynka klasnęła w dłonie i zawołała…

– Ciocia czarownica Marbella prosi stołek o przyjście do Arabelki.

Ku ogromnemu zdziwieniu babci stołeczek, podobny do drabinki z trzema stopniami, podszedł nieco niezdarnie (jak to robią stołki). Zajął miejsce koło dziewczynki. Wszystko było jasne. Mała musiała być u ciotki, chociaż babcia stanowczo sprzeciwiała się tym wizytom. Tylko kto się przejmował jej zakazami? Nikt. Amelka przeczuwała, że mała wciągnie się w magię i tajemnicze eliksiry. Czarownica krzywdy jej wprawdzie nie zrobi, bo ciotka kocha małą ponad wszystko, ale…

Widząc niezbyt zadowoloną minę babci, wnusia przymilnie spojrzała w kochające fiołkowe oczy.

– Babciu – tupnęła małą nóżką, stojąc na najwyższym stopniu stołka – będę tam chodziła, choćby nie wiem co. Nawet gdybym musiała… myć zęby trzy razy dziennie – to nie należało do lubianych zajęć.

– Dziecinko…

Stołek wydobył z siebie kpiący chichot. Przydepnął babciny kapeć, nie przechylając się nawet odrobinę. Był złośliwy jak mało co i wyraźnie trzymał stronę małej. Amelka nie chciała dociekać, jak powstało to zaklęcie, a już na pewno, jakich magicznych atrybutów do tego używały jej wnuczka i Marbella. Suszone żaby i tak zwane kocie ślipia, o których się ostatnio dowiedziała, to najniewinniejsze z potrzebnych składników. Na samo wspomnienie siedziby czarownicy poczuła dreszcz przebiegający po plecach. Niegdyś nie bała się tego miejsca, lecz gdy zobaczyła, jak wiele mieszka tam dziwnych i osobliwych postaci, żyjących mebli, lustro z żywymi zwierzęcymi łapami…

– Gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że będę mieszkała w tym zwariowanym, wypełnionym po brzegi czarami zamku, to…

– To co babciu? – ubiegła szybko – byłabyś najszczęśliwsza…

– Już dobrze – przerwała Amelka. – Wybierz książeczkę.

Mała wodziła dłonią po woluminach. Na szczęście ciocia Marbella opowiedziała jej o pamiętnikach dziadka. Dobrze wiedziała, która to księga. Była tak ciekawa tych wszystkich stworów, potworów i tajemniczych Brukołapów zamkniętych obecnie w lochach zamku, do których dostęp mają tylko nieliczni. Te biegające na wolności były łagodne jak baranki, jednak o tych z lochów krążyły niesamowite legendy. Tym razem dziewczynka nie miała zamiaru popuścić. Z trudem wyjęła stary gruby zeszyt oprawiony w skórę. Ciotka dobrze opisała okładkę – sama nie chciała opowiadać jej tej niezwykłej historii. Z pomocą babci dziewczynka zeszła ze stołka i podała wolumin…

– Proszę. Może być od pierwszej strony… albo nie – otworzyła na dalszej części – lepiej od tej – wskazała małym paluszkiem.

– Nie jestem pewna czy powinnam. To są pamiętniki dziadka.

– Czytałaś je przecież, babciu. Dla ciebie nie są tajemnicą.

– Tak. Jednak uważam, że powinnyśmy zapytać dziadka.

– To przeczytaj jedną stronę… proszę… – zrobiła słodką minkę.

– Dobrze, kochanie. Jednak tylko jedną, a jeżeli dziadek zechce, to przeczyta ci więcej – postanowiła.

Uradowana dziewczynka usiadła obok babci na starej zamkowej kanapie. To była ta sama kanapa, na której w magiczną noc trzynastej pełni Księżyca, siedzieli dziadek Gutek z ciocią Marbellą i wyczekiwali porannej zorzy. Przed jej nadejściem miał opuścić podziemia zamku Antesterion – kamienny magiczny kalendarz ułożony w zamierzchłych czasach przez skrzaty. Wówczas działający feralnie…

Na szczęście teraz, nim Amelka zdążyła rozpocząć lekturę, do komnaty wszedł dziadek i wybawił ją z opresji. Podniósł krzepko wnusię i przeniósł ją po schodach do dużego okrągłego pokoju. Zasiedli w wiklinowym bujanym fotelu. Gutek ucałował dziewczynkę, łaskocząc jej policzki przyprószonymi nieco siwizną rudymi wąsami, na co piegowata buźka pojaśniała.

– Tak. Opowiedz, dziadziu, bajkę o smoku, albo lepiej… – zastanowiła się, jak tu nakłonić dziadka do wyjawienia zamkowych rewelacji.

– Wiesz, dziadek ma lepszy pomysł – spojrzał na obity skórą zeszyt. – Opowiem ci prawdziwą historię – jakby odgadł jej myśli.

– Najprawdziwszą? Taką o naszym zamku?

– Ojć, co tam. Niech będzie – przygładził wąsy i klapnął ręką w kolano.

– Smok też tam wystąpi?

– Będzie, będzie, dziecinko – zastanowił się, spoglądając przez otwarte okno baszty.

– Prawdziwy?

– Najprawdziwszy – chwycił małą rączkę i obejrzał dokładnie. – Co to?

– To ten nocny stwór sypał pyłem, ten, co latał za oknem. Mówiłam przecież. Może Księżyc? Nie – odparła sprytnie. – On jest srebrny i pył ma szary.

– To ci nicpoń – roześmiał się.

– Księżyc?

– Niezupełnie. Trzeba zacząć jednak od początku, ale to bardzo długa historia.

– Ja mam czas – tuląc misia, stwierdziła całkiem poważnie Arabelka i usadowiła się wygodniej na dziadkowych kolanach.

– Wiem, maleńka. Dziadek też ma sporo czasu – roześmiał się.

– Dopóki babcia nas nie pogoni do szukania zbroi rycerskich. Ciekawe, gdzie dzisiaj poszły na przechadzkę? Pewnie znowu będę musiała ich szukać. Wynajdują nowe kryjówki. Nicponie – zachichotała i wtuliła się w miękkiego misia.

– Cii… – Radosne chichoty rozeszły się po okrągłym pokoju. – Było to tak…

*

Dawno, bardzo dawno temu… Działo się to, kiedy twoja babcia była małą dziewczynką, a okolicę zamieszkiwały wróżki, skrzaty i olbrzymy, wśród dolin pokrytych gęstą roślinnością pełną kwiatów, soczystych sadów i zielonych łąk. Nieopodal leżała spokojna mała osada, położona w pięknej dolinie, dookoła której rozciągają się wzgórza porośnięte starymi drzewami iglastymi, dającymi schronienie licznym zwierzętom.

Tam właśnie, w Dolinie Stokrotek, jak każdego poranka, starsza pani wyszła na próg chatki. Pobliskie drzewa rosnące tutaj od stuleci szumiały cicho radosną melodię. Wrześniowy poranek był nieco cieplejszy od poprzednich. W powietrzu unosił się zapach liści mokrych od otulającej mgły, która tkwiła tutaj od długich lat. Wyjątkowo pusta, cicha okolica dawała wrażenie panującej w całej dolinie wielkiej samotności. Siwa mgła, która rozpanoszyła się tutaj na dobre, okrywała swoim chłodem. Tylko gdzieś w oddali słychać było smutny śpiew zabłąkanego ptaka.

Może jak to dziecko przyjdzie na świat, coś się zmieni? – pomyślała kobieta. – To w nim ostatnia nadzieja. Widziałam Wróżkę Lasu w płaszczu koloru złocistych i rudozłotych jesiennych liści. Zmieniła letnią sukienkę. Jest już jesień. To musi być dzisiaj – uśmiech zagościł na zatroskanej twarzy.

Chatka już wysprzątana, wypucowane okna lśnią, a zapach czystości rozchodzi się na zewnątrz. Na stole nakrytym haftowaną odświętną serwetą w wazonie dumnie prezentuje się bukiet kolorowych astrów. Woń świeżego ciasta drożdżowego rozchodzi się, mieszając się z zapachem pasty do pucowania podłogi. Przyszła babcia zapatrzyła się w dal. Pamiętała, jaki niegdyś rozciągał się tutaj krajobraz. Jak okiem sięgnąć zielone pagórki, porośnięte niewielkimi owocowymi drzewkami, łąki obsypane polnymi kwiatami, urodzajne pola i wesoło szemrzące strumyki – widoczność sięgała aż do rosnących stopniowo pagórków. Drzewa stojące w oddali wydawały się większe niż te obok domu. To nie było złudzenie. Tam bowiem zaczyna się Kraina Olbrzymów. Jakże miłych, pogodnych i uczynnych stworzeń. Niegdyś najlepszych przyjaciół ludzi mieszkających w dolinie… Nadal mogło tak być… Te wszystkie miłe wyprawy w odwiedziny. Szykowanie smakołyków, ciast i pączków. Te radosne pogawędki, zabawy, biesiady…

– Tak bardzo bym chciała, żeby wróciły – powiedziała na głos i wróciła do miłych wspomnień.

Droga na Wzgórza Olbrzymów była długa. Trwała kilka godzin. Olbrzymom zajmowała o wiele mniej czasu. Gdyby ktoś nas nie skłócił, nadal bylibyśmy przyjaciółmi… Starsza pani domyślała się, czyja to była sprawka. Nikt jednak winowajcy na gorącym uczynku nie złapał, więc udowodnić winę było trudno. Jednak w dniu tak uroczystym, jak dzisiejszy, lepiej nie zaprzątać sobie głowy przykrymi sprawami. Westchnęła, widząc przed sobą tylko zarysy przesłoniętych zamglonym powietrzem Wzgórz Olbrzymów i ogromnych drzew. Miała już wejść do domku, gdy nagle mgła zaczęła rzednąć. Delikatne złociste promienie słońca przebiły się, ogrzewając przyszłą babcię, stary domek i całą okolicę. Ptaki siedzące na pobliskich drzewach nagle ożyły, a ich śpiew rozszedł się po całej dolinie. Lekki wiaterek uniósł liście – złote, rude, brązowe – które połyskiwały razem z drobinkami porannej rosy. Zjawisko było przepiękne. Jakby miliony diamentów uniosły się z barwami jesieni w radosnym tańcu.

– Zaraz się zacznie. Nareszcie. Już nie mogę się doczekać – weszła do środka. – Muszę pomóc mojemu jedynemu dziecku.

W niewielkim pokoju młoda kobieta oczekiwała przyjścia na świat swojego skarbu. Ani ona, ani jej matka nie wiedziały jeszcze, że dziecko, które się urodzi, wypełni przepowiednię skrzatów.

– To chyba już, mamo.

– Wiem, moje dziecko. Zaraz ci pomogę.

Niedługo potem na świat przyszła mała dziewczynka. Fiołkowe oczka spojrzały na babcię. Kasztanowa czuprynka, taka sama jak u mamy i niegdyś u babci, świadczyła o tym, że kiedyś będzie to wykapana mamusia. Zaraz też rozległ się płacz maleństwa. W tym samym momencie za oknem mgła ustąpiła całkowicie, a na niebie ukazała się ogromna tęcza sięgająca aż po Olbrzymie Wzgórza.

To niezwykłe dziecko – pomyślała babcia. Córka mojej córki. Poczuła ulgę. Jeszcze trochę i będzie tak, jak dawniej. Ta mała istotka przywróci porządek w naszej Dolinie Stokrotek. Nareszcie wszystko się odmieni i powróci do normy. Już teraz wiem, że kocham ją najbardziej na świecie.

W tej samej chwili po drugiej stronie ogromnego lasu, siedząc na pniu starego drzewa, obserwował Dolinę mały, piękny mieszkaniec Różanego Wzgórza. Zobaczył tęczę. Jego twarz rozjaśnił promienny uśmiech. Spoglądające spod pokrzywowej czapki zielone skrzacie oczy rozbłysły radośnie.

– Nareszcie – westchnął z ulgą. – Mgła ustąpiła. Cieszę się, że jesteś. To już niedługo. Będę na ciebie czekał, moja piękna przyjaciółko – wyszeptał. – Pokrzywek już się cieszy – powiedział i zaśmiał się tak głośno, że nawet babci w dolinie wydawało się, że słyszy czyjś śmiech.

 

Przedpołudnie było w miarę pogodne. Nikłe promienie słońca przebijały mgłę, aby dotrzeć do twarzyczek postaci siedzących przed domkiem. Nawet stare belki chatki zaczęły cicho postękiwać spragnione ciepła i letnich dni, które tak bardzo kochały. Może to już koniec czarów? Może w końcu olbrzymy przestaną się gniewać? Kto to wie?

Mała Amelka siedziała z ukochaną babcią na ławce. Na kolanach dziewczynki leżał mały piesek, jej przyjaciel, a właściwie przyjaciółka, bo była to suczka. Mała, biała, kudłata w kolorowe łatki, brązowe i czarne. Z uszkami ciemnoczekoladowymi w kształcie odwróconych trójkątów. Figlarne brązowe oczy zdradzały spryt i wielką miłość do swojej pani. Ogon pieska, średniej długości, sterczał odważnie ku górze. Po nim właśnie można było rozpoznać nastrój tego łobuza. Gdy tylko radość rozpierała małego zwierzaka, merdał ogonem bardzo szybko na wszystkie strony, natomiast gdy smutek ogarniał psie serduszko, antenka (jak nazywała ogonek Amelka) była schowana pomiędzy tylnymi łapkami. Częściej jednak suczka machała nim, bo była bardzo radosnym zwierzakiem. W razie niebezpieczeństwa, gotowa była bronić swojej pani z całym psim poświęceniem i z groźnym warczeniem. Dziewczynka z suczką były zawsze nierozłączne.

– Babciu. Może w końcu przestały się gniewać? – zagadnęła z nadzieją.

– Nie wiem, kochanie, ale nie ma co robić sobie złudnych nadziei.

– Ale może ta paskudna mgła znudziła je?

– Wątpię, kochanie. Olbrzymy są wysokie. Nie mają takich problemów jak my. Im mgła sięga najwyżej do szyi. Nawet nie, bo przecież Wzgórza Olbrzymów są położone o wiele wyżej niż nasza Dolina – spojrzała w stronę zamglonych pagórków.

– To nie widzą, co mają pod nogami, i mogą się przewrócić.

– Oj, przecież mówię ci, że mieszkają o wiele wyżej od nas. W Dolinie jest mgła, a tam – wskazała dłonią na odległe wzgórza – z pewnością świeci słońce. Zresztą ty też podczas mgły widzisz, tylko nieco bliżej. Olbrzymy odczuwają tak samo.

– Racja – przyznała Amelka – tylko ile można się gniewać? Do końca życia? To już i tak za długo.

– …zresztą mieszkają w górach – babcia kontynuowała poprzednią myśl, ignorując wypowiedź dziewczynki. – Tam prawie zawsze świeci słońce.

– Na pewno tęsknią za nami.

– Bardzo możliwe.

– To może trzeba pójść i ich przeprosić?

– Wiesz, Amelko, że to nic nie da. Tylu już było i przepraszało.

– Może wcale tam nie byli? – Amelka aż podskoczyła. Ciarki przeszły po małych pleckach, na samą myśl tego odkrycia. Piesek leżący na kolanach obudził się. Zaczął węszyć w powietrzu, spodziewając się jakiegoś niebezpieczeństwa. Warknął cicho, nadal wsłuchując się w ciszę. Dziewczynka pogłaskała ciepłe futerko. – Nic się nie dzieje, Tula. Śpij. Może ludzie wcale tam nie byli? – powtórzyła uparcie.

– Byli, nie byli? Weź zeszyt i pisz. Masz jeszcze sporo pracy. Nie zaprzątaj sobie głowy niepotrzebnie – to powiedziawszy, babcia wcisnęła pióro do ręki wnuczki.

– To czemu domy poznikały?

– Nie ma o czym mówić.

– Ale babciu…

– Musisz kaligrafować.

– Ale…

Babcia była jednak nieprzejednana, nie dała się ponownie wciągnąć w rozmowę. Tym razem nie pozwoliła się nabrać.

– Trzeba się uczyć. Kiedyś będziesz bardzo mądrą dziewczynką. Musisz przepisać to, co jest na tej kartce. Później sprawdzę.

– Dobrze babciu – westchnęła Amelka i oparła zeszyt o śpiącego pieska. Nawet nie drgnął, był przyzwyczajony, że uczą się razem. – Ale wieczorem opowiesz mi o olbrzymach – dodała.

– Do wieczora jeszcze daleko. Zobaczymy. Teraz idę gotować zupę – oświadczyła babcia, a potem wstała i weszła do drewnianej chatki.

Przez szybę okienną patrzyła na małą główkę pochyloną nad lekcjami. Jakże szkoda mi tego dziecka skazanego na życie tylko ze mną i z psiakiem na tym odludziu. Jedyną jej rozrywką jest tylko pasanie kaczek i gęsi. Inne powinna mieć towarzystwo. Uprawianie ogródka i zbieranie grzybów to za mało. I tak jest dzielna. To chyba cud, że jeszcze nie zdziwaczała, a ja razem z nią. Jutro zaczniemy szyć lalkę – postanowiła. Przyniosę ze strychu resztki gałganków. Amelka pewnie się ucieszy. Może to odciągnie jej myśli od olbrzymów, bo na nie jeszcze za wcześnie. Niedługo będę jej musiała powiedzieć. Przepowiednia skrzatów musi się przecież wypełnić. Tylko… ona jest jeszcze taka malutka. Czy sobie poradzi? Musi sobie poradzić…

– Musi sobie poradzić – powtórzyła na głos babcia.

Dziewczynka siedząca na ławce poprawiła zawieszkę na szyjce, jakby słowa babci dotarły do jej uszu. Ścisnęła mocno medalion w małej rączce. Medalion w kształcie olbrzyma.

*

W miarę oddalania się od doliny pagórki rosły większe i coraz wyższe. Przechodziły w górki, żeby w końcu przerodzić się w prawdziwe góry. Najwyższe szczyty prawie zawsze otulone były kłębiastymi chmurami. Z ich czubków w pogodne dni rozciągał się widok na całą okolicę. Tutaj swój początek brały szerokie rzeki, błękitne potoki. Gęste lasy i kolorowe łąki latem obsypane kwiatami dodawały uroku całej okolicy. Przy tych wielkich pagórkach zaczynają się Wzgórza Olbrzymów. Olbrzymy zamieszkują tę okolicę od tysiącleci. Do każdej rodziny należy kilka wzgórz, a niekiedy nawet kilkanaście. Olbrzymy należą do osobników pokaźnych rozmiarów, a że lubią przestrzeń i swobodę, to i terytorium, które posiadają, musi być okazałe. Tak też różne nazwy noszą poszczególne wzgórza, w zależności od tego, czym zamieszkująca rodzina się zajmuje. Jest więc Wzgórze Malinowe – słynie z najsmaczniejszych owoców i soków malinowych. Owoce hodowane przez olbrzymy są tu wyjątkowo dużych rozmiarów, a ilością soku i smakiem nie dorównają im żadne inne. Do tego są bardzo słodkie. Sok z nich, pity podczas długich wieczorów, zapewnia zdrowie i krzepę na całą długą mroźną zimę.

Wzgórze Truskawkowe – hodowane tutaj krzaki rodzą przez cały sezon piękne, okazałe owoce. Rosną obok pięknie pachnących poziomek. Przetwory z nich są przysmakami słynącymi na całą okolicę. Olbrzymy kręcą również lody truskawkowe. Nie oprze im się nawet ktoś, kto wyjątkowo ich nie lubi. Wielkoludy po prostu uwielbiają słodycze – są ogromnymi łasuchami.

Wzgórze Tkackie słynie z pięknych, tkanych, lnianych obrusów i prześcieradeł, bardzo miękkich i delikatnych w dotyku nawet dla bardzo wrażliwych. Po piękne spódnice w różnokolorowych barwach przyjeżdżają z okolicznych wzgórz nawet największe damy. W ściereczki do wycierania naczyń i torby na zakupy zaopatrują się wszystkie gospodynie. Ostatnio modne są małe sakiewki na pieniążki.

Wzgórze Różane – o nim właśnie będziemy opowiadać. Tutaj mieszka olbrzymia rodzina, najmilsza i najbardziej przyjazna ze wszystkich. W skład jej wchodzą: mama Amba, tata Mobi i ich ukochany mały synek Teodor. Mama Amba hoduje najpiękniejsze na świecie róże. Z nich wyrabia olejki zapachowe. Suszone płatki służą między innymi do ozdoby. Wsypuje się je do koszyczków, szklanych dzbanków i ustawia w pomieszczeniach. Dzięki temu ich delikatny zapach rozchodzi się po całym domu, dając namiastkę prawdziwej woni kwiatów stojących w wazonach. Natomiast tata Mobi wyrabia meble. Drewniane proste stoły i krzesła, huśtawki dla dzieci, ławki ogrodowe, jak również cudowne rzeźbione meble, kredensy kuchenne lub salonowe, szafy, sypialniane łoża, łóżeczka dla dzieci. Niekiedy zwykłe deski do krojenia chleba, wałki do kręcenia ciasta, łychy do mieszania sosów. Przyjmuje też zamówienia specjalne na domki dla lalek, żeby mogły się nimi bawić małe dziewczynki-olbrzymki. Dla chłopców można zamówić drewniane konie na biegunach, hulajnogi albo łódki do puszczania na wodzie zbudowane ze specjalnego lekkiego drewna. Jest jeszcze jeden członek tej rodziny. Ukochany synek państwa olbrzymów z Różanego Wzgórza, Teodor. To miły, grzeczny, zawsze uśmiechnięty chłopiec, chętny do pomocy każdemu, kto go tylko o to poprosi. Dobroć można wyczytać z miłej twarzyczki o niebieskich oczach. Ciemnokasztanowe włosy okalają zawsze uśmiechniętą twarz. Kiedy Teodor śmieje się od ucha do ucha, w jego pucułowatych policzkach pojawiają się małe dołeczki. Często można go ujrzeć siedzącego na mostku i dyndającego nogami nad uciekającym strumykiem. To jego ulubione miejsce do czytania książek, które, jak mówi mamusia, po prostu pochłania. Często jest tak zaczytany i pochłonięty nowymi przygodami swoich bohaterów, że nie słyszy, jak mama woła go na obiad. Tata zrobił nawet dla syna specjalną biblioteczkę, bo książki przestały mieścić się na półkach.

Dzisiaj siedział jednak na trawie i wyplatał coś z wikliny. To kolejne ulubione zajęcie małego chłopca.

Zrobię koszyk – pomyślał – może na chleb? Tak, to będzie koszyk śniadaniowy, ten stary się rozlatuje. Nie wyszedł mi też zbyt równy, może dlatego, że dopiero zaczynałem uczyć się wyplatanek. To będzie fajny prezent dla mamy i taty.

Jak postanowił, tak też uczynił i zaraz zabrał się do pracy. Równocześnie zatopił się w myślach: Niedługo moje urodziny. Ciekawe, co w tym roku będą za atrakcje? Mama pewnie upiecze tort, może mój ulubiony, czekoladowy. Lody… tak, dużo lodów. Tata obiecał, że będą fajerwerki. Wieczorem, jak już się ściemni, w ogrodzie puścimy w niebo kolorowe światełka… I jeszcze będą prezenty. Ciekawe, co też dostanę? Zawsze coś wcześniej podsłuchałem, a ostatnio nic. Nawet się nie domyślam, co też mogli wymyślić.

– Oj, ta witka jest za gruba – powiedział do siebie. – Muszę poszukać cieńszej. Ta nie, ta za krótka, o, ta będzie dobra.

Pewnie jeszcze rodzice zapytają, co chciałbym dostać – rozmyślał dalej. Ja wiem, tak bardzo chcę psa. Takiego fajnego, miłego psa, który już na zawsze będzie moim futrzanym przyjacielem. Będę się z nim bawił, chodził na spacery, zaprowadzę go nad strumyk, żeby się wykąpał w upały. Trochę go wytresuję, może żeby chociaż podawał łapę. Albo będzie przynosił witki do wyplatanek. Zamieszka razem ze mną w pokoiku na poddaszu. Jest dużo miejsca, akurat dla mnie i dla psa. Teraz muszę siedzieć w nim sam. Tylko czy rodzice się zgodzą? Znowu powiedzą, że jestem za mały. Ja jestem już duży! Umiem czytać i pisać. Sam sprzątam swój pokój i pomagam mamie. Jestem też grzeczny, tak mi się przynajmniej wydaje… Rok temu byłem maluchem, a teraz jestem dużym chłopcem. Tak. Pies. Duży, futrzany, najlepiej kudłaty pies myśliwski, bo one są najsympatyczniejsze. Nie chodzi tu nawet o polowanie, bo szkoda innych zwierząt. Och… kudłaty, takiego można wyczesać i tulić się do miękkiego futra. Będę grał z nim w piłkę, rozegramy razem mecz. Może nawet postawię go na bramce, a on obroni wszystkie piłki. Taki będzie sprytny. Będzie trochę groźny, tak żeby Strachliwce się go bały, bo innego niebezpieczeństwa tu nie ma, i będę mógł do niego pogadać. Przekażę mu wszystkie sekrety. Tylko jemu. Mielibyśmy swoje tajemnicze kryjówki. Już nie będę się bał sam spać w pokoju. To duże drzewo nie przestraszy mnie w nocy, bo ono zamienia się w Strachliwca, jak tylko słońce idzie spać. Gdy zobaczy przez okno psa, samo się wystraszy.

Teodor tak się rozmarzył, że ani się spostrzegł, a koszyk był gotowy. Pójdę zanieść go mamusi, pewnie się ucieszy.

*

One nie mogą być złe – myślała Amelka, idąc na stryszek po botki. – To nie jest możliwe. Nikt, kto jest niedobry, nie hoduje tak pięknych kwiatów.

Każdego roku o tej samej porze, w tym samym dniu Amelka znajduje na progu chatki bukiet róż. Kwiaty mają różne kolory: bladoróżowe, herbaciane, czerwone, pąsowe. Są niezwykłe. Ich woń rozchodzi się później po całej chatce. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w Dolinie nie ma przecież ludzi ani znajomych skrzatów, które poznikały razem z domkami. Nie jest to także sprawka żadnego zwierzaka. Jest jeszcze jedna tajemnica. Te róże są wielkie, a nawet ogromne. Takich kwiatów nie ma w okolicy, przynajmniej w takiej odległości, jaką zdołała pokonać dziewczynka. W tym momencie rozległo się ciche popiskiwanie. Amelka podbiegła do drzwi.

– To ty, Tulcia, znalazłaś mnie – piesek, podskakując, witał dziewczynkę. – Zasnęłaś, zostawiłam cię na ławce. Przyszłam po babciną torebkę i zobacz, co znalazłam – piesek podszedł i obwąchał całą kołyskę, obchodząc ją wokoło. Następnie powąchał Amelkę i zaszczekał wesoło, podskakując i merdając ogonkiem. – Ach, więc to tak. Mówisz, że to moja kołyska.

– Hau… hau…

– Też tak myślałam. Piękna, prawda?

– Hau… hau…

– Zapytamy babcię, może pozwoli się nią pobawić? Teraz muszę znaleźć kosz na grzyby. Już niedługo pójdziemy z babcią na grzybobranie. O, jest. Tak, to mój – wyjęła właściwy koszyk.

Tulka podbiegła, obwąchała, jak to miała w psim zwyczaju, i kręcąc ogonkiem, zaszczekała wesoło. Wytrzepała, czyli wyczesała po psiemu futro, przeciągnęła się, sygnalizując tym samym gotowość do pójścia na spacer.

– Chodź, Tulcia, spytamy babcię, kiedy pójdziemy na grzyby. Nie mogę się doczekać, kiedy założę błękitne jak niebo botki. Wskakuj, wezmę cię na rączki, bo jeszcze spadniesz ze schodów.

Amelka zniosła pieska, torebkę i botki. Widziała babcię, która szykowała czyste słoiki, a to świadczyło o tym, że będą robiły jakieś przetwory. Najbardziej lubiła, gdy gotowały konfitury – słodkie i smaczne. Zawsze pomagała przy mieszaniu, przy okazji próbując ciepłych pyszności.

– Chodź, Tulcia, babcia jest zajęta, nie będziemy jej teraz przeszkadzać. Idziemy na wieczorne siusianie – zachęciła.

– Hau… hau…

– Tak, tak, siusiu.

*

Teodor obudził się rano, bo słonko, drażniąc swoimi promieniami, oświetlało twarzyczkę małego olbrzyma. Burza szalała wieczorem i znowu musiał pokazać, jakim jest tchórzem. Przybiegł do mamy, prawie becząc. Na szczęście nie skompromitował się całkowicie, bo koniec końców zdecydował, zbierając w sobie resztki ostatecznej odwagi, że będzie spał we własnym pokoju. Chociaż trzeba przyznać, że trząsł portkami ze strachu, pioruny były bowiem wyjątkowo hałaśliwe. Tej nocy nie spał zbyt dobrze. Teraz leżał jeszcze przez chwilę, ale sen nie chciał już przyjść. Przeciągnął się więc i usiadł na brzegu łóżka. Bose stopy dyndały nad dywanem. Ziewnął głośno, wstał i podszedł do okna. Dzień zapowiadał się pogodny. Na niebie, jak okiem sięgnąć, nie było żadnego obłoku. Po wczorajszej burzy nie został nawet ślad. Deszcz przy okazji wykąpał niebo i powietrze, które dzięki temu było wyjątkowo przejrzyste.

– To dobrze, że sobie poszła. Nie dała mi spać. Do tego znowu musiałem pokazać rodzicom, jak bardzo się boję i jakim jestem „trzęsiportkiem” – westchnął. – Jutro moje urodziny. To dzisiaj pewnie będę robił tort z mamusią. Nie ma co się zastanawiać, trzeba zejść pomóc i przy okazji podjeść trochę kremu.

Poszedł do łazienki. Umył buźkę i uszy. Wyszczotkował gęste kasztanowe włosy. Ubrał krótkie spodenki i ulubiony podkoszulek z pieskiem. Pościelił łóżko.

Jeszcze koszyk na chleb. Dobrze, że sobie przypomniałem, bo znowu musiałbym biegać po schodach. Ma to też swoje dobre strony, bo w drodze powrotnej można zjechać po poręczy schodów. Zabrał wyplatankę.

– Może mamusia się ucieszy? – uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze. – Żebyś jeszcze tylko nie był takim tchórzem – powiedział do siebie – to może i dostałbyś psa na urodziny, a tak, rodzice uważają cię za fajtłapę i z psa nici. Guzik z pętelką dostaniesz, a nie zwierzaka. – Podbiegł do schodów, usadowił się wygodnie na poręczy i zjechał na sam dół. – Siup… udało się, nie spadłem. Coraz lepiej wychodzą mi te zjazdy – uśmiechnął się od ucha do ucha. – Dobrze, że mama mnie nie widzi.

Chłopiec często lądował na niezbyt miękkim chodniku. Mama nie pochwalała tych przejażdżek. W ich rezultacie musiała rozcierać pewną obolałą tylną część ciała Teodora, aby później mógł siedzieć na krześle. Pobiegł prosto do kuchni, skąd dochodziły odgłosy przestawianej porcelany.

– Dzień dobry, mamusiu – Teodor podbiegł i przytulił się mocno.

– Witaj, kochanie. Chodź, uściskam cię, moje słonko. Co ty tam chowasz za sobą? – spytała z zainteresowaniem.

– To dla ciebie, ale nie wiem, czy ci się spodoba. Proszę – podał własnoręcznie wykonaną niespodziankę.

– Och, to przecież nowy koszyk na pieczywo! – Obejrzała wyplatankę i uśmiechnęła się w zachwycie. – Teodorku, jest śliczny! Dziękuję, syneczku! – uściskała chłopca i wycałowała pucułowate policzki.

– Cieszę się, że ci się podoba.

– Plecionki wychodzą ci coraz ładniej. Jakie z ciebie zdolne dziecko – pokiwała głową w zachwycie.

– Co właściwie robisz? – chłopiec z zainteresowaniem zajrzał na stół. – Oj, ciasto już w piecu.

– Tak, w piecu, ale nie martw się, zostawiłam ci nieco do wylizania.

Podeszła do szafki, zdjęła małą miskę z resztą surowego ciasta.

– Przecież razem mieliśmy piec biszkopt – westchnął zawiedziony Teodor. – Prosiłem, żebyś na mnie poczekała. Miałem pomóc – marudził.

– Och, Teosiu, przecież przy biszkopcie i tak tylko wylizujesz miskę do ciasta. Później zrobimy razem krem. Wtedy przyda mi się twoja pomoc.

– Dobrze – trochę się udobruchał. – Będę mógł pokręcić masę?

– Oczywiście, i jeszcze udekorujesz cały tort, jak tylko będziesz chciał – dodała zachęcająco mama.

– Będę mógł narysować z masy, co zechcę?

– Co tylko zapragniesz, mój mały cukierniku. Teraz może zjesz śniadanie?

– A miska do lizania? Wolę miskę, proszę – z rozkoszną, rozbrajającą miną spojrzał na mamę.

– Ręczę ci, mój kochany, że miska z pewnością nie ucieknie. Zrobiłam ci ulubione tosty. Herbatka jest w dzbanku. Zaraz ci podam – mówiąc to, mama zaczęła wycierać ręce.

– Nie trzeba, dziękuję. Jestem duży i sam sobie poradzę. Jak zjem, to powycieram naczynia – zapewnił.

Zabrał się za nalewanie herbaty. Założył dużą rękawicę, żeby nie poparzyć rąk o gorącą blaszkę. Wyjął tosty, które podgrzewały się w piekarniku. Ułożył je na talerzu i przysiadł na swoim ulubionym krzesełku, które zrobił mu tatuś. Było wysokie i bez problemu mógł siedzieć na równi ze wszystkimi. Niedawno okazało się już nawet nieco za wysokie. Tata musiał skrócić nogi. Teraz znowu będzie trzeba je przyciąć. Może już nawet wystarczyłoby zwykłe krzesło dla dorosłych? Zapach tostów rozszedł się po całej kuchni.

– Dobre ci wyszły, mamusiu. Są nawet moje ulubione grzybki. Pychota. Zjesz ze mną?

– Nie, dziękuję. Już zjadłam śniadanie. Jedz na zdrowie.

– Dziękuję. Jaki zrobimy smak tortu? – spytał zaciekawiony.

– Jaki tylko chcesz.

– Czekoladowy – bez zastanowienia powiedział chłopiec.

– Może być czekoladowy.

– To, w takim razie, czekoladowo-śmietankowy. Tak, taki będzie najlepszy – zapadła ostateczna decyzja.

– Dobrze, Teosiu, a teraz jedz, bo zaraz tosty ci wystygną i nie będą już takie smaczne. Ja idę po masło. W spiżarce jest chłodno, musi trochę poleżeć w cieple, żeby zmiękło.

– Wiem, jak będzie za zimne, to masa się zwarzy po dodaniu jajek.

– Otóż to – mama wyszła z kuchni, a Teodor zabrał się za jedzenie.

Zastanawiał się, co też dostanie za prezent. Może by tak spytać? Nie, nie ma co. I tak niczego się nie dowiem. Muszę czekać do jutra. Tylko jak? Jak tu wytrzymać? Tak bym chciał, żeby już było jutro rano albo chociaż dzisiaj wieczorem. Ten dzień będzie wlókł się w nieskończoność. W zeszłym roku upał był okropny. Tatuś kilka dni wcześniej wystawił na dwór wielki drewniany basen. Przez ten czas woda się nagrzała i mogłem chlapać się cały dzień. Teraz też był taki pomysł, ale jestem już za duży, żeby siedzieć w dziecięcym basenie. Tak, jestem już na to za stary… Byli goście z sąsiednich wzgórz. Pomysłów na zabawy mieliśmy aż nadto. Samemu siedzieć w wodzie… to nudne.

W tym roku kolega Teodora przechodził wyjątkowo paskudne przeziębienie i leżał w łóżku, nie mógł więc przybyć. Nadeszły już od niego skrzynki ulubionych jabłek i wiadomość, że paczka jest w drodze. Co też za prezent wymyślił Medor? Może będzie to jakaś książka albo zabawka? Teodor zawsze dostawał od niego fajne niespodzianki. Ale i tak najlepsze były zabawy, które razem wymyślali. Chłopcy lubili się i to bardzo. W zeszłym roku dodatkową atrakcją był mecz badmintona. Było przy tym dużo piszczenia i skakania – wiedzieli, że wygra ten, któremu lotka najmniej razy spadnie na ziemię. Ciężko było zakończyć mecz, bo grali na czas i zawsze, gdy ten dobiegał końca, był akurat remis. Później chłopcy biegali po okolicznych pagórkach, szukając największej żaby. Wieczorem siedzieli na drzewie, a właściwie w drewnianym domku, który na rozłożystym dębie wybudował tatuś Mobi. Domek stał się natychmiast ulubionym miejscem zabaw. Było już ciemno, gdy chłopcy opowiadali sobie o duchach. Wprawdzie żaden z nich nigdy prawdziwego nie widział, ale co to za różnica. Każdy przecież wie, jak duch wygląda. Tak wczuli się w te swoje legendy, że w końcu strach było zejść z drzewa, aby pójść do domu. Noc, jak na złość, była czarna niczym smoła. Duch bywa biały i widać go z daleka. Gorzej, jakby akurat ubrał się na czarno. Z drzewa nijak zejść się nie dało. Jednak nie ma się czego wstydzić, każdy przecież boi się duchów, chociaż… zupełnie niepotrzebnie. Prawdę mówiąc, czy jakiś duch zrobił komuś coś złego? Nie. To o co to całe zamieszanie ze złymi duchami? Strachliwce to co innego. Teodorowi na samo wspomnienie ciarki przeszły po plecach. Tamtej nocy na szczęście do chłopców przyszli rodzice z kocami i poduchami. Noc była ciepła, więc pozwolili im spać na drzewie. To dopiero była atrakcja. Fajna była ta noc. Oglądali gwiazdy i snuli marzenia. To wtedy przyrzekli sobie, że każde kolejne urodziny będą spędzać razem.

Szkoda, że Medor się przeziębił, teraz też pomysłów mieliby aż nadto. Kolega obiecał, że jak wyzdrowieje, to przyjedzie… Może ma to i dobre strony… będzie jeszcze jeden tort i lody… Może nawet prześpimy noc na drzewie? Szkoda mi go, bo tak męczy go kaszel. Oby jak najszybciej wyzdrowiał.

 

Przed południem biszkopt był już gotowy. Teodor pomagał cały czas. Kręcił masę, próbował jej, co było największą atrakcją. Rozcierał długo, żeby nie było grudek, bo to źle świadczyłoby o cukierniku. Mama pokroiła wielki biszkoptowy placek na krążki. Nasączona część czekała na rozsmarowanie warstwy kremu.

– Którą dajemy na spód? – zaglądał do misek.

– To zależy od tego, jaka ma być dekoracja.

– A tak – chłopiec pomyślał przez chwilę. – Tak, już wiem. Chyba…

Warstwy zostały posmarowane i poprzekładane kolejnymi plackami biszkoptu. Chłopiec pilnował, żeby każdy został odpowiednio nasączony. W końcu pozostała już tylko dekoracja, której wykonawcą miał być solenizant. Teoś przyglądał się równej okrągłej tafli. Niby miał już wcześniej pomysł, ale w końcu przestał mu się podobać. Zagadnął więc mamę.

– Sam nie wiem, co narysować na torcie.

– Hmm… – zastanawiała się – coś co lubisz, może… może… ja wiem?

– Może psa?

– Jak chcesz, kochanie. Ale tak na torcie?

– Myślisz, że nie pasuje, mamusiu? – westchnął.

– Może wyglądać to trochę dziwnie, ale jak chcesz, to bardzo proszę. To twój tort.

– Tak – przyznał rację mamie. – Wyglądałby jak tort dla psa.

Rozmyślał, podziwiając wielki równy placek, specjalnie upieczony na dużej blaszce, bo tak Teoś, jak i jego rodzice lubili słodkości. Wszyscy członkowie rodziny byli wielkimi łasuchami. Mama miała dodatkowo nadzieję, że zjawi się Pokrzywek. Nigdy jeszcze nie opuścił on urodzin swojego ulubieńca. W okresie letnim Pokrzywek mieszkał przeważnie w pobliskim lesie, zajmując się gromadzeniem zapasów na zimę. Amba postanowiła w tym roku zaprosić skrzata do domu na całą zimę, a jeżeli będzie mu się podobało, to nawet na zawsze. Oby tylko się zgodził – wszystkim byłoby o wiele weselej. Teodor nie czułby się taki samotny.

– Jak będę miał psa, to upiekę mu tort na urodziny – postanowił Teodor.

– Psy obchodzą takie święto? – mama spytała z zainteresowaniem.

– Może nie, ale mój z pewnością będzie. Zrobię mu nawet prezent.

– Tak, masz rację, o zwierzątka też trzeba dbać. – Mama spojrzała na placek. – To może narysuj kwiatki – zaproponowała.

– Mamusiu, kwiatki są dobre dla dziewczynek – obruszył się synek.

– Och, przepraszam, zapomniałam – uśmiechnęła się pod nosem. –To może coś związanego z twoją ulubioną jesienią.

– O tak! – Teodor, aż podskoczył. – Dziękuję! – wykrzyknął i zaczął tworzyć rysunek: dębowe liście i żołędzie.

Początkowo chłopiec nakreślił je patyczkiem, takim cienkim. Zarys wyszedł obiecująco. Później do ściereczki zwiniętej w rożek została nałożona masa. Trzeba wypróbować, czy ta się nadaje… Wycisnął trochę na palec. Tak, ta będzie odpowiednia. Powoli małe bobki przyozdobiły cały górny placek. Teraz tort stał się wyższy – płaska dotąd tafla nabrała kształtów i wypukłości.

– Jeszcze tylko naokoło… większe „bobki”. O tak. Zobacz, mamusiu.

– Pięknie. Takie ładne żołędzie. Jest jeszcze ciekawiej udekorowany niż na poprzednią okazję – patrzyła z zachwytem. – Przełożymy go na tacę.

Wzięli wystrugane drewniane gładkie łopatki i delikatnie wsunęli pod spód. Na cztery ręce przełożyli tort na srebrną tacę.

– Teraz zaniosę go do spiżarki. Tam jest chłodno.

– Pomogę ci. Otworzę drzwi – podskoczył ochoczo.

– Dobrze, to chodźmy.

– Będę mógł wylizać miski i tutkę?

– Oczywiście – odpowiedziała mama i pomyślała: gdybym się nie zgodziła, pewnie by zaraz beczał… A może jest już na to za duży? Ostatnio nieco wydoroślał. Sama nie wiem….

 

Cała rodzina siedziała w jadalni za stołem. Zapach obiadu roznosił się po jadalni. Teodor wiercił się na krześle, przebierał widelcem w ziemniakach. Powybierał marchewkę, groszek, ale jedzenie nadal jakoś mu nie szło, co nie uszło uwadze taty.

– Aha, chyba ktoś najadł się za dużo kremu? – zagadnął tata.

– Oj, może troszeczkę – roześmiał się synek.

– Właśnie widzę. Chyba z tego tortu to niewiele zostało?

– Jest ciągle cały i duży tatusiu – Teodor odparł poważnie – ale ja już nie mogę jeść.

– To zostaw – mama wiedziała, że po takiej porcji kremu sama nic by nie ruszyła. – Na podwieczorek będą owoce, to sobie zjesz.

– Dziękuję.

– Na zdrowie, słodki łakomczuchu – tatuś potarmosił czuprynę synka.

– Rozczochrasz mnie, tatusiu, a przy stole siedzi dama – powiedział chłopiec całkiem poważnie.

– Nie martw się, od twojej potarganej czupryny mamie damy nie ubędzie – tatusia zawsze bawiły nienaganne maniery synka. Nawet wtedy, kiedy był cały umorusany.

– Ja wiem, że nie, ale nie wypada rozczochrańcowi siedzieć przy damie – to mówiąc, przygładził włosy dłonią, ale nie był do końca zadowolony.

Mama, zawsze odpowiednio ubrana i uczesana, uchodziła w mniemaniu chłopca za najpiękniejszą panią. Kiedyś oglądali razem stare rysunki. Tam na jednym była taka elegancka prababcia. To wtedy mama powiedziała, że ona była wielką damą. Od tego czasu Teodor stwierdził, że mamusia też nią jest, bo nawet jest ładniejsza od prababci. Do tego zawsze ma nienaganne maniery. Nauczył się tego słowa niedawno i bardzo mu się spodobało. Wiercił się nadal. Spoglądał na talerz taty. Jakoś strasznie wolno dzisiaj je. Chyba nigdy nie skończy – pomyślał.

– Widzę, że ktoś nie może doczekać się końca obiadu – zauważył tato, nabierając sobie dokładkę ziemniaków.

– Och, nie mogę – przyznał Teodor.

– Teosiu. Tatuś zje, chwilę odpocznie i wszyscy pójdziemy do ogrodu – uspokajała synka mama.

– To ja pomogę pozmywać naczynia.

– O widzisz, jesteś bardzo grzeczny – przyznał tata.

– Które lampiony chcesz powiesić? – z zainteresowaniem spytała mama.

– Chyba… te pomarańczowe.

– Masz rację, będą wyglądały jak pomarańcze.

– Albo jak dynie – uśmiechnął się dzieciak.

– Możliwe, są dosyć duże.

– Dziękuję – tatuś odstawił talerz. – Pyszny obiad, kochanie.

Tata wstał od stołu i poszedł usiąść w wielkim fotelu, żeby trochę odpocząć po pracy.

– Dziękuję – Teodor podskoczył i ochoczo zabrał się za zbieranie talerzy ze stołu. – Ja wyniosę wszystko do kuchni. Odpocznij sobie, mamusiu.

– To miłe, kochanie. Dziękuję. Zaraz ci pomogę.

– Nie trzeba! – krzyknął Teodor i zniknął w kuchni.

Mama siedziała nadal przy stole. Minę miała zafrasowaną. Westchnęła cicho. Mobi spojrzał na żonę. Książka, którą zaczął czytać, przestała go nagle interesować, bo Amba wydawała się taka smutna.

– Co też tak ciebie frapuje, moja kochana? Widzę, że jesteś smutna.

– Ach, Mobi? Martwię się – westchnęła. – Przecież tego zwierzaka nikt nie chciał. Wszystkie rozeszły się jak świeże bułeczki, a ten… sam wiesz. Nie jest zbyt roztropny. Och…

– Ech tam – odłożył książkę, wstał i podszedł do żony. Przysunął bliżej krzesło, zagadnął nieco ściszonym głosem, żeby nie doleciało to przypadkiem do kuchni: – Bardzo mi się podobał. Jest najpiękniejszy ze wszystkich sióstr i braci. Śliczny…

– Sam wiesz, jak bardzo rozrabia. Wszędzie go pełno.

– Przecież każdy malec taki jest.

– Tylko że pozostałe były takie spokojne. Sama widziałam, on wszystko gryzie, szarpie nawet swoje rodzeństwo. Rozkopie wszystkie grządki i moje piękne róże. Sam przyznałeś, że wszystkie spały, a ten rozrabiał jak zwariowany. A jeśli pogryzie Teodora? – mama z przerażeniem wypowiedziała te słowa.

– Myślę, że nie zrobi mu krzywdy. Teodor jest taki opiekuńczy, z pewnością go wychowa i wyniańczy, nauczy czego trzeba, a sam nauczy się odpowiedzialności… przy okazji – zapewnił.

– Och, sama nie wiem. Nie jest już taki mały, a z tego co wiemy, nic się nie zmienił. Przecież powinien już trochę spoważnieć. Ma już prawie sześć miesięcy, kochanie – powątpiewała mama.

– To jeszcze dzieciak, moja droga. Sama wiesz, jak mieliśmy Mifkę. Też była nieznośna jako maluch, a jak dorosła…

– Tak, tak – przerwała. – Ale to była dziewczyna, one są spokojniejsze.

– Tylko że chłopaki, skoro już tak mówisz, są o wiele piękniejsi. Zresztą, sąsiad nie dałby niebezpiecznego zwierzaka dla naszego dziecka. Sama wiesz, że od lat je hoduje. Z jego obserwacji wynika, że te najbardziej niesforne wyrastają na wyjątkowo spokojne, grzeczne pupile – uspokajał, gładząc ciepłą dłoń żony.

– Hmm… może i masz rację, Mobiku – westchnęła, ale nie była do końca przekonana. Po tym jak ów osobnik pozbawił kurę ogona, miała coraz więcej wątpliwości. – Przypatrz mu się dobrze. W razie jakichkolwiek wątpliwości…

– Wiem, wiem, kochanie – przerwał mąż. – Jeżeli tylko coś nie będzie mi pasowało, wrócę sam. Obiecuję.

– Już to widzę. Nic nie będzie w stanie odwieźć cię od…

– Skąd wrócisz? – synek wpadł w podskokach do jadalni i przerwał wywody mamy. – Gdzie się wybierasz, tatusiu? Mogę pójść z tobą? Mogę? Ja też chcę. Proszę…

– Muszę załatwić pewną sprawę. Sam muszę sobie dać radę, mój synku – westchnął. – Wrócę wieczorem.

– Poczytasz mi bajkę, tatusiu? – zapytał chłopiec.

Chociaż sam czytał swoje ulubione książeczki, lubił też wspólnie z tatą przeżywać perypetie swoich bohaterów. Tata zawsze czytał w taki sposób, jakby oni sami znajdowali się w centrum akcji.

– Wrócę późno, będziesz już spał. Mama ci poczyta.

– To znaczy, że nie wieszamy lampionów? – spytał tym razem z rezygnacją.

– Tatuś wybiera się później, wieczorem. Oczywiście, że wieszamy. Co to za urodziny bez lampionów? – stwierdził ojciec i uśmiechnął się pod nosem.

– Byłyby nieważne – stwierdził poważnie mały zainteresowany. – Idziesz z nami, mamusiu?

– Przyjdę później, syneczku. Przyniosę wam sok marchewkowy. Teraz trochę się położę. Jest wyjątkowo gorąco. Poczytam książkę, potem do was dołączę. Dawno już nie było takiej pięknej jesieni – westchnęła na wspomnienie tamtego czasu, kiedy na świat przyszedł jej ukochany synek. Wówczas także panowała piękna i ciepła aura.

– Źle się czujesz, kochanie? – spytał Mobi z troską w głosie.

– Nie, tylko oczy mi się zamykają, nie spałam w nocy zbyt dobrze. Pewnie nawet nie poczytam – ziewnęła cichutko.

– To prześpij się trochę. Nam praca zajmie sporo czasu – powiedział mąż i ucałował czule jej policzek.

– Naczynia już pozmywane i powycierane, mamusiu. Tylko misa stoi na stole, bo nie mogę sięgnąć jeszcze na najwyższą półkę w kredensie, a nie chciałem jej potłuc.

Teodor podszedł i przytulił się do mamy.

– Dziękuję, kochanie. Dobry z ciebie synek – ucałowała pucułowate policzki, na co buźka roześmiała się od ucha do ucha, a w policzkach pokazały się rozkoszne dołeczki.

Po tych czułościach chłopiec wybiegł w podskokach do ogrodu. Słychać było tylko tupanie, wesołe pokrzykiwanie i klaskanie.

– Lampiony! Lampiony! Pomarańczowy i zielony! – wołał donośnie.

Mama położyła się na kozetce, a tata poszedł po sznurek do rozwieszania lampionów. Zabrał również zapinki do mocowania. Potrzebne były jeszcze świeczki. Kiedyś tu leżały, ale chyba mama gdzieś je przełożyła, gdy robiła porządki. Teraz na pewno nie znajdzie się ich szybko. Na szczęście napatoczył się Teodor.

– Czego szukasz, tatusiu? – zaglądał zaciekawiony.

– Świeczek do lampionów. Zawsze tutaj leżały, ale widać ktoś zrobił porządki – rozglądał się po półkach.

– Tak, ja z mamusią. Przełożyliśmy je do szafki pod oknem – poinformował szczęśliwy, że wie coś, czego nie wie tatuś.

– Są tutaj. Potrzebne będą jeszcze nożyczki. Co jeszcze… – zastanawiał się tata. – Zaraz znowu będziemy biegać po różne sprzęty, a jak się zacznie robotę, to wygodnie jest mieć wszystko pod ręką. Wtedy zajęcie idzie samo. Tak?

– Raczej tak. My jak zaczniemy z mamusią gotować coś w kuchni, to trzeba co chwilę latać do spiżarki, często o czymś zapominamy – przyznał Teodor.

– Widzisz, to znaczy, że macie słabą organizację pracy, synu.

– Tak, to prawda.

Wolał przyznać rację, wiedział, że w przeciwnym razie tata zacznie się rozwodzić nad tym, jakie to zalety ma porządek podczas wszelkich zajęć, a wywody takie zawsze były długie i zawiłe. Do tego ciągle trzeba było przyznawać tacie rację.

– Może poprzyklejam na sznurku między lampionami kolorowe bibułki? Będą ładnie powiewały na wietrze – zaproponował.

– Dobry pomysł. Masz tutaj bibułki? – zapytał tata, ale Teodora już nie było. – Proszę, to ta cała wasza organizacja – zaśmiał się do siebie.

– Lampiony, lampiony, pomarańczowy i zielony – dobiegało śpiewanie dochodzące ze schodów.

W domu chłopiec ściszył głos, żeby nie obudzić mamy, i popędził do swojego pokoju.

W chwilę później ruszyli w stronę ogrodu z całym sprzętem, a tata dodatkowo z drabiną pod pachą.

– Trzeba zabrać kapelusze z altanki. Słońce jeszcze dosyć mocno praży. W przeciwnym razie trzeba będzie smarować uszy kremem – przypomniał tata.

– Mogą być te szmaciane? Wiem, gdzie są – zaoferował pomocnik.

– Tak. Te są wygodne.

Teodor ruszył przodem. W altance jak zwykle wszystko leżało na swoim miejscu. Wszyscy dbali o porządek, dlatego nie tracili niepotrzebnie czasu na szukanie różnych sprzętów, co bardzo ułatwiało pracę. Kapelusze leżały w tym miejscu co zawsze. Teodor już miał zacząć śpiewać swoją piosenkę, gdy wtem coś zauważył. Na poduszkach, które rozkładało się na krzesłach ogrodowych, żeby wygodnie było siedzieć… ktoś leżał. Chłopiec zebrał w sobie całą odwagę, której nie posiadał zbyt wiele, i podszedł na palcach.

– Ojej, skrzacik – nachylił się i przyjrzał małemu przybyszowi. – Śliczny. – Odszedł cicho na palcach, żeby nie obudzić gościa, zabierając po drodze kapelusze.

– A ty co tak się skradasz? – zapytał tato, myśląc, że synek znowu się czegoś przestraszył.

– Cii… cicho… Na poduszce śpi skrzat. Jaki fajny! – Teodor aż dostał wypieków na twarzy, a w dwóch kapeluszach na głowie wyglądał tym bardziej śmiesznie.

– Pewnie pod paprociami jest za gorąco. Jak mama przyniesie sok, to trzeba będzie go poczęstować – zastanowił się chwilę tato. – Duży? – zapytał.

– Nie, nie tak bardzo. Zmieścił się na poduszce – wyjaśnił dokładnie synek.

– To jest jeszcze dosyć młody. Kiedyś w domu u moich rodziców też mieszkał skrzat – przypomniał sobie ojciec.

– I co? Był fajny?

– Nawet bardzo. Miałem się z kim bawić. Nadal przecież mieszka u dziadków.

– Jak myślisz, przyjdzie pogawędzić?

– Bardzo możliwe. Jak nie, to pójdziemy po niego. Na razie niech wyśpi się spokojnie.

– Może to Pokrzywek?

– Pewnie tak. Już czas, żeby zjawić się przed zimą – stwierdził tata.

– Możliwe.

Chłopiec nie przyznał, że przestraszył się małego. Z tego wszystkiego zapomniał o swoim ulubieńcu. Nie przyjrzał się skrzatowi dokładnie. Zrobiło mu się głupio, że znowu był takim tchórzem. Jednak na szczęście tata w tym całym zamieszaniu tego nie zauważył.

Już na miejscu porozkładali wszystkie sprzęty. Drabina została rozstawiona. Na drewnianym stole położyli resztę rzeczy. Po obu stronach dużego stołu znajdowały się do siedzenia ławy z oparciem. To tutaj odbywały się wszystkie letnie rodzinne uroczystości, jeżeli tylko pogoda na to pozwalała. Wokoło rosły drzewa owocowe, które dawały cień, a jesienią dodatkowo słodki zapach jabłek. Teodor podał tacie jego kapelusz.

– To od którego drzewa zaczniemy?

– Może od tego najbliżej. Pociągniemy sznurek do tego w rogu – tato wskazał niewielkie drzewko. – Później opleciemy tak, żeby wisiały wokół stołu.

– To w czym ci pomóc, tatusiu? – dopytywał się synek.

– Tatuś rozwiesi sznurek sam, a ty powycinaj paski bibułek. Klej masz?

– Tak, pamiętałem – przyznał dumnie chłopiec, pokazując spory słoik. – Tylko czy jutro będzie ładna pogoda? – spytał nieco zaniepokojony.

– Otóż to! – duży olbrzym spojrzał w niebo. Jak okiem sięgnąć nie widać było nawet najmniejszego obłoczka. Błękit rozpościerał się aż po horyzont. Na dodatek, pomimo popołudnia, nadal było bardzo ciepło. – Nie musisz się martwić. Sam widzisz, nawet skrzaty wchodzą do domu, a to znak, że upały szybko nie odejdą.

Tata rozstawił drabinę pod jabłonią i zaczął mocować sznurek. Teodor zabrał się za przycinanie bibuły, pomarańczowej i zielonej. Takie kolory najbardziej pasowały do lampionów. Może tatuś pozwoli mi nawet wejść na drabinę? – rozmarzył się chłopiec. – Chociaż na przedostatni szczebel. Kolorowych pasków przybywało i zanim tata doszedł ze sznurkiem do ostatniego drzewa, mogli zabrać się za ozdoby.

– Teraz wieszamy bibułki? – zagadnął Teodor.

– Najpierw powiesimy lampiony. Później zobaczymy, ile zostanie miejsca.

– Żeby się nie przypaliły? Tak, tatusiu? – zapytał chłopiec, a potem zdjął buciki i wgramolił się na ławkę, żeby lepiej widzieć, co się dzieje.

– Oczywiście. Cóż za pożytek ze spalonych lampionów?

– Racja, żaden – przyznał chłopiec i podał pierwszy lampion, a tata zaczął mocować.

– Ale duży. Zapalimy dzisiaj jeden? – spojrzał rozmarzonymi oczami.

– Trzeba poczekać aż się ściemni, wcześniej nie będzie efektu. Mnie nie będzie przecież wieczorem, jak już mówiłem – przypomniał tatuś.

– Szkoda – posmutniał Teodor.

– Możesz poprosić mamę. Z pewnością ci nie odmówi.

– Może sam odpalę? – spytał niepewnie, chociaż wiedział, jaka będzie odpowiedź.

– Jesteś jeszcze za mały. Nie możesz sam bawić się zapałkami.

– Tak, wiem. Będę mógł chociaż mocować bibułki? – taką ogromną miał na to ochotę.

– Taki pomocnik jest tacie bardzo potrzebny. Już zawieszam ostatni lampion.

Po chwili tata przestawił drabinę, a Teoś, idąc na bosaka po ciepłej trawie, zaniósł lampion i podał mu. Stanął obok drabiny i przyglądał się z dołu.

– Co, chcesz wejść na górę? – zapytał ojciec.

– A mogę?

– Czemu nie. Mama śpi, to nas nie podejrzy – roześmiał się tato. Czasem to i on sam był jak małe dziecko, bo też lubił się bawić.

– A jak skrzat powie mamie? – chłopiec nie był zbyt pewien.

– On też śpi – powiedział nieco ciszej tatuś.

Zamienili się miejscami na atrakcyjnym drewnianym sprzęcie – Teodor z radością wgramolił się na szczeble, a tata podawał mu bibułki. Chłopiec przewieszał je przez sznurek, przesmarowywał klejem, później przyciskał, żeby lepiej się trzymały. Co chwilę trzeba było przestawiać drabinę. W ogrodzie z minuty na minutę robiło się coraz bardziej kolorowo. Największa frajda z tego całego zamieszania, uznał Teodor, to wchodzenie i schodzenie ze szczebli. Poczuł się bardziej odpowiedzialny, bo zawsze tylko tato korzystał z tego sprzętu. Chłopak już kiedyś chciał wejść na szczeble, ale wtedy rodzice odpowiedzieli, że jest jeszcze za mały. Teraz stał najwyżej, jak można było. Tata też pomagał – teraz to on podawał bibułki. Przestawiał drabinę, trzeba dodać, że unosił ją razem z Teodorem, bo był bardzo silny. Stał też w pobliżu, żeby w razie czego złapać synka. Ta olbrzymia siła bardzo imponowała chłopcu. W pewnej chwili tato i synek usłyszeli cichy, delikatny głosik.

– Dzień dobry.

To skrzat przyszedł się przywitać. Ubranie miał w odcieniach zieleni. Głowę zdobiła czapka, jakby uszyta z liści pokrzyw.

– Witamy serdecznie. Jak się spało?

– Bardzo wygodnie. Przepraszam, że tak bez uprzedzenia, ale jest tak gorąco. Musiałem gdzieś się skryć – tłumaczył malec.

– Miło nam ciebie gościć.

Teodor zszedł z drabiny i podszedł do gościa, który stał na ścieżce. Zobaczył swojego małego przyjaciela i zrobiło mu się wstyd, że nie rozpoznał śpiącego i do tego wcześniej tak bardzo się wystraszył. Dobrze, że nikt tego nie zauważył. Wyciągnął dłoń, a skrzat od razu na nią wskoczył.

– Teraz postawię cię na stole – to mówiąc, chłopiec wysypał zawartość dużego podłużnego pudełka i odwrócił je na bok. – Zapraszam do cienia. Tutaj nie jest tak gorąco. Możesz na nas spokojnie popatrzeć – zachęcił.

– Dziękuję, jesteś bardzo miły, chłopcze – skrzat przysiadł w pudełku. – Jaki kojący chłód. Ty sporo urosłeś, dzieciaku – pokręcił głową. – Dawno się nie widzieliśmy.

– Pokrzywku, gdzie podziewałeś się tak długo? – zapytał Teoś, pochylił głowę nad prowizorycznym domkiem i podał skrzatowi dużą soczystą malinę zerwaną prosto z krzaka.

– Miło z twojej strony – skrzat złapał chętnie owoc. – Tu i tam – wskazał małą ręką okoliczne łąki – za duże były upały. Wychodzę jedynie o świcie albo gdy jest już chłodno. Znoszę teraz zapasy do spiżarni. Pracy jest dużo, sroga zima nadejdzie niebawem – tłumaczył. – Co wy tutaj takiego ładnego robicie? Chyba szykujecie twoje urodziny?

– Tak, Pokrzywku, pamiętałeś – uśmiechnął się chłopiec.

– Pewnie – odpowiedział skrzat piskliwym głosem. – To już jutro.

– Przyjdziesz? Zapraszam serdecznie! – chłopiec uprzejmie zwrócił się do malca.

– Jak co roku zjawię się, mój miły solenizancie. Ja zawsze o tobie pamiętam. Pomóc wam może w czymś? – Figlarne źrenice skrzata wpatrywały się w oczy małego olbrzyma.

– Nie, dziękujemy, to już prawie koniec. Ale zostań z nami – Teodor uśmiechnął się do małego, miłego kolegi.

– Bardzo chętnie – odpowiedział Pokrzywek i ze swojego miejsca przyglądał się dalszej pracy swoich przyjaciół. Ciamkał powoli smakowitą, słodką malinę.

Teodor natomiast zastanawiał się, jaka była naprawdę przyczyna nieobecności skrzata. Widział go nieraz z daleka. Dziwne, że go nie rozpoznał, gdy ten spał w altanie. To pewnie dlatego, że gdy skrzaty śpią, zwijają się w mały kłębek. Miał też trochę żal do małego przyjaciela, że tak ostatnio go zaniedbał, ale może faktycznie był zajęty zbieraniem zapasów na zimę. Nie wiedział jednak o tym, że Pokrzywek i tatuś Teodora mieli pewną tajemnicę, dla której zachowania i zrealizowania skrzat musiał często przebywać poza domem. O tym mały olbrzym miał się dowiedzieć długo po swoich urodzinach.

To będą miłe urodziny – pomyślał Pokrzywek. – Dobrze, że pójdę z tatą Teodora. Dawno już razem nigdzie nie byliśmy. Ciekawe, jak też prezent się zmienił?

Zza różanych krzaków wyłoniła się mama z wielką tacą. Stał na niej sok w dzbanku, szklanki i coś zachęcająco pachnącego.

– O proszę, idzie podwieczorek – zawołał radośnie tata. – Tylko uważaj, Ambo, na stole mamy małego gościa.

– Widzę, widzę, kochani – uśmiechnęła się radośnie olbrzymka i ustawiła tacę tak, żeby nie przewrócić budki z Pokrzywkiem.

– Witam moją ulubioną i jak zawsze piękną mamę Teodora – skrzat wyszedł z pudełka i pokłonił się głęboko, zdejmując zamaszyście czapeczkę.

– Pokrzywku. Jakże się cieszę – pochyliła się i ostrożnie pogładziła skrzata po główce.

Musiała to zrobić niezwykle delikatnie, ponieważ skrzacik jest bardzo malutki dla olbrzymów. Po tym powitaniu Pokrzywek założył nakrycie i wrócił do budki.

– Pięknie przystroiliście ogród. Tak ładnie to wam chyba jeszcze nigdy nie wyszło.

Stanęła i przyglądała się w zachwycie. Kolorowe, duże lampiony i powiewające wstążki na tle jesiennych liści i błękitnego nieba ubrały ogród w odświętną szatę.

– Napracowaliście się. Teraz będzie zasłużony podwieczorek.

– Ładnie. Prawda, mamusiu?

– O tak, ślicznie – przyznała.

– Co przyniosłaś dobrego? – zainteresował się mały łasuch. Teodor zawsze nie mógł doczekać się podwieczorku. – Jestem pewien, że obiad jest tylko przeszkodą, bo słodkości są przecież lepsze. Właściwie to zamiast obiadu powinien być podwieczorek. Po co tyle ceregieli z gotowaniem? Nie trzeba też szykować kolacji – ciągnął dalej – słodycze na kolację wystarczą w zupełności.

– Budyń czekoladowy – odpowiedziała na pierwsze pytanie mama, a potem dodała: – Obiad trzeba jeść, jak się rośnie – mama porozstawiała miski z deserem i puste jeszcze szklanki. Zajrzała do małego jesiennego kwiatka i sprawdziła, czy aby nikt w nim nie mieszka. – Pusty, można zerwać. Do tego źdźbło… jakieś suche. O, to może być.

Mama wlała do dzwonka sok. Na małym liściu ułożyła budyń. Następna sucha trawa posłużyła jako łyżeczka. Wrzuciła jeszcze słomkę do soku i podała skrzacikowi.

– Dziękuję. Pachnie smakowicie – pociągnął łyk. – Słodki. Pyszny.

– Cieszę się, że smakuje. Jak będziesz chciał dokładkę, to powiedz. Siadajcie, proszę.

– Jak myślisz, kochanie, nie za dużo tych lampionów? – zwrócił się tatuś do żony.

– Myślę, że w sam raz. Jak się odpali, to dopiero będzie widać efekt.

– Jak będę duży, już nie będę musiał jadać obiadów? – do rozmowy wtrącił się nagle chłopiec.

– Co ty mówisz, synu?

– Nie będę jadał obiadów tylko podwieczorki. O właśnie. Może za rok będę już na tyle stary – burknął pod nosem, aż skrzat parsknął śmiechem.

– Niby w tym roku jesteś jeszcze młody? – złapał się za brzuch, zanosząc się śmiechem.

– Właśnie.

– To co ja mam powiedzieć?

– Ile ty masz właściwie lat? – zainteresował się.

– Trzysta dwadzieścia cztery, mój przyjacielu.

– Uch… – Teoś zakrztusił się budyniem – ale… ja nigdy nie będę miał tylu lat… To dobrze czy źle? Właściwie to szkoda.

– Wszystko zależy od tego, czy jest się olbrzymem, czy też skrzatem. Jak ja miałem tyle lat, co ty teraz, byłem maluchem. Obecnie jestem prawie dorosły. Niedługo urosnę, skończę trzysta dwadzieścia pięć lat i będę całkiem pełnoletnim skrzatem, mój kochany Teosiu.

Wszyscy zajadali budyń ze smakiem. Pokrzywek usadowił się między talerzami. Tak, żeby nikomu nie przeszkadzać. Może by i usiadł bliżej Teodora, ale ze swoim niewielkim wzrostem musiał być uważny. Taka duża szklanka dla olbrzymów, nieostrożnie odstawiona, mogła zrobić z niego placek. Chociaż cała rodzina była bardzo uważna, różnie to bywa. Teodor nie był szczególnie zgrabny. Ostrożności więc nigdy za wiele.

Podwieczorek był tak przyjemny, że przeciągnął się do wieczora. Wszyscy napracowali się i byli trochę zmęczeni. Nawet rozmowa nie bardzo się kleiła. Głowę każdego z nich zaprzątnęły inne myśli. Pokrzywek zastanawiał się, jakie zapasy na zimę są mu jeszcze potrzebne? Tato, czy odbiór prezentu przebiegnie bez zakłóceń? Mama myślała o dokończeniu przygotowań do jutrzejszego uroczystego obiadu. Teodor był już tak zmęczony, że nawet myśleć nie miał siły. Chociaż bardzo starał się skupić na czymś konkretnym, to myśli zupełnie pomieszały mu się w głowie. Powieki zaczęły opadać, głowa ciążyć, mało brakowało, a perkaty nos wylądowałby w szklance z sokiem. Popatrzył po wszystkich, jednak na szczęście nikt niczego nie zauważył. Zaraz szybko wyekspediowaliby go do łóżka, a to najmniej jest mu teraz potrzebne. Cały dzień jest taki interesujący – pomyślał.

Ciszę przerwał Pokrzywek. Z noskiem podniesionym