Kroniki skrzatów. Część II: Szagawarra - Marbella Atabe - ebook + audiobook

Kroniki skrzatów. Część II: Szagawarra ebook i audiobook

Marbella Atabe

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Drugi tom przygód bohaterów z czarodziejskiej krainy opowiada o tym, że miłość, przyjaźń i otwartość na drugiego oraz poświęcenie potrafią stopić lód nawet najtwardszego serca. W obliczu bezwarunkowej miłości będą się dziać rzeczy dziwne i wielkie.

W okolicy pojawia się nowa bohaterka – sympatyczna, nieco zapominalska i zakręcona skrzatka Szagawarra, której działania doprowadzą do zadziwiających splotów wydarzeń. Inna, pełna dostojeństwa niczym prawdziwa czarownica, skrzatka Parzawka, będzie towarzyszyła Marbelli przy magicznym rytuale. Autorka nie rezygnuje z tajemniczości. W miejsce zagadek z pierwszego tomu, które tutaj się rozwiązują, pojawiają się nowe, a czytelnik cały czas w napięciu oczekuje, co wydarzy się dalej.

Tutaj nikt nie przychodzi. – Gigulka przetarła powieki. – Jednak ona nadchodzi. Pewnie nie do mnie. Przejdzie i pójdzie sobie dalej. Ta niewielka postać to skrzat kobieta. Szagawarra? – opamiętała się. – Niemożliwe…
Była tak zdumiona jej widokiem, że zapomniała o strachu. Poprawiła włosy, wygładziła sukienkę i fartuszek.
Staruszka nadal szła lekkim zwiewnym krokiem i była już bardzo blisko. Gigulka odskoczyła, niewiele brakowało, a nadchodząca wpadłaby na nią. Dziewczyna zakaszlała więc i zawołała.
– Dzień dobry!!!
– Czego tak wrzeszczysz?! To żem starucha, nie znaczy, że jestem głucha! – darła się tak, że słyszał ją cały las. – Do czego ci ten drąg?! – Spojrzała podejrzliwie, przewidując, że to do pogonienia przybysza, czyli jej.
– To… tylko kij… – jąkała się dziewczyna. – Do podgarniania żaru – zmyśliła na poczekaniu.


Gutek podniósł patyk, żeby za jego pomocą przyciągnąć łodygę. Wyciągnął łapkę w jej stronę. Z krzewu wydobyło się złowrogie warczenie. Owocowe mięsiste zielone wargi uniosły się. Chłopiec już miał dosięgnąć upragnionej zdobyczy. Ponownie rozległo się głośne rżenie konia i szuranie witek miotły. Wicianka już szykowała się do odparcia ataku. Krzyk Marbelli przeciął ciszę.
– Nie! Zostaw! Nie dotykaj jej!
Na wszelkie ostrzeżenia było jednak za późno. Roślina rzuciła się w stronę łapki. Nastąpiło głośne kłapnięcie. Gutek tuż przed swoim nosem zobaczył wielkie, ostre zęby osadzone w zielonej paszczy. Roślinna morda zakleszczyła się. Poczuł uderzenie.
Akcja toczyła się tak szybko, że Gutek ledwie zdążył pomyśleć, co się dzieje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 31 min

Lektor: Olga Żmuda

Oceny
3,7 (3 oceny)
1
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

Zbliżała się pełnia księżyca. Mała Arabelka obserwowała zachowanie służby. Zawsze przed tą nocą w zamkowej kuchni, jak również pośród ludzi i olbrzymów zamieszkujących okolicę, wszyscy – jakby się zmówili – zapiekali w piecach… marchewki.

Dziewczynka klasnęła w dłonie i niewielki stołek pokornie przyczłapał pod okno. Zaprzyjaźniony Brukołap zmierzał w ich stronę. Gdy podszedł bliżej, zawarczał na drewniany sprzęt. Dobrze pamiętał, że gdy zaprzyjaźniał się z dziewczynką, konkurent często przydeptywał jego wielkie stopy. Wyszczerzył duże zęby, w efekcie stołek nieco się odsunął.

– Och… nie kłóćcie się. Obaj jesteście dla mnie jednakowo ważni.

Ucałowała cebulaka i poklepała drewienko. Z misiem pod pachą wgramoliła się po schodkach. Otworzyła okno. Przeciągnęła dłonią po zewnętrznym parapecie. Jej mała rączka pokryła się złotym pyłem.

– To musi być dzisiejszej nocy – wyszeptała. – Zobacz, Klipku. – Oparła misia o futrynę.

Miś przechylił się i przewrócił na bok.

– O tak! Omdlałeś z wrażenia, i to podobnie jak ciocia Gigulka. Gdy jej powiem… albo nie – szybko zmieniła zdanie.

Po stopniach zeszła na posadzkę. Pokazała dłoń stołkowi i swojemu przyjacielowi. Tak, tak. Dosyć szybko zjednała sobie stworka-potworka, jak lubiła nazywać Brukołapa. Była tym bardziej dumna, że oduczyła go zjadania kamieni. Zrobiła to, zachęcając go do pochłaniania każdej ilości ziemniaków, pod wszelkimi postaciami. Brukołap dokładnie obwąchał małą dłoń. Zmarszczył nos, kichnął, z jego nosa posypał się skrzący pył.

– Kojt, kojt… kojt – wyartykułował.

– Masz rację, Bramborku, ja też tak myślę. – Rozumiała go doskonale. – Co tam, po zapoznaniu się z początkowymi dziadkowymi pamiętnikami jestem tego pewna. Tylko dziadek za wolno czyta. Muszę nauczyć się czytać, i to szybko.

Podeszła do szkatułki, otworzyła ją, wyjęła złotą wstążkę i związała w ogon rozpuszczone włosy. Zawsze gdy planowała jakąś psotę lub knuła plan, musiała okiełznać włosy – nie mogły jej przecież rozpraszać.

– Nie ma innej rady. Musimy zbadać okolicę. Bramborek, idziesz ze mną. Drewniany stołek zostaje w komnacie i… Zastanawiała się chwilkę, jakie przypisać mu zadanie, żeby poczuł się równie ważny jak stworek. Wiedziała, że gdy zabierze go ze sobą, będzie opóźniał całą akcję, ponieważ porusza się niezdarnie. – Stoisz na czatach i słuchasz, o czym rozmawiają… W końcu ktoś musi zdradzić się z nocnymi planami. Miotełka, lecisz ze mną.

Niedawno dziewczynka dostała od Marbelli własną miotłę, z czego była bardzo dumna. Co prawda nie posiadała ona takich właściwości jak Wicianka, ale słuchała małej. Do tego przemieszczała się, wisząc u jej boku. To, przynajmniej tymczasowo, satysfakcjonowało dziewczynkę.

– Pobiegniemy przejściem dla służby. Nawet jeśli natkniemy się na kogoś, nie będę musiała tłumaczyć się, dokąd idziemy.

Zatrzymywała się co chwila i zaglądała przez niewielkie okienka. Dostrzegła krzątających się ludzi. Pierwsza część planu została zrealizowana bez zakłóceń. Gdy wyszli przed zamek, z różnych stron do ich uszu dobiegły odgłosy rąbanych drew. Dziewczynka zobaczyła rozstawione na olbrzymiej polanie stoły i stosy drewna ułożone w różnych zakątkach.

– Sprawdzimy, może ciocia Gigulka coś wypapla.

Mała do wszystkich, których lubiła lub kochała, mówiła „ciociu”. Przecież z Gigulką nie była spokrewniona. Tak samo zwracała się do Marbelli, chociaż ta jej ciotką nie była. Dziewczynka nie potrafiła bowiem wymówić pewnego przedrostka, z czego była bardzo niezadowolona. Czarownica poradziła, żeby tymczasem zwracała się do niej „ciociu”, a za jakiś czas jej niedogodność sama przeminie. Może będzie tak, jak w przypadku Gutka, który nie mógł wymówić poprawnie słowa „proszę”. Jak później się okazało… ale to już zupełnie inna historia.

– Puk, puk.

– Zapraszam! – z głębi chatki dobiegł ciepły głos.

– Dzień dobry.

– Och! Cóż ja mam za zacnych gości! – uradowała się. – Witajcie, kochani!

– Ciociu, ciociu! – Mała rzuciła się jej w ramiona.

– Moja ukochana Arabelka! – Kobieta ucałowała piegowate policzki.

– Jesteś sama?

– Tak, wszyscy pracują. Ja też, dzisiaj w kuchni. Piekę chleby…

– Czuję. Pięknie pachnie. Pomóc ci w czymś?

– Jeżeli masz ochotę, możesz ułożyć ciasteczka na tym półmisku – wskazała.

– Z przyjemnością.

Arabelka dyskretnie rozglądała się po chatce. Uchylone drzwi do spiżarki ukazały drobny sekret. Olbrzymie brytfanny wypełnione marchewkami czekały na pieczenie.

– Ciociu, będę dzisiaj spała u ciebie.

– Arabelko, przecież mówiłam ci, że dzisiaj wieczorem idę na tańce. Nie będzie mnie w chatce.

– Po co idziesz?

– Po to, żeby pląsać.

– Z twoim ukochanym?

– Oczywiście, księżniczko – rozmarzyła się.

– Nie mów do mnie „księżniczko”, nie lubię tego. Wolę, żebyś nazywała mnie małą czarownicą.

– A cóż to za nowy pomysł?

– Ano taki, że postanowiłam, iż będę czarownicą, i kropka.

– O! – zaskoczyło ją to stwierdzenie. Ale po krótkim zastanowieniu zrozumiała. – Nie może być inaczej. W końcu nauki będziesz pobierała u doskonałej czarownicy.

– Tak – ucieszyła się, że Marbella ma taką opinię. – I po co jeszcze idziesz wieczorem, ciociu Gigulko?… Zabierz mnie ze sobą. Proszę, proszę! – Zrobiła słodką minkę.

– Kochanie, jesteś jeszcze za mała. Zresztą to księżna Marbella zadecyduje, kiedy będziesz mogła uczestniczyć w święcie przy pełni księżyca. A ja idę jeszcze po to, aby weselić się z przyjaciółmi.

– Księżna nigdy się nie zgodzi. Dziadkowie idą? – podpytywała.

– Z tego, co wiem, to tak.

Mała układała stos z ciasteczek. Pospiesznie zjadła jedno, gdy Gigula poszła do spiżarki. Po chwili tamta wróciła ze szklanką mleka i postawiła ją przed dziewczynką.

– Dziękuję, ciociu.

– Na zdrowie, dziecinko.

– Migulec i Śmigulec też idą? – Chrupała kolejny smakołyk.

– Oczywiście. Ale nie masz co prosić ich, żeby cię zabrali. – W lot przejrzała jej zamiary.

– Wiem, oni też mają swoje ukochane. Tylko ja jestem sama jak… Gdzie są Gulce?

– Zwożą drwa na ogniska.

– Klapa – wyszeptała pod nosem.

– Mówiłaś coś?

– Nic takiego.

Gigulka przyniosła dużą miskę wypełnioną gotowanymi ziemniakami. Pupil Arabelki zainteresował się, jego wielki nos poruszał się śmiesznie, marszczył i przy tym fukał.

– Co to? Twój Bramborek się rozchorował? Nie jest głodny? – Gigulka była zaskoczona.

– Jest zdrowy jak smok. Ostatnio przeszedł przez kolejną lekcję ćwiczeń dla Bramborka. Dostanie za nie piątkę – cieszyła się mała.

– Jaką lekcję?… Jeżeli mogę wiedzieć.

– Możesz, ale ty też podasz mi tajną info… in… wiadomość.

– Tajną? Ja nie mam tajemnic.

– To powiedz, dlaczego wszyscy tak biegają. Co będzie wieczorem?

– Tańce i marchwiowa uczta.

– No tak… – westchnęła z rezygnacją. – Ciociu, mam do ciebie prośbę – zmieniła ton.

– Słucham, kochanie, jeżeli tylko podołam, to pomogę.

– Muszę i chcę nauczyć się czytać. Na zamku nikt nie ma czasu i mówią, że jestem jeszcze za mała i mam czas… A ja czasu nie mam… Znam niektóre litery. Umiem napisać własne imię i… – Posmutniała.

– Kochanie, przecież na zamku jest guwernantka…

– Nie lubię jej. Zadziera nosa i jest niemiła.

– Och… może i masz rację, nie jest sympatyczna. Dobrze, skoro chcesz, chętnie ci pomogę. Gdy tylko będę miała czas, możesz przychodzić na lekcje. Zresztą często bywam w zamku. W wolnych chwilach możemy zająć się czytaniem.

– Dziękuję, dziękuję. To może powiesz mi…? – Zeszła z krzesełka i wtuliła się w jej długą spódnicę, która przesiąkła zapachem pieczonego chleba.

– Arabelko, nie wolno tak wypytywać. Nic nie będzie się działo wieczorem… – przejrzała jej zamiary.

– Wiem, wiem – przerwała.

Teraz była już pewna, że nie dowie się niczego więcej.

– Ciociu Gigulko, Bramborek weźmie coś do jedzenia dopiero wówczas, gdy mu na to pozwolę. Zjedz, Bramborku – wskazała na miskę.

Stworek od razu zabrał się do pałaszowania. Arabelka usadowiła się na krzesełku, jednak nie mogła usiedzieć spokojnie, kręciła się i wierciła.

– Gratuluję ci, Arabelko. Brukołapy mało kogo słuchają.

Po tej pochwale nieco poprawił się jej humor, ale nie w pełni. Jadła ciasteczka i popijała mlekiem. Ułożyła spory stosik ciastek na półmisku. Stworek skończył ucztę, oblizał pyszczek i wygładził futerko. W tym momencie w małą jakby piorun trzasnął. Poderwała się.

– Musimy już iść! Dziękujemy. Pa, ciociu! – Ucałowała pospiesznie Gigulkę.

– Pa, kochanie…

Arabelka w pośpiechu wybiegła, za nią wyleciała Miotełka i poczłapał Bramborek.

– Doprawdy nie wiem, dlaczego tak szybko sobie poszli – mruczała do siebie Gigulka. – Zapomniałam zapytać, dlaczego nie przyprowadziła ze sobą stołka. Muszę doglądnąć chlebów i przygotować sukienkę – ucieszyła się.

Dłużej nie zastanawiała się nad zachowaniem dziewczynki. Była do tego przyzwyczajona, bo Arabelka często miała kilka pomysłów naraz.

Bramborek, Miotełka i Arabelka wracali do zamku. Dziewczynka po drodze zaczepiła kilku ludzi, wypytując, co to wieczorem odbędzie się za uczta. Wszyscy odpowiadali tak samo: „Marchewkowe święto, mała księżniczko”. Stołek, który czekał w zamku, też nie dosłyszał żadnej tajemnicy.

– Klapa! Klapa! Klapa! Na całego! – Tupnęła nóżką ze złości.

– Kojt! – Na stworku zmierzwiło się futro.

– Co tam! – Nie zraziło jej to. – Mam już lepszy plan. – Uśmiechnęła się zawadiacko. – Może by tak iść do Le… A psik! Też nic nie zdradzi – zrezygnowała.

Dalszy ciąg planu był realizowany. Po południu dziewczynka poinformowała Marbellę, że będzie spała w okrąglaku, żeby nikt do niej nie zaglądał, bo tylko ją to rozbudza i nie może później zasnąć. To samo usłyszeli pozostali mieszkańcy pobliskich komnat. Miała nadzieję, że większość skusi się na tańce i część zamku pozostanie pusta.

Zmrok spowił okolicę. Arabelka, ubrana w długą nocną koszulę, siedziała na parapecie. Ci, którzy siedzieli na kanapie, tulili się do siebie. Dziewczynka przewróciła oczami i zagadnęła Brukołapa:

– Fe… Bramborku, żeby tak się całować. Do tego z chłopakiem. Rozumiem, że ja pocałuję babcię, ale dziadek?

– Kojt!

– Oczywiście – zrozumiała go. – Ciebie też mogę całować.

Brukołap został obdarzony ciepłym pocałunkiem, z czego oboje byli zadowoleni. Z kanapy dobiegły ciche odgłosy śmiechów.

– To nie jest śmieszne! – Zeskoczyła z parapetu. – Ja nigdy nie będę miała męża! – Tupnęła nóżką. Uszy misia, którego trzymała pod pachą, aż podskoczyły.

– Cóż temu stanie na przeszkodzie? – zapytał.

– Bo to dziadzia kocham. Nie mówiąc o tej, która siedzi obok, ją kocham bardzo, bardzo, bardzo. – Wskazała dłonią.

– Moje kochanie – rozczuliła się kobieta.

– Tak w ogóle, to nie będę miała czasu na takie… słodzenie, i kropka.

– Cóż takiego ważnego będzie zajmowało twój czas? – Dziadek ucałował małą główkę, bo oczywiście dziewczynka wgramoliła się na jego kolana.

Obsypała go pocałunkami, zeskoczyła. Misia usadowiła na kanapie. Stanęła przed nimi i oznajmiła uroczyście:

– Ja, Arabella Marbella Widagja Amelia i tak dalej – mówiła poważnie – postanowiłam, że zostanę czarownicą, i kropka!

Klipek przewrócił się na bok. Stołek wydał z siebie kpiący, złośliwy, głośny chichot, donośniejszy niż zazwyczaj. Miotełka podskoczyła radośnie, w końcu to zaszczyt zostać miotłą czarownicy. Brukołapowi zalśniła czupryna. Marbella pobladła.

– Nie możesz… – urwała.

– Mogę. Sama mówiłaś, że talerza się nie marnuje.

– Talentu – poprawił dziadek.

– O tak, dziękuję, o talent mi chodziło.

– Musisz zapytać rodziców, babcię…

– Phi. – Wzruszyła ramionami. – Też mi coś. Zresztą rodziców nigdy nie ma w zamku. Zgodzą się. Inaczej nigdy nie zapalą żadnej świecy. – Zadarła nosek.

– O czym ty mówisz? – Marbella spojrzała podejrzliwie.

– O tym.

Pstryknęła paluszkami, po czym w komnacie zgasły wszystkie świece.

– Niemożliwe! – wyszeptała. – Jak to zrobiłaś, Arabelko?

– Samo się zrobiło.

– Samo? – Czarownica pstryknęła palcami i świece zapłonęły.

Uśmiech przyozdobił jej twarz, która w ciepłym poblasku wyglądała nieziemsko. Nachyliła się, dotknęła czołem czoła małej, ich włosy splotły się. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Gdy wpatrywały się w swoje oczy z tak bliska, ich spojrzenie przemieniło się w jedną wielką źrenicę.

– To ja chyba będę musiał się wyprowadzić? – Dziadek roześmiał się. – Dwie czarownice i ja jeden. Sam nie wiem.

– Może będziesz miał wsparcie Bramborka? – pocieszyła go mała. – On jest chłopcem… ale moim, to nie wiem. – W napięciu wpatrywała się w oczy czarownicy.

– Nie będzie tak źle. Zgadzam się, Arabelko. Czas już, czasu zostało niewiele.

Podmuch wiatru przywiał złoty pył. Komnata pojaśniała.

Już tutaj jest – przemknęło Marbelli przez głowę.

– Kocham cię…

– Ja też cię kocham, Arabelko.

– Dobranoc.

Czoła oddaliły się od siebie, włosy rozplotły się i mała wybiegła z komnaty.

– Kojt…

– Wrr…

Po chwili dziewczynka wpadła, pochwyciła zapomnianego Klipka i tyle ją tu widziano.

Noc była wyjątkowo ciepła. Arabelka przycupnęła na stołku, obok kiwał się Bramborek. Miś leżał na miękkiej trawie. To była ich pierwsza dłuższa nocna wyprawa. Arabelka wyszła na polanę i patykiem nakreśliła krąg.

– Krąg jest potrzebny – zwróciła się do stworka. – W nim będziemy bezpieczni. Gdy nadejdzie odpowiedni moment, ty, Bramborku, staniesz tutaj – wskazała. – Miotełko, to miejsce jest twoje.

Ku jej zaskoczeniu Miotełka ustawiła się tam, gdzie wskazała.

– Tutaj układam gałązkę… Gdzie ja tu teraz po ciemku znajdę taką, jakiej potrzebuję?

Przeszukała kieszenie. Jak zwykle było w nich wszystko, tylko nie to, czego potrzebowała.

– Klapa… Zaraz, zaraz… Jest.

Odwiązała przytroczoną do paseczka…

– Hi, hi, hi – ze stołka wydobył się kpiący chichot.

– Nie znasz się, to nie zabieraj głosu! – skarciła go. – Nie śmiej się, Drewniaku!

– Łiiii… – zaskrzypiał inaczej niż kiedykolwiek.

– O?! Co ty mówisz? Spodobało ci się – domyśliła się. – Dobrze, poznaj moją łaskawość przyszłej czarownicy. Od dzisiejszej nocy nadaję ci imię Drewniak.

– Kojt!

– Łiii… – Stołek wyciągnął nogi i wydawał się wyższy niż wcześniej.

– Dobrze, że jesteś zadowolony. Żeby tylko w drewnie ci się nie poprzewracało, bo się sęków nabawisz.

Oglądała przedmiot, który wyjęła z kieszeni. Nie była do końca przekonana i zadowolona, ale lepsze to niż przeszukiwanie po ciemku zarośli. W nocy wszystkie gałązki wyglądają tak samo.

– Proca? – zastanowiła się. – Co tam, może być.

– Kojt?

– Przynajmniej kształt ma odpowiedni – zapewniła.

– Kojt, kojt.

– Dobrze, że chociaż ty zgadzasz się z tym, co robię. Musimy czekać cierpliwie. Bramborku, nareszcie będę uczyć się pisać i czytać. Czytać przynajmniej, bo to chyba ważniejsze i bardziej przydatne. Jak myślisz?

– Kojt.

– Dobrze, ciebie też nauczymy czytać… albo się podzielimy, zobaczymy. Ty będziesz pisał. Mnie do szczęścia bardziej potrzebne jest czytanie. Jutro spróbujemy zamienić kogoś w żabę, jeżeli się uda…

Nie wiadomo dlaczego, oboje spojrzeli na Drewniaka. Stołek był tak dumny z nadanego mu imienia, że nie marudził.

Czekali cierpliwie. Chociaż minęło sporo czasu, nic się nie działo.

– To musi być dzisiejszej nocy, Miotełko. – Pogładziła gładką rękojeść.

Odgłosy muzyki dochodziły aż tutaj. W okolicach zamku bawiono się w najlepsze. Rozproszone po zakątkach ogniska tworzyły romantyczny nastrój. Jęzory ognia skakały, dymy ulatywały do nieba.

Ukryli się w wysokich zaroślach, byli niewidoczni. Arabelka postawiła na trawie woreczek z ciastkami. Brukołap zaglądał do niego, jednak bardziej zainteresowała go druga torba. Oblizał ozorem pyszczek.

– Dobrze. Skoro chcesz… Już niewiele pozostało, głodomorku. – Uśmiechnęła się i podała mu ziemniaczka.

Zadowolony przycupnął na wielkich stopach, oblizał smakołyk, po czym chrupał powoli. Gdy skończył, pogładził wydatny brzuszek.

Rumiana tarcza księżyca wisiała nad lasem. Tej nocy jego barwa była osobliwa. Przybrał czerwonawy odcień, przyozdobiony pobladłymi pomarańczowymi dodatkami. Podmuch wiatru poruszył pobliskie drzewa. Powietrze przybrało złotawy odcień. Pochwyciła woreczek i wstała. Podeszła bliżej polany. Skryła się za gęstwiną chwaszczorów przylaszczorów. Gestem dłoni pokazała, aby kumple pozostali za nią.

– Przybądź – szeptała. – Przybądź, królu powietrznych przestworzy.

Na polanę, niczym delikatnie siąpiący deszcz, opadał złoty pył.

– Jesteś – szeptała. – Wiem, że jesteś całkiem blisko – mówiła głośno.

Dosłyszała odgłos… inny, obcy. Niepodobny do żadnego z jej znanych. Zadarła głowę do góry. Nic. Przemieściła się bliżej polany. Ogromny cień przesmyknął się po brytfannach.

– Nie bój się mnie! – zawołała.

To ja nieco się lękam – pomyślała. – Przecież nie jesteś groźny, skoro nas odwiedzasz… Chyba?

– Pewnie nie chce się pokazać, bo czuje, że tutaj jesteśmy.

– Kojt.

– Tak myślisz? Gdyby mieszkańcy zamku wiedzieli, że jesteśmy tacy odważni… Przerwała, bo w pobliżu rozległ się trzask łamanych drzew. – Nie ma co czekać. Idziemy – zadecydowała.

Mocniej związała włosy, wygładziła sukienkę, usadowiła Klipka pod pachą. Wyszli na polanę. Weszli do narysowanego kręgu i ustawili się na swoich miejscach.

– Niech nikomu nie przyjdzie do głowy, witek albo drewna, ażeby opuścić krąg, aż powiem, że można.

Krwawy księżyc rozsiewał czerwonawy poblask. Okolica pojaśniała. Dookoła wszystko lśniło i połyskiwało. Brokat odmienił krajobraz. Pobliskie drzewa skąpały się w szkarłatnym pyle, trawa pokryła się skrzącym nalotem. Zapach spalenizny rozsnuwał się i przesycił powietrze. Był inny niż ten z płonących ognisk. Odgłos łamanych gałęzi przybliżał się. W pewnym momencie ucichł. Zupełnie tak, jakby ten, który nadchodził, zatrzymał się i wyczekiwał w napięciu.

Serce dziewczynki tłukło się w piersi. Na Brukołapie nastroszyło się futerko. Drewniak schował się za miotełką, cały był widoczny, zapewne nie był tego świadomy. Bramborek przewąchiwał powietrze. Arabelka wychwyciła nieznany zapach.

– Czekam na ciebie. – Głos jej drżał. – Wymknęłam się z zamku w olbrzymiej tajemnicy po to, aby cię zobaczyć.

Obracała się w kółko. Dostrzegła poruszenie za pobliskimi drzewami.

– Przybyłeś – wyszeptała. – Witaj – mówiła już głośno – to ja, Arabelka. Jestem wnuczką dziadka Gutka. Jeżeli to ty, to znasz go doskonale. Wszyscy mi mówią, że was nie ma. Ja wiem, że jesteś, chociaż ty jeden… Królu powietrznych przestworzy – wymówiła uroczyście. – To moi przyjaciele, Bramborek, Miotełka i stołek Drewniak.

Miejsce w pobliżu tajemniczego słuchającego nieco się rozświetliło.

Tuż za plecami obserwujących rozległ się trzask. Odwrócili się. To wypłoszony stołek, kuśtykając, oddalał się, by skryć się w chaszczach. Nie był zbyt mężny.

– Opuściłeś magiczny krąg bez przyzwolenia przyszłej czarownicy. Jutro zrobię z tobą porządek. Żebyś zapuścił korzenie, Drewniaku! – wysyczała w wielkiej złości. – Tchórz!

Musi być jakiś sposób, żeby się pokazał. Myśl, myśl, Arabelko! Nie może pozostawić takich smacznych kąsków… Może lepiej wracać i mu nie przeszkadzać? Nie, taka okazja może się nie powtórzyć. Musi być coś, co znasz, tak samo jak ja.

Nos Bramborka poruszał się intensywnie. Stworek ziewnął zamaszyście, ukazując mocne zęby.

– Oczywiście – domyśliła się. – Dziękuję, stworku. Wiem, smocza usypianka. Ją musi pamiętać. – Po czym dodała głośno: – To ja, Arabella Marbella Widagja Amelia. Arabella, przyszła czarownica. Mała Arabelka… – zakończyła ciepło.

Zadarła głowę. Pył opadał leniwie i pokrył jej delikatną cerę, piegi stały się bardziej widoczne. Bramborek kiwał się delikatnie, mruczał cichutko pod nosem, jego bujna czupryna lśniła rubinowo, futerko połyskiwało od skrzącego pyłu. Wyglądał przepięknie. Zaczęła śpiewać donośnie:

– Śpij, Guteczku, śpij! Sny o smokach śnij! Gdy urośniesz, synku mój, będziesz królem jak dziad twój! Królu powietrznych przestworzy, zapraszamy ciebie do siebie. – Skłoniła się.

Odczuła za sobą ciepłe tchnienie wiatru. Odwróciła się. To nie był wiatr. Z wrażenia wypuściła woreczek, wysypały się ciasteczka. Wstążka zsunęła się i bujne rude pukle rozsypały się, okalając małą, rozpromienioną, piegowatą buźkę. Bramborek osłonił ją. Wyminęła stworka i powstrzymała go gestem dłoni. Widok, który dostrzegła, przeszedł jej wszelkie wyobrażenia, oczekiwania i najskrytsze marzenia…

*

Półki, półeczki, na nich fiolki, buteleczki, menzurki, słoiczki wypełnione tajemniczymi zawartościami. Pojemniki przeźroczyste, a w nich różnokolorowe proszki, całkowicie zaczarowane. Miotełki z ziół przewiązane czerwonymi włóczkami. Świece ustawione kolorami, białe i kolorowe kredy do pisania. Czarodziejskie różdżki, zwykłe proste oraz takie bardziej zdobione. Okrągły stolik przykryty fioletową serwetą. Obok stół nieco większy, do sporządzania magicznych eliksirów. Na nim stoi metalowy podgrzewacz na trzech nóżkach, od spodu ogrzewany płomieniem świecy. W ustawionym na nim miedzianym kociołku powstają zaczarowane napary. Obok spoczywa misternie rzeźbiona podstawka na rozłożoną księgę, z której wygodnie czyta się przepisy. Wygląda na bardzo starą. Małe kamyczki z wyrytymi niezwykłymi znakami. Tak… co tam jeszcze? Ach tak, pięknie rzeźbione, drewniane, obrotowe krzesło z miękkim siedziskiem i duża magiczna, przeźroczysta, szklana kula. Wysokie regały wypełnione są ogromną liczbą woluminów. Całość jest przesiąknięta wonią kadzidła. To wszystko tworzy tajemnicze królestwo pięknej Marbelli.

Łatwo się domyślić, że tutaj powstają mikstury, eliksiry i pomysły na nowe czary. Jest to ulubione miejsce niezbyt lubianej w okolicy wróżki – złej wróżki, jak twierdzą wszyscy. Tylko Gutek nadal wierzy, że tak piękna osoba nie może być zła. Przecież w każdym jest chociaż cząstka dobra.

Do tej pory wszystkie czary i zaklęcia wychodziły Marbelli idealnie, bez najmniejszych komplikacji. Lecz sprawa z obecnym eliksirem nie przebiegała tak, jak tego chciała. Ciągle coś się nie udawało. Dorzucane do naparu nowe składniki, pomimo że dokładnie mieszane, ucierane, odważane, nie przynosiły spodziewanego efektu. Chociaż sama wróżka nie chciała się do tego przyznać, domyślała się, czego w tym wszystkim brakuje…

Wstała, przeciągnęła się, bo od długiego siedzenia zesztywniały jej wszystkie kości. Splotła smukłe palce i wyprostowała je, aż chrupnęło. Westchnęła.

– Jestem już chyba za stara na takie hece. Oj, za stara…

Podeszła do poręczy antresoli, oparła dłonie na misternie rzeźbionym wężu. Z wnętrza wydobyło się ciche syczenie. Pogładziła idealnie gładką powierzchnię, która delikatnie się poruszyła. Spojrzała i dostrzegła, że na dole drzwi do pokoju Gutka są otwarte.

Panowała zupełna cisza. Zauważyła, że chłopiec przykrył meble dużymi narzutami. Tylko szemrający piasek przesypujący się w klepsydrze niespiesznie odmierzał upływający czas.

– Pomyślał o wszystkim, nawet o tym, żeby się nie kurzyło… Pewnie ich nie ma, bo to pora spaceru – mruknęła do siebie.

Zeszła cicho po schodach i bezszelestnie posuwała się naprzód. Spojrzała przez okno, na dworze Gutek rzucał smoczkowi patyki, a ten biegał rozradowany. Chłopiec miał na sobie ciepły kubrak, czapkę i botki, które mu podarowała. Na jej pięknym obliczu zagościł uśmiech.

– Dobrze, że chociaż oni dobrze się bawią – przyznała. – Im zawsze humor dopisuje.

Twarz Gutka, rozjaśniona szerokim uśmiechem, wskazywała, że jest zadowolony. Smoczek podskakiwał i biegał bardzo szybko. Futro falowało.

– Chłopiec urósł – zauważyła. – Ładnie się grzebię z tym eliksirem. Prędzej zamienię się w zgrzybiałą staruszkę, niż go ukończę… Tylko jak mam go skutecznie uwarzyć, skoro mam takie miękkie serce? Otóż to… za miękkie serce.

W głowie jej zaszumiało i zabolały ją skronie. Przyłożyła chłodną dłoń do rozpalonego czoła.

Ty nie możesz być dobra! Musisz być zła i złośliwa! – podpowiadał zachrypnięty głos w jej głowie – Nie możesz być dobra…

Wzdrygnęła się, bo przez jej ciało przeszedł lodowaty dreszcz.

– Brr… zimno…

Podeszła do ogromnego kamiennego kominka. Ogień płonął leniwie małymi ognikami, chociaż drewna było pod dostatkiem. Wyciągnęła dłoń w jego stronę, wyszeptała zaklęcie i już po chwili płomyki strzeliły wysoko w górę. Płomienie rozgorzały, tańcząc wesoło nad szczapami drewna.

– Może jednak odesłać chłopca? Niech wróci do domu. Wtedy mogłabym skupić swoje myśli tylko na pracy. O tak. Tylko kto tu będzie sprzątał?

Rozejrzała się po komnacie. Pachniało czystością. Nawet ogromny kamienny kominek połyskiwał.

– Pięknie, ciebie też wyczyścił, i to jak – zagadnęła dający tyle ciepła piecyk, przyłożyła do niego dłoń. – Do tego ciągle jesteś gorący. Gdy chłopca tutaj nie było, nigdy nie miałam czasu cię dopilnować. – Ogień zasyczał głośno. – Masz rację, marna ze mnie gospodyni – przyznała, rozumiejąc jego język. – Chłopiec ma talent do sprzątania. Nie ma dwóch zdań. Jak go odeślę, to kto wszystkiego dopilnuje? Ja nie potrafię zaprowadzić ładu ani porządku. Im więcej sprzątam, tym większy wprowadzam rozgardiasz, i żeby tylko o to chodziło… Jednak powinnam go odesłać. Albo… muszę, muszę! Inaczej złagodnieję od jego dobroci. I tak za dużo jej we mnie wlazło. Niech wraca do domu – postanowiła i spojrzała przez okno.

Na dworze jest zimno. W okolicach zamku aura nie sprzyja… Wzgórza Olbrzymów ogrzewa słońce. Tam zapewne jest prawdziwa ciepła jesień. Czy jeszcze kiedykolwiek w mojej okolicy zagoszczą naturalne pory roku?

Gutek pokazywał smoczkowi kij. Serafin złapał drugi koniec i szarpał zawzięcie w swoją stronę. Mocowali się. Raz jeden, raz drugi przeciągał kij na swoją stronę. Smok kręcił głową na boki, zapierał się łapami. Gutek miał dość siły, żeby stawić opór przeciwnikowi. W pewnym momencie smok niespodziewanie wypuścił kij, a Gutek z impetem klapnął na ziemię. Marbella wstrzymała oddech. Chłopiec przewrócił się na plecy, czapka spadła z jego głowy i upadła obok. Przez chwilę nic się nie działo. Marbella miała zamiar zakasać suknię i pobiec na ratunek, ale w tej samej chwili spostrzegła, że Gutek… się śmieje. Smok podszedł przestraszony i lizał buźkę chłopca, wachlował ogonem, a Gutek obejmował czule futrzany łeb swojego przyjaciela. W końcu i ten zaległ obok, po czym wspólnie zaczęli turlać się po lekko zmrożonej ziemi. Zrozumiała, że bawią się w najlepsze.

– Jak na mój gust – powiedziała po Gutkowemu – to nici z odsyłania. Za nic w świecie cię nie odeślę. Nie chodzi tu tylko o sprzątanie…

Zastanawiała się przez dłuższą chwilę. Jej myśli pobiegły do własnego dzieciństwa wypełnionego ciepłem, opieką i miłością najbliższych.

– Powinnam zająć się wychowaniem tego dziecka – zauważyła rozsądnie. – Matki mu nie zastąpię, mogę jednak stworzyć mu domową atmosferę. Choćbym miała złagodnieć do cna, brr… trudno. Muszę jakoś znowu stać się wredna… Tylko po co? Właściwie… czy ja kiedykolwiek taka byłam? – powątpiewała.

Przysiadła na kamiennej ławce. Omiotła wzrokiem kamienne szare ściany. Rozejrzała się po pustym pomieszczeniu, w którym niegdyś mieszkała razem z tym, którego kochała najbardziej. Westchnęła…

 

Na ławce życia siedzę sama

Tuż obok jak mysz pod miotłą

Moja przyjaciółka Samotność

*

Dni ciągnęły się leniwie, jeden za drugim. Teodor większość czasu spędzał w szkole. Szkoła dla olbrzymów znajdowała się w miasteczku. Wzgórza były rozległe i odległość do szkoły dla większości uczniów – znaczna. Wraz z nadejściem zimy w krótkim czasie gruba warstwa śniegu pokryje drogi, wówczas mało który uczeń będzie mógł przedostać się przez śnieżne zaspy. Teraz więc nadrabiano materiał lekcyjny. Podobało się to Teosiowi, bo bardzo lubił spędzać czas na lekcjach. Wracał do domu dopiero wieczorem. Rodzice na zmianę podwozili pociechy swoje i znajomych. W bryczkach, którymi jechali, było bardzo wesoło.

Dzisiaj mama Teodora nie miała dyżuru. Ale przecież mama, jak to mama, na brak zajęć w domu nigdy nie narzekała. Tylko Rufi… otóż właśnie: pies nie miał za wiele rozrywek. Kiedy wracał Teoś, za oknem panowały ciemności, nie było więc mowy o długich spacerach. Rufi nie bardzo wiedział dlaczego, przecież na Wzgórzach Olbrzymów nie czyhały żadne niebezpieczeństwa. Mama jednak uparła się, że nie powinni włóczyć się w ciemnościach, bo one czasem bywają kapryśne – i klops, klamka zapadła. O co chodziło mamie, pies nie zrozumiał. Nawet poparcie tatusia, że chłopcom nic nie grozi, nie pomogło. Co prawda Rufi codziennie rano wychodził ze swoją panią, ale to nie to samo co spacer z Teodorem.

Z chłopcem zawsze można było urządzić wyścig po ścieżkach. Pobawić się w chowanego, a do tego pies miał przy nim pozwolenie na ganianie wszelkiego ptactwa. Mamusi żal było uciekających skrzydlatych śpiewaków. Ganiał więc za kijami, które namiętnie rozszarpywał na drobinki, i oczywiście od razu domagał się kolejnego patyka. Gdy go nie dostał, to szczekał płaczliwie. Mama szukała następnego, po czym znowu rzucała. Tak też powoli nadmiar psiej energii ulatywał z psiska. Szedł, wlokąc się łapa za łapą obok mamy, i co chwila trącając jej rękę mokrym zimnym nosem, domagał się pieszczot. Bardzo lubił głaskanie po łepetynie, już nie mówiąc o mamie, którą kochał całym, choć nieco roztrzepanym sercem setera. Dzisiaj pogoda dopisywała. Słonko późnojesiennymi promieniami miło ogrzewało twarz pięknej olbrzymki. W powietrzu wisiał zapach powoli nadciągającej w stronę wzgórz zimy. Tutaj zawsze zaczynała się ona o wiele wcześniej niż w położonych niżej dolinach.

Spacerowicze wyjątkowo nie rozmawiali. Cisza zdawała się mieć w sobie coś magicznego. W powietrzu unosiła się woń nieznanych ziół. Zioła o tej porze roku? Amba spojrzała na nieco zamglone powietrze, kierunek wiatru wskazywał wyraźnie… wiało od strony ponurego zamczyska.

Pewnie czarownica znowu coś knuje – pomyślała Amba. – Zioła o tej porze roku nie pachną tak intensywnie. Co za psikus wymyśliła Marbella? Oby tylko zostawiła w spokoju nas i moje róże. Trzeba być niezwykle zgorzkniałym, żeby ciągle wymyślać nowe czary, uprzykrzające innym życie.

Słyszała, że wróżka niejedno ma za uszami. Pokrzywek wiele razy dowiadywał się od znajomych skrzatów, jakie knuje złośliwości. Chociaż na wiarygodność skrzacich opowieści trzeba brać poprawkę, to pewnie było w nich nieco prawdy.

Dzisiejszej nocy Amba śniła o Jaśminnie z Doliny. Ciągle nie mogła uwolnić się od mrocznego majaka. Babcia miała bardzo smutną twarz. Stała pośród jesiennych astrów. Nigdy wcześniej nie wyglądała na taką nieszczęśliwą. Do tego stojąca obok mała dziewczynka… jej błękitne oczy były przygnębione. To pewnie Amelka jest już taka duża. Towarzyszył jej mały piesek, którego trzymała na rączkach. We śnie najbardziej wyraźny był zawieszony na szyjce małej medalion. Medalion w kształcie olbrzyma.

– Może coś im się stało? Może są chore? Coś złego musiało wydarzyć się w Dolinie. Już od dawna o nich nie śniłam – mówiła sama do siebie. – Że też Pokrzywek musi spać akurat teraz. Możliwe, że zasięgnąłby jakichś informacji, a tak… klops.

Rufi zimnym nosem trącił dłoń swojej pani, wyprzedził ją i stanął jak wryty. Zamyślona, mało na niego nie wpadła. Pies zastygł tuż przed nią, uniósł do góry przednią łapę, wyciągnął nos daleko przed siebie i wietrzył w powietrzu. Futro na grzbiecie zjeżyło mu się. To oznaczało bojowe nastawienie, co Rufiemu nie zdarzało się zbyt często. Amba poczuła się nieswojo. Do tego wokół panowała niema cisza. Nagle zrobiło się tak nienaturalnie, bezszelestnie. Dopiero teraz zauważyła, że bardzo oddalili się od domu. Chociaż będąc z Rufim, nigdy się nie bała, obecnie czułaby się pewniej, gdyby miała ze sobą strzelbę. Owa strzelba od niepamiętnych czasów wisiała nad kominkiem.

Nawiasem mówiąc, nigdy nie była używana przez rodziców Teodora. To dziadek chłopca niegdyś próbował polować. Dosłownie „próbował”. Dziadkowe zapędy myśliwskie skończyły się szybko po tym, jak przyniósł do domu upolowanego zająca, który miał być przeznaczony na pasztet. Dziadek o mało nie wylądował razem z tym biednym zwierzakiem w szopie na rupiecie. Babcia odmówiła robienia pasztetu z tak pięknego zwierzęcia, ponieważ – jak wyjaśniła – nigdy by go nie przełknęła. Jej mąż też jakoś stracił apetyt po tym, jak jego ukochana córka Amba zaczęła beczeć wniebogłosy. Co za barbarzyńca pozbawia życia pięknego szarego kłapoucha? Wieczorową porą, w przydomowym ogrodzie, w miejscu najważniejszym, czyli przy najpiękniejszym różanym klombie, odbył się uroczysty pochówek. Chodzi oczywiście o pochówek nieszczęsnego zająca, który został zakopany ze wszystkimi honorami, jakie przysługują takowemu szarakowi. Na ostatnią drogę otrzymał pokaźny stosik najokazalszych, najdorodniejszych marchewek z grządek myśliwego. Nie trzeba chyba przypominać, jaką nazwą okrzyknięto od tej pory krzak, pod którym spoczął zwierzak: Zajęcza róża.

Tak oto legły w gruzach myśliwskie plany taty Amby, czyli dziadka Teodora.

– Piękne wspomnienie – olbrzymka ocknęła się ze swoich wspomnień.

Rufi zrobił stójkę. Może wyczuł jakieś zwierzę? Łapa uniesiona w górę drgała delikatnie, pies znieruchomiał.

– Kto tam jest, Rufi? – wyszeptała mama. – Kogo zwietrzyłeś, piesku?

Pobliskie trawy poruszyły się delikatnie.

Serce Amby zamarło. Rufi, lekko kołysząc łapą, stał nadal nieporuszony. Mama nie miała nawet odwagi drgnąć. Chwila przeciągała się. Rufi przesunął się do przodu. Po raz pierwszy poruszał się jak prawdziwy psi myśliwy, delikatnie i bezszelestnie. Powoli zmienił łapę, w całkowitej ciszy posuwając się naprzód. Ogon drgał delikatnie, będąc prosty jak struna. Wówczas jedna po drugiej, cichutko piszcząc, z traw wyłoniły się… kuropatwy. Ambie spadł kamień z serca. Za to w Rufiego jakby piorun trzasnął. Zerwał się jak wicher, ruszył pędem przed siebie, mknąc na oślep z przeraźliwym głośnym szczekaniem.

– Rufi, zostaw! Nie łap ich! – zawołała Amba z rezygnacją. – Rufi!

Pies pognał przed siebie jak oparzony, niczym zwariowany. Głuchy i ślepy na mamine nawoływania. Wpadł z impetem w ptasie towarzystwo. Zrobiło się hałaśliwe zamieszanie.

– Rufi! Do nogi! – krzyczała.

Nic nie pomogło. Pies okazał się głuchy na wszelkie komendy.

Kuraki rozbiegły się w różne strony. Rufi pędził to za jedną kuropatwą, to za następnymi. Ptaki piszczały, pies szczekał, Amba przywoływała zwierzaka. Harmider postawił na nogi wszystko, co żywe w okolicy. W oddali, nad ścierniskiem, uniosły się spłoszone skowronki. Pies uwijał się, biegając szybko, a jego ogon drgał nerwowo. Sam nie mógł się zdecydować, którą kuropatwę upolować. Mamusia nigdy wcześniej nie widziała w nim takiej zaciętości.

– Rufi, zostaw je! Do nogi! – wołała donośnie.

Rufi miał niezłą frajdę i nadal był głuchy na wszelkie komendy. W końcu część kuropatw pochowała się w pobliskich zaroślach, reszta uniosła się w powietrze i odleciała na bezpieczną odległość. Rufi wpadł w gęstwinę, łamiąc suche badyle, biegał i węszył. Teraz szczekanie nie było już bojowe, a bardziej piskliwe, zabawowe. Wyskoczył z zarośli, z jednym uchem zawadiacko zawiniętym nad głową i rozwichrzonym futrem pełnym uczepionych łopianów i połamanych badyli. Minę miał taką zadowoloną, że mama nie miała sumienia zganić go za ten wybryk. Radosne szczekanie poniosło się po okolicy, odbijając się echem i niosąc hen daleko, daleko. Zdyszane psisko podbiegło do swojej pani i wtuliło w nią rudy pysk.

– Oj, Rufi – westchnęła Amba.

– Hau, hau, mi… – wydyszał zasapany, a psi ogon dumnie wachlował na boki.

– Obroniłeś mnie, swoją panią – uśmiechnęła się pod nosem – mój dzielny psie myśliwski – pochwaliła zwierzaka. – Dobry piesek. Mój ukochany Rufinek. – Głaskała futerko.

– Hau, hau, hau… wrr, wrr, hau, hau…

– Dobry Rufi. – Amba pochyliła się i ucałowała rudą łepetynę. – Dobry z ciebie pies obronny. Jesteś urodzonym myśliwym. Nikt cię nie uczył polować…

Dobrze, że na drodze nie pojawił się smok, bo wtedy to pewnie ja musiałabym nas bronić. A może nie? – pomyślała.

Pomimo że były to jedynie kuropatwy, odwaga Rufiego zaimponowała mamie. Wszak pies nie wiedział, co siedzi w zaroślach. Amba wysupłała kilka łopianów, tych, które były widoczne na pierwszy rzut oka.

– Pozostałych rzepów poszukamy w domu, musisz ładnie wyglądać, gdy twój pan wróci z lekcji. Mój dzielny Rufi – chwaliła pieska. – Należy się psu jakaś nagroda.

– Hau?

Pies od razu wykorzystał sytuację, spojrzał w stronę, gdzie płynął strumyk. Nie zawsze mile widziane było mokre, zapiaszczone futro przychodzące do domu.

– Oczywiście, moja psinko. Strumyk jak najbardziej należy się pieskowi – domyśliła się w lot. – Tylko… czy aby nie jest za zimno? – spytała z troską.

– Hau, hau… – rozszczekał się wesoło.

– Za chwilę, kochanie, poczekaj. – Położyła rękę na łepetynie, którą podsunął.

Spojrzała pod świecące słońce, przysłaniając dłonią oczy. Ukazał się zaskakujący widok. Daleko, hen na horyzoncie, swoje smutne szare oblicze wyłoniła… Stalowa Wieża. Jej ukazanie się było zawsze złowróżbnym znakiem. Tak właśnie, bo jak się okazało, to u olbrzymów miała taką samą barwę i nazwę. Od dawna wieża nie była widoczna. Tak jak od lat Amba nie śniła o małej dziewczynce z Doliny.

Cóż to może oznaczać? – rozmyślała. – Ten sen i to ponure grodzisko? Może Marbella znowu coś złego szykuje? Może… może to rzeczywiście czarownica namieszała między nami olbrzymami a ludźmi?… Och nie. Przecież daliby jakiś znak, a obrazili się na całego. Sama już nie wiem. Sprawa okazała się bardziej skomplikowana, niż sądziłam. Pokrzywku, czemu nadal śpisz? Ty zawsze znasz odpowiedź na najbardziej zawiłe pytania. Dla skrzatów wszystko jest takie proste i oczywiste.

Mamie coraz bardziej doskwierał brak małego przyjaciela. Nad zamkiem unosiła się cienka smuga mgły kierująca się prosto do Doliny Stokrotek. Dreszcz przebiegł po plecach olbrzymki. Błękitne oczy wyraźnie posmutniały. Z przygnębiających rozmyślań wyrwał ją mokry nos trącający rękę.

– Już idziemy, Rufi. Chodź, piesku.

Odwróciła się jeszcze. Ponura wieża zniknęła jej z oczu równie szybko, jak się pojawiła. Ruszyli więc w stronę strumyka. Szczęśliwy Rufi biegł przodem, co chwila oglądając się na ukochaną panią. Wesołe szczekanie doleciało do pobliskich pagórków i odbiło się echem, rozchodząc się po okolicy. Amba westchnęła.

Jak to dobrze, że ten pies zawitał do naszego domu – przyznała w duchu. – Jak to dobrze mieć psa. Odważnego psa.

*

Deszcz siąpił kolejny dzień. Padało i padało. Na podwórku potworzyły się kałuże. Szyby, mokre od stróżek wody, ukazywały nieco rozmazany krajobraz. Babcia dziergała na drutach szalik dla Grusznika, zielony w żółte gruszki. Amelce nie bardzo mogło pomieścić się w głowie, jakim cudem te gruszki wyglądają jak naturalne. Skrzat musiał rzucić jakieś zaklęcie – była pewna, że wujek to potrafi. Z sieni dochodziło stukanie, pukanie. Miły Grusznik zbijał kolejny karmnik dla gawronów, ulubionych ptaków Amelki. Dziewczynka kochała je całym sercem. Zostawiała im ciągle smaczne kąski, dokarmiała je przez całą zimę, o co Tula była bardzo zazdrosna.

– Pęknę… hau… hau…

– Słucham?! – Amelka podskoczyła. Oderwała się od starannego kaligrafowania ozdobnych liter w zeszycie.

– Nudno, hau…

– Tulka, to zajmij się czymś.

– Czym?

– Potarmoś jakąś zabawkę. Swoją oczywiście – dodała i pochyliła główkę nad literami.

– Hau… – Piesek spojrzał na ulubieńca swojej pani.

– O ile dobrze wiem, to ten misiek jest mój – odgadła w lot zamiary psiny. – Masz swoje zabawki – odpowiedziała groźnie dziewczynka.

– Wrr… hau…

– Wymyśl coś. Poganiaj kury – podpowiedziała psotnie.

– Wrr… – Psina zamachała wesoło ogonkiem.

– Podoba ci się ten pomysł? Wiedziałam. – Dziewczynka zaśmiała się.

– Wrr… – Oczka Tulki zalśniły zawadiacko i psina spoglądała na drzwi.

– Aha… akurat. Nic z tego. – Amelka ponownie próbowała skupić się nad kartką.

– Hau. Wrr…

– Tulka muszę pisać.

– Hau. – Zniecierpliwiony piesek kręcił się pod drzwiami.

– Później.

– Hau, mii… – zapiszczała tak, jak wówczas gdy musiała wyjść za potrzebą.

– Wypuszczę cię, wiesz, którędy chodzimy na spacery. Sama trafisz. – Pogłaskała pieska.

– Mii, hau.

– Już dobrze – westchnęła i odłożyła pióro. Tulka podskoczyła wesoło jak piłeczka, rozszczekała się radośnie.

Amelka podeszła do skrzyneczki, w której spał kłujący berbeć. Nieco była zaskoczona tym, że budził się jedynie na posiłki, po czym natychmiast zasypiał. Miała pewność, że to pod wpływem jakichś czarów. Może wujka Grusznika, żeby mały nie tęsknił i nie płakał za rodzicami? Jeż spał zwinięty w niewielki kłębuszek, ryjek schował pomiędzy niewielkie igiełki. Zastanawiała się, jak on może tak leżeć. Dziwne, że nie pokłuje się ostrymi kłujkami.

Dziewczynka ubrała przeciwdeszczowy płaszcz i kolorowe botki. Przewiązała pod brodą ciepłą chustę. Jeszcze tylko czapka. Zauważyła przeciwdeszczową pelerynę wujka. Wisiała rozłożona na szerokim stojaku, krople wody kapały na posadzkę. Wujek gdzieś wychodził. W taką rozpłakaną pogodę? Musiał mieć jakiś ważny powód – zastanawiała się.

Tulka kręciła się pod nogami, już nie mogła doczekać się wyjścia. Zniecierpliwiona popiskiwała pod nosem. Strasznie skomplikowane to ubieranie. Tak przynajmniej wydawało się psinie.

– Poczekaj, Tulcia. Zobaczymy, co robi wujek.

– Wrr… – zniecierpliwiona nie mogła się doczekać, kiedy opuści chatkę.

– Tak, musimy – stwierdziła uparcie Amelka.

– Hau…

Weszły do sieni. W powietrzu unosiła się woń świeżo przycinanego drewna. Skrzat malował kolejny karmnik, nucąc pod nosem radosną melodię. Z refrenu piosenki wychwyciła słowa: „Gruszki zielone, gruszki czerwone, wszystkie tak samo nieodgadnione…”.

Skrzat miał fartuch w odcieniu gruszkowym, narzucony na odzienie. W kilku miejscach nosił ślady kleksów w barwnych odcieniach. Zapach lakieru wisiał w powietrzu. Niewielkim pędzelkiem dokładnie pokrywał kolumny podtrzymujące daszek. Duża jadłodajnia wyglądała jak domek dla lalek, a właściwie letnia altanka. Chociaż zajęcie miał niezbyt czyste, pomijając fartuch, jego ubiór nadal wyglądał nienagannie. Z tyłu jego postać kształtem przypominała… wielką klapsę. Amelka, gdy coś robiła w kuchni, zawsze zakładała fartuszek, a i tak zdarzało się jej poplamić sukienkę.

– Ojej, jaki ładny… – Była pełna podziwu.

– Tak? – Wąsy Grusznika radośnie powędrowały do góry.

– Śliczny i większy niż poprzednie, wujku. Ten wygląda jak prawdziwy domek. – Pochyliła się, żeby obejrzeć dokładnie.

– Znalazłem duże deski, to dlatego. – Grusznik był wyraźnie zadowolony z efektu.

– Gdzie go ustawimy?

– Gdzie tylko zechcesz, panienko.

– Może w takim miejscu, żeby było go widać z okna mojego pokoju – zaproponowała.

– Dobry pomysł. Jak domek wyschnie i przestanie padać – malował starannie – to panienka popatrzy przez okno na poddaszu i da znać, w którym miejscu ma stanąć. Ja go tam umocuję. Tak będzie łatwiej.

– Wspaniały pomysł. Chętnie pomogę. Tylko czy dziobaki – tak nazywała swoich milusińskich – będą chciały z nich jeść?

– Zobaczymy, panienko. Musisz jednak pamiętać, że gawrony są bardzo płochliwe. – Zamoczył pędzel w pojemniku i delikatnie przemalował wzdłuż kolumny.

– Wiem, wujku. Mnie i Tulę poznają z daleka i podchodzą bardzo blisko. Tula ich nawet nie gania, taka jest wyszkolona – pochwaliła pieska.

– O? W takim razie może… Miło ze strony tego groźnego myśliwskiego psa, że oszczędza te biedne ptaki. One przylatują do nas z bardzo dalekiej północy. Zasłużyły sobie na dobre traktowanie – przypomniał.

– Wrr, hau. – Tula wesoło kręciła ogonkiem, słysząc pochwałę.

– Nie musisz martwić się na zapas – pocieszył Amelkę Grusznik. – W razie czego z przysmaków z pewnością skorzystają wróble. Zimą żadne jedzenie się nie zmarnuje, zapewniam was, miłe panienki.

– O tak, wróble już wczesną jesienią przypominały nam o zimie.

Nie dodała, w jaki sposób Tula niedawno obeszła się z ptaszkami. Lepiej, żeby uchodziła za grzecznego psa. Amelka lubiła mieć z pieskiem swoje tajemnice.

– Gdzie się panienki wybierają? Pogoda zapłakana. – Przetarł dłonią wąsy. – Nawet moje wąsiska nabrały wilgoci.

– Tulcia musi się wysiusiać. Chcemy się trochę przewietrzyć. Może wybierzesz się z nami, wujku? Pięknie pachnie deszczem – zachęcała Amelka.

– Chętnie, chętnie, panienki. Nie mogę jednak przerwać lakierowania, bo porobią się smugi. Innym razem dołączę z pewnością.

– Rozumiem. – Amelka uśmiechnęła się.

– Dobrze, że cię widzę, Amelko, bo zanim wyjdziecie, mam wam – spojrzał na psa, następnie na dziewczynkę – do przekazania nowe wiadomości.

– Jakie? – zainteresowała się. – Musisz poczekać cierpliwie, Tula – upomniała zniecierpliwionego pieska.

– Wyszedłem zasięgnąć informacji co do pochodzenia kłującego malucha.

– I co, wujku, dowiedziałeś się czegoś?

– Odwiedziłem Mirandę. Ona zna wszystkie zwierzęce rodziny w okolicy. Okazało się, że tego berbecia rodzice wcale nie zgubili, on zniknął – powiedział tajemniczo, opuszczając pędzel.

Strużka lakieru spływała po nim wolno, zatrzymując się na czubku włosia. Kropla zawisła na brzegu szczeciny, jednak nie spadła na podłogę, chociaż powinna, co nie uszło uwadze Amelki. Nieco ją to rozproszyło, szybko jednak skupiła się na rozmowie.

– Poszukiwacze myśleli, że malec został porwany przez jakiegoś drapieżcę – ciągnął dalej skrzat. – Następnie szukano go nad brzegiem rzeki. Rodzice byli bardzo zaniepokojeni, ponieważ, panienko, takie oseski nie powinny same oddalać się od swojego mieszkanka. Mama zostawiła synka na słonku, przed norką. Weszła do niej na chwileczkę, a kiedy powróciła, dzieciaka nie było. Znudzony maluch poszedł sobie zwiedzić okolicę i zapodział się, bo nie znał zakątka zbyt dobrze. Oddalił się i nie mógł odnaleźć drogi powrotnej. Miranda już wcześniej odwiedzała jego rodziców, niestety nie mogła ich zastać. Okazało się, że przez cały czas intensywnie poszukiwali swojego dzieciaka.

– Ciekawa historia. To jak przekażemy im malucha?

Tulka podniosła nos i węszyła wnikliwie, po czym zaczęła cicho „wuchać”.

– Wuch, wuch, wuch. – Futro nastroszyło się na pyszczku.

Na drewnianym ganku chatki rozległy się ciche odgłosy tupania. Piesek podbiegł do drzwi. Posłyszeli ciche skrobanie.

– Oto i poszukiwacze zaginionego maleństwa. – Grusznik uśmiechnął się i jego wąsy podskoczyły radośnie.

Otworzył szeroko drzwi sieni. Rzęsisty deszcz siąpił intensywnie. Przed progiem stały dwa dorosłe jeże. Przez chwilę wymieniały ze skrzatem informacje, z czego dziewczynka nic nie zrozumiała. Tulka z nosem wyciągniętym do przodu wąchała nowo przybyłych, na szczęście nie warczała. Jej ogon sygnalizował zadowolenie.

Amelka przyglądała się zaciekawiona. Dopiero teraz zauważyła stojącą przy wejściu niewielką skrzyneczkę wypełnioną ruszającymi się pędrakami. Wzdrygnęła się.

Grusznik odłożył pędzel i zaprosił jeże do środka. Nadal prowadzili rozmowę. Na igiełkach przybyłych połyskiwały drobinki deszczówki. Amelka próbowała dopatrzyć się w nich rodzinnego podobieństwa do małego jeża, nie była jednak do końca pewna, czy je dostrzega. Może nosy są nieco podobne? Albo oczy? Pewności nie miała.

– Sprawa wyjaśnia się niespiesznie – stwierdził skrzat, mówiąc już normalnie. – Oto są prawdopodobnie rodzice malucha. Chyba że zgubił się jeszcze inny szkrab, ale to jest raczej mało prawdopodobne, moje panienki. – Popatrywał to na Amelkę, to na Tulkę.

– Ojej – westchnęła Amelka.

Nie chciała przyznać się, że sama nie wie, czy bardziej cieszy ją ta wiadomość, czy smuci. Jeszcze nie zdążyła nacieszyć się maleństwem. Bardzo spodobała się jej opieka nad zwierzątkiem.

Spacer został odłożony. Jeże zaproszono do kuchni. Babcia bardzo ucieszyła się z wizyty zwierzaczków. Rozpoznała znajomych. Jeżątko zaraz po wejściu dużych jeży przebudziło się i niespokojnie węszyło w powietrzu. Amelka zestawiła skrzyneczkę razem z dzieciakiem. Żal zrobiło się dziewczynce, że być może już niedługo przyjdzie jej rozstać się z oseskiem. Spoglądała w małe oczka, które instynktownie szukały mamy. Wzrok wychwycił wizerunek pani jeżowej, minka malucha zmieniła się na szczęśliwą. Wcześniej podczas pobytu w chatce maleństwo nigdy nie miało takiego radosnego pyszczka. Amelka postawiła skrzyneczkę na podłodze. Maluch jednym susem znalazł się przy pani jeżowej. Nastąpiło głośne kwakanie i tupanie małych jeżowych stóp. Zwierzątka długimi ryjkami dotykały oseska. Mały podskakiwał, czego wcześniej nie czynił. Uwidoczniła się radość wszystkich kłujących kulek.

Zrobiło się ogólne zamieszanie. Jeże pomrukiwały coś w swoim niezrozumiałym języku. Wymieniały wiadomości z Grusznikiem, który raz po raz robił zdziwioną minę. Uśmiechał się przy tym serdecznie. Jeże wykazywały pewne zniecierpliwienie. Amelka odniosła wrażenie, że się spieszą, bo raz po raz popatrywały na drzwi wyjściowe. Wreszcie wujek przemówił zrozumiale dla wszystkich.

– Moje drogie panie – zwrócił się w stronę babci, Amelki i Tulki – jak się okazuje, ten berbeć tylko u nas był taki spokojny i grzeczny. Prawdopodobnie dlatego, że nas słabo zna. Przy rodzicach to z niego bardzo ruchliwy chłopiec – tłumaczył, wskazawszy na zwierzątko. – Mieszkając w domu, niejednokrotnie próbował wybrać się na zwiedzanie okolicy. Zawsze w porę został zatrzymany, ale nie ostatnim razem. Jest trochę nieroztropnym rozrabiaką. – Roześmiał się serdecznie. – Jeżeli tylko zechcesz, panienko, możesz poczęstować jego rodziców. – Spojrzał na skrzyneczkę z pędrakami. – Zapewne od kilku dni państwo „Jeżowie” nie mieli w pyszczkach pożywienia. Nie w głowie im było jedzenie, a szukanie synka – tłumaczył, widząc zdziwienie dziewczynki. – Tak bardzo za nim tęsknili!

– Biedactwa – westchnęła z czułością babcia. – Żadna mama nie powinna nigdy zgubić własnego dzieciątka. – Oczy zaszkliły się jej ze wzruszenia.

– Och – westchnęła dziewczynka – muszą być wyczerpani…

Pędraki, gdy tylko na nie spojrzała, wzbudzały wielką niechęć. Nie wahała się nawet przez moment, aby je podać. Zauważył to skrzat. Chwyciła skrzyneczkę, podniosła rąbek sukienki, dygając przed kłującymi rodzicami, po czym postawiła przy nich poczęstunek. Jeże chętnie i szybko zjadły niemiły dla dziewczynki posiłek. Nie miała jednak wątpliwości, że im smakuje, bo szybko zniknął pochłonięty przez wygłodniałych rodziców. Znowu nastąpił krótki dialog pomiędzy zwierzątkami a wujkiem.

– Jeże są dla was pełne uznania, Amelko i Tulko. Bardzo dziękują, że zaopiekowałyście się ich zgubą. Bez waszej pomocy mały synek zginąłby niechybnie z głodu lub jakieś zwierzę pożarłoby go jako przekąskę.

– Cieszę się, że mogłam pomóc. – Dziewczynka uśmiechnęła się. – Zamieszkają u nas wszyscy? – spytała z nadzieją.

– Niestety nie, spieszno im do własnego domu. Chcą nacieszyć się synkiem.

– Rozumiem. Rodzice muszą odpocząć po tak aktywnych poszukiwaniach – westchnęła.

Maluch został nakarmiony, chętnie ssał swoją mamusię, pożywiając się smacznym mlekiem. Jeże szykowały się do opuszczenia chatki. Amelka i Tulka odprowadziły zwierzęcą rodzinę do drzwi. Gdy psina podstawiła pyszczek, maluch na pożegnanie złapał futro w łapkę. Po chwili dotknął zimnym noskiem paluszka Amelki. Zaraz szybko przesunął się bliżej swojej mamy i taty. Nie było wątpliwości, że chce wyjść razem z rodzicami. Jeże pospiesznie opuściły chatkę.

Tulka kręciła się niespokojnie pod nogami.

– Widzisz, i już nie mamy kogo niańczyć – westchnęła tęsknie Amelka. – Idziemy na spacer, Tulcia. Nie musimy spieszyć się z powrotem do domu. To do zobaczenia, wujku, pa, babciu. – Pomachała.

– Do zobaczenia, moje kochane panienki. Miłego spaceru. – Wziął ponownie pędzel i niespiesznie malował karmnik.

– Dziękujemy.

– Wrr… – warknęła Tula.

– Coś mówiłaś, Tulcia? – spytała dziewczynka, bo akurat naciągała kaptur.

– Hau… hau… hau – rozszczekała się radośnie psina.

Babcia została z Grusznikiem w chatce. Nagle zrobiło się bardzo cicho. Razem podeszli do okna.

– Dobrze, że ten malec ma jednak rodziców. Gdy mnie zaginęło dziecko… – babcia szeptała do Grusznika – serce mało mi nie pękło.

– Rozumiem cię, moja droga. – Przytulił swoją przyjaciółkę.

W oddali rozchodziło się krakanie gawronów. Krążyły wysoko pod niebem pomimo siąpiącego deszczu. W pobliżu chatki nie było widać żadnego ptaka.

Amelka zapięła dokładnie guziki, bo na dworze wyraźnie się ochłodziło. Ruszyły wolno przed siebie. Szare smutne chmury zasnuły całe niebo aż po horyzont. Ich posępne, ponure oblicza przeglądały się w wielkich rozlewiskach kałuż niczym w ciemnych lustrach. Jeszcze niedawno odbijało się w nich miłe błękitne niebo, tak radosne i pogodne. Dziewczynka rozglądała się dookoła, jednak jeży nie było już widać. Tulka węszyła z nosem przy ziemi, kierując się w przeciwną stronę. Tam pewnie odeszła rodzina. Amelka przywołała psa i poszły swoją dróżką. Deszcz przestał siąpić. Z oddali, nieco ociężała, wolno człapiąc, leniwie przybliżała się mgła. Co prawda już rzadziej otulała Dolinę, nie dawała jednak na długo o sobie zapomnieć. Dziewczynka westchnęła.

*

Gutek wyspał się porządnie. Serafin podczas snu zbytnio się nie kręcił. Dzięki smokowi w pokoiku zrobiło się o wiele cieplej. Za oknem świtało. Wstał cichutko. Zajął się poranną toaletą. Smoczek jeszcze spał.

Chłopiec postanowił sprawdzić, czy na dworze jest ciepło, czy też zimno. Odkrył ostatnio pewne cudaczne urządzenie znajdujące się na korytarzu. Za szybą na zewnątrz przytwierdzona była duża kula. Prawdopodobnie wykonana była ze szkła, w każdym razie była przeźroczysta. Od strony korytarza umocowano identyczną. Chłopiec dojrzał, że są ze sobą połączone. Gdy tylko mógł, obserwował kule. Czasem w ich wnętrzu ze sklepienia spadały niewielkie krople, niebieskawe, błyszczące, co oznaczało, że na dworze pada deszcz, i prognozowało, że takie będą najbliższe dni. Innym razem podmuchy unosiły do góry drobinki piasku, co znaczyło, że wiatr hula na dworze. Najpiękniejsza kula stawała się, gdy przybierała lekko czerwone barwy. Roztaczała wówczas na zewnątrz smugi jaśniejsze, ciemniejsze, bledsze i mocno nasycone ciemnoczerwone… emanowała gorącem. Ciepło rozchodziło się nawet na zewnątrz magicznego szkła, a to zwiastowało, że nadchodzi ciepły i pogodny dzień. Ale takich bywało tutaj niewiele. Podczas pobytu chłopca w zamku kula jedynie raz rozpaliła się do czerwoności.

Gutek wyszedł z łazienki, smoczek nadal spał. Chłopiec otworzył cicho drzwi, zamknął je za sobą i ruszył w stronę ulubionego okna. Wychodził właśnie zza ogromnego filaru podtrzymującego antresolę, kiedy zza niego, idąc naprzeciw, bezszelestnie wyłoniła się Marbella, i w tym samym momencie wpadli na siebie.

– Ojć!

– Och.

– Dzień dobry, ale mnie pani przestraszyła.

– Już się wyspałeś? Jest wczesny poranek – była nieco zdziwiona.

– Tak, psze pani. Chciałem sprawdzić… kulę. To znaczy jaka jest pogoda na dworze – wyjaśnił grzecznie.

– Ach, chodzi ci zapewne o pogodnik.

– Pogodnik?

– Tak się nazywa to cudo do przepowiadania pogody. Też jestem ciekawa, czy będzie ciepło. Chodź, zobaczymy – odezwała się przyjaźnie.

– Psze pani… bo nie wiedziałem, jak się ubrać – wyjaśnił.

– Pewnie wieje, słychać jak wiatr piszczy w kominach.

– Bardzo możliwe.

Szła pierwsza. Rozsiewała wokół siebie kojącą woń ziół. Cicho stąpała po kamiennej posadzce. Posuwała się bezszelestnie, jak miewała nieraz w zwyczaju. Wydawało się to dziwne, ponieważ na stopy miała nałożone pantofle na wysokich obcasach. Powinna więc była wydawać jakieś odgłosy.

Rozbrykane Echo wpadło do przesmyku. Wirowało nad ich głowami. Po chwili przekornie zaczęło głośno naśladować bezszelestność jej kroków.

Dzisiaj pani znowu miała na sobie czarną, ponurą kieckę. Materiał sukni wolno powłóczył po zamkowej posadzce. Gutek stąpał tuż za nią. Uważał, żeby nie przydepnąć długiego trenu sukni.

Pewnie pani ma kiepski humor – zastanawiał się. – A może wręcz przeciwnie? Może właśnie jest zadowolona? Przeważnie takiego koloru stroje nosi… Jestem pewien, że gdybym przydepnął materiał, to by mnie zjadła – snuł swoją teorię. – Tak, bo czarownice jadają dzieci. Kiedyś czytałem bajkę, wiedźma połknęła w niej niegrzecznego chłopca… Właściwie to ten niegrzeczny biedak zniknął. Czarownica musiała go zjeść – dostał gęsiej skórki. – Nie można zniknąć ot tak sobie. Chociaż ja jestem grzeczny. Chyba? W innym przypadku już dawno…

Przerwał dociekania, bo zauważył, że snujący się materiał sukni pozostawia na kamieniach skrzące się drobinki. Posadzka w tym miejscu przybrała lekko różowawy odcień i lśniła brokatem.

Jak to możliwe? Musi to być złudzenie. Zadumał się i gdy Marbella przystanęła, niewiele brakowało, a wpadłby na nią.

– Ach, miałam rację. – Klasnęła w dłonie, wyraźnie z siebie zadowolona.

– Ojciu! – Gutek otworzył usta.

We wnętrzu szklanej kuli drobinki wirowały we wszystkie strony, przenikały je białe śniegowe płatki. Cały pogodnik pojaśniał.

– Idzie zima – powiedziała ni to do siebie, ni do chłopca, po czym zwróciła się do niego, patrząc mu prosto w oczy: – Załóż cieplejszą czapkę, gdy będziesz wychodził na dwór – poleciła. – Będzie dzisiaj bardzo zimno.

– Dobrze, psze pani. To już będzie zima? Przecież niedawno zaczęła się jesień – zauważył.

– Niestety, w najbliższym czasie wystąpią anomalia pogodowe – westchnęła.

Anomalia, anomalia – powtarzał w myślach. – Może Borówek wyjaśni mi, co znaczy ten wyraz.

– No tak, psze pani.

– Nie mówi się „psze”, tylko „proszę” – poprawiła.

– Przecież mówię „psze”, psze pani.

– Skup się – pochyliła się nisko i spojrzała prosto w jego ślepka – p…r…o…sz…ę – wypowiedziała powoli, oddzielając każdą literę.

– Psze… pszę – wydukał Gutek.

– Och, niezupełnie. – Pokręciła przecząco głową.

– Psze… pszę – próbował dalej.

– Postaraj się mówić pomału – doradziła.

– Psze… pszę. – Chociaż bardzo się starał, niewiele to zmieniło.

– Trudno. – Bezwiednie pogłaskała Gutka po głowie. – Nie martw się, coś wymyślę w tej kwestii – rzuciła, po czym zmieniła temat: – Gdzież moje ladaco przepadło na całą noc?

– Kto, księżniczko?

Gutek, zapatrzony w piękny pogodnik, zapomniał o całym świecie. Drobinki to wirowały, to poruszały się wolniej. Czasami goniły wszystkie w tę samą stronę. Innym razem opadały leniwie, tworząc na dnie cienką warstwę podobną do zaspy śnieżnej. Po czym podmuch wiatru ponownie unosił śnieg.

– Serafin, a któżby inny. Nie mam pojęcia, gdzie się podziewał. Mam nadzieję, że nie polazł do piwnicy. Co gorsza, na strych. Gdyby oblepił się pajęczynami…

Wzdrygnęła się i zapatrzyła na zawieruchę w szklanej kuli.

– Smok nie przepadł, psze pani. Spał ze mną, księżniczko.

– W twoim pokoju? – była zaskoczona.

– Oczywiście, i do tego w moim łóżku. – Uśmiechnął się pod nosem.

– To nicpoń! Trzeba go było zrzucić. Łóżko nie jest miejscem dla smoków. – W oczach wróżki pojawiły się figlarne iskierki.

– Nie. Nic się nie stało, jak się przytulił, było mi cieplej, psze pani.

– Racja. Od dzisiaj należy palić w kominku na okrągło. W zamku ciągle panuje chłód, nie ma na to rady.

– Jest, psze pani.

– Niby jaka? – Oderwała wzrok od kuli.

– Trzeba dokładać więcej drew do komika, żeby nie zmarzł pani zadek.

Gutek nigdy nie zebrałby w sobie tyle odwagi, żeby w ten sposób odezwać się do wróżki. Teraz, urzeczony pięknem kuli, paplał, co mu ślina na język przyniosła. Na szczęście Marbella nie zwróciła na to uwagi.

– Zgadza się. – Uśmiechnęła się figlarnie. – Co tam… przyznam ci się do czegoś. Gdy byłam małą dziewczynką, w moim szerokim i wielkim łożu sypiał mój pupil.

– Miś?

– Miś? – zapytała drwiąco. – Oczywiście, że nie. Było to takie… – zastanowiła się chwilę – zamkowe zwierzątko. Moja ukochana smoczyca – zakończyła szybko.

– Miała pani smoka?! – wypowiedział te słowa z podziwem. – To cudowne!

Zauważył, że Marbella ma dobry humor, więc może uda się coś załatwić. O smoka nie chciał dopytywać, bo nie wiedział, co się z nim stało. Domyślał się, że pewnie zniknął z niewidzialną częścią królestwa. Może był tylko zabawką?

– Psze pani, bo ja bym czegoś potrzebował – ocknął się w końcu.

– Jak ciebie znam, to zapewne nie dla siebie. – Przejrzała go na wylot.

– Tak, pani wie wszystko… – przyznał.

– Śmiało. Mów, czego potrzebujesz – zachęciła.

– Gigula ma dziurawą sukienkę. Potrzebuję kawałków materiałów, żeby naszyć łaty. Nie ma ich z czego zrobić. Potrzebne są jakieś gałganki – wymówił jednym tchem.

– Gigula? – Odwróciła piękne oblicze od pogodnika. – Jaka znowu Gigula?

– Ta gulcowa dziewczyna, co pracuje przy kotle. Tam jest bardzo zimno, szczególnie gdy ogień nie chce się palić. Wiem, bo byłem tam, psze pani – rozgadał się Gutek. – Pomagaliśmy Gulcom – wskazał na zwierzaka, który do niego podszedł – rozniecić ogień pod saganem. To właściwie Serafin zapalił ognisko, ziejąc ogniem. W chatce, w której mieszkają, też jest bardzo zimno, bo popsuł się piec kuchenny. Gulce nie potrafią go naprawić. Próbowali, ale nie dali rady. Żal mi ich, psze pani.

– Tak? – Słuchała wyraźnie zainteresowana.

– Tak, księżniczko.

– Czy bili cię, przezywali albo próbowali wyrządzić ci jakąś krzywdę? Tylko mów prawdę. Nie kryj ich – poleciła.

– Nie, psze pani, nic z tych rzeczy. Gigula nawet ze mną porozmawiała. Dziewczyna jest bardziej rozgarnięta i milsza niż jej bracia. Myślę, że wszyscy lepiej by pracowali, gdyby mieli więcej siły.

– Dlaczego nie mają siły? – Ze zdziwienia brwi Marbelli uniosły się śmiesznie.

– Nie mają dlatego, że chodzą głodni.

Zapadła cisza. Nie