47,90 zł
Drugi Tom serii MORZE PIASKU
Minęły tygodnie od wyprawy do Morza Piasków, a książę Mazen i Nocna Kolekcjonerka Luli an-Nazari znaleźli się w krainie dżinów. Uwięzieni z dala od świata ludzi, pozbawieni sprzymierzeńców i wsparcia Qadira, muszą wykorzystać całą swoją wiedzę i spryt, aby uciec przed okrutną królową.
Tymczasem na powierzchni pozostała łowczyni Aisza, która pragnie zemsty na Omarze. Nowy sułtan zdradził nie tylko swoją rodzinę, ale i ją — najwierniejszą towarzyszkę broni.
Wojna między ludźmi a dżinami wydaje się nieunikniona. Obie krainy pogrążają się w chaosie, gdy magia pochłania kolejne miasta. W tych trudnych czasach dawne sojusze przestają obowiązywać, a przyjaciele zmieniają się we wrogów. Czy jest jeszcze ktoś, komu można zaufać?
W świecie, w którym opowieści nadal żyją własnym życiem, a magia splata się z przeznaczeniem, Luli, Mazen, Aisza i Qadir staną po przeciwnych stronach legendy, która może pochłonąć ich wszystkich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 648
Data ważności licencji: 12/13/2028
Tytuł oryginału: The Ashfire King
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redaktorka prowadząca: Agata Then
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Katarzyna Szajowska, Maria Śleszyńska
Grafika w tekście: Freepik
Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko!
Ta książka porusza tematy i zawiera zachowania, które mogą urazić odbiorców bądź wywołać niepokój, zalecamy ostrożność podczas czytania.
Wszystkie wydarzenia i postaci przedstawione w książce są fikcyjne.
Ostrzeżenie dotyczące treści: śmierć, żałoba, przemoc.
© 2025 by Chelsea Abdullah
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Magdalena Kowalczuk
ISBN 978-83-287-3711-2
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
Opowiadającym historie.
Nigdy nie wątpcie, że wasze słowa poruszają serca.
Ni tu, ni tam, ale też nie tak dawno temu…
Była sobie kolekcjonerka imieniem Luli an-Nazari, postać równie legendarna, jak nieuchwytna. Odziana w szaty barwy nocnego nieba, nosiła miano Nocnej Kolekcjonerki. Handlowała magią i zaczarowanymi relikwiami dżinnów na podziemnych tajnych sukach. Latami pozostawała zagadką, uciekała uwadze sułtana, który niechybnie powiesiłby ją za nielegalny handel, gdyby nakrył ją na gorącym uczynku. Jednak nawet najprzebieglejsze łotry nie unikną złapania, jeśli zanadto kuszą los, i tak też było z Luli.
Pewnego dnia, gdy szwendała się po suku, napotkała mężczyznę opętanego przez dżinniję cienia i ocaliła mu życie. Nie wiedziała jednak, iż był to Mazen bin Malik, najmłodszy syn sułtana. Książę w przebraniu dziękował wylewnie: „Pokój z tobą i tysiąc błogosławieństw”, wołał. „Gdybyś nie przyszła sprawdzić, co się dzieje, moja dusza już błąkałaby się po Morzu Piasku”.
Jednakże spotkanie, jakkolwiek szczęśliwe dla księcia, zapoczątkowało serię wypadków niefortunnych dla Luli. Ojciec Mazena w zamian za uratowanie życia syna odpłacił się jej szantażem. Sułtan od lat poszukiwał lampy, w której uwięziony był dżinn rzekomo tak potężny, że mógł spełnić każde życzenie. Lampy nikt nigdy nie widział, ale Luli słynęła ze zdolności tropienia magii.
Groźny władca pojmał Luli i sprowadził do swojego pałacu, gdzie kazał jej podjąć niemożliwą decyzję: „A więc? Odnajdziesz relikwię i zostaniesz bohaterką? Czy jak na przestępczynię przystało, uciekniesz i znikniesz pośród piasków pustyni, gdzie nie będzie nikogo, kto mógłby nad tobą zapłakać?”.
Żaden to wybór, lecz Luli zmuszona była przystać na jego warunki. Podjęła się zadania i wyruszyła w podróż z synem sułtana – Omarem, Wielkim Księciem i Królem Czterdziestu Rozbójników. Nie wiedziała jednak, że książę Mazen również padł ofiarą szantażu. Nie ze strony swego ojca, ale Omara. Ten zagroził bratu, że jeśli nie zajmie jego miejsca u boku Luli, powie sułtanowi o wyprawach Mazena do miasta, których młodzieńcowi surowo zakazano. „Dochowałem twoich tajemnic, achi, i uratowałem ci życie. Jesteś mi to winien”, przestrzegał księcia starszy brat.
Obawiając się, że zostanie uwięziony w pałacu, jeśli jego sekrety wyjdą na jaw, Mazen zgodził się na intrygę Wielkiego Księcia i za pomocą zaklętej bransolety zamienił się w Omara.
I tak oto Luli an-Nazari wyruszyła w podróż z niewłaściwym księciem; jedną z czterdziestki niesławnych rozbójników Omara, Aiszą; oraz swoim dżinnijskim strażnikiem, Qadirem, który ukrywał swą prawdziwą tożsamość. Wędrowali daleko – przez podziemne ruiny, gdzie odkryli naszyjnik należący do potężnej królowej dżinnów, oraz przez spieczone słońcem wydmy nawiedzane przez ghule. Odwiedzili tętniące życiem miasta wyrosłe na krwi dżinnów, a nocami, skąpani w świetle gwiazd, zażywali odpoczynku w zielonych oazach.
Podróż nie była łatwa. Po drodze mierzyli się z koszmarami – zarówno rzeczywistymi, jak i nienamacalnymi – przetrwali burzę piaskową, starcie z hordą ghuli i nikczemną królową uwięzioną w naszyjniku. Walczyli z walim Dhyme, którego opętała dżinnija, i poznali prawdę na temat magicznych relikwii, które w rzeczywistości były naczyniami skrywającymi dusze martwych dżinnów.
To odkrycie było zapowiedzią przyszłych wydarzeń. Kiedy bowiem drużyna wróciła na pustynię, natrafiła na kolejne zagrożenie: wpadła w pułapkę złoczyńcy zwanego Łowcą w Czerni. Mężczyzna należał niegdyś do pierwszej czterdziestki rozbójników sułtana i nazywał się Imad. Przed wieloma laty na rozkaz Omara zmasakrował plemię Beduinów, aby wykraść relikwię króla dżinnów. Niestety, jego towarzysze zginęli z ręki dżinna, którego szukali. Jedynymi ocalałymi z masakry byli: Imad oraz król dżinnów… a także uratowana przez niego mała dziewczynka, sama Luli an-Nazari.
Początkowo wydawało się, że Imadowi udało się schwytać podróżników. Qadir zginął w jego pułapce naszpikowanej żelazem, a pozostała trójka trafiła do więzienia w sercu Wschodniego Morza Piasku. Jednak Imadowi nie udało się pozbawić więźniów magii. Książę nadal miał swój cień, zaklęty przez dżinniję, która opętała go w Madinne. Kiedy ujrzał go na ścianie więzienia, powiedział do siebie: „Skoro nikt nie przybędzie, aby mi pomóc, nie mam wyboru, muszę uratować się sam”.
Po czym oderwał cień od kamiennego muru i wykorzystał go, by zbiec z lochów. Z jego pomocą uwolnił też Aiszę. Razem wyśledzili Luli w skarbcu łowcy, dziewczyna była poważnie osłabiona od ran. Z pomocą relikwii całej trójce udało się uciec – wykorzystali chaos wywołany przez siejące spustoszenie ghule Imada.
Mazen gnał przez korytarze z Luli w ramionach, lecz ich wolność nie trwała długo. Kilka zakrętów dalej dorwał ich Imad i zamordował Aiszę. Kolekcjonerka i książę musieli sami stawić czoła przeciwnikowi, bezradni i przerażeni.
Ale oto cud! Otaczające ich ruiny zaczęły się trząść i rozpadać, Luli i Mazen pojęli, że toną w Morzu Piasku. Wpadli w rozpadlinę. Spadali tak długo, aż dosięgli dna, gdzie spotkali cudownie ożywionego Qadira. Dżinn był ranny i nie potrafił utrzymać materialnej formy, ale przyjął postać dymnego widma i poprowadził przyjaciół przez zapadające się ruiny. Gdy na ich drodze stanął ponownie Imad, by pokrzyżować im szyki, Luli w końcu dokonała zemsty. Zanurzyła sztylet w sercu łowcy, który obrócił się w popiół.
Luli i Mazen nie mieli nawet czasu, by pochylić się nad losem towarzyszy, gdy objawił im się kolejny wynaturzony cud: Aisza, żywa, lecz odmieniona za sprawą magii śmierci królowej dżinnów uwięzionej w naszyjniku. Drużyna przetrwała, ale na zawsze odmieniona. Zawisła nad nimi aura nieufności, okazało się, że wszyscy skrywali jakieś sekrety.
Pierwszy przerwał ciszę Qadir. „Dobrze”, powiedział. „Pomówmy o prawdach, kłamstwach i ukrytej między nimi historii”. Usiadł przy ognisku i zaczął swoją opowieść.
Wyznał, że nie jest prostym dżinnem, ale jednym z siedmiu potężnych królów dżinnów, którzy zatopili dżinnijskie miasta pod Morzem Piasku. Jego krajanie nazywali ich ifrytami. Lata temu zgubił na pustyni kompas, a gdy próbował go namierzyć, nieświadomie poprowadził rozbójników Omara do plemienia Luli. Prawda okazała się nieoczekiwana i koszmarna. Między kolekcjonerką a jej towarzyszem doszło do rozłamu. Podróż do ostatniego miasta, Ghibanu, minęła w ponurej ciszy.
Jednak czas jest najlepszym uzdrowicielem i wspólny pobyt w Ghibanie uleczył rany. Mazen bajał na suku, by zebrać pieniądze na dalszą podróż, Luli z Qadirem szukała na klifach relikwii do sprzedaży, a Aisza trafiła na wyjątkowo cenne znalezisko: kryjówkę jednego z czterdziestu rozbójników, w której ukryte były relikwie warte małą fortunę.
Zanim opuścili miasto, towarzysze spędzili noc na zabawie na statku, gdzie w blasku latarni tańczyli wśród dymu i muzyki. Następnie z nadzieją w sercach wyruszyli z powrotem na pustynię. Jednakże nie minęło dużo czasu, a podły los znów wystawił ich więź na próbę. W ostatniej oazie ziścił się najgorszy koszmar Mazena – młodzieniec ujrzał swoją twarz na plakacie; był poszukiwany za zabójstwo sułtana. Do tego finału zmierzała od początku intryga Omara: zamierzał pod nieobecność brata, przybierając jego wygląd, wrobić go w zabójstwo ojca.
Aisza, która znała plany swojego zwierzchnika, zdążyła uciec, zostawiwszy Mazena, by sam z Luli i Qadirem uporał się z podążającymi ich śladem najemnikami. Później, kiedy trójka towarzyszy siedziała na równinie zimnej pustyni, kolekcjonerka zwróciła się do księcia i złożyła mu następującą obietnicę: „Sprawimy, że twój brat pożałuje tego, co zrobił. Przyrzekam”.
Z płonącą w sercach zemstą Luli i Mazen udali się za kompasem i magią Qadira pod piasek pustyni, gdzie znaleźli lampę i Króla Czterdziestu Rozbójników. Omar wykradł relikwię Mazenowi i – tak jak jego przodek wiele lat wcześniej – wezwał zamieszkującego ją dżinna: „Królewski dżinnie! Jam jest twym panem, będziesz mi służyć!”.
Potężny dżinn unicestwiłby ich wszystkich, gdyby nie ostatni sekret. Aisza, która udała się za swoim królem w Morze Piasku, odkryła, że część jej towarzyszy rozbójników to dżinny. Wściekła, że została zmuszona do współpracy z istotami, którymi tak gorąco pogardzała, odwróciła się od swojego władcy. Luli i Mazen wykorzystali zamieszanie, by skraść lampę i uwolnić króla dżinnów Ridżaha spod władzy Omara. Po tym, jak Ridżahowi zwrócono wolność, rozgorzała epicka bitwa pomiędzy siłami Omara i drużyną Luli.
Choć kolekcjonerka wraz z towarzyszami walczyli dzielnie, nie byli przygotowani na iluzje Króla Czterdziestu Rozbójników. Ponadto nie rozumieli, o co toczy się walka, albowiem żadne z nich nie miało pojęcia, co pragnie osiągnąć Omar poprzez współpracę z dżinnem i zbieranie ifryckich relikwii. Mimo to zdołali wykraść mu artefakt, który zapewniał mu największą przewagę: kolczyk w kształcie półksiężyca, który należał niegdyś do jego matki, królowej dżinnów imieniem Alija.
Kolekcjonerka i książę uciekli z Morza Piasku na grzbiecie Ridżaha, który przybrał postać legendarnego roka. Qadir został na powierzchni, żeby kupić im nieco czasu, a Aisza – rozbójniczka, która najpierw ich zdradziła, a potem ocaliła – została, by dokonać zemsty na kłamliwym królu.
Luli, Mazen i Ridżah runęli w otchłań tak głęboką, że zdawała się sięgać samego jądra ziemi. Dotarli jednak do jej końca.
A może raczej do początku.
Teraz bowiem znaleźli się w zatopionej przed laty krainie dżinnów, miejscu z legend, w którym nie postała nigdy ludzka stopa. Było to siedlisko opowieści, tajemnic i niebezpieczeństw. Ucieczka. Schronienie.
A przynajmniej taką mieli nadzieję.
Luli an-Nazari była w paskudnym nastroju, a miała ku temu dwa powody.
Po pierwsze, była uwięziona w obcej krainie z porywczą, ognistą istotą oraz z naiwnym bajarzem, który relacjonował ich podróż w najdrobniejszych szczegółach. Po drugie natomiast zostali unieruchomieni pomiędzy wielkim głazem a nieustannie zapadającym się oceanem piasku.
Ich cel – legendarne miasto dżinnów Zahab – majaczył w oddali na wyspie pośrodku Morza Piasku. Nawet stąd Luli widziała lśniące w słońcu złote kopuły i wieże. „Promyki nadziei”, jak określiła je wspomniana porywcza, ognista istota – Ridżah. Jednak stojąc u brzegu morza, Luli nie czuła ani odrobiny nadziei.
– Już nienawidzę tego miejsca – powiedziała.
Ridżah – zmiennokształtny ifryt i samozwańczy najpotężniejszy dżinn – rzucił jej mordercze spojrzenie spod cienia daktylowca, gdzie siedzieli.
– Ono też cię nienawidzi.
Mazen dokończył swoją opowieść i wyglądał teraz na dużo mniej skłonnego do bujania w obłokach. Spojrzał na ifryta z irytacją.
– Nic z tego, co powiedziałem, do ciebie nie dotarło?
Dżinn wzruszył niedbale ramieniem.
– Nie obchodzi mnie to.
Zaczęli się sprzeczać, a Luli westchnęła. Spojrzała w niebo. A przynajmniej w coś, co z założenia miało nim być. Trudno było jednak w to uwierzyć, kiedy chmury zastępowały ławice ryb, a słońce falowało, rozszczepione niczym światło na wodzie. Odkąd tu przybyli, bezmiar zmieniał się wielokrotnie, raz wypełniało go morskie życie, a raz fruwały po nim niesamowite ptaki. Jeśli wierzyć Ridżahowi, była to stworzona przez dżinny iluzja, zwodnicza podróbka rzeczywistości.
Patrząc na ten obcy nieboskłon, Luli odnosiła dziwne wrażenie, że zatapia się w sobie. Wrażenie to tylko się spotęgowało, kiedy spojrzała na poruszający się wokół nich piach. Na powierzchni mówiono, że Morze Piasku było pozostałością po zatopionych miastach dżinnów, które stały niegdyś na tamtej ziemi. Jednak jeśli tak było, czemu Morze Piasku istniało także tutaj, w tej krainie pod piaskiem?
Wcześniej, kiedy spytała o to Ridżaha, dżinn nie miał dla niej odpowiedzi – był równie poruszony widokiem Morza Piasku i rozsianych po nim wysp.
Z rozmyślań wyrwało ją wymowne chrząknięcie. Podniosła wzrok i zobaczyła Mazena stojącego na brzegu, wpatrzonego w Zahab.
– Moglibyśmy tam polecieć – powiedział.
Dawny książę, a dziś przestępca, wyglądał, jakby przeżył wyjątkowo bezwzględną burzę piaskową. Potargane falowane włosy sterczały mu dziko na wszystkie strony, a tunika i spodnie były pomięte i porozrywane. Jednak rana, którą odniósł podczas ostatniej walki, została uleczona, a mimo udręki, jaką przeżyli, jego złote oczy lśniły jasno. Choć Mazen stracił swój tytuł, nadal był tym samym dobrodusznym księciem, z którym Luli była zmuszona podróżować. Wciąż był Mazenem bin Malikiem, najmłodszym synem zamordowanego sułtana.
Ifryt się skrzywił.
– Masz na myśli, że ja mógłbym tam polecieć, a wy moglibyście siedzieć mi na grzbiecie.
Mazen spojrzał niepewnie.
– Tak?
– Nie – rzucił beznamiętnie dżinn.
Luli ugryzła się w język. Ridżahowi przypadło zadanie opiekowania się nimi, jednak jak na razie ifryt głównie dreptał za nimi niechętnie i narzekał.
Choć pod dziwacznym niebem nie sposób było odmierzać czasu, Luli podejrzewała, że ich mordercza wędrówka trochę już trwała. I tak oto skończyli na plaży, odcięci od świata, za plecami mieli niewielki klif, a przed sobą Morze Piasku. Z początku teren, który przemierzali, był poprzecinany szczelinami, ale stanowił jedną całość. Dopiero tutaj, na skraju Morza Piasku, Luli zrozumiała, że znajdują się na wyspie.
Ridżah zmienił się w ptaka, aby obejrzeć okolicę z góry, i stwierdził, że Morze Piasku zniszczyło nie tylko ziemię wokół nich, ale cały krajobraz. Miasta, które niegdyś znajdowały się na jednej równinie, przemieściły się i leżały teraz daleko od siebie; można było dostać się do nich jedynie poprzez fragmenty Morza Piasku. Według ifryta nie można było go obejść, ale Luli w to nie wierzyła.
Usiadła przed dżinem.
– Nie chcesz wrócić do domu?
Dżinn skrzyżował ramiona, między jego brwiami na krótką chwilę pojawiła się zmarszczka, ale równie szybko znikła. Luli jednak zauważyła ten ulotny znak.
Mazen również to dostrzegł.
– Boisz się wrócić?
Luli stanęła jak wryta. Była tak zajęta obawianiem się o ich bezpieczeństwo w tej obcej krainie, że ani na moment nie zastanowiła się nad historią Ridżaha. Zapomniała już, że nosi miano ifryta, ponieważ tak mówiono o potężnych królach dżinów, którzy zatopili te miasta.
Ridżah się skrzywił.
– A czy ty rwałbyś się do powrotu do miasta, którego mieszkańcy wyznaczyli nagrodę za twoją głowę?
– Ale przecież jesteś starożytną istotą – powiedział Mazen. – Z pewnością nikt nie będzie pamiętać…
Spomiędzy ust Ridżaha wyrwał się przenikliwy, szyderczy śmiech.
– Dżinny żywią urazy wiekami. W porównaniu z nimi ludzkie żale są niezwykle ulotne.
Luli patrzyła na jego zacięty wyraz twarzy i nie mogła przestać myśleć o tym, czy nie odnosi się do własnego żalu. Zanim ona i Mazen poznali Ridżaha, dżinn był przez setki lat uwięziony pod Morzem Piasku, w najpotężniejszej relikwii, jaką kryła pustynia – niewielkiej, niepozornej lampie olejnej. A teraz Mazen – potomek człowieka, który uwięził Ridżaha i zmusił go do wykonywania swoich poleceń – trzymał lampę w sakwie przywieszonej u pasa.
Choć książę przyrzekł nigdy nie nadużywać władzy, jaką dawała mu relikwia, Ridżah był wyraźnie sceptyczny. Luli nie spodziewała się, by nastawienie ifryta wobec nich miało w najbliższym czasie ulec zmianie.
Wróciła do poszukiwań przesmyku, którym mogliby pokonać ten niewielki kawałek Morza Piasku dzielący ich od miasta, i z zaskoczeniem dostrzegła na poruszającym się piasku sylwetkę, której z pewnością nie było tam wcześniej. Mrużyła oczy, aż cień przybrał bardziej jednolity kształt. Aż zrozumiała, że patrzy na…
– Statek?
Mazen stanął obok niej. Osłonił oczy dłonią.
– Boum?
W rzeczy samej był to boum, niewielka trzyżaglowa jednostka. Na pokładzie prawdopodobnie znajdowały się dżinny. Ta świadomość sprawiła, że Luli ścisnęło w żołądku. Jak należy się zachowywać w świecie, w którym obecność ludzi jest anomalią?
Mazen zamruczał od nosem.
– Myślisz, że to badacze? Podróżnicy?
Luli pokręciła głową.
– Nieistotne. Niezależnie, czym się parają, kierują się do miasta. Pytanie brzmi: jak zwrócić ich uwagę.
Nastąpiła pełna zadumy cisza. I wtedy spojrzeli na Ridżaha.
Nie było zaskoczeniem, że ifryt raczej nie wyglądał na zadowolonego.
– Wyobraźcie sobie przez chwilę, że przyzwę tu ten statek. Co zrobicie, kiedy marynarze zorientują się, że jesteście ludźmi? Zaczniesz snuć swoje niekończące się opowieści w nadziei, że ciekawość wygra z niechęcią? – Prychnął. – A jeśli was pojmą? Pomachasz im przed nosem swoim żałosnym sztylecikiem?
Niewiele myśląc, Luli wyciągnęła swój żałosny sztylet z ukrytej kieszeni szaty i wycelowała go w Ridżaha.
– Potrafię kłamać. – Wskazała ostrzem na Mazena, który się wzdrygnął. – On też. Co od ciebie usłyszeliśmy, kiedy tu wylądowaliśmy? Że nie będziesz nas niańczyć?
Dżinn otworzył usta, aby jej odpowiedzieć, ale zatrzymał się, nagle zainteresowany jej bronią. Luli od razu wiedziała, na co patrzy: złoty „qāf” na obsydianowej rękojeści, pierwsza litera imienia Qadira.
Qadir. Dla niej – opiekun; dla Ridżaha – król dżinnów.
Poskromiła falę emocji, która zalała ją na myśl o towarzyszu. Qadir, który kazał im uciekać. Qadir, który został, żeby im to umożliwić. Qadir, który nadal ich nie dogonił, mimo obietnicy. Gdyby dzięki Ridżahowi mogli wrócić przez Morze Piasku, Luli od razu ruszyłaby mu na pomoc.
Na widok grawerunku gniew Ridżaha zniknął.
– Dobrze, sprowadzę tu statek, ale sami będziecie musieli poradzić sobie z konsekwencjami. – Gdy wygłosił to enigmatyczne stwierdzenie, dżinn obrócił się w kierunku boumu, strzelił knykciami i westchnął głośno. Ostry wydech przerodził się w podmuch wiatru, którzy poniósł się z siłą zdolną szarpać ubrania.
Luli obserwowała ze zdumieniem, jak nawałnica sunie nad Morzem Piasku. Między jednym a drugim oddechem objęła boum i skierowała go w stronę ich wysepki.
Mazen otworzył szeroko usta.
– Niesamowite – wyszeptał.
Na twarzy Ridżaha widniał pyszny uśmieszek.
– To nic. – Dżinn się odwrócił, jego ciało drżało rozmazane.
Kiedy Luli zamrugała, Ridżah nie stał już przed nimi jako człowiek, ale latał nad ich głowami jako ptak, jastrząb ze zdumiewająco turkusowymi oczami.
Mazen sapnął z niepokojem, kiedy ifryt wylądował mu na ramieniu.
– Niech zgadnę. – Luli skrzyżowała ramiona. – Nie chcesz pokazywać się innym dżinnom?
Ridżah nie raczył odpowiedzieć, więc Luli stęknęła i ponownie skupiła się na statku. Burza już się uspokajała, więc mieli tylko chwilę, by zwrócić uwagę marynarzy, zanim ci obiorą z powrotem wcześniejszy kurs. Luli wyprostowała się z fałszywą śmiałością i owinęła twarz szalikiem. Mazen wziął z niej przykład, zakrywając wszystko poza oczami. Była zaskoczona, kiedy sam z siebie zaczął nawoływać w stronę statku, wymachując przy tym rękoma. Przestał dopiero, kiedy okręt się obrócił.
– Mam nadzieję, że to się dobrze skończy – wymamrotał i opuścił ręce.
Luli zmusiła się, żeby wzruszyć ramionami.
– Nie myśl o tym za wiele. Będzie, co ma być.
Mazen spojrzał na nią ponad ramieniem. W jego oczach pojawił się błysk – wiszące między nimi wspomnienie Qadira dzielącego się z nimi tą samą radą, zanim rzucili się w Morze Piasku, by odnaleźć lampę. Jednak Luli słyszała ją od towarzysza niezliczoną liczbę razy i powtórzyła bez większego namysłu.
Odwróciła się od współczującego spojrzenia Mazena. Nie chciała myśleć o Qadirze. Nie teraz, kiedy skupianie się na nim i na ludziach, których za sobą zostawiła, wprawiało ją w poczucie beznadziei. Luli nie wiedziała, jaki los spotkał Dalię, ale Ahmed…
Jej myśli bezwiednie wróciły do wiecznie uśmiechniętego waliego Dhyme – Ahmeda bin Walida, łowcy dżinnów, który zawsze z radością witał ją w swoim mieście. Mężczyzny, który poprosił ją o rękę i zginął podczas napaści Omara, zanim zdążyła dać mu swoją odpowiedź.
Luli przełknęła gulę w gardle i skupiła się na powrót na statku, który był tak blisko, że widziała sylwetkę stojącą na burcie. Postać wskazała sznurową drabinę zwisającą z kadłuba.
– Za tobą – wyszeptał Mazen.
Luli zawahała się na jedno uderzenie serca. Dwa. Po czym ruszyła biegiem w stronę statku, przeskakując niewielką przerwę pomiędzy morzem a kadłubem. Zaczęła wspinać się po drabinie. Mazen podążył za nią z mniejszą gracją i z Ridżahem nadal siedzącym mu na ramieniu.
Była to krótka wspinaczka. Luli zdumiało, jak stabilny okazał się pokład. Zaraz jednak pojęła – statek nie tyle skakał po morzu, co po nim sunął.
Magia?
Jej ciekawość szybko się ulotniła, zastąpił ją niepokój, gdy spojrzała na człowieka, przed którym stanęła. Nie, nie człowieka. Dżinna. Bo choć przybrał ludzką formę, oczy miał całkowicie czarne, a jego skóra migotała osobliwie, pokryta czymś, co wyglądało jak smugi łusek. Krawędzie jego ubrań falowały niczym dym, rozmazując nawet złote zdobienia powiewającego aksamitnego płaszcza.
Luli poczuła ucisk w żołądku. Przesłonięcie twarzy nikogo nie zmyli, wyraźnie tu nie pasowała. Jednak dżinn patrzył na nich wyczekująco i musiała coś powiedzieć…
Nagle Ridżah wydał z ciebie rozdzierający krzyk, od którego aż się wzdrygnęli. Był to zadziwiająco sugestywny i krytyczny dźwięk, ptasie spojrzenie ifryta tylko dodawało mu mocy.
Marynarz spojrzał na jastrzębia zaskoczony.
– Macie bardzo… głośnego ptaka.
Na dźwięk jego głosu Luli zalała fala ulgi. Miał szorstki akcent, wyraźniej wymawiał poszczególne sylaby, ale mówił w jej języku. Zaśmiała się cicho, bez tchu.
– Tak, przepraszam za to stworzenie. – Skłoniła się. – Jesteśmy wdzięczni za ratunek. Ja i mój – zawahała się, zerkając na Mazena – towarzysz.
Mazen natychmiast przedłożył wyrazy wdzięczności i zaczął opowiadać żeglarzowi zmyśloną historię o tym, co ich spotkało. Nic skomplikowanego, ot, zbłąkani odkrywcy. Ponoć pragnęli znaleźć tajemniczy skarb i nagle trafili na ten trudny teren. Zdaniem Mazena ich ratunek był niezwykle szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
Gdy skończył mówić, nastąpiła pełna zadumy cisza. Marynarz przyglądał im się przez chwilę, z jego czarnych oczu nie sposób było cokolwiek wyczytać. Nagle, co zaskakujące, podziękował im za wyjaśnienia. Luli była całkowicie zaskoczona, zadał im bowiem tylko jedno pytanie:
– To miejsce, z którego przybyliście, czy ono wciąż dryfuje po powierzchni?
Przyglądała się uważnie sceptycznemu wyrazowi twarzy marynarza, zmarszczył brwi, jego wargi opadały. Latami uczyła się interpretować zachowania klientów – spojrzenia, którymi wędrowali po towarach, to, jak się wiercili, kiedy nie potrafili podjąć decyzji. Choć nigdy nie wiedziała, co przywiodło ich do stoiska, jej sukces zależał od umiejętności dostrzegania tych subtelnych znaków.
Nie miała pojęcia, o co pytał marynarz, ale wiedziała, jakiej odpowiedzi oczekuje. Dlatego gdy przemówiła, w jej głosie pobrzmiewał smutek:
– Obawiam się, że nie.
Dżinn westchnął i spojrzał za nich, na kawałek ziemi, gdzie byli uwięzieni zaledwie kilka minut.
– Kolejna wyspa utracona przez wiązanie – wymamrotał. – Tego się spodziewałem, ale to nie umniejsza tragedii. Może łaska bogów pozwoliła nam się spotkać.
Albo magia ifrytów. Luli zerknęła ukradkiem na Ridżaha, ale dżinn wpatrywał się w plażę, z której uciekli. Luli zastanawiała się, czy to słowo – wiązanie – miało dla niego jakieś specjalne znaczenie.
– Normalnie poprosiłbym o zapłatę – kontynuował żeglarz. – Ale nie jestem tak bezduszny, by domagać się pieniędzy od potrzebujących. – Poprowadził ich przez pokład.
To wtedy, gdy szli przez statek, Luli zauważyła pozostałe dżinny. Choć poruszały się z taką samą gracją jak ludzcy marynarze, w przeciwieństwie do nich nie kołysały się pod wpływem ruchów łodzi. Prędzej to one poruszały piaskiem, po którym sunęła łajba, gestem dłoni kierowały ziarenkami, rozdzielając je kolejnymi falami.
Luli za późno zorientowała się, że przygląda im się zbyt nachalnie, a na jej obliczu maluje się takie samo zdumienie, jak w otwartych szeroko oczach Mazena. Zmusiła się, żeby odwrócić wzrok, i zdała sobie sprawę, że marynarz w płaszczu się jej przygląda.
– Dość tajemnicza ta wasza historia, ja sajjida. Szkoda, że nie mamy czasu, byście podzielili się resztą. – Wskazał brodą na mury miasta, jego usta wygięły się w wesołym uśmiechu.
W chwili, gdy Luli przystanęła, by spojrzeć na miasto, z głowy uciekły jej wszelkie myśli o ich niedopracowanej historyjce. Odebrało jej mowę. Z oddali budynki były niczym więcej jak złotą poświatą. Teraz, z bliska, dostrzegała szczegóły, których nie widziała z brzegu.
Zobaczyła wzrastający przed nimi przezroczysty mur okalający miasto, jednocześnie ulotny niczym dym i namacalny niczym lód. Choć zza niego wszystko wydawało się zniekształcone, budowle majaczące ponad ogromnym ogrodzeniem wręcz lśniły. Luli zobaczyła alabastrowe wieże migoczące okruchami złota i kopuły zrobione z kolorowych witraży. Jadeitowe tarasy obrośnięte bluszczem i ogromne hebanowe wrota wysadzane klejnotami.
Miasto było równie wysokie, co rozległe, poszczególne poziomy tak gęsto napakowano budynkami, że aż dziw, iż całość wciąż się nie zawaliła. Nad tym chaosem wznosił się pałac tak niesamowity, że przyćmił wszystkie zmysły Luli. Wieże sięgały chmur, ich zwieńczenia gubiły się w nich, a złote kopuły lśniły jaskrawo, jednocześnie sprawiały wrażenie wyblakłych, jak spowity w cień relief, który utracił swoją głębię.
Rozpoznała to miejsce. Kiedy szukali lampy w Morzu Piasku, przemierzali labirynt ścieżek tego pałacu. Wtedy były one zaledwie mirażem, stworzoną przez ifryttę iluzją, która miała ich omotać. To jednak nie była żadna iluzja.
Zerknęła na Mazena, który przeszedł na dziób. Wpatrywał się z nieskrywanym zachwytem w budynki za osobliwym murem. W końcu statek dotarł do złotych bram rozciągających się między dwoma posągami bóstw. Z tego, co zauważyła Luli – jedynej drogi do miasta.
Dopiero, gdy podpłynęli, wrota zaczęły się otwierać. Luli ciężko przełknęła ślinę, by uspokoić nerwy, kiedy wpływali do miasta.
– Mała rada, ja sajjida.
Na dźwięk głosu dżinna podniosła wzrok. Serce podeszło jej do gardła, kiedy zobaczyła jego rozbrajająco psotny uśmiech.
– Tak? – Okalały ich mury miasta i panika pulsowała jej w żyłach.
– Zanim przybijemy, powinniście wymyślić jakieś lepsze kłamstwo. – Stuknął się w knykieć i posłał jej wymowne spojrzenie.
Marszcząc brwi, Luli spojrzała na wierzch swojej dłoni. Patrzyła, jak linie – ciemnoczerwone jak jej własna krew – zmaterializowały się na jej skórze i złączyły, tworząc owal. Po chwili kształt się otworzył, w środku powstała szczelina.
Nie, to nie był owal. Przerażenie zaatakowało jej umysł. To oko.
Bramy miasta zamknęły się za nimi.
Całe swoje życie Mazen był przekonany, że doskonale wie, jaki los go czeka. Zawsze pragnął jedynie uwolnić się od tego przeznaczenia, uciec od prozaiczności dworskiego życia. Siebie uważał za nieistotnego. W końcu był trzecim synem, nie miał żadnego wpływu na politykę, nie wyróżniał się też siłą fizyczną.
Jak bardzo się mylił.
Przed oczami widział ojca leżącego na zakrwawionych prześcieradłach, z jego piersi sterczało czarne ostrze. Nad ojcem stał Omar i uśmiechał się ustami Mazena. Na samą myśl serce drżało mu w piersi, a płuca ściskały się niebezpiecznie.
Z trudem nakazał sobie wrócić do rzeczywistości, zmusił się do skupienia uwagi na rozciągającym się przed nim mieście Zahab. Morze Piasku zniknęło, zastąpione kanałami krystalicznie błękitnej wody, na której unosiła się przystań. Marynarze balansowali na trapach między statkami, a pasażerowie w eleganckich szatach przechadzali się po pokładzie. Mazen widział peleryny wyszywane wzorami, które nieustannie zmieniały kształty, szale powiewające mimo braku wiatru i sandały błyszczące klejnotami. Nie tylko ubiór podróżnych był ekstrawagancki, bagaże również – klatki z jaskrawo upierzonymi ptakami, wózki załadowane masą żywych obrazów, torby wypchane niemożliwie wielkimi stosami biżuterii…
Mazen nie zdawał sobie sprawy z tego, że zbliżył się do krawędzi statku, dopóki Ridżah nie zakrakał mu ostrzegawczo do ucha. Zatoczył się do tyłu i wtedy to zauważył na ręce jakąś smugę.
Siniak?
Oddech ugrzązł mu w gardle, kiedy uniósł dłoń i zobaczył, że to zdecydowanie nie było stłuczenie. W którymś momencie czerwone linie wyżłobiły w jego skórze owal. Gdy Mazen podrapał osobliwy kształt, nic się nie wydarzyło. Nie była to rana, ciągłość skóry nie została naruszona. Raczej znamię, które wyglądało, jakby zostało wytatuowane.
Wtedy owal zamrugał.
Mazen wciągnął powietrze i obrócił się gwałtownie, Luli już szła w jego stronę.
– Wygląda na to, że to miasto ma oczy – wymamrotała.
Zerknęła na Ridżaha, ale ifryt tylko lekceważąco kłapnął dziobem.
– Na mnie nie patrz, nie mam pojęcia, co to za plugawa magia.
Luli westchnęła.
– Mamy jeszcze jeden problem. Nasz wybawca wie, że go okłamaliśmy. – Spojrzała w stronę wspomnianego żeglarza.
Choć dżinn pomagał właśnie swoim towarzyszom wprowadzić statek do doku, Mazen miał nieodparte wrażenie, że ich obserwuje.
– Gdyby go to obchodziło, czy nie…? – Związałby nas? Wziął w niewolę? Książę zmarszczył brwi zdezorientowany, ale postanowił nie kusić losu i nie wypowiadać na głos swoich wątpliwości.
W odpowiedzi Luli nieznacznie pokręciła głową i powędrowała wzrokiem między statkiem a portem. Było jasne, że skupiła się już na ich następnym celu: na ucieczce. Mazen spojrzał w tym samym kierunku, ku portowi, w którym tłoczyli się podróżni i marynarze. Ci, którzy kierowali się do miasta, musieli przejść przez bramę w murze otaczającym cały port. O ile oczy go nie myliły, brama nie była strzeżona.
Luli spojrzała na Ridżaha.
– Gdy znajdziemy się w środku, będziesz w stanie poprowadzić nas w jakieś bezpieczne miejsce?
Bezpieczne miejsce. Przybyli tu w poszukiwaniu schronienia, być może także odpowiedzi, o ile w ogóle mogli dowiedzieć się czegokolwiek o zamiarach Omara. Ale teraz, kiedy faktycznie się tu znaleźli, brakowało im celu.
Ridżah w zamyśleniu skubał jedno ze skrzydeł.
– Może. Od mojego ostatniego pobytu tutaj minęło dużo czasu. Miasto pewnie zmieniło się pod moją nieobecność.
Stulecia były okresem dla Mazena niepojętym. Mimo że słowa Ridżaha ciężko było uznać za uspokajające, ucieczka ze statku była lepszym wyjściem niż pozostanie na nim i ewentualne przesłuchanie.
Boum zatrzymał się nagle i za burtę wyrzucono kotwicę, pokład statku zakołysał się niebezpiecznie i Mazen musiał postarać się, by nie stracić równowagi. Marynarze uwijali się wokół nich, by zabezpieczyć statek. Jeden z nich minął Mazena, stękając, i krzyknął coś przez ramię do rozkładającego trap żeglarza, który ich uratował.
Ridżah wbił pazury w ramię Mazena.
– Na co czekasz, głupcze? Ruszsię. A może zamierzasz sterczeć tu, dopóki nie wywloką cię stąd w łańcuchach?
Mazen przełknął ślinę. Ifryt ma rację. Należy wykazać się pewnością siebie.
Co za pech, że ma jej tak niewiele.
Wyprostował się i zszedł po trapie. Luli szła obok pewnym krokiem. Poczuł ulgę, gdy zdecydowanie ruszyła naprzód z godnym pozazdroszczenia opanowaniem i poprowadziła ich do portu. Mazen podążył za nią. Zawahał się tylko przez chwilę, gdy zobaczył ich wybawcę, który rozmawiał z kimś, kto wyglądał na pracownika portu. Żeglarz ocalił im życie, przyzwoitość nakazywała, by przynajmniej mu podziękować…
Luli złapała go za rękaw i pociągnęła do siebie.
– Bezpieczeństwo jest ważniejsze niż wdzięczność.
– Tak, mogę was też zapewnić, że marid nie zasługuje na waszą wdzięczność – zgodził się Ridżah.
– Marid? – zdziwił się Mazen.
Rozpoznał nazwę legendarnego plemienia, spełniającego życzenia, które zamieszkiwało niegdyś Ghiban, miasto wodospadów. Czy żeglarz naprawdę był istotą z legend? Zanim spytał, Luli syknęła pod nosem:
– Przestań gadać do ptaka. Jeszcze zwrócisz czyjąś uwagę.
Oczywiście miała rację. Mazen spróbował skupić się na otaczających ich tłumach. Choć część podróżnych można by wziąć za ludzi, większość wyglądała tak, że mogłaby przyprawić człowieka o zawał serca. Ich ramiona i szyje pokrywało coś, co przypominało łuski. Oczy innych migotały i płonęły niczym węgielki albo lśniąca skóra przydawała im formę mirażu. Książę instynktownie obwiązał twarz chustką.
Początkowo czuł się przytłoczony siłą wiodącą tłum. Nerwy ściskały mu pierś i pozbawiały tchu, gdy obserwował masy przeciskające się przez bramę. Wtedy przypomniał sobie, że kiedy uciekał z pałacu w Madinne, niczego nie pragnął bardziej, jak zatracić się w podobnym chaosie, i zalała go fala znajomego spokoju. Teraz było mu łatwiej iść za Luli, musiał jedynie nie stracić z oczu szat w kolorze nocnego nieba, łatwych do rozpoznania pośród jaskrawych ubiorów tutejszych mieszkańców.
Przeszedł za nią przez bramę, a gdy weszli w boczną alejkę, dziewczyna zatrzymała się, żeby przyjrzeć się otoczeniu. Dopiero gdy również przystanął, by złapać oddech, zauważył głębię cieni pomiędzy budynkami. Podniósł wzrok i dostrzegł, że odkąd wkroczyli do miasta, niebo znacznie pociemniało, niebieski bezkres przeszedł w ciemny fiolet. Tam, gdzie normalnie byłyby gwiazdy, przebijał osobliwy mrok przywodzący na myśl złowieszczą pustkę.
– Co teraz? – spytała Luli. Ona również marszczyła czoło na widok niepokojącego nieboskłonu.
Ridżah sfrunął z ramienia Mazena, przetransformował w powietrzu i stanął przed nimi pod dżinnijską postacią. Miał szczupłe ciało, ostre kości policzkowe, orli nos, czarne włosy związane w kucyk i te znane im już turkusowe oczy… A teraz także dziwny tatuaż na dłoni. Mazen skrzywił się na widok tajemniczego znaku. Co to mogło oznaczać, skoro ifryt również był podatny na tę magię?
Ridżah zauważył jego spojrzenie i zacisnął palce w pięść.
– Teraz ja przewodzę. Przypomniało mi się pewne miejsce. – Ifryt obrócił się gwałtownie na pięcie i szybko zaczął prowadzić Mazena i Luli od jednej uliczki do następnej. Ciasne dróżki stanowiły istne tory przeszkód, usiane skrzyniami i kawałkami gruzu. Ledwo widoczne niebo przesłaniała plątanina przecinających się linek na pranie. Z góry obserwowała ich bacznie majna przycupnięta na jednym z drutów.
Kilka zakrętów później wyszli na nieco bardziej przestronny plac. A przynajmniej takie wrażenie początkowo odniósł Mazen. Jednak jeśli był to dziedziniec lub rynek, nie przypominał żadnego, jakie książę widział wcześniej, przywodził na myśl raczej zamieszkane ruiny niż tętniące życiem miasto. Z zaskoczeniem oglądał, jak dżinny przemykają przez na wpół zawalone sklepione przejścia i wałęsają się między rozpadającymi się budynkami. Pośrodku placu, w kółeczku naokoło zniszczonej studni, stała grupka klaszczących i zanoszących się śmiechem dzieci. Mazen przeraził się na widok malca, który wynurzył się z wody z uśmiechem, pokazując usta pełne zębów ostrych jak żyletki.
– Skup się! – zganiła go Luli.
Gdy podniósł wzrok, zauważył, że dziewczyna przyspieszyła, by dogonić teraz już pędzącego Ridżaha. Mazen rzucił się za nią; z każdym krokiem czuł coraz większy niepokój, kiedy mknęli za ifrytem, mijając zatłoczone domy o połamanych i zniszczonych dachach.
Ridżah rozglądał się niespokojnie, szybko skanując krajobraz. Mazen kątem oka widział rozciągające się w alejkach cienie, ale za każdym razem, kiedy podnosił wzrok, ulice były puste. Obawy rosły, gdy mijane budynki ustępowały miejsca wypatroszonym konstrukcjom, których pierwotnych kształtów nie sposób było się domyślić.
– Mam kiepskie przeczucia – wymamrotała Luli.
Mazen nie znajdował słów pocieszenia, mógł jedynie skinąć na znak ponurej zgody.
Oboje podążali dalej za ifrytem pochyłą, piaszczystą ścieżką w stronę polany. Wtedy dżinn zatrzymał się nagle. Mazen prawie na niego wpadł. Niepewnie postąpił krok w tył, żeby sprawdzić, dlaczego stanęli. Gdy zobaczył, jaki obraz nędzy i zniszczenia ma przed sobą, wciągnął gwałtownie powietrze.
Podobnie jak na placu, przez który przeszli, tu również piętrzyły się gruzy. Jednak w tym miejscu, dla odmiany, nie dostrzegali żadnych oznak życia. Teren nie był po prostu pusty – wyglądał na spalony, a gruz pokrywały dziwne czarne smugi, przypominające smołę. Cokolwiek tu stało – nie popadło zwyczajnie w ruinę, zostało zrównane z ziemią.
– Nie. – Głos dżinna się załamał. Ifryt zatoczył się do przodu, stąpając ciężko. A później niczym kukiełka, której przecięto sznurki, padł na kolana ze zbolałym, żałosnym jękiem.
Dreszcz przebiegł Mazenowi po plecach.
– Co to za miejsce?
– Miejsce zranione ogniem – odpowiedziała Luli niemal szeptem. Zawiesiła dłoń nad szyją, gdzie kiedyś znajdował się kajdan ściskający jej gardło, który założył jej Imad, jeden ze zbirów, który spalił jej dom na popiół.
Mazen odsunął od siebie wspomnienie łowcy i jego śmierci w płomieniach i spojrzał na Ridżaha. Ifryt wpatrywał się w ruiny z wyrazem czystej udręki na twarzy.
– Dawniej była tu osada. Jej mieszkańcy mieli być bezpieczni. Mieli być… – Słowa przeszły w zduszone westchnienie.
Mazen się zawahał. Wiedział, jak to jest, kiedy świat usuwa ci się spod stóp. Nie chcąc zakłócać cierpienia, którego nie powinien oglądać, pozwolił spojrzeniu powędrować do Luli, która rozglądała się po zgliszczach. Stała koło rozbitego filaru i marszczyła czoło, trzymała coś w dłoniach i uważnie się temu przyglądała. Postanowił do niej podejść.
Mazen od razu rozpoznał kompas. Nie miał pojęcia, jaka magia napędza działanie tej relikwii, wiedział jedynie, że potrafi zaprowadzić dziewczynę w konkretne miejsca i do wybranych obiektów. Wielokrotnie pomogła im wyjść cało z opresji. Zerknął przez ramię kolekcjonerki na tarczę urządzenia.
– Co kazałaś mu zlokalizować?
– Schronienie. – Przez kilka chwil obserwowała igłę, po czym weszła głębiej między ruiny. Mazen spojrzał przelotnie na Ridżaha i przeszedł za nią pod łukowym portykiem do zniszczonego pomieszczenia, którego granitowe ściany wystawały z ziemi niczym pochylone nagrobki. To w cieniu tego gruzowiska Luli zatrzymała się nagle i poklepała się po szacie. Bez słowa wyjaśnienia obróciła się i wcisnęła mu kompas do ręki.
Zanim Mazen zdążył o cokolwiek zapytać, dobyła sztylet Qadira z jednej z wewnętrznych kieszeni i uniosła go do oczu.
– Qadir? – Jej głos zadrżał. Był przepełniony nadzieją? A może strachem? Mazen nie wiedział, czego szuka towarzyszka, jednak było jasne, że coś nie daje jej spokoju.
Ostrożnie ruszył w jej stronę.
– Coś z nim nie tak?
Luli wpatrywała się w stal z niepokojącą intensywnością.
– Nie wiem. Sztylet chyba… brzęczy? – Zmarszczyła brwi. – Wydaje mi się, że reaguje na coś w naszym otoczeniu.
Mazen zacisnął palce wokół kompasu. Przypomniał sobie ostatni raz, kiedy magia odezwała się w jego krwi, jak drewno rozgrzało się pod jego dotykiem, i ta zaatakowała go z taką mocą, że całkowicie przesłoniła mu umysł. Teraz dostrzegał to samo zamroczenie u Luli.
Książę wyciągnął rękę, by delikatnie potrząsnąć dziewczyną, osadzić ją w rzeczywistości, ale wtedy zauważył ruch nad nimi i zamarł. Wykręcił szyję i zobaczył, że opada na nich jakaś istota.
Pociągnął Luli do tyłu tak szybko, że aż krzyknęła zaskoczona i nadepnęła mu na stopę. Mazen się skrzywił, ale zapomniał o bólu, kiedy w pełnej krasie ujrzał stworzenie zaledwie o krok od nich. Wąż. A przynajmniej tak można by wnioskować po jego wyglądzie. Choć był to najdziwniejszy gad, jakiego kiedykolwiek widział Mazen. Jego ciało składało się ze zdeformowanych węzłów. Przypominało…
Linę?
Obserwowali z Luli, jak stworzenie pełznie po ziemi do jednej ze ścian, a potem wspina się do postaci siedzącej na górze ze skrzyżowanymi nogami. Gad zawinął się wokół wyciągniętej ręki nieznajomej i syknął na nich niewidzialną paszczą.
Wpatrywali się w stojącą nad nimi dżinniję. A ta odpowiadała tym samym. Po czym się uśmiechnęła.
Był to rozbrajająco niewinny grymas. Całkowicie nie pasował do psotnych iskierek tańczących w jej wąskich, kocich oczach, przeciętych pionowymi źrenicami, i sztyletu, który obracała w dłoni. Mazen zauważył kolejne ostrza broni na jej ramionach i jedną pochwę w kształcie półksiężyca zawieszoną na biodrze. Noże błyszczały złowieszczo pod czarną peleryną, która spowijała dżinniję niczym dym.
– Salam – rzuciła lekko, swobodnie. – Zapomnieliście zgłosić w porcie swój dobytek. – Sztylet zamarł jej w dłoni. – Podobnie jak swoje przybycie.
Mazen dopiero teraz zorientował się, że musiała ich śledzić. Dżinnija znów rzuciła w nich wężowym sznurem. Tym razem książę był za wolny. W akcie desperacji postanowił zmiażdżyć stworzenie nogą, jednak wąż nie tylko wyglądał jak lina – to był sznur. I wydawało się, że nie czuje bólu. Obwiązał stopę Mazena, a potem kostki i związał je razem. Chłopak poleciał do przodu i świat rozmazał mu się przed oczami. Uderzył o ziemię z głośnym stęknięciem.
Kątem oka zobaczył, że Luli się cofa, w dłoni nadal ściskała sztylet Qadira. Zamaskowana napastniczka zeskoczyła ze ściany i z nienaturalną gracją wylądowała przed dziewczyną. Wyprostowała się. Mierzyła wyjątkowo onieśmielające sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Następnie skoczyła na Luli.
Kolekcjonerka zareagowała nieco ospale, zadała nieprecyzyjny cios i jej nóż przeleciał nad głową atakującej. Dżinnija bez trudu złapała ją za nadgarstek. Luli w odpowiedzi spróbowała wbić jej kolano w żołądek, ale przeciwniczka z łatwością ją okrążyła i pociągnęła jej rękę nad głowę.
Panika podnosiła puls Mazena, ale ilekroć spróbował się poruszyć, lina zaciskała się coraz ciaśniej wokół jego kostek, utrudniając krążenie krwi. Choć jego ciało dygotało z bólu, udało mu się wyjęczeć błagalne:
– Ridżah!
Zmiennokształtny musiał usłyszeć odgłosy starcia, ponieważ już szedł w ich stronę. Mroczną udrękę w oczach dżinna przecinał błękitny błysk.
– Wypuść moich towarzyszy.
Nieznajoma przechyliła głowę, walcząc z Luli. Gdy dżinnija wzmocniła uścisk, jej paznokcie przemieniły się w ostre pazury i przebiły skórę kolekcjonerki. Luli wyrwała się do tyłu z wrzaskiem. Udało jej się zaskoczyć dżinniję, ale nim się odsunęła, było już za późno. Wąska czerwona strużka spływała jej po nadgarstku.
Dżinnija wpatrywała się w krwawe smugi i wysunęła szpony do Ridżaha.
– Wyjaśnisz może, dlaczego krew twojej towarzyszki jest czerwona?
Ridżah obrzucił ją wyniosłym spojrzeniem.
– Nie.
Początkowo dżinnija zdawała się zdezorientowana, ale w miarę jak przypatrywała się Ridżahowi, jej zaskoczenie przeszło w coś, co mogło się kojarzyć z zachwytem.
– Twoje oczy…
– Hipnotyzujące, wiem. Nawet w twojej twarzy, jak mniemam.
Ridżah postąpił krok naprzód, jego sylwetka zafalowała. Przypominało to obserwowanie zmarszczek na powierzchni jeziora. Tyle tylko że kiedy odbicie znów się uspokoiło, Ridżah stał przed nimi w całkowicie innej formie. Mierzył jakieś sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, był krępy, miał ostre, jakby wyryte w kamieniu rysy twarzy i czuprynę czarnych loków. Gdyby nie jego turkusowe oczy, byłby lustrzanym odzwierciedleniem stojącej przed nim dżinniji.
Gdy oszołomiona napastniczka zrobiła krok w tył, Mazen zauważył swoją szansę. Wyciągnął rękę, złapał ją za kostkę i pociągnął. To wystarczyło, by straciła równowagę, Ridżah wykorzystał okazję, pochylił się i przepalił sznur krępujący nogi księcia. Zmiennokształtny gwałtownie postawił go do pionu.
– Na co czekasz? Uciekajcie.
Mazenowi nie trzeba było tego powtarzać. Wepchnął kompas do torby i obrócił się, żeby złapać Luli. Jednak kolekcjonerki nie było obok. Wycofała się na obrzeża walki i schowała się za murem odgradzającym ją od dżinniji. Kiedy Mazen ją zawołał, nie zareagowała, stała tylko z uniesionym sztyletem. Dopiero wtedy jej bezruch zwrócił uwagę księcia.
Nagle zobaczył błysk. Niebieski ognik tańczący na krawędzi ostrza.
Ziemia się zachwiała. Mazenowi zabrakło tchu, kiedy dostrzegł pod stopami cienkie linie płomieni wijące się wokół jego stóp. Linie gorzały coraz jaśniej i rozprzestrzeniały się wokół coraz gęściej do środka, niczym pajęcza sieć. Z Luli w samym środku.
Moc tajemniczej magii zmiotła Mazena z nóg. Kiedy odzyskał równowagę, ogień pochłonął ściany, tworząc labirynt dymu i żaru.
A Luli – ku jego przerażeniu – zniknęła w samym jego sercu.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
