Krew na sutannie - Danka Braun - ebook + audiobook + książka

Krew na sutannie ebook i audiobook

Braun Danka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mark Biegler razem z komisarzem Biedą prowadzą śledztwo w sprawie śmierci prowincjała Edwarda Nasiadki, przełożonego Zgromadzenia Księży Katechetów. Wkrótce się okazuje, że wiódł on podwójne życie, sprzeczne z jego wizerunkiem szanowanego i uczciwego duszpasterza. Nie tylko prowincjał jednak miał coś do ukrycia – jego współpracownicy wyraźnie niechętnie udzielają informacji próbującym rozwikłać sprawę. Wśród tajemnic i niedopowiedzeń niemal każdy wydaje się podejrzany.

Kto i dlaczego zabił prowincjała? Odsunięty ze stanowiska poczciwy ksiądz Ślęzak, nowi dyrektorzy szkoły i fundacji działających przy Zgromadzeniu, gadatliwy furtian, atrakcyjna księgowa, partner od ciemnych interesów czy ponętna Beata Tomczyk? I co wspólnego ma to morderstwo ze śmiercią jedenastoletniego ministranta sprzed trzydziestu lat?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 548

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 54 min

Lektor: Laura Breszka

Oceny
4,4 (121 ocen)
75
29
15
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgosiazol60

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytac .
10
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Polecam
10
DorotaGarst

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, porusza ważne tematy. Polecam wszystkim.
10
Goddar

Nie oderwiesz się od lektury

Tak jak pozostałe pozycje Pani Danki ta również super
10
Kijano46

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle interesująca fabuła z niesamowitą ścieżką losów bohaterów. Śmiało obrazuje tematykę kleru, która jeszcze niedawno była tabu a dziś wypływa na światło dzienne.
10

Popularność




Copyright © by Danka Braun

Copyright © 2018 by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja:Justyna Jakubczyk

Korekta:Jolanta Chrostowska-Sufa, Agnieszka Brach Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz Zdjęcia na okładce:

dziewczyna – Copyright © by William Randles (pixabay.com); ksiądz – Copyright © by Yevhenii Kukulka (fotolia.pl)

Skład: Justyna Jakubczyk

ISBN: 978-83-65897-18-3

Słupsk/Warszawa 2018

Wydawnictwo Prozami Sp. z [email protected] www.prozami.pl www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Mojemu bratankowi Kamilowi Kluczewskiemu. Kamilu, taki wnuk jak Ty to marzenie wszystkich babć i dziadków.

Ściągawka dla czytelników

Mark Biegler – dziennikarz wiedeński o polskich korzeniach

Marta Kruczkowska-Biegler – żona Marka

Ryszard Bieda – komisarz policji

Beata Makowska-Tomczyk – pracownik Fundacji „Nasze Dzieci”

Artur – dawny chłopak Beaty

Aldona Makowska – siostra Beaty

Darek Makowski – brat Beaty

Zofia – babcia Artura

Halina – matka Artura

Paweł Tomczyk – mąż Beaty

Zbigniew Tomczyk – szwagier Beaty

Michał Tomczyk – syn Beaty

Karolina Tomczyk – córka Beaty

Teresa Tomczyk – teściowa Beaty

Bolesław Ślęzak – były dyrektor (prezes) Fundacji „Nasze Dzieci” w Osieku

Marian Bielecki – dyrektor Fundacji „Nasze Dzieci”

Ksiądz Piotr – dyrektor szkoły w Osieku

Ingrid Schulz – milionerka, sponsor Fundacji „Nasze Dzieci”

Edward Nasiadka – prowincjał Zgromadzenia Księży Katechetów

Zygmunt Pałasz – ekonom Zgromadzenia

Tadeusz Gil – superior Zgromadzenia

Janina Kajda – główna księgowa Zgromadzenia

Arleta Kumięga – księgowa

Wojciech Zakała – furtian

Zofia Trzaska – sprzątaczka

Agata Kutaj – kucharka

Kazimierz Wesołowski – biskup, znajomy prowincjała

Igła – ministrant

Biały – ministrant

Wiatr – ministrant

Prolog

Listopad 1986

Wiatr wszedł do kościoła. Przywitał go chłód wymieszany z charakterystycznym zapachem świec i kadzidła. Było jeszcze pół godziny do mszy, ale jak zawsze wolał przyjść wcześniej. Nigdy nie spóźniał się ani na lekcje, ani na msze. Dziwne, ale polubił posługę ministranta. Mama na początku była temu trochę przeciwna, widząc jednak, że dodatkowe zajęcia nie przeszkadzają synowi w nauce, bez szemrania pozwalała mu chodzić do kościoła.

Matka Wiatra nigdy nie była zbyt religijna, to ojciec musiał wyciągać ją w niedzielę na poranną mszę. Z zawodu chemik, zrobiła habilitację na Politechnice Krakowskiej i jako członek PZPR niezbyt poważnie traktowała aspekty wiary. Nie chciała jednak kłócić się z mężem, który przynależność do społeczności chrześcijańskiej traktował jako wyraz buntu przeciw ideologii komunistycznych władz. W latach osiemdziesiątych prawie cała polska opozycja skupiała się wokół Kościoła. Ksiądz Popiełuszko stał się symbolem, narodowym bohaterem.

Ojciec Wiatra już dawno rzucił legitymacją partyjną, ale jako znany kardiolog mógł sobie na to pozwolić. Nie musiał robić kariery w państwowym szpitalu, pieniądze zarabiał, prowadząc prywatną praktykę. Natomiast kariera zawodowa jego żony nie mogłaby się rozwijać, gdyby młoda naukowiec wypisała się z partii. Dlatego musiała nadal być członkiem PZPR, żeby zrealizować swoje naukowe ambicje i marzenia. Nie chciała poprzestać na habilitacji, pragnęła sięgnąć wyżej, po profesurę.

Piotrek, zwany przez wszystkich w szkole Wiatrem, został ministrantem, ponieważ namówili go dwaj najbliżsi koledzy: Igła i Biały. W trójkę służyli do mszy w pobliskim kościele. Na początku traktowali to jako formę zabawy, coś nowego i ciekawszego niż podchody czy wygłupy na trzepaku, później jednak asystowanie księżom stało się dla nich pewnym wyróżnieniem. Chłopaki z klasy zazdrościli im, a dorośli okazywali szacunek i sympatię. Dla Wiatra, wpatrzonego w ojca, jego służba przed ołtarzem stała się symbolem walki z reżimem komunistycznym, a ksiądz Popiełuszko – bohaterem narodowym, kimś na wzór Kościuszki czy Piłsudskiego. Chociaż Wiatr miał dopiero jedenaście lat, był na wskroś przesiąknięty patriotycznymi ideałami, które wpajali mu ojciec i dziadkowie. Rodzina Piotrka, po mieczu, od pokoleń należała do intelektualnej śmietanki Krakowa. Sami prawnicy, lekarze i naukowcy. Mimo historycznych zawirowań nadal dzierżyli mocno w dłoni pałeczkę przedstawicieli starej dobrej krakowskiej inteligencji, by przekazać ją dalej młodemu pokoleniu. Komunistyczne władze państwowe chciały zrobić z Krakowa miasto robotnicze, budując Nową Hutę, niestety poniosły sromotną klęskę. Kraków pozostał miastem wichrzycieli i niepokornych buntowników. Biały był potomkiem tych, którzy przyjechali budować Nową Hutę. Hutę wybudowano, niestety ojciec Białego nie zdążył się tym długo nacieszyć, bo zginął przy remoncie pieca martenowskiego, zostawiając żonę i pięcioro dzieci. Biały był z nich najmłodszy. Mimo usilnych starań matki i dziadków wychowanie piątki dzieci było nie lada wyzwaniem. Kobiecie z dużym trudem udawało się wiązać koniec z końcem, ale dzięki pomocy Kościoła i księży głód nigdy nie zajrzał do ich niewielkiego mieszkanka. Biały został ministrantem, bo nakazała mu to mama, chcąc w ten sposób wyrazić wdzięczność za otrzymane prezenty z zagranicznych darów, które po stanie wojennym przybywały do ich kościoła z całego świata. No i obecność Białego przy ołtarzu miała niejako przypominać, żeby proboszcz pamiętał o ich rodzinie i nadal ich obdarowywał.

Całkiem innymi motywami kierował się Igła, gdy zostawał ministrantem. Jego babcia, która go wychowywała, kiedy matka pojechała za granicę, była bardzo religijna – dlatego zaszczepiła tę wiarę również chłopcu. To przede wszystkim Igła przekonał Wiatra, żeby ten został ministrantem.

Dziś dyżur przy liturgii przypadał Wiatrowi i Białemu.

Biały na pewno się spóźni – pomyślał Wiatr, zdejmując z głowy czapkę. Piotrek był do tego przyzwyczajony, dlatego nie burzył się zbytnio, że i tym razem zastąpi kolegę w obowiązkach.

Kościół był jeszcze nieoświetlony, ale w zakrystii świeciło się światło. Dziś mszę mieli odprawić proboszcz i nowy wikary, który uczył religii. Chociaż po zajęciach w szkole uczniowie musieli przejść kawałek drogi do sali katechetycznej znajdującej się w domu parafialnym, klasa zawsze stawiała się tam cała, bez wyjątku. Nie było ani jednego ucznia, którego rodzina nie posyłałaby na katechezę – przychodziły nawet dzieci partyjniaków.

Wiatr zapukał w drzwi. Nie słysząc odpowiedzi, wszedł dalej. Na krześle siedział proboszcz. Jeszcze nie był ubrany w szaty liturgiczne, tylko w sutannę, w której chodził na co dzień. Przed nim klęczał wikary. W pierwszej chwili Wiatr pomyślał, że młody ksiądz się modli, ale zauważył dziwny wyraz twarzy proboszcza i podkasaną sutannę. To powstrzymało go przed wypowiedzeniem słów powitania: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niego, co się tam dzieje. Chłopak poczerwieniał ze zmieszania i niedowierzenia. W tym momencie spojrzenia proboszcza i chłopca skrzyżowały się. Wiatr odwrócił się gwałtownie i wybiegł z zakrystii.

– Zatrzymaj się, chłopcze! – Usłyszał za plecami ostry głos proboszcza. – Leć za nim! Złap go! On nie może stąd wyjść!

Wiatr biegł. Uciekał przed tym, co zobaczył. Nagle jego nogi wpadły w próżnię. Poczuł przeszywający ból, a chwilę później pochłonęła go czarna czeluść nieświadomości.

Rozdział 1

Trzydzieści lat później

Mark i Robert biegli obok siebie, głośno oddychając. Zrobili dziś pięć kilometrów, ale do domu mieli już niedaleko. Prawie codziennie po kolacji urządzali sobie wieczorny jogging. Czasami towarzyszyła im Marta, żona Marka Bieglera, lub Krzysiek. Ani Renata, żona Roberta Orłowskiego, ani jego piętnastoletnia córka nigdy z nimi nie biegały. Tym razem biegli we dwójkę, ponieważ Marta piekła sernik na szkolną dyskotekę. Od kilkunastu miesięcy pracowała jako nauczycielka biologii w liceum, co sprawiało jej dużą satysfakcję i radość. Krzysiek, syn Orłowskich, wraz z rodziną wyjechał na wczasy do Hiszpanii.

– Muszę trochę odpocząć – wysapał Robert, zwalniając. – Chciałbym zobaczyć ciebie, mądralo, jak będziesz biegał za dwadzieścia lat, w moim wieku.

– Dzięki, Robert, że propozycja odpoczynku wyszła z twojej strony. Ja też się zmęczyłem, ale muszę trzymać fason przed tobą. Jak sam zauważyłeś, jestem dwadzieścia lat młodszy, a to zobowiązuje. Wstyd, żeby pokonywał mnie staruszek w twoim wieku – uśmiechnął się, pochylając, by zawiązać sznurowadło w adidasach.

– Cholera, co za czasy, za grosz szacunku dla starszych. Nie kpij sobie, smarkaczu, z siwych skroni. – Orłowski oparł się o drzewo. – Dość tego dobrego, resztę drogi do domu zrobię krokiem marszowym. Nie chcę dostać zawału.

Chwilę odpoczęli i wkroczyli chodem Korzeniowskiego w tunel leśnych drzew.

Dojście do rezydencji Orłowskich zajęło im niecały kwadrans. Oprócz domu Roberta i jego rodziny na posesji stały dom Krzyśka i domek matki, Barbary Orłowskiej-Johannson, oraz olbrzymi garaż, nad którym wybudowano dla Marty i Marka Bieglerów piękny apartament. Marta była nieślubną córką Roberta i chociaż dopiero od kilku lat wiedzieli o sobie, więź, która między nimi się wytworzyła, była tak samo silna, jakby znali się od narodzin Marty.

– Zobacz, ktoś do nas przyjechał – zauważył Mark.

– Nie wiem, czyj to samochód – stwierdził zdziwiony Robert. – Nikt z moich znajomych nie jeździ takim gruchotem.

Rzeczywiście stary opel astra był w dość opłakanym stanie.

Weszli do środka. Nie zdążyli ściągnąć butów, by przebrać się w domowe kamasze, gdy usłyszeli głos Renaty:

– Chodźcie tu. Czekamy na was. Mamy gości.

– Wcześniej powinniśmy wziąć prysznic – powiedział Robert, wchodząc do pokoju. Widząc dwie kobiety siedzące w fotelach, dodał z uśmiechem: – Zwłaszcza gdy gośćmi są piękne kobiety.

– Nie bajeruj, stary donżuanie – powiedziała Renata. – Piękne kobiety przyszły nie do ciebie, tylko do Marka.

– Dzięki tobie, Beato, mnie też dostał się komplemencik – odparła jedna z kobiet.

– Cześć, Iwonko – powiedział Robert, całując dłoń koleżanki żony i zarazem swojej pracownicy.

– I jeszcze dostałam bonus od szefa w postaci pocałunku w rękę – stwierdziła z uśmiechem Iwona, która zazwyczaj była onieśmielona w towarzystwie męża swojej przyjaciółki.

– Iwona, pierwszy raz widzę cię taką rozmowną – zauważyła Renata. – Zawsze przy moim mężu drżysz ze strachu jak osika.

– To dzięki drinkowi, który mi zaserwowałaś – mruknęła trochę zażenowana kobieta.

– Panowie, poznajcie panią Beatę, koleżankę i sąsiadkę Iwony.

Koleżanka Iwony miała około czterdziestu lat, chociaż wyglądała na młodszą dzięki drobnej budowie ciała i niewysokiemu wzrostowi. Miała regularne rysy twarzy, kasztanowe włosy obcięte na Kleopatrę i piękne niebieskie oczy w oprawie gęstych i długich jak u lalki rzęs. Właśnie te oczy były w niej najbardziej fascynujące. Kiedy spojrzała, patrzącym na nią mężczyznom puls gwałtownie przyspieszał. Kobietom nic się nie działo… nie licząc zazdrości zalewającej duszę.

Chociaż nie była typem seksbomby z blond włosami, nogami do nieba i biustem wypływającym z dekoltu, emanowała wyjątkowym seksapilem, czego nie omieszkali zauważyć Robert i Mark.

– Beata Tomczyk – przedstawiła się kobieta, witając się z nimi.

– Pani Beata jest moją krajanką, pochodzi z Żurady. Znałam jej mamę. Niestety niezbyt dobrze, bo była ode mnie parę lat starsza. – Renata zwróciła się do Marka. – Pani Beata ma prośbę do ciebie, Mark. Potrzebuje twojej pomocy.

– Mojej pomocy? – zdziwił się Mark. – Nie za bardzo rozumiem, w czym mógłbym pani pomóc.

– Iwona mi mówiła, że pan rozwiązał kilka zagadek kryminalnych. To znaczy znalazł mordercę… Potrzebujemy kogoś takiego – powiedziała z wahaniem Beata.

Mark się zaśmiał.

– To jakaś pomyłka. Ja nie jestem detektywem.

– Wiem. Mimo to słyszałam, że jest pan lepszy w tych sprawach od policji. Kilkakrotnie odnalazł pan zabójcę.

– Tylko trzy razy miałem styczność z takimi przypadkami. I wcale nie jestem lepszy od policji. Po prostu miałem szczęście.

– Mark, nie bądź taki skromny – wtrąciła Renata. – Gdyby nie ty, Anka by już nie żyła. Martę też uratowałeś z rąk porywacza.

– Gwoli ścisłości, nie ja uratowałem Martę, tylko wiedeńska policja. Więcej, uratowali nie tylko ją, lecz także mnie.

– Przestań, Mark! Jesteś prawie tak dobry w te klocki jak Herkules Poirot i Sherlock Holmes – zaprzeczyła gwałtownie Renata. – Wysłuchaj, co pani Beata ma do powiedzenia.

– Hm, no to proszę mówić – powiedział z wahaniem Biegler. – Ale proszę pamiętać, że od tego jest policja.

– Policja działa bardzo opieszale. Nie za bardzo wierzę w ich skuteczność. Boję się, że mój znajomy ksiądz przyzna się do zbrodni, jeśli prawdziwy zabójca nie zostanie złapany.

Mark zmarszczył brwi z niedowierzaniem.

– Nie rozumiem.

– Zaraz wszystko wyjaśnię. Zamordowano księdza prowincjała Zgromadzenia Księży Katechetów, Edwarda Nasiadkę. Fundacja, w której pracuję, należy do tego Zgromadzenia. Księża bardzo nie lubią rozgłosu, a jeszcze bardziej nie lubią, gdy ktoś za bardzo im się przygląda. W obawie, że media nagłośnią sprawę, każą mojemu znajomemu księdzu przyznać się do winy, żeby ukręcić sprawie łeb. A on jest gotów to zrobić…

– Cóż za nonsensy pani wygaduje – prychnął Mark. – Kto przy zdrowych zmysłach przyznałby się do morderstwa?!

– Pan ich nie zna. Posłuszeństwo wobec przełożonych jest dla nich bezwarunkowym nakazem. Przez wiele lat przechodzą pranie mózgu, nie potrafią sprzeciwić się zwierzchnikom. Mój znajomy ksiądz dla dobra sprawy gotów jest nadstawić drugi policzek. Proszę nie patrzeć tak na mnie, wcale nie przesadzam. Jest głównym podejrzanym, bo był ostatnią osobą, która widziała ofiarę.

– No to może jest winny – zauważył Mark.

– Ależ skąd! – oburzyła się Beata. – Nie spotkałam drugiego tak porządnego księdza jak on! To święty człowiek. Zaraz opowiem dokładniej. – Odsapnęła chwilkę. – Pracuję w Fundacji „Nasze Dzieci” w miejscowości Osiek, trzydzieści kilometrów od Krakowa. Fundację piętnaście lat temu założyło Zgromadzenie Księży Katechetów. Prezesem Fundacji przez wiele lat był ksiądz Bolesław Ślęzak. To on zdobył fundusze na wybudowanie obiektu szkolnego w Osieku. Jest tam liceum ogólnokształcące, internat i kościół. Wybudował też basen i siłownię, żeby zarobić na utrzymanie tego ośrodka. Oprócz tego Fundacja prowadzi również inną działalność gospodarczą. Mamy wytwórnię biopaliw, restauracje i kilka moteli. Ksiądz prezes kupił również wytwórnię makaronu pod Miechowem. I niestety był to jego największy błąd, bo zakład zaczął przynosić straty. To spowodowało, że odsunięto księdza prezesa od zarządzania Fundacją. Władza zwierzchnia, jak już wspomniałam, to Zgromadzenie Księży Katechetów. Ich siedziba mieści się w Krakowie przy ulicy Kalwaryjskiej. Ksiądz prezes pojechał tam, by spotkać się z księdzem prowincjałem Edwardem Nasiadką, głównym zwierzchnikiem Prowincji Polskiej, bo szefem szefów jest generał w Rzymie. Ksiądz Ślęzak był ostatnim człowiekiem, który widział prowincjała żywego, z tego powodu może mieć mnóstwo nieprzyjemności. Boję się, że jego zwierzchnicy wymogą na nim, żeby wziął winę na siebie. Już i tak jest zaszczuty. On może tego nie wytrzymać psychicznie…

– Nikt nie informował o tym morderstwie, ani w telewizji, ani w internecie.

– Księża nie chcą rozgłosu, a znają kogo trzeba. Wystarczył odpowiedni telefon z góry i policji zamknięto usta. Ale chyba nie na długo, bo poczta pantoflowa zaczyna działać.

– Jak zamordowano tego księdza?

– Pobito go, a później uduszono kablem od komputera. Ktoś zarzucił mu ten kabel, stojąc z tyłu.

– Hm, garota – mruknął Mark. – W ten sposób mafia często dokonuje egzekucji. Morderca musiał być silny.

– Niekoniecznie. Podobno ksiądz był nieźle wstawiony. Wypił dwie butelki wina, była też niedopita butelka wódki.

– Skąd pani to wie? Też dzięki poczcie pantoflowej? Policja chyba tego nie rozgłaszała?

– Ksiądz mi to powiedział. A jemu ksiądz ekonom, który pierwszy odkrył morderstwo.

– Hm, morderstwo księdza? To rzadki przypadek – zastanawiał się na głos Mark. – Tylko nie wiem, w jaki sposób miałbym prowadzić to śledztwo. Powiedziała pani, że księża nie są skorzy do odkrywania swych tajemnic przed światem. Wyrzucą mnie, gdy do nich przyjdę.

– Właśnie nie! Chcą ubiec policję, znaleźć sprawcę wcześniej.

– To dlaczego nie pójdą do jakiejś agencji detektywistycznej?

– Bo nie chcą oficjalnie prowadzić śledztwa za plecami policji. Pan robiłby to incognito. To ja opowiedziałam księdzu Bolesławowi o panu, a on przekonał innych.

– A powiedziała pani, że jestem dziennikarzem?

– Przecież pan nie pisze dla polskich gazet. – Na krótką chwilkę zamilkła. – Słyszałam o pana książkach. Miałby pan temat na następną.

Mark lekko się uśmiechnął.

– Wątpliwe, czy księża by byli zachwyceni, gdybym napisał o nich książkę.

– Nie ma pańskich książek u nas w Polsce. Wydano je w Austrii.

– Mają je przetłumaczyć na język polski.

– Ale księża nie muszą o tym wiedzieć. Mark znowu się uśmiechnął.

– Mamy zaczynać współpracę od okłamywania się nawzajem? Kobieta wzruszyła ramionami. W pokoju zrobiło się cicho.

Mark, siedząc w fotelu, przyglądał się żonie krzątającej się w kuchni. Mieszkanie nad garażami wybudowane przez Roberta dla nieślubnej córki i jej męża było sporych rozmiarów, miało ponad sto metrów kwadratowych. Składało się z otwartej strefy dziennej z salonem, wyodrębnioną częścią kuchenną i jadalnianą oraz ze strefy kameralnej zaopatrzonej w eleganckie drzwi broniące wejścia do sypialni i gabinetu. Całość urządzona była z elegancją i smakiem. Mimo nowoczesnego stylu było tu bardzo przytulnie. Ciepłe, pastelowe kolory ścian i mebli, gdzieniegdzie zaznaczone ostrzejszym kolorystycznie akcentem, stwarzały swojskie, bezpretensjonalne i wesołe wnętrze. Zrezygnowano z firanek, ale zastosowano zasłony, które dekoracyjnie upięte zdobiły olbrzymie okna niczym ramy obrazów. Marta lubiła, gdy w wystroju mieszkalnym używano wielu tkanin, widać to było po kolorowych poduchach porozrzucanych na kanapie i fotelach.

– Mein Schatz, czy mogłabyś podać mi szklankę wody? – zapytał.

Marta przyniosła szklankę z pływającym plasterkiem cytryny i postawiła na niskim stoliku okolicznościowym. Żona Bieglera była piękną dziewczyną – wysoką brunetką o rasowej twarzy i zgrabnej sprężystej sylwetce osoby lubiącej sport. Dziś miała na sobie wygodne czarne legginsy i czerwono-czarną obcisłą tunikę podkreślającą cienką talię i powabny biuścik. Kiedy nachyliła się nad stolikiem, jej piersi wysunęły się kusząco z głębokiego dekoltu, tworząc zmysłową dolinę między dwoma pagórkami. Mark chwycił żonę za rękę i pociągnął na swoje kolana.

– No, nareszcie zwabiłem cię do siebie.

– Ty leniwcu pospolity! Jak śmiesz odrywać mnie od obowiązków? Powinieneś sam pofatygować się do mnie – powiedziała, uśmiechając się zalotnie.

– Mein Schatz, nie powinnaś tak się ubierać, gdy w pobliżu jest facet – zamruczał w jej gęste długie włosy.

– Nie facet, tylko mąż.

– Chyba powinienem się obrazić – wyszeptał tonem wcale nieobrażonym, wkładając rękę w jej dekolt.

W tym momencie głośno zabrzęczał dzwonek u drzwi.

– Ki czort? – wysapał Mark z niezadowoleniem, podnosząc się z fotela.

Tym czortem okazała się Iza, piętnastoletnia córka Orłowskich.

– Nie powinnaś już spać? – zapytał, wzdychając. – Jest już po dwudziestej drugej.

– Mark, ratuj! Zapomniałam o tej cholernej matmie. Nie wiem, jak rozwiązać zadania. Nie chcę prosić taty, bo by się zdenerwował, że poszłam do koleżanki, nie odrabiając wcześniej lekcji, a mama z matmy umie tylko dodawać i mnożyć do stu – oznajmiła, mijając go w drzwiach i bez pardonu wchodząc do mieszkania.

– Tak to jest mieszkać tuż obok rodzinki – mruknął.

– Nie narzekaj, niewdzięczniku, tylko zrób te zadania, bo już późno.

– Nie wiem, czego bardziej nie lubię u ciebie: bezczelności czy tupetu – westchnął. – Pokaż ten zeszyt, zaraz ci wytłumaczę, jak trzeba to zrobić.

– Mark, kochany, mnie to nie interesuje. Interesuje mnie wynik. Błagam, zrób to sam, ja i tak nie zrozumiem tego cholerstwa. – Spojrzała prosząco przez swoje ogromne okulary.

Iza powoli zaczynała stawać się kobietą. Bardzo ładną kobietą. Odnosiło się jednak wrażenie, że specjalnie maskuje swoje wdzięki, ponieważ ubierała się w dżinsy i obszerne bluzy, włosy ściśle wiązała w gruby kucyk tuż nad karkiem i zawsze nosiła okulary, coraz bardziej dziwaczne. Miała ich całą kolekcję, ale żadne z nich nie były twarzowe.

– Boże, co ty masz dziś na nosie – burknął Mark. – Wyglądasz jak mysz w babcinych binoklach. Brzydko ci w nich.

– I właśnie o to chodzi. Obiecałam tatce, że uchowam cnotę aż do matury. A ja lubię dotrzymywać obietnic. Gdyby mnie zaatakowało stado przystojniaków, mogłabym któremuś ulec.

Mark rozwiązywał zadania, tłumacząc, co z czego się bierze. Iza potakiwała, ale i tak wiedział, że nic do niej nie dociera.

– Zmykaj, mała. Nie wiem, jak zdasz maturę – burknął, wręczając jej zeszyt.

– Dzięki ci, dobry człowieku. Pamiętaj o mnie, gdy się rozwiedziesz z Martą. Przypominam, że jestem pierwsza w kolejce – powiedziała, całując go w policzek.

– Wynocha, mały potworze. Chcę iść do łóżka, bo jutro rano wstaję – powiedziała wesoło Marta. – Mark nie jest głupi, w życiu by nie popełnił takiego mezaliansu, zadając się z kimś, kto nie wie, ile jest dwa razy dwa.

– Ale zostałby w rodzinie – odparła Iza, również całując Martę w policzek.

Kiedy tylko drzwi zamknęły się za Izą, Mark wziął żonę na ręce i zaniósł do sypialni. Rzucił ją na łóżko, a sam poszedł do łazienki, by odkręcić kurki z wodą. Woda wlewała się do wanny, a Mark rozbierał Martę z jej fatałaszków. Miłosne igraszki kontynuowali w wannie, a zakończyli na małżeńskim łożu. Było niesamowicie. Jak zawsze. Co jak co, ale życie seksualne Bieglerowie mieli wyjątkowo udane. Nie zawsze tak było, bo oni również przeszli swego czasu małżeński kryzys, ale ostatnio wszystko między nimi układało się idealnie. Wszystko oprócz jednego: nadal nie mieli dziecka…

Ich ciała, wciąż drżące po miłosnym seansie, powoli dochodziły do siebie.

– Mark, czuję, że to się dzisiaj stanie – szepnęła cicho. – Było tak cudownie, że zaowocuje to dzidziusiem. Zobaczysz.

Mark nic nie odpowiedział.

Rozdział 2

Samochód Marka zatrzymał się przed eleganckim i solidnym ogrodzeniem. Kierowca wyszedł z auta i nacisnął dzwonek domofonu.

– Ja do księdza Ślęzaka. Nazywam się Mark Biegler.

Brama się rozwarła. Mark wjechał dalej. Z zainteresowaniem rozglądał się wokół. Nie tak wyobrażał sobie kompleks szkolny prowadzony przez księży. Otoczenie przypominało małe śliczne miasteczko. Alejki wyłożone rudoczerwoną kostką prowadziły do okazałego budynku szkoły i kilkunastu jednopiętrowych uroczych domków, przykrytych ceramiczną dachówką, również rudoczerwoną. Elewacje w piaskowym kolorze i brązowe okna harmonizowały kolorystycznie ze zgrabnymi mansardowymi dachami i barwą bruku. Zadbana roślinność i szereg drewnianych ławeczek zachęcały gościnnie do spoczynku i podziwiania. Po prawej stronie drogi wjazdowej stał niewielki ceglasty kościółek ze smukłą dzwonnicą i portykiem zdobionym marmurem. Całość współgrała architektonicznie ze sobą. Tutaj naprawdę chciało się przebywać.

Mark zaparkował. Zamknął samochód i trochę zdezorientowany zaczął rozglądać się za budynkiem administracyjnym. Zauważył przechodzącego obok przystojnego wysokiego mężczyznę około czterdziestki. Nigdy by się nie domyślił, że to ksiądz, ale zdradziła go biała koloratka. Z modnie obciętymi włosami, pachnący dobrą wodą toaletową nie przypominał w niczym osoby duchownej, której wizerunek Mark miał zakodowany w wyobraźni.

– Przepraszam, gdzie znajduje się gabinet księdza Ślęzaka? Jestem z nim umówiony.

– Ksiądz Ślęzak odprawia teraz mszę w kościele. Za kilkanaście minut będzie wolny – odparł mężczyzna w koloratce, uśmiechając się sympatycznie do Marka. – Pan z Austrii? Od pani Schulz?

– Nie – odparł zdziwiony Mark.

– No to przepraszam, zasugerowałem się austriacką rejestracją pańskiego samochodu. Proszę poczekać na ławeczce lub wejść do kościoła. Może znajdzie się wolne miejsce. Dziś msza szkolna, dlatego kościół pęka w szwach – znowu się uśmiechnął. – Do widzenia.

Mark wszedł do kościółka po schodach wyłożonych granitem. Rzeczywiście budynek był pełny po brzegi. Wszędzie młode twarze. Część młodzieży siedziała grzecznie, wpatrując się w ołtarz, a część, przeważnie chłopcy, kręciła się niespokojnie, szepcząc coś między sobą.

Przerzucił wzrok z bożych owieczek na mury owczarni. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak może wyglądać polski wiejski kościół – pomyślał, rozglądając się wokół. Wnętrze było wykończone z ogromnym pietyzmem. Piękne kolorowe witraże w oknach rzucały wesołe refleksy, zabarwiając ściany na niebiesko. Niebiesko jak w niebie. Jeszcze piękniej prezentował się ołtarz. Wzrok patrzących przykuwały postaci Matki Boskiej i dzieciątka dumnie stojących na tle ciemnobłękitnej ściany ozdobionej gwiazdami.

Sielsko i anielsko – przemknęło Markowi przez myśl.

Przyjrzał się uważnie księdzu siedzącemu przy ołtarzu. Był to mężczyzna około siedemdziesiątki, o siwej czuprynie i miłej twarzy. Tusza, tak często spotykana u przedstawicieli polskiego kleru, nadawała temu człowiekowi wyraz dobrotliwej poczciwości. Cała jego postać była jakby otoczona pozytywną aurą.

Po kilku minutach Mark z pewnym zniecierpliwieniem spojrzał na zegarek. Zawsze nudził się na mszy. Z przekonania był agnostykiem. Nie zdeklarowanym ateistą, ale na pewno nie zagorzałym chrześcijaninem. Chociaż poddał się w przeszłości wszystkim katolickim obrządkom, takim jak komunia i bierzmowanie, i wziął z Martą ślub kościelny, w duszy nie wierzył, że ma to dla Boga jakieś znaczenie… jeśli On rzeczywiście istnieje. Czasami chodził z Martą na mszę, przeważnie w święta, ale robił to tylko ze względu na żonę. Na szczęście msza się skończyła. Zostało to radośnie odnotowane również przez młodzież, bo uczniowie zaczęli wylewać się hałaśliwą falą przez wrota świątyni.

Mark nie wyszedł ze wszystkimi, dalej siedział na ławce.

Po kilku minutach w drzwiach zakrystii pojawił się ksiądz, ubrany już po cywilnemu, jedynie z koloratką na szyi.

– Pan Biegler? Przepraszam, ale umawiając się z panem, zapomniałem, że to mój dyżur w odprawianiu mszy. – Wyciągnął rękę na powitanie.

– Nie szkodzi. Załapałem się na końcówkę mszy. – Mark się uśmiechnął. Zaraz się poprawił: – To znaczy, byłem na końcówce mszy…

Ksiądz machnął ręką.

– Chodźmy, pokażę panu obiekt.

Mark grzecznie podążył za księdzem, bez sprzeciwu wysłuchując opowieści na temat powstawania kompleksu. Oglądał budynki internatu i szkoły od zewnątrz, a kryty basen i siłownię od środka.

– To moje dziecko – powiedział ksiądz. – Zawsze marzyłem, żeby zbudować właśnie taki ośrodek. Udało mi się przede wszystkim dzięki pańskiej rodaczce, pani Ingrid Schulz. To ona była głównym fundatorem naszego przedsięwzięcia, Fundacji „Nasze Dzieci”.

– Ingrid Schulz? Ta od hoteli? – zapytał zdziwiony Mark. – Znam ją. Miałem przyjemność kilka razy z nią rozmawiać. Była dobrą znajomą mojej macochy.

– Już nie ma sieci hoteli, sprzedano je – zauważył zaskoczony i trochę skonfundowany ksiądz.

– Wiem. Była dla nas największą konkurencją. Mój ojciec również był hotelarzem, a później macocha.

– Myślałem, że jest pan dziennikarzem?

– Nadal nim jestem, ale odziedziczyłem w spadku po mojej macosze Gretchen Biegler udziały w sieci hoteli Helga.

– Zatrzymałem się kiedyś w alpejskim pensjonacie Helga. Czy to ta sama sieć?

– Tak. Mój pradziadek nazwał tak ten pensjonat na cześć mojej babci, mamy ojca. Później ojciec nazwał również tak samo inne hotele.

Doszli do gabinetu Ślęzaka. Po drodze minęli dwóch księży. Jednym z nich był nieznajomy z parkingu. Towarzyszył mu ksiądz w podobnym wieku, również wysoki i przystojny. Jednak jego oczy nie patrzyły tak przyjaźnie jak tamtego, Mark miał wrażenie, że jego spojrzenie było wręcz wrogie. Ksiądz z parkingu lekko uśmiechnął się do Marka.

– Widzę, że znalazł pan księdza prezesa?

– Znalazłem. – Mark również odpowiedział uśmiechem. Drugi ksiądz się nie odezwał, przeszedł bez słowa.

Mark usiadł na kanapie, a Ślęzak w fotelu.

– Może napije się pan czegoś? Mam tu wodę mineralną, pepsi, sprite’a. Alkoholu nie będę proponował, bo przyjechał pan samochodem. Albo może kawę lub herbatę? Każę kucharce zrobić.

– Nie ma takiej potrzeby. Poproszę mineralną. Kim są księża, którzy nas minęli?

– Ksiądz Piotr, nowy dyrektor szkoły, i mój następca ksiądz Marian.

– Ten milczący?

– Tak – odparł krótko Ślęzak. – Beata mówiła mi o panu. Podobno dobry z pana detektyw. Trzy razy znalazł pan mordercę, wyprzedzając policję.

– Nazywanie mnie detektywem to mocna przesada. Miałem szczęście. I nie jest prawdą tak do końca, że to ja ich znalazłem.

– Słyszałem, że współpracował pan z Interpolem. To jak to: nie detektyw?! – zaprotestował ksiądz z uśmiechem. – Słyszałem również, że nie oddał pan Interpolowi narkotyków, ponieważ zagrażało to bezpieczeństwu niektórych osób.

Mark zmarszczył brwi. Cholera! Musi opieprzyć Renatę za długi język, bo to chyba ona wygadała się swojej koleżance, później koleżanka koleżance, a koleżanka koleżanki księdzu.

– Właśnie dlatego chcemy zwrócić się do pana o pomoc. Takiego człowieka potrzebujemy. Kogoś, kto umie podjąć mądrą decyzję i nie boi się późniejszych konsekwencji. Czy słyszał pan anegdotkę o Immanuelu Kancie? Był on piewcą prawdy. Tylko prawdy. Według niego nigdy nie wolno kłamać. Podobno zadano mu pytanie, co by zrobił w takiej sytuacji: do gospody, w której wielki filozof spożywa posiłek, wpada człowiek uciekający przed złoczyńcami. Właściciel karczmy ukrywa go w skrzyni. Za nim przybiegają jego prześladowcy i pytają, czy widziano tu uciekiniera. Kant podobno odparł, że nawet wtedy by nie skłamał, tylko powiedziałby prawdę, bo prawda jest najważniejsza. Że liczy się tylko prawda. A jak pan uważa? Co pan by zrobił?

– To oczywiste, ja bym skłamał. A ksiądz?

– Ja też bym skłamał.

Na moment zrobiło się w pokoju cicho.

– Zależy nam, żeby wykryto sprawcę. Nie tylko mnie, lecz także wszystkim konfratrom. Nikt z nas tego nie zrobił. Nie wiemy, jak to się stało. Chcielibyśmy jak najszybciej znaleźć mordercę i oddać go policji. Chyba nie muszę mówić, że zależy nam na dyskrecji. Nie chcemy być pożywką dla dziennikarzy, którzy tylko czekają na taką okazję.

Mark się zaśmiał.

– Przecież ja jestem dziennikarzem! Nie przeszkadza to księdzu?

– Nie pisze pan do polskich gazet, tylko do wiedeńskich. Wydaje mi się, że jest pan dżentelmenem. I uczciwym człowiekiem. Mam nadzieję, że bez naszej zgody niczego by pan nie opublikował.

– Hm, widzę, że ksiądz jest naiwny jak dziecko. Dla dobrego tematu rasowy dziennikarz gotów jest sprzedać własną duszę. – Mark się uśmiechnął.

– Nie sądzę, żeby pan się do nich zaliczał. Oni to robią dla pieniędzy i sławy, ja wiem, że pieniędzy panu nie brakuje, a sławę zdobywa pan już jako pisarz.

– Ksiądz chyba nie wie, o czym są moje książki. Właśnie o morderstwach, które wykryłem. – Mark znowu się uśmiechnął. Po chwili dodał: – Ale to są powieści, gdzie prawda luźno się ma do zaistniałych faktów. W każdym razie tak myślą czytelnicy. – Na chwilę zamilkł. – Ksiądz ma rację: lubię dotrzymywać danego słowa.

– To teraz porozmawiajmy o zapłacie.

– Powiedzmy, że zrobię to charytatywnie. A ksiądz mi pozwoli wykorzystać temat do napisania książki, jeśli nie naruszy ona waszych interesów. Oczywiście wcześniej dam ją księdzu do przeczytania. Zgoda?

Po chwili namysłu Ślęzak kiwnął potwierdzająco głową.

– Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o zamordowanym.

W jakich okolicznościach go znaleziono, czy miał wrogów…

– Księdza prowincjała znaleziono rano, po godzinie siódmej, kiedy ksiądz Pałasz, ekonom Zgromadzenia, przyszedł go budzić, by odprawił mszę. Ale policja stwierdziła, że zabito go późnym wieczorem. Ja byłem ostatnią osobą, która widziała go żywego. Wyszedłem od niego o godzinie wpół do dziewiątej wieczorem.

– Skąd wiadomo, że to ksiądz był ostatnią osobą, która go odwiedziła?

– Tak powiedział furtian, to znaczy portier.

– O której ksiądz przyszedł do prowincjała?

– Po dwudziestej.

– Coś krótka była ta wizyta?

– Tak. Było już późno jak dla mnie, bo wstaję o piątej rano, dlatego załatwiłem to, co miałem do załatwienia, i wyszedłem.

– A co ksiądz miał do załatwienia?

– To osobista sprawa i nie ma nic wspólnego z jego śmiercią.

– Wszystkie sprawy osobiste czy służbowe mogą mieć związek z jego śmiercią – zauważył Mark, obserwując Ślęzaka.

– Gwarantuję panu, że moja wizyta na pewno nie przyczyniła się do śmierci księdza prowincjała. A najlepiej będzie, jak pan pojedzie na miejsce, do siedziby Zgromadzenia, i tam porozmawia z portierem i konfratrami. Już ich uprzedziłem o pana przyjeździe – powiedział ksiądz, wstając z fotela, dając tym do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca.

Wychodząc z budynku, Mark doszedł do jednego wniosku: znalezienie mordercy będzie twardym orzechem do zgryzienia. Najwidoczniej księża nie lubią mówić dużo o sobie.

Pół godziny później Mark stał przed bramą siedziby Zgromadzenia. Samochód zostawił przy sąsiedniej ulicy. Nacisnął domofon. Kiedy się przedstawił, wpuszczono go na posesję. Do głównego budynku pamiętającego czasy Matejki prowadził szeroki chodnik wyłożony rudobrązową kostką, który przebiegał przez świeżo przycięty trawnik. Zielony kobierzec trawy zdobiła niska roślinność krzewów ozdobnych. Teren otaczający budynek był bardzo zadbany, ogrodnik musiał się tu nieźle napracować.

Drzwi wejściowe, tak jak i bramę, trzeba było również sforsować domofonem lub wystukać kod. W środku przywitała Marka dostojna atmosfera sakralnej budowli. Chociaż budynek pełnił rolę administracyjną i częściowo mieszkalną, Biegler czuł się tu jak w kościele. Spowodowane to było dziewiętnastowieczną architekturą. Wrażenie dostojeństwa potęgował hol ze strzelistymi oknami ozdobionymi kolorowymi witrażami, wysokie sufity wyłożone kasetonami i ściany obwieszone starymi obrazami w bogato złoconych oprawach. Wszystkie były o tematyce religijnej. Naprzeciw wejścia, za mahoniową katedrą siedział portier. Był to mężczyzna po pięćdziesiątce, niewysoki, żylasty, z szarą twarzą pooraną zmarszczkami. Miał wygląd typowego miłośnika mocnych, a jednocześnie tanich trunków.

– Czym mogę służyć?

– Jestem umówiony z księdzem Pałaszem.

– Ksiądz ekonom musiał wyjechać, będzie dopiero wieczorem.

– Wyjechał? Hm, podobno ksiądz Ślęzak do niego dzwonił i uprzedził go o mojej wizycie.

– Nie wiem, nic mi nie mówił.

– Czy jest ktoś, z kim mógłbym porozmawiać o śmierci księdza Nasiadki?

– Może ksiądz superior?

Chwycił za słuchawkę. Chwilę później zjawił się mężczyzna dobrze po sześćdziesiątce, o czerwonej nalanej twarzy i znacznej nadwadze. Na głowie miał pustawo, żeby nie powiedzieć łyso.

– Pan od Ślęzaka? Proszę pozwolić ze mną. Zaprowadził go do niewielkiego ciemnego pokoju.

– Ale dziś gorąco – zauważył. – Albo tylko mnie. Znowu podskoczyło mi ciśnienie. Od śmierci księdza prowincjała bardzo źle się czuję. To nie na moje nerwy – wysapał, wycierając czoło chusteczką higieniczną.

– Rzeczywiście taka śmierć może wstrząsnąć człowiekiem – przyznał mu rację Mark. – Ksiądz Ślęzak mnie poprosił, żebym spróbował wyjaśnić sprawę zabójstwa. Powiedział, że mogę liczyć na współpracę ze strony księży, ponieważ wszystkim zależy na znalezieniu sprawcy.

– Oczywiście, że nam zależy, żeby znaleziono tego zwyrodnialca, oczyszczając nas z podejrzeń. Przecież nikt z konfratrów tego nie zrobił!

– Czy mógłbym porozmawiać z pracownikami i z księżmi?

– Proszę bardzo. Powiem im, że jest pan dziennikarzem z Austrii i chce napisać o nas artykuł. Lepiej nie opowiadać, że pan jest detektywem. – Zrobił minę, jakby sobie coś przypomniał: – Aha, pan chyba nie wie, że wtedy, gdy zamordowano księdza prowincjała, wszyscy księża i klerycy byli w kościele. Ja odprawiałem mszę.

– Kiedy doszło do morderstwa?

– Policja mówi, że między dwudziestą a dwudziestą drugą, kiedy trwała msza.

– Każda msza trwa tak długo?

– Msza zaczęła się o dwudziestej, a potem były rekolekcje dla kleryków.

– Czy wszyscy księża byli na mszy? Księdza prowincjała przecież nie było.

– Źle się czuł, no i spodziewał się wizyty księdza Ślęzaka. Oprócz nich wszyscy byli – powiedział trochę niepewnie. Przełknął dwa razy ślinę, aż kliknęła proteza.

On coś ukrywa – pomyślał Mark.

– Czy prowincjał spotkał się jeszcze z kimś tego wieczora?

– Nie wiem dokładnie. Proszę się zapytać furtiana.

– Czy można zobaczyć miejsce zbrodni, czy pokój ciągle jest zaplombowany?

– Ściągnęli już plombę, ale nie mam kluczy do mieszkania księdza prowincjała.

– Kto ma klucze?

– Nie wiem, chyba ksiądz ekonom, on teraz go zastępuje.

– Ile osób tu mieszka?

– Dziesięciu księży i czterdziestu kleryków.

– A ilu pracowników świeckich?

– Kilkunastu. Kucharka, sprzątaczka, dwie księgowe, czterech furtianów, ogrodnik. Oraz dwie kucharki i sprzątaczki dla kleryków.

– To wystarczy do utrzymania tak dużego obiektu?

– Klerycy wykonują sami dużo czynności porządkowych.

– Czy ktoś z pracowników świeckich był wtedy w budynku?

– Nie wiem, proszę zapytać o to furtiana, pana Zakałę. On wie najlepiej. Akurat miał wtedy dyżur.

– Czy mógłbym się rozejrzeć, zobaczyć pomieszczenia?

– Chce pan odwiedzić wszystkie pokoje księży?

– Nie, chciałbym mieć tylko ogólne pojęcie.

– Oczywiście.

– Jeszcze jedno pytanie: czy ksiądz prowincjał miał jakichś wrogów?

– Ależ skąd! – zaprzeczył gwałtownie. – Był to wspaniały człowiek. Wszyscy go szanowali.

– Jednak ktoś go zabił.

Superior nic nie odpowiedział, tylko głośno westchnął, wciągając do płuc chyba kubik powietrza.

Mark opuścił pokój i udał się na portiernię. Furtian, lub jak kto woli portier, Wojciech Zakała oprowadził go po budynku, objaśniając, jaką funkcję pełni dane pomieszczenie. Naprzeciwko portierni był pokój socjalny z szatnią, małym stolikiem i telewizorem.

– Tu pracownicy jedzą drugie śniadanie – poinformował portier. – A tu jest toaleta. Jedna dla księży, druga dla nas.

Obok znajdowały się zapełnione regałami pokoje przeznaczone dla księgowości i kadr oraz kancelaria, gdzie przyjmowano interesantów. Za nią był obszerny pokój pełniący funkcję świetlicy, z ogromną plazmą na ścianie i kompletem wypoczynkowym z dwiema skórzanymi kanapami i fotelami. Między nimi stał duży szklany stolik na kawę. Pokój był elegancko i wygodnie umeblowany.

Następnym pomieszczeniem był refektarz – albo inaczej jadalnia, z dużym dębowym stołem na kilkanaście osób – z którego wchodziło się również do kuchni.

– Za kuchnią jest gabinet księdza prowincjała, a dalej jego mieszkanie – powiedział furtian, wskazując na solidne drzwi na półpiętrze. – Na piętrze są mieszkania księży, a w drugim skrzydle pomieszczenia przeznaczone dla kleryków, ich sypialnie, pokoje do nauki, kuchnia i stołówka.

– Widzę, że nie ma już pracowników?

– Księgowe wyszły dziś wcześniej. Zostały tylko kucharka i sprzątaczka.

– Gdzie prowadzi ten pasaż? – zapytał Mark, wskazując na zadaszone przejście.

– Do kościoła. Księża muszą mieć bezpośrednie wygodne połączenie ze świątynią, bo spędzają tam dużo czasu.

– Więc każdy, kto znajduje się w kościele, może przejść do tego budynku?

– Teoretycznie tak, ale musiałby przejść przez zakrystię, a dla człowieka świeckiego to wręcz niemożliwe. Drzwi są zawsze zamknięte, obcy nie mają tam wstępu.

– Czy gdy zamordowano prowincjała, była msza? Czy można podczas mszy przemknąć się do zakrystii?

– Raczej nie, bo to niedaleko od ołtarza. Oprócz tego tamta msza była zamknięta, tylko dla księży i kleryków. Nikt oprócz nich nie mógł wejść.

– To znaczy, że wtedy byli tylko księża tutaj mieszkający?

– Nie, byli też księża katecheci mieszkający w innych domach Zgromadzenia. Ale wszyscy byli ubrani w sutanny, dlatego żaden świecki człowiek nie mógł się prześlizgnąć. Zresztą nikt nie mógł wejść do mieszkania księdza prowincjała, nie przechodząc obok portierni.

– Kto jeszcze był wtedy u prowincjała? Tylko ksiądz Ślęzak?

– Nie. Wcześniej był jeszcze ksiądz Bielecki, dyrektor Fundacji, ale wyszedł pół godziny przed przyjściem księdza Ślęzaka. – Portier dodał szybko: – I prowincjał wtedy jeszcze żył, bo widziałem go, gdy wchodził do kuchni.

– To jakim cudem morderca wszedł do jego mieszkania?

– Nie wiem – portier wzruszył ramionami.

Mark obserwował twarz mężczyzny. Było coś niespokojnego w jego oczach. Chyba coś ukrywał.

– Jakim człowiekiem był ksiądz prowincjał? Jako szef, jako ksiądz?

– Jak każdy szef. Wymagający, skrupulatny. Ale gdy się zarządza ludźmi, trzeba takim być. Nie znałem go dobrze. W sumie oprócz standardowych „dzień dobry” i „do widzenia” raczej z nim nie rozmawiałem.

– Dlaczego standardowych?

– Bo księża witają się słowami „Szczęść Boże” albo „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”.

– Nigdy nie zagadał do pana?

– Raczej nie. Mieliśmy tylko relacje służbowe. Wydawał polecenie, a ja je wykonywałem.

– Od dawna pan tu pracuje?

– Od czasu, gdy przeszedłem na rentę. Już wkrótce minie piętnaście lat. Pamiętam jeszcze, gdy prowincjałem był ksiądz Ślęzak. To on go zaprotegował. Zaproponował księżom jego kandydaturę.

– Zaproponował kandydaturę?

– Tak. W Zgromadzeniu księża wybierają swojego zwierzchnika w głosowaniu bezpośrednim, ale po skończeniu kadencji ustępujący ksiądz zgłasza swojego kandydata. I przeważnie to on zostaje jego następcą.

– Ile trwa kadencja?

– Siedem lat. Ksiądz prowincjał ciągnął już drugą kadencję. Tylko dwie kadencje można być prowincjałem.

– Pan widział księdza Ślęzaka wychodzącego od prowincjała? Jak się zachowywał Ślęzak, czy coś powiedział do pana?

– Czy ja wiem… zachowywał się normalnie. Nic nie mówił. Chyba mu się spieszyło, bo zawsze coś zagadał, a wtedy nic. – Zawahał się.

– Jak ksiądz wyglądał? Czy był podenerwowany? Czymś wzburzony? – zapytał, widząc rozbiegane oczy portiera. – Proszę powiedzieć, to ważne. Był podenerwowany?

– Chyba nie… Może trochę.

A więc był bardzo podenerwowany – Mark skomentował w myślach słowa portiera. Postanowił na razie dać mu spokój, ale poprosił mężczyznę, żeby przedstawił go kucharce i wyjaśnił powód jego wizyty.

Razem udali się do kuchni. Zastali tam kobietę około sześćdziesiątki, słusznej budowy ciała i o wyjątkowo brzydkiej twarzy. Agata Kutaj, bo tak się przedstawiła Markowi, była osobą towarzyską, o wesołym usposobieniu. Kiedy się uśmiechnęła, twarz jej zrobiła się wręcz ładna.

– Może napije się pan kawy albo herbaty? – zaproponowała. – Proszę się nie krygować, mam swoje, wcale nie gorsze od księżowskich. – Widać księża nie lubili, gdy ktoś spoza ich grona korzystał z ich dóbr doczesnych.

– Z przyjemnością napiję się kawy.

– Może przejdziemy do pokoju socjalnego? Tam będzie się nam lepiej rozmawiało.

Mark, trzymając w dłoni filiżankę kawy rozpuszczalnej, udał się posłusznie za kucharką do drugiego pomieszczenia.

– Proszę skosztować mojego placka, upiekłam go wczoraj, bo miałam urodziny. – Znowu podkreśliła, że to jej ciasto, a nie księżowskie.

Mark ugryzł kawałek sernika, był przepyszny.

– Musi być pani bardzo dobrą kucharką, wnioskując po pani wypieku.

– Pewnie, że muszę! Inaczej by mnie nie trzymali. Księża lubią sobie dobrze pojeść. Zresztą nie ma im czego żałować, przecież mają tak mało przyjemności w życiu – mruknęła. Mark nie wiedział, jak ma to rozumieć, czy to był sarkazm, czy rzeczywiście tak uważała.

– Czy była pani wtedy w pracy, kiedy doszło do morderstwa?

– Nie. Zaraz po kolacji poszłam do domu.

– O jakiej porze księża jedzą posiłki?

– Śniadanie o siódmej, obiad o wpół do pierwszej, a kolację o osiemnastej.

– Coś wcześnie – zauważył. – Mam na myśli śniadanie i obiad.

Kolacje w naszym domu też jemy o osiemnastej.

– Wcześnie jedzą, bo wcześnie wstają, przeważnie już po piątej są na nogach. Dlatego muszę tu być o szóstej.

– Wtedy na kolacji też byli wszyscy obecni?

– Śniadania i kolacje nie zawsze jedzą razem, jeśli im na to nie pozwalają obowiązki. Czasami życzą sobie śniadania już o wpół do siódmej. Na stole w refektarzu jest wszystko przygotowane i sobie biorą. Na obiad starają się przychodzić wszyscy, żeby nie jeść odgrzewanego. Tamtego dnia akurat wszyscy byli obecni na kolacji.

– Jak się zachowywał ksiądz prowincjał? Zauważyła pani coś nietypowego?

– Nie. Był taki sam jak zwykle.

– To znaczy jaki?

– Poważny, małomówny. Jak zwykle zmówili modlitwę, a później przy jedzeniu wymieniali uwagi na temat potraw i wieczornej mszy. Zazwyczaj tak się zachowywali, gdy był prowincjał. Podczas jego nieobecności było inaczej. Żartowali, nawet opowiadali dowcipy. Ale przy księdzu prowincjale nikt nie odważył się na coś takiego. Nie wypadało.

– To znaczy, że był surowym przełożonym?

– Powiedziałabym raczej, że wymagającym.

– A według pani jaki był prowincjał jako szef i człowiek?

– Panie Marku, ja jestem tu tylko kucharką. Nie znałam go jako człowieka. Nie rozmawialiśmy o niczym więcej, jak tylko o jedzeniu i pogodzie. Był poważny i konkretny, nie lubił głupiego gadania.

– Z kim się przyjaźnił?

– Chyba z nikim. Był mało przystępny, miałam wrażenie, że specjalnie chce zachować pewien dystans w stosunku do reszty księży.

– Nie wierzę, żeby nie miał żadnych przyjaciół ani kolegów.

– Do żadnego z księży nie zwracał się per „ty”, jedynie z księdzem ekonomem był chyba po imieniu, ale tylko wtedy, gdy nikt nie słyszał. Wszyscy księża czuli do niego respekt, a klerycy strach.

– Słyszałem, że tuż przed śmiercią wypił dużo alkoholu. Czy wcześniej też mu się to zdarzało?

– O niczym takim nie wiem – odparła, uciekając oczami w bok. – Ja jestem tu tylko kucharką.

Mark westchnął, chyba niczego więcej się od niej nie dowie.

W tym momencie drzwi się otworzyły i stanęła w nich kobieta w podobnym wieku co kucharka. Wysoka, postawna, o mocnej budowie ciała, ale nie gruba. Na ubranie miała zarzucony granatowy fartuch roboczy uszyty z dederonu. Siwe włosy schowane były pod kolorową chustką. Wyglądem przypominała sprzątaczki żywcem wzięte z czasów PRL-u, takie jak z filmów Barei. Na szczupłej twarzy widać było resztki urody, w młodości musiała być niebrzydką kobietą.

– O, przepraszam, chciałam posprzontać – powiedziała, zaciągając gwarą.

– My już skończyliśmy. Chciałbym teraz z panią porozmawiać na temat śmierci księdza prowincjała.

– Aha, to pan jest tym dziennikorzem, co chce pisać artykuł do gazety austriackiej? Cosik ksiondz superior mi mówił.

– To ja już mogę iść? – zapytała kucharka. – Chcę zdążyć z kolacją.

– Dziękuję za rozmowę i pyszne ciasto. – Mark uśmiechnął się na pożegnanie.

Kucharka wstała i wyszła z pokoju. Sprzątaczka nadal stała, przestępując niespokojnie z nogi na nogę.

– Proszę usiąść.

– Ale jo o niczym nie wiem, jo tu tylko sprzontom – wzbraniała się kobieta, siadając na krześle.

– Mieszkanie księdza prowincjała też pani sprzątała?

– Tyż.

– Kiedy ostatnio?

– Wtedy, kiedy go zabili.

– Kiedy pani sprzątała? Rano, po południu, wieczorem?

– Przed szóstom wieczorem. Jo sprzontom u ksienży co drugi dzień. Ksiondz popendzoł mnie, bo chcioł iść na kolacje. Nie zdążyłam wszystkiego posprzontać.

– Kiedy pani sprząta, to księża są obecni w mieszkaniu? – Zdziwił się trochę Mark.

– U innych księży sprzontom, gdy ich ni ma, ale ksiondz prowincjał woloł, żebym sprzontoła przy nim.

– Ile zajmowało to pani czasu?

– A z godzine. Roz w miesiącu myłam okna, to wtedy byłam dłuży. Czasami prasowałam mu tyż koszule i sutanny w jego mieszkaniu, ale przeważnie dawoł mi je i prasowałam w pralni.

– Pani jest z Krakowa?

– Nie, mieszkom tu dopiero od roku.

Zademonstrowała piękny uśmiech, błyskając ślicznymi ząbkami sztucznej szczęki. Hm, bo to chyba niemożliwe, żeby zaniedbana kobieta miała tak zadbane zęby – pomyślał Mark.

– Sprzedałam dom pod Nowym Targiem i kupiłam se garsoniere. Teroz mom bliży siostry, no i nie musze polić w piecu. Bo jo już sama na tym świecie – westchnęła.

– Czy wie pani, komu mogło zależeć na śmierci prowincjała? Spotkała się pani z jakimiś groźbami pod jego adresem?

– A kto by chcioł zabijać ksiendza?! Jo myśle, że to jacyś muzułmanie. Ręka szatana, bo żadyn bogobojny człowiek nie podniósby ręki na sługę Boga, tylko jakiś ancychryst.

W tym momencie zadzwoniła komórka Marka. Spojrzał na wyświetlacz: Marta.

– Mark, już jestem pod gabinetem doktora Wojtysia. Kiedy przyjdziesz?

Cholera, zapomniał o wizycie u ginekologa.

Marta bardzo pragnęła dziecka. Po śmierci ich synka nie marzyła o niczym innym, jak tylko o tym, żeby znowu zajść w ciążę. Dlatego Mark skończył rozmawiać ze sprzątaczką i szybko wsiadł w swoją audicę.

O godzinie osiemnastej cała rodzina Orłowskich spotkała się jak zwykle przy stole w jadalni, oddzielonej od kuchni jedynie niską ścianką. Przedtem ulubionym miejscem do spożywania posiłków był stół kuchenny, ale odkąd rodzina się rozrosła, przeniesiono się do jadalni. Wspólne spożywanie kolacji należało już do rodzinnej tradycji. Był to pomysł Roberta, który uważał, że nic tak nie integruje rodziny jak wspólna konsumpcja darów bożych. Dlatego kultywowano ten kulinarny zwyczaj już od szesnastu lat. Czasami przy stole bywało bardzo tłoczno, ale dziś byli obecni tylko Robert, jego żona Renata, córka Iza oraz Marta z Markiem. Krzysiek z żoną i synkiem polecieli na spóźnione wakacje do Hiszpanii, a matka Roberta, Barbara Orłowska-Johannson, i jej mąż przebywali w Szwecji u pasierba.

– Co powiedział ginekolog? – zapytał Robert.

– Doktor Wojtyś nie widzi większych przeszkód, by Marta w przyszłości urodziła dziecko, ale na razie radzi jeszcze się z tym wstrzymać.

– Marto, nie bądź taka markotna, uśmiechnij się, nie jesteś właścicielką wszystkich problemów na świecie. Nie umartwiaj się. Głowa do góry – powiedział Robert. – Rozmawiałem kiedyś z Andrzejem Wojtysiem o tobie, on nie widzi medycznych przeszkód, żebyś mogła zajść w ciążę. Jesteś młoda, masz dużo czasu na rodzenie dzieci.

– Nie powiedziałabym tego – mruknęła.

– Jeśli ty nie jesteś młoda, to co ja i Renata mamy powiedzieć? Albo moja mama i Jon? – Zaraz jednak zmienił temat rozmowy. – A co słychać u księżulków?

– Nie rozmawiałem z wszystkimi, z którymi bym chciał, a ci, z którymi gadałem, nabrali wody w usta.

– To normalne, nie chcą, żebyś poznał ich sekrety, a na pewno jest ich sporo – mruknął Robert pod nosem.

– To dlaczego zawracają mi głowę? – Mark wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Chyba chcą, żeby wilk był syty i owca cała. Będziesz dalej bawił się w detektywa czy odpuścisz?

– Hm, sam jeszcze nie wiem. Zadecyduję, kiedy porozmawiam z wszystkimi.

Nazajutrz Mark znowu pojechał do siedziby Zgromadzenia Księży Katechetów. Tym razem zastał księdza ekonoma. Portier zaprowadził Marka do pokoju, który był kiedyś gabinetem prowincjała, a teraz urzędował w nim jego zastępca.

Zygmunt Pałasz prawdopodobnie skończył pięćdziesiąt lat już jakiś czas temu. Był niewysokiego wzrostu, miał tylko trochę więcej niż metr siedemdziesiąt. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Miał bardzo wysokie czoło, kończące się tuż nad karkiem, i wydatny brzuszek, napierający niebezpiecznie na guziki koszuli. Typowy ksiądz proboszcz. Biała koloratka przydawała mu dostojeństwa, ale również uwierała w szyję, bo co chwilę poprawiał ją nerwowym ruchem.

– Nie wiem, w czym miałbym panu pomóc. Prawdę mówiąc, byłem przeciwnikiem tego całego śledztwa. Od tego jest policja. Zgodziłem się, bo inni nalegali – zakomunikował na samym początku.

– Jeśli księża sobie tego nie życzą, to się wycofuję.

– Proszę się nie obrażać. Urwaliby mi głowę, gdybym pana spłoszył. Słucham, czego chciałby się pan ode mnie dowiedzieć?

– Czy to ksiądz pierwszy odkrył, że prowincjał nie żyje?

– Tak. Nie było go na śniadaniu, a wkrótce miał odprawiać mszę.

Nie odbierał też telefonu, dlatego do niego poszedłem.

– Czy drzwi były otwarte?

– Nie, ale mam klucze. Ksiądz prowincjał miał mocny sen, dlatego prosił mnie, żebym go budził, by nie zaspał na mszę.

– Często się to zdarzało?

– Nie, czasami.

– Słyszałem, że się przyjaźniliście. Czy miał jakichś wrogów?

– Ależ skąd! Był bardzo oddany Zgromadzeniu. Był gorliwym głosicielem Ewangelii i wspaniałym człowiekiem.

– Ale jednak ktoś go zabił.

– Nie wiem, kto to był, ale na pewno nikt z nas. Dlatego zależy nam na złapaniu tego zwyrodnialca. Nie chcemy, żeby cień padł na nasze Zgromadzenie. Na szczęście media milczą, ale dostaję gęsiej skórki, co się stanie, gdy się o tym dowiedzą. Obiecał pan Ślęzakowi dyskrecję. Mam nadzieję, że można panu zaufać. Ale mimo wszystko chciałbym, żeby pan to podpisał – powiedział, wręczając Markowi kartkę papieru.

Biegler uważnie przeczytał dokument zobowiązujący go do zachowania tajemnicy i zakazu publikowania informacji bez autoryzacji Zygmunta Pałasza. Spojrzał na ekonoma, lekko się uśmiechnął i podpisał.

– Czego sobie pan życzy ode mnie? – zapytał ekonom.

– Chciałbym zobaczyć mieszkanie księdza prowincjała.

Ekonom przez moment jakby się zawahał, ale zaraz podniósł się z krzesła. Zaprowadził Marka pod drzwi na półpiętrze. Z kieszeni wyjął klucze.

– Ja mam w swoim mieszkaniu zamek kodowany, ale ksiądz prowincjał wolał klasyczny – powiedział, wpuszczając Bieglera do środka.

Oczom Marka ukazało się eleganckie duże wnętrze pełniące funkcję pokoju dziennego. Zaraz przy wejściu stał wieszak na ubrania odgrodzony płytkami luksferów, dalej była mała wnęka kuchenna z lodówką i zlewem. Na resztę pomieszczenia składał się salon z kominkiem, umeblowany kompletem wypoczynkowym z kremowej skóry i szklanym stołem oraz tapicerowanymi krzesłami. Jedna ze ścian wyłożona była prostokątnymi kamiennymi płytkami i podświetlona reflektorkami, które zapalały się automatycznie wraz z centralnym oświetleniem. Całość tworzyła nowoczesne i gustowne wnętrze. Widać było profesjonalizm w jego urządzaniu, czego Mark nie omieszkał zauważyć. Dekorator wnętrz wykonał kawał dobrej roboty.

– Gdzie znaleziono ciało prowincjała?

– W drugim pomieszczeniu, w gabinecie – powiedział Pałasz, prowadząc Marka do drugiego pokoju. – Tutaj, przy biurku. Na twarzy miał ślady pobicia, koloratka i koszula były poplamione krwią. A szyję miał ściśniętą kablem od komputera.

Biurko stało przy ścianie, tyłem do drzwi.

– Morderca zaszedł go z tyłu – powiedział Mark raczej do siebie, niż do księdza. – Widzę, że nie ma komputera? Wzięła go policja?

– Tak. Komórkę też.

– Słyszałem, że prowincjał był pod wpływem alkoholu, gdy to się stało. Podobno wypił dwie butelki wina i wódkę.

– Któż naopowiadał panu takich bzdur?! – Ekonom trochę się zmieszał. – Ślęzak to panu powiedział? To nieprawda.

Mark nie kontynuował tematu. Oderwał oczy od ekonoma i omiótł wzrokiem pokój. Nie było tu nic szczególnego. Fotel ze stojącą lampą i małym stolikiem, ogromny regał na książki. Grzbiety książek informowały, że gospodarz lubił różnorodną tematykę. Oprócz pozycji religijnych Mark zauważył dzieła wybitnych klasyków, książki historyczne, ale również powieści lżejszego gatunku, a nawet kryminały. Na sąsiedniej ścianie wisiały zdjęcia w ozdobnych ramkach, tworząc ciekawą kompozycję.

– Ksiądz prowincjał to chyba ten? – Mark wskazał mężczyznę występującego na każdym zdjęciu.

– Tak.

Mark przyjrzał się podobiznom prowincjała. Mężczyzna miał przyjemną powierzchowność, ale nie był zbyt wysoki, niższy nawet od ekonoma, który na jednym zdjęciu stał obok niego. Mimo to Nasiadka był od Pałasza dużo przystojniejszy. Szczupły, z gęstymi włosami, modnie przyciętymi, sprawiał wrażenie człowieka władczego i pewnego siebie. Na zdjęciach nie było żadnej kobiety, sami księża. Na dwóch fotografiach prowincjał stał obok postawnego mężczyzny około siedemdziesiątki, ubranego w szaty biskupie.

– Kim jest ten biskup?

– To świętej pamięci jego eminencja ksiądz biskup Kazimierz Wesołowski.

– Umarł chyba niedawno, wnioskując z daty?

– W marcu tego roku.

– Na co umarł?

– Zginął w wypadku samochodowym.

– Aha. – Mark oderwał oczy od zdjęć. – To wszystkie pomieszczenia?

– Jest jeszcze łazienka i sypialnia.

Sypialnia była również elegancko i gustownie urządzona, a łazienka przepiękna, taka, o której marzy każda kobieta. Całą jedną ścianę sąsiadującą z gabinetem i sypialnią zajmowała szafa garderobiana z żaluzjowymi drzwiami. Wszędzie było sterylnie czysto. No tak, przecież mają sprzątaczkę na etacie. Nie widać było żadnych śladów zostawionych przez policję, nawet po argentoracie, proszku stosowanym przy pobieraniu śladów daktyloskopijnych, chociaż z reguły trudno go usunąć. To znaczy łatwo dla wtajemniczonych, ale rzadko kto wie, że najlepsza jest do tego zwykła woda z mydłem.

Wrócili do głównego pomieszczenia. Biegler podszedł do ściany z oknami do podłogi. Do mieszkania przylegał duży taras, częściowo zadaszony, umeblowany meblami ogrodowymi z ratanu. Otworzył drzwi. Zauważył schodki prowadzące do okazałego ogrodu urządzonego na wzór francuski. Cała roślinność była przycięta jak od linijki. Różnorodne krzewy i drzewka uformowano z wielkim pietyzmem w kule, stożki i inne figury geometryczne. Ogrodnik musiał nieźle się tu napracować.

– Piękny ogród – pochwalił, chociaż osobiście wolał ogrody w stylu angielskim.

– To tylko fragmencik. Stąd nie widać całości, ale za skrzydłem budynku dopiero jest przepiękny widok. Mamy najpiękniejszy ogród w całym Krakowie – odparł Pałasz.

Mark na chwilkę usiadł na drewnianej ławeczce, by przyjrzeć się otoczeniu. Ten segment ogrodu był osłonięty ścianą tui, przez co stworzono kameralny kącik, niewidoczny dla niepożądanych oczu. Niedaleko, na wprost niego, stała drewniana altanka przytulona do muru ogrodzenia. Była prawie niewidoczna, ponieważ szczelnie okrywał ją zielony bluszcz.

Ta część budynku parafialnego była odizolowana od reszty zabudowań, dlatego dla innych mieszkańców nie był widoczny ani ogrodowy kącik, ani taras. Również strefę ogrodową oddzielono tujami od reszty terenu. Jednak po dokładnych oględzinach Mark stwierdził, że można było przecisnąć się przez ścianę drzewek na pozostały teren.

Wzrok Bieglera zatrzymał się na drewnianej budowli.

– Co jest w tej altance?

– Prowincjał trzymał tam swoje meble ogrodowe.

Mark wstał, ale obiecał sobie, że kiedyś poświęci więcej uwagi temu miejscu.

– Czy drzwi na taras były otwarte, gdy ksiądz wszedł rano do mieszkania prowincjała?

Pałasz się zawahał.

– Były zamknięte – odparł.

– Dziwne. Sprawdzałem w internecie, jaka wtedy była pogoda. Prawie trzydzieści stopni w dzień. Prowincjał jeszcze nie poszedł spać, tylko siedział przy biurku. Każdy w taką pogodę otwiera drzwi, tym bardziej że widzę tu lampę odstraszającą komary.

– Może miał zamiar już iść spać i dlatego zamknął drzwi.

– Może – potwierdził trochę sceptycznie Mark. – Chciałbym jeszcze kiedyś tu przyjść. Ale teraz pragnąłbym porozmawiać z księgowymi, bo jeszcze tego nie zrobiłem.

– Proszę bardzo. Zaprowadzę pana do nich. Na razie jest tylko pani Janina Kajda, ponieważ pani Arleta Kumięga wyszła na chwilę, ale wkrótce powinna wrócić.

Mark i ekonom opuścili mieszkanie prowincjała i skierowali się do pomieszczeń przeznaczonych na księgowość.

W pokoju zastawionym regałami pełnymi segregatorów stały dwa obszerne biurka. Za jednym z nich siedziała kobieta w wieku około sześćdziesiątki, z mocno szpakowatymi włosami obciętymi na półmęsko, szczupła, wręcz chuda, z ascetyczną twarzą osoby bardzo powściągliwej i skrupulatnej. Zero makijażu, ani grama biżuterii. Na ubranie składały się szare spodnie i biała koszulowa bluzka, mimo upału szczelnie zapięta pod brodą.

Księża otaczają się samymi brzydkimi i starymi kobietami – pomyślał Mark – żeby czasami nie kusiły biednych nieboraków.

Ekonom przedstawił kobiecie Marka i się wycofał, zostawiając ich samych.

– Nie wiem, w czym mogłabym pomóc. Chociaż pracuję tu od pięciu lat, nie znałam księdza prowincjała. Nikt go nie znał. Rozmawialiśmy tylko o sprawach służbowych.

– Czy Zgromadzenie miało jakieś kłopoty finansowe?

– Nie, sytuacja majątkowa jest bardzo dobra. I zawsze była. Prowadzimy działalność gospodarczą, żeby pomóc dzieciom z ubogich rodzin. Organizujemy dla nich świetlice i kluby, gdzie przychodzą po lekcjach, żeby spędzić miło i twórczo wolny czas. Odrabiają lekcje, rozwijają swoje zainteresowania. Zapewniamy im wakacje, różnego typu wycieczki. Żywią się u nas. Niektóre dzieci wspomagamy finansowo. Prowadzimy również na terenie kraju kilka szkół średnich wraz z internatem, takich jak w Osieku.

Księgowa się rozgadała. Wychwalała Zgromadzenie i księży pod niebiosa, a przede wszystkim księdza prowincjała.

– Był bardzo oddany Zgromadzeniu i funkcji, której się podjęło. Zdobywał fundusze na utrzymanie istniejących placówek i powstawanie nowych. Często występował przed kamerami. Dostał nawet nagrodę od prezydenta. Naprawdę nie wiem, kto mógłby go zabić.

– Czy ksiądz miał problem alkoholowy?

– Ależ skąd! Nigdy nie widziałam go na rauszu.

– Czy przyjaźnił się z kimś? Albo czy zauważyła pani u kogoś wrogie nastawienie do niego?

– Mówiłam już, że nie znałam życia prywatnego prowincjała. Nie miał żadnych wrogów, o których bym wiedziała. Był wymagającym przełożonym, ludzie trochę się go bali, ale to przecież normalne.

– Czy ostatnio zachowywał się inaczej niż przedtem?

– Nic takiego nie zauważyłam.

Mark westchnął w duchu. Od niej również niczego się nie dowie. Zrezygnowany miał już wyjść, gdy do pokoju weszła kobieta. Druga księgowa. Na jej widok Mark prawie otworzył usta ze zdziwienia. Była nie tylko młoda, lecz także bardzo ładna! Miała około trzydziestu lat, długie blond włosy i regularne rysy twarzy. Ubrana w obcisłe białe dżinsy i niebieską dopasowaną bluzkę wyglądała bardzo atrakcyjnie. O niebo lepiej niż pozostałe kobiety pracujące w Zgromadzeniu! Biedni księża, biedni klerycy. Mając tak ładną kobietę na widoku, chyba trudno im było nie grzeszyć myślami – Mark uśmiechnął się w duchu.

Okazało się, że Janina Kajda jest domyślna, bo wyszła z pokoju pod pretekstem zdobycia podpisu ekonoma.

Mark i Arleta Kumięga zostali sami. Zachowanie kobiety zdradzało pewne skrępowanie i niepokój. Powiesiła torebkę na oparciu krzesła i nerwowo poprawiała bluzkę.

– Od kiedy pani tu pracuje?

– Od ponad dwóch lat.

– Czy mogłaby pani powiedzieć coś o księdzu prowincjale? Jaki był, czy miał jakichś wrogów lub przyjaciół?

– Znałam go tylko jako swojego szefa. Nic nie wiem ani o jego przyjaciołach, ani wrogach – odparła, patrząc Markowi prosto w oczy.

Na wszystkie pytania Marka odpowiadała podobnie jak reszta pracowników Zgromadzenia. Gdy Biegler patrzył na nią, nurtowało go zasadnicze pytanie: dlaczego ją tutaj zatrudniono? Nie powstrzymał się i zapytał o to kobietę.

– Jak pani znalazła tę pracę? W pośrednictwie? Z ogłoszenia?

– Znajomy mnie polecił. Akurat zwolnił się etat, bo moja poprzedniczka przeszła do Osieka, do Fundacji.

– Kto to taki? Mogę prosić o nazwisko?

– Beata Tomczyk.