Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 11.11.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
12 osób interesuje się tą książką
ŻYCIE W OSADZIE WIKLINIEC PODPORZĄDKOWANE JEST NATURZE I PRZEMIANOM PÓR ROKU.
Właśnie dobiegają końca długie i męczące żniwa i szykują się wydarzenia, które budzą wielką ekscytację. Jednym z nich jest objazd, czyli wyprawa do sąsiednich osad w celu dokonania wymiany handlowej. W tym roku po raz pierwszy będą w nim uczestniczyć kobiety, więc przyjaciółki Mira i Lutka zacierają ręce i nie mogą się doczekać wspólnej przygody. Wraz z nimi pojadą również ich narzeczeni, wędrowny dziad Roch oraz wiedźma Czębira i zakochany w niej pomocnik żercy, Falimir. Co ich czeka w drodze? Jakie przeszkody napotkają? Czy wszyscy wrócą szczęśliwie do Wiklińca? Wyruszcie z nimi w tę podróż po pradawnych krętych ścieżkach i się przekonajcie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Joanna Tekieli, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofi lmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Tomasz Dobrenko © GIFTKING
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
PR & marketing: Anna Apanas
ISBN: 978-83-8402-589-5
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Książkę dedykuję wszystkim wiedźmom tego świata
Na silnych barkach mężczyzn i w ciepłych uściskach kobiet Poniesiemy wolę przodków, zapalimy ich święty ogień Zachowamy mądrość prastarą w szumie dębów i szeptach strumieni I wzniesiemy ręce ku niebu, stojąc boso na wilgotnej ziemi (…)
SASZA ALEKSANDRA,https://slowianowierstwo.wordpress.com/2016/08/08/sasza-aleksandra-mir-na-chwale-bogow/
Dolina, w której położona była osada Wikliniec, tonęła w zieleni, nieco jednak przygaszonej z powodu trwających od wielu tygodni upałów. Wody rzeki Wiklinki, wyznaczającej od północy granicę wioski, znacznie opadły i w kilku miejscach można było przejść na drugi brzeg, mocząc tylko stopy.
– Przydałby się solidny deszcz! – mówili zmartwieni ludzie, ale bogowie zsyłali go niewiele. Ot, tyle, żeby rośliny nie wyschły na wiór, choć zboża trzeba było wspomagać, nosząc wodę ze źródeł i rzeki.
Gorące lato mocno dało się we znaki mieszkańcom Wiklińca, zwłaszcza że tego roku znacznie powiększyli swoje uprawy, więc żniwa, choć rozpoczęte wcześniej, trwały dłużej niż zwykle. Kiedy jednak udało się wreszcie zebrać ostatnie plony i zabezpieczyć je w spichlerzach i chatach, nikomu nie zabrakło sił ani ochoty do świętowania, bo obfitość zapasów napawała wielkim optymizmem.
– Jesteśmy gotowi na zimę, nawet gdyby miała być długa i bardzo mroźna – stwierdziła starszyzna.
Biesiadę urządzili od razu po powrocie z pola, gdzie zakończyli prace, i siedzieli potem do późna przy palenisku, pijąc miód i racząc się smakołykami niedostępnymi na co dzień.
– Jutro odpoczniemy i podziękujemy bogom za żniwa – oznajmił Jarosław, najstarszy przedstawiciel rady, która decydowała o życiu wioski. – A potem ustalimy, kto i z czym pojedzie na objazd, bo w tym roku trzeba go zorganizować wcześniej.
Objazd! Samo to słowo wywoływało ekscytację, chociaż tak naprawdę chodziło po prostu o jazdę do najbliższych osad, by wymienić towary produkowane w Wiklińcu na dobra, których mieszkańcom brakowało. Do tej pory na objazdy jeździli wyłącznie mężczyźni, bo uważano, że kobiety nie potrafią zajmować się handlem, ale niedawno zaszły w wiosce duże zmiany i w tym roku starszyzna, aczkolwiek niechętnie, dopuściła do wyprawy także panie. Siedzące przy palenisku przyjaciółki Mira i Lutka wymieniły rozradowane spojrzenia.
– Już nie mogę się doczekać – szepnęła Lutka.
Mira szturchnęła ją w bok.
– Tak? – zapytała przekornie. – A gdy cię tyle razy prosiłam, żebyś ze mną poszła, to nie chciałaś nawet o tym słyszeć! Kto ciągle powtarzał: „Po co ci wiedzieć, co jest za lasem?” – dodała, przedrzeźniając przyjaciółkę.
– Bo wtedy to było zakazane, więc nie chciałam dla zwykłej ciekawości łamać zasad – odparła Lutka, wzruszając ramionami. – Ale teraz, gdy mamy zgodę i kiedy nasz las przestał być przeklęty, chętnie odwiedzę sąsiednie osady i przekonam się, jak tam żyją ludzie.
Rzeczywiście, jeszcze do niedawna część lasu otaczającego Wikliniec nazywana była Przeklętym Borem i każdy, kto bez ważnego powodu i bez przeprowadzonych wcześniej modłów ośmieliłby się przekroczyć zakazaną granicę, sprowadzał na siebie i całą osadę gniew bogów. Wierzono, że nad borem ciąży klątwa wiedźmy Luby, i trzymano się od niego z daleka. Do czasu… Nie tak dawno temu Mira, pod wpływem silnego wzburzenia na niesprawiedliwą decyzję starszyzny, złamała ten zakaz i wyruszyła w drogę wraz z wędrownym dziadem Rochem, by przekonać się, jak wygląda życie w innych osadach, zobaczyć prawdziwy gród i chram.
„I zobaczyłam!” – pomyślała dziewczyna, wracając w duchu do swojej długiej wędrówki.
Z tej wyprawy przywiozła nie tylko sporo doświadczeń, wrażeń i zachwytów, ale również kilka osób, które wniosły duży wkład w życie jej społeczności. Dziad wędrowny Roch, cieszący się dużym szacunkiem, budząca lęk wiedźma Czębira, syn knezia Wilczan – wszyscy oni wsparli Mirę przed starszyzną i dzięki temu udało się pokonać część uprzedzeń i wprowadzić ważne zmiany. Nie obyło się przy tym bez użycia podstępu i kilku sztuczek, ale Mira miała nadzieję, że jest to usprawiedliwione i bogowie nie ześlą za to kary.
– Nie zrobiliśmy tego po to, żeby kłamać albo żeby dla siebie wyciągnąć jakieś korzyści, prawda? – upewniała się kilka razy, gdy rozmawiała z Rochem.
– Właśnie tak – potwierdzał, wiedząc, że jej słowa wynikają z troski o to, by nie sprowadzić kary bogów na siebie i bliskich. – Chodziło nam o poprawę bytu mieszkańców Wiklińca i wzmocnienie bezpieczeństwa.
I trzeba przyznać, że obydwa cele udało się osiągnąć, zwalczając przy tym kilka „głupiad”, jak Roch określał uprzedzenia i głupie zasady, które zamiast integrować społeczność, wprowadzały podziały i ograniczenia. Jedną z nich był właśnie zakaz przechodzenia na drugą część lasu. Tę klątwę, rzuconą rzekomo przed wieloma laty przez wiedźmę Lubę, zdjęła z boru Czębira, a na dodatek przekonała mieszkańców, że dom Luby zaprosił ją do siebie. W ten sposób Wikliniec zyskał własną wiedźmę, a że od kilku pokoleń nie było wśród nich kobiety posiadającej boski dar, ludzie poczuli się bezpieczniej.
– Bogowie obdarzyli ją wiedzą i umiejętnościami, które może wykorzystać dla naszego pożytku – mówili ufnie, choć każdy słyszał, że bywały wiedźmy, które rzucały złe spojrzenia i szkodziły ludziom.
Czębira budziła zatem szacunek, ale i strach, a ponieważ była niezwykle ponętną kobietą, wielu mężczyzn zerkało na nią tęsknie. Podejść do niej ośmielił się jednak tylko jeden z nich: pomocnik żercy Falimir. Młody kapłan zakochał się od pierwszego wejrzenia, a temperament wiedźmy go nie przestraszył, lecz zachwycił. Od nocy kupały stanowili parę i mężczyzna świata nie widział poza Czębirą, aż niektórzy w osadzie szeptali, że kobieta rzuciła na niego urok. Mira w to nie wierzyła.
„Wystarczy spojrzeć na Czębirę, by wiedzieć, że nie musi się uciekać do żadnych sztuczek, by mężczyźni tracili dla niej głowy” – myślała dziewczyna, patrząc, jak rude włosy wiedźmy lśnią w blasku ogniska. „Nic dziwnego, że Falimir się w niej zakochał. Dla Lutki też przywiozłam miłość” – stwierdziła w duchu, przenosząc wzrok na Przywita, chłopaka, który przyjechał z nią tutaj z sąsiedniej wioski i zakochał się z wzajemnością w jej przyjaciółce.
Jednym z powodów, dla których Lutka tak bardzo pragnęła jechać na objazd, była chęć pokłonienia się rodzicom chłopaka mieszkającym w Miodnej. Młodzi zamierzali poprosić o błogosławieństwo dla ich swaćby i ustalić szczegóły uroczystości, bo na razie sami nie wiedzieli, w której z osad urządzą wesele i gdzie potem zamieszkają.
– A jeśli im się nie spodobam? – martwiła się dziewczyna.
– No coś ty! – Przywit przytulił ukochaną i pocałował ją. – Jak ty mogłabyś się komuś nie spodobać?
Mira uśmiechnęła się i popatrzyła z zainteresowaniem na starszego żercę Krzesimira, który odprawiał właśnie nad ogniskiem krótkie modły w podziękowaniu za udane żniwa. Nazajutrz także mieli się modlić, tym razem w świętym gaju, ale takie najbardziej uroczyste podziękowania zostawiali na Święto Plonów, które organizowali zgodnie z tradycją w pierwszy dzień jesieni, kiedy już mieli za sobą wszystkie najcięższe prace. Mira bardzo lubiła to święto i zawsze wtedy czuła, że dziękują nie tylko bogom, ale też roślinom, które hodowali, a także sobie samym – za codzienną niełatwą krzątaninę i trud, jakich wymagało życie w małej osadzie.
Po trwającej długo biesiadzie zwykle kolejnego dnia nie zaczynano w Wiklińcu o świcie, tak jak było to w zwyczaju, lecz pozwalano sobie na dłuższy sen. Tak było również tym razem. A jednak Mira zbudziła się o brzasku i uznała, że szkoda czasu na wylegiwanie się. Przyniosła z rzeki wodę, nakarmiła i napoiła zwierzęta, a potem, gdy wszyscy jeszcze spali, pobiegła na wzgórze zwane Szarą Górą, na którym rosło samotne drzewo: stara, piękna sosna. Przyciągało ją od dzieciństwa i dziewczyna przychodziła tutaj często, by w samotności rozmyślać, modlić się do bogów lub po prostu patrzeć na okolicę, bo z góry rozciągał się widok na cały region.
„Wrócę, zanim rodzice się obudzą” – pomyślała, idąc ścieżką, wzdłuż której rosły mlecze, rumianki i chabry. Powietrze pachniało ziołami, a wokół rozbrzmiewało bzyczenie pszczół i cykanie świerszczy. W trawie połyskiwała rosa i Mira czuła przyjemne łaskotanie, kiedy jej bose stopy dotykały wilgotnych źdźbeł.
Gdy przed jej oczami pojawił się szczyt, zatrzymała się i przez chwilę na niego patrzyła. Zbocza góry porastała szałwia i z daleka wydawało się, że wzgórze ma szarą barwę, dlatego tak właśnie je nazwano. Rosnąca na szczycie samotna sosna wyglądała dostojnie i budziła szacunek, a Mira zawsze uważała ją za wyjątkową i świętą, bardziej nawet niż drzewa porastające wikliniecki święty gaj.
– I miałam rację – szepnęła Mira, kłaniając się Szarej Górze, zanim weszła na ścieżkę wiodącą na szczyt.
Rzeczywiście całkiem niedawno dowiedziała się, że jej odczucia odnośnie do sosny były bardzo trafne. Wędrowny dziad Roch opowiedział jej historię o pięciu najświętszych drzewach rosnących w ich regionie, a podarowanych im przez samych bogów, którzy pragnęli uświadomić ludziom świętość przyrody. Drzewa te wyrosły na szczytach wzgórz, a każdy, kto podejmował wysiłek, by do nich dotrzeć, doznawał otuchy i ukojenia, jeśli podchodził do nich z pokorą i szacunkiem, na jakie zasługiwały.
„Pięć drzew: jabłoń, lipa, wierzba, dąb i sosna” – myślała Mira, pnąc się na szczyt. „Nasza sosna…” Poczuła wzruszenie, jak zawsze, gdy zbliżała się do celu swej wędrówki.
Roch przed laty postawił sobie za cel odnalezienie każdego z tych pięciu świętych drzew, zebranie ich nasion i rozsianie, gdzie tylko się dało, aby ich potomkowie zostali na świecie, nawet gdy nadejdą trudne czasy i święte gaje znikną z powierzchni ziemi. Taką straszną wizję przyszłości miała żona Rocha, a on po jej śmierci postanowił zrobić wszystko, by ocalić pamięć o ich świecie i zniszczyć jak najwięcej głupiad, bo właśnie jedna z nich przyczyniła się do śmierci jego ukochanej.
– Proszę, bogowie, przyjmijcie ten dar w podzięce ode mnie – wyszeptała dziewczyna, gdy już znalazła się na szczycie góry i pokłoniła przed drzewem, składając przy tym w darze kołacz i wieniec upleciony ze świeżych ziół. – I proszę was o opiekę nad Wiklińcem i moimi bliskimi.
Usiadła pod drzewem, oparła plecy o pień i zapatrzyła się w dal, gdzie widać było dwie sąsiadujące z Wiklińcem wioski: Miodną i Glinną. Cieszyła się, że niedługo znów je odwiedzi, bo była bardzo ciekawa, czy coś się w nich zmieniło. Miała też inny cel: pragnęła wymienić swoje ozdoby z wikliny na piękne gliniane garnki i gdy pojadą dalej, do największej osady w regionie, zwanej Paprotną, podarować je Dobrosłowie, dziewczynce, której Mira nadała imię podczas kosoplecin. Mira była bardzo dumna z roli, jaką wówczas odegrała, bo powierzenie komuś takiego zadania przez rodziców dziecka stanowiło wielki zaszczyt dla tej osoby, a na dodatek otrzymała w prezencie od rodziców Dobrosławy przepiękny strój: tak elegancki i śliczny, że żadna panna w Wiklińcu takiego nie posiadała.
„Wezmę go ze sobą na ślub Wilczana i Sławy” – pomyślała. Tę parę także poznała podczas swojej wyprawy i nie tylko bardzo polubiła, ale też podziwiała za odwagę i gotowość do bronienia własnego zdania. Wilczan był synem knezia i odszedł z grodu ojca, bo nie miał ochoty na ożenek, który dla niego szykowano. Natomiast Sława przygarnęła do siebie Sieciecha, synka jej zmarłej siostry, którego mieszkańcy osady uznali za przeklętego i chcieli złożyć w ofierze bogom. Kobieta i chłopiec, a także wiedźma Czębira, która miała już dość mieszkańców swojej wioski, przyłączyli się do wyprawy Miry i Rocha i przeżyli wspólnie wiele przygód. „Ach, mam nadzieję, że i teraz, gdy wyruszymy, spotka nas w drodze coś niezwykłego”.
Słońce rozświetliło już dolinę i patrząc z góry, Mira miała wrażenie, że cały las otaczający Wikliniec aż lśni, bo promienie odbijały się w małych jeziorkach, strumykach i źródełkach, jakich pełno było w puszczy. Raz jeszcze pokłoniła się świętej sośnie i zeszła na dół. Szła zadumana ścieżką, gdy z chaty położonej w lesie wyłoniła się postać siwowłosego mężczyzny, ubranego w długą, szarą szatę.
– Ja też byłem na górze – powiedział Roch z uśmiechem. – Ale zanim jeszcze słońce wstało.
– No to teraz musisz pójść ze mną do domu, żebyśmy zjedli wspólnie posiłek, dziadku – stwierdziła, po czym wzięła go pod rękę i pomaszerowali razem wolnym krokiem. Roch zerkał raz po raz na jasną główkę dziewczyny i czuł wzruszenie.
– Dobrze, moja wnuczko – odrzekł z uśmiechem.
Choć minęło już kilka miesięcy, odkąd zdecydował, że zostanie w Wiklińcu i dołączy do starszyzny, nie przywykł jeszcze do tego, że nie jest już samotny. Ta dziewczyna, tak pełna zapału, ciekawości świata i pragnienia, by walczyć o lepsze jutro, była dla niego jak wnuczka, której się nie doczekał. Gdy wiosną przyłączyła się do jego wędrówki, był niezadowolony, ale szybko się to zmieniło i jej obecność przestała go męczyć, a w miarę jak mijały kolejne dni i przemierzali wspólnie następne osady, stała się wręcz nieodzowna. Bał się tego przywiązania, jednak nawet nie próbował z nim walczyć, bo wiedział, że i tak nie ma szans.
„Pokochałem tę dziewuszkę” – pomyślał i łzy napłynęły mu do oczu. „Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że znajdę na starość takie szczęście i prawdziwy dom”. Ukradkiem otarł łzę i pokręcił głową. „I że zrobię się taki płaczliwy” – dodał w duchu, zażenowany swoim roztkliwieniem.
Ten dom, który miał na myśli Roch, stał właściwie już poza Wiklińcem, a jego budowę zlecił Wilczan, by zabezpieczyć osadę w razie najazdu wrogów. Dom Rocha zbudowano od strony południowej, bo tędy właśnie biegła najbardziej uczęszczana droga do wioski. Drugą chatę zaplanowano na zachodzie, skąd wprawdzie rzadziej ktoś przyjeżdżał, jednak zdarzało się to przynajmniej raz w roku.
– Na północy są wielkie góry, nie do przebycia – stwierdził Jarosław, najstarszy z rady, gdy debatowali nad bezpieczeństwem wioski. – A na wschodzie bagna, więc tych dróg pilnować nie ma potrzeby.
Przyznano mu rację i dlatego właśnie zdecydowano się na dwie chaty, które postawiono w lesie tak, by od drogi osłaniały je drzewa i krzewy. Mieszkający w tych domach ludzie mieli być nocnymi strażnikami. Drogę w pobliżu chat wysypano drobnymi kamieniami, żeby chrzęściły pod butami lub kopytami, kiedy ktoś nadjedzie. Roch nigdy nie spał mocno, więc taki dźwięk na pewno by go obudził i pozwolił mu ostrzec mieszkańców wioski. W ciągu dnia na południu i zachodzie wystawiano strażników, którzy mieli śledzić bacznie drogę wiodącą do osady, bo ostatnimi czasy coraz częściej zdarzało się w okolicy, że ktoś został napadnięty, uprowadzony, okradziony. Mówiono o handlarzach, którzy sprzedawali ludzi w niewolę, ale byli również rozmaici namiestnicy, którzy sami siebie mianowali wodzami i ściągali daniny z okolicznych wiosek. Do Wiklińca jeszcze nie dotarli, jednak Roch obawiał się, że to się może zmienić.
– Jak wam idzie nauka strzelania z łuku? – zapytał, poklepując lekko dłoń Miry wspartą na jego przedramieniu.
– Dobrze! Nawet moja siostra się zaczęła uczyć! A Przywit szkoli dzieciaki w strzelaniu z procy!
To także była nowość, którą Mira przywiozła ze swej wędrówki. Do tej pory w Wiklińcu obowiązywał sztywny podział prac i rozmaitych czynności na męskie i żeńskie. Uważano na przykład, że kobiety nie potrafią strzelać z łuku ani zajmować się handlem, a mężczyźni – szyć, bo ich ciała są inaczej zbudowane i nie ze wszystkim sobie radzą. Takich głupiad krążyło zresztą więcej, a tą, która najbardziej ograniczała dziewczyny, było przeświadczenie, że nie mogą jeździć konno, bo stają się od tego bezpłodne. Mira spotkała w swej podróży wiele kobiet, które cieszyły się macierzyństwem i jeździły na koniach od dziecka, i z pomocą Rocha, Czębiry i Sławy udało jej się przekonać starszyznę, że w zasadzie zabraniającej paniom jazdy nie ma ani odrobiny prawdy.
– No, jesteście! Modły się zaraz zaczną, już dużo ludzi szło w stronę gaju! – Matka Miry stała przed chatą, z dłońmi wspartymi na biodrach i przyglądała się nadchodzącej parze z lekką przyganą. Oczywiście była dumna z tego, że jej córka jest w tak dobrej komitywie z członkiem starszyzny, na dodatek wskazanym przez samych bogów, a z drugiej strony martwiła się, bo Mira już raz napytała sobie biedy z powodu swego zamiłowania do samotnych wędrówek. To właśnie jej uciekanie od tłumów sprawiło, że rada starszych uznała, iż należałoby ją wydać za mąż. To wydarzenie stało się początkiem buntu dziewczyny i źródłem jej decyzji o opuszczeniu Wiklińca.
– Czyli przyszliśmy w samą porę – uznał Roch. – Chodźmy! Trzeba podziękować bogom! W tym roku ja sam mam wyjątkowo dużo powodów do dziękowania!
Ruszyli we czworo, bo z chaty wyszedł też ojciec Miry, a po drodze spotkali również jej siostrę Stoigniewę, z dziećmi i mężem, więc w dużej gromadzie maszerowali w stronę drugiego końca wsi, gdzie rósł święty gaj.
Święty gaj położony był tuż za ostatnimi zabudowaniami Wiklińca. Porastały go stare lipy i brzozy, które tworzyły półokrąg otwierający się w stronę wioski, a pośrodku stał rozłożysty dąb, pod którym leżał duży, biały głaz. To na tym głazie składali bogom ofiary, bo legenda mówiła, że przyniosła go tutaj sama Mokosz i gdy go rzuciła na ziemię, w dwóch miejscach wytrysnęły źródełka, mające zapewnić nawodnienie zarówno temu gajowi, jak i ludziom, którzy osiedlą się w jego sąsiedztwie. Źródełka były tutaj nadal, a w tej chwili, jako że dzień był pogodny i słoneczny, ich tafle lśniły czystym błękitem, bo odbijało się w nich niebo.
– Zaczynajmy! – zawołał Krzesimir, starszy żerca, i dał znak grupie dziewcząt i chłopców, a ci od razu poruszyli kołatkami trzymanymi w dłoniach. Przy wtórze tego rytmicznego dźwięku obaj żercy złożyli na kamieniu ostatnie rośliny zebrane z pól. Wszyscy zgromadzeni powtarzali przy tym jedno słowo: „dziękujemy”.
– Skończyliśmy najcięższe prace – zawołała Czębira. – I wdzięczni jesteśmy bogom za ten dzień, kiedy możemy odpocząć. Czy macie to, o co prosiliśmy? – Popatrzyła na zebranych, a oni pokiwali głowami i wyciągnęli przed siebie dłonie. Zgodnie z prośbą wiedźmy i żerców każdy przyniósł jedno zioło, które uważał za szczególnie ważne dla siebie. Teraz, na znak żercy, ludzie jeden po drugim podchodzili do kamienia, dotykali go trzymaną w dłoni rośliną i obchodzili cały gaj.
Gdy ostatnia osoba dopełniła rytuału, Czębira wzięła w dłonie wodę ze źródełka i prysnęła nią na głaz, a potem pokłoniła się nisko, podczas gdy żercy zaintonowali pieśń ku czci bogów i ruszyli w stronę pól. Za nimi podążyli mieszkańcy Wiklińca. Na każdym polu przystawali i dziękowali bogom, a gdy już obeszli wszystkie miejsca, gdzie uprawiali rośliny, pomaszerowali z powrotem do wsi, śpiewając i grając. Żercy i wiedźma zatrzymali się pośrodku Wiklińca, przy wielkim palenisku.
– Gałązka lipy – powiedziała Czębira, kładąc w palenisku niedużą roślinę. – Leczy, chroni, odstrasza zło. Niech nas wspiera!
Po niej położyli swe rośliny żercy. Krzesimir: gałązkę głogu, a Falimir, lekko się rumieniąc: lubczyk. Czębira skwitowała to szerokim uśmiechem i mrugnęła do młodego kapłana. Potem inni mieszkańcy dołożyli swe rośliny i kapłani rozpalili ogień. Nagle rozległ się głuchy trzask i tuż przed Jarosławem spadł na ziemię ciężki konar klonu. Trudno powiedzieć, z jakiego powodu się złamał, bo wiatr był lekki, a sama gałąź wyglądała na zdrową.
– Mało brakowało! – zawołała wdowa Bogna i aż pokręciła głową ze zdumieniem.
Pobladły Jarosław spojrzał w górę, jakby spodziewał się ujrzeć na drzewie winowajcę, kilkoro młodych ludzi zachichotało, a Czębira z powagą przyjrzała się konarowi, mrucząc coś pod nosem, potem zaś oderwała małą gałązkę i dorzuciła do ognia. Ta zajęła się jasnym płomieniem, zasyczała i po chwili buchnął dym, a na twarzy wiedźmy pojawił się wyraz niepokoju. Żerca zaintonował kolejną pieśń i wszyscy się do niego przyłączyli. Mira wpatrywała się w płomienie, śpiewając wraz z innymi pieśni ku czci bogów, gdy nagle ktoś objął ją od tyłu i oparł ręce na jej brzuchu.
– Bogdasz – szepnęła.
Uśmiechnęła się i oparła głowę na jego ramieniu, czując znajomy zapach sosny, bo Bogdasz uwielbiał żuć sosnową żywicę. Młodszy brat Lutki przytulił Mirę mocniej, a ona splotła palce z jego palcami i stali tak, śpiewając pieśni i modląc się również o to, by ich miłość przetrwała. Kiedy kapłani dali znak, że uroczystość dobiegła końca, wszyscy zaczęli rozchodzić się do swoich chat, a Bogdasz pociągnął Mirę poza kraniec wsi, do lasu, gdzie stawiał dla nich dom.
– Jutro zaczniemy budować piec, potem już tylko dach położymy i będzie gotowe! – mówił z zapałem, zaglądając jej w oczy, jakby chciał z nich wyczytać, czy się nie rozmyśliła. Poprosił ją kilka tygodni temu, by została jego żoną, ale dziewczyna nie chciała od razu składać przysiąg. Pragnęła nacieszyć się ich miłością, celebrować wspólnie spędzany czas i nabrać pewności, że to, co ich połączyło w noc letniego przesilenia, będzie trwałe. Teraz, patrząc w oczy Bogdasza, miała już tę pewność, bo sama myśl o nim wywoływała u niej szybsze bicie serca i budziła radość, ale obiecała mu, że wrócą do rozmowy o swaćbie po Szczodrych Godach i zamierzała trzymać się tego terminu.
– Obsiejemy teren najpiękniejszymi kwiatami i ziołami – powiedziała, a potem spojrzała mu w oczy. – Mam nadzieję, że będziemy tu bardzo szczęśliwi.
– Będziemy! – zapewnił i pocałował ją.
Ich chata, tak jak dom, w którym zamieszkał Roch, miała być drugą strażnicą, dlatego także tutaj wysypali część drogi małymi kamyczkami, by ostrzegały przed nadchodzącymi ludźmi. Opracowali już sygnały, które miały informować o tym, czy zbliża się wróg, czy przyjaciel, ale wszyscy mieli nadzieję, że te środki ostrożności nigdy nie okażą się potrzebne.
Po skończonym nabożeństwie Czębira i Falimir zamierzali właśnie wrócić do chaty w lesie, gdy zauważyli siwowłosą kobietę, która stała przed swoją lepianką i z nostalgią przyglądała się młodym ludziom, przekomarzającym się i żartującym.
– To wdowa Bogna – powiedział pomocnik żercy, wiedząc, że Czębira jeszcze nie zapamiętała wszystkich imion.
– Poczekaj na mnie na ścieżce – poleciła wiedźma i podeszła do wdowy.
– Ciężko samej – powiedziała z westchnieniem kobieta, gdy napotkała wzrok Czębiry. – Już ponad rok będzie, jak się mojemu zmarło. Dobry chłop był z niego, silny i do figli skory… A teraz człowiek sam ciągle. Tyle tylko, co przy wyplataniu koszy czy lepieniu garnków to z ludźmi się jest, ale te moje palce już nie takie jak kiedyś i czasem bywa, że nikt mnie do pomocy nawet nie woła!
– A czemuż to tylko przy pracy do ludzi wychodzicie? – zapytała wiedźma. – Cóż wam szkodzi po wsi się przejść, zagadnąć tego i owego?
Wdowa spojrzała na nią z błyskiem w oku.
– Jakąś wizję miałaś, kochana? – spytała z nadzieją. – Bogowie ci powiedzieli, że nie zawsze będę sama?
Czębira uśmiechnęła się tajemniczo i mrugnęła do kobiety, a potem uniosła znacząco brwi.
– Dobrze się przypatrujcie ludziom – szepnęła. – Może zauważycie takiego, co też nie chce być sam?
– Ach! I gdyby jeszcze pamiętał, do czego służy to, co ma między nogami! – wyrwało się kobiecie i Czębira parsknęła śmiechem.
– Na początek niech po prostu będzie chętny do dotrzymania wam towarzystwa – powiedziała, klepiąc ją po ramieniu. – Na inne sprawy znajdzie się rada, nawet gdyby się okazało, że jednak nie pamięta!
Kobieta skwapliwie pokiwała głową, a Czębira pożegnała ją i dołączyła do Falimira, uśmiechając się pod nosem.
Nazajutrz wszyscy mieszkańcy Wiklińca wrócili do swoich stałych obowiązków, jednak czuło się już ekscytację i poruszenie związane z szykowanym objazdem. Ci, którzy jechali, wysłuchiwali litanii próśb i potrzeb, ustalali ceny, rozważali, ile dni potrwa wyprawa. Wszyscy pracowali, by na handel naszykować jak najwięcej towarów, a były to głównie kosze, bo z ich wyplatania słynął Wikliniec. Oczywiście w każdej osadzie ludzie potrafili zarówno wyplatać kosze, jak i tkać, lepić garnki czy szyć, ale stopień tych umiejętności często mocno się różnił, o czym Mira przekonała się podczas swej wędrówki.
„Muszę zrobić jeszcze trochę bransolet i małych koszyczków, by wymienić je na garnki z Glinnej” – myślała, bo rzeczywiście naczynia robione w tej wiosce znacznie przewyższały urodą i użytecznością te produkowane w Wiklińcu i to nawet pomimo tego, że dwóch rzemieślników z Glinnej postawiło w wiosce Miry piec do wypalania gliny, jakiego sami używali. „Po prostu u nas mało kto się stara, żeby te naczynia były ładne, równe i foremne” – utyskiwała w duchu dziewczyna.
Tak było rzeczywiście. Jej sąsiedzi i bliscy lepili miski i kubki tak, żeby po prostu nadawały się do użytku, i nie bardzo przejmowali się ich estetyką. W efekcie były często nieforemne, krzywe i dziwaczne, bo ten, kto je lepił, dbał tylko o to, żeby w miarę stabilnie stały i były szczelne. Nikt nie zamierzał tracić czasu na zdobienie i wygładzanie.
– I tak zaraz się stłuką – tłumaczył ojciec dziewczyny, gdy ta wytykała mu nierówne brzegi.
Mira chciała, by w jej domu miski i kubki były ładne i kolorowe, a ponieważ jej samej, mimo wielu prób, też nie bardzo wychodziły piękne naczynia, zamierzała je kupić w Glinnej. Wyplatała więc wymyślone przez siebie małe wiklinowe półmiski, koszyczki i biżuterię i tym razem nikt jej nie ganił, że marnuje materiał, bo jej wyroby cieszyły się powodzeniem. Wcześniej, nim odważyła się wyruszyć w świat, wiele razy słyszała, że produkuje bezsensowne przedmioty i trwoni czas na bzdury.
„Gdy dostałam za te niby-bzdury sporo płacideł, przestali mnie krytykować” – pomyślała, przyglądając się wiklinowej bransoletce. Wtedy też, gdy Mira wróciła ze swej wędrówki i przywiozła dużo wysoko cenionych towarów, zweryfikowano w Wiklińcu pogląd, że kobiety nie potrafią zajmować się handlem.
Kiedy nastał dzień wyjazdu, dziewczyna załadowała towar na swój wóz i zaprzęgła konie. Zarówno wóz, jak i zwierzęta należały wcześniej do zbójów napotkanych podczas wędrówki i zabitych przez Wilczana, który potem podarował je Mirze, ponieważ on sam, jako syn knezia, miał pod dostatkiem wszystkiego.
– Zostaw trochę miejsca dla nas! – zawołała ze śmiechem Lutka, bo ona i Przywit mieli jechać na wozie wraz z Rochem, Mirą i Bogdaszem i właśnie się pojawili, niosąc kosze i rzeczy, które, jak sądzili, mogły im być potrzebne w drodze.
– Bez obaw, zmieścicie się!
Do wyjazdu szykowali się też: żona kowala, ku wielkiemu niezadowoleniu tego ostatniego, czterech mężczyzn, którzy zwykle jeździli na handel i mieli w tym największe doświadczenie, dwóch młodzieńców – braci bliźniaków, których nazywano Świst i Błysk, bo wszędzie ich było pełno i zawsze robili mnóstwo zamieszania, oraz Czębira i Falimir. Młody kapłan został mocno obsztorcowany przez starszego żercę i jeszcze dwa dni wcześniej nie było pewne, czy będzie mógł pojechać.
– Kto to słyszał, żeby kapłan na handel jeździł?! – wołał Krzesimir. – Ja przecież dobrze wiem, że zgłosiłeś się tylko po to, żeby towarzyszyć Czębirze! Kierujesz się chucią, a to nie uchodzi żercy! I powiem ci jeszcze…
– No, owszem, chuć ma tu sporo do powiedzenia – oznajmiła Czębira, bezpardonowo wkraczając do chaty żercy i przerywając mu wypowiedź. – Ale chodzi nie tylko o nasze żądze. Jest też inna kwestia, może nawet równie ważna.
– Jaka? – zapytał żerca, splatając dłonie na piersiach.
– A taka, że sam wiesz, iż podróże przestały być bezpieczne – odparła. – Dlatego potrzebny jest w drodze ktoś, kto ma siłę i umiejętności pozwalające mu na odparcie ewentualnego ataku. A Falimir je ma. A do tego ma dość oleju w głowie, by nie trzeba było się obawiać, że pochopnie kogoś zaatakuje. Oboje będziemy mieć oko na tę wyprawę i postaramy się, by wszyscy wrócili bezpiecznie do Wiklińca.
Sama była znakomitą łuczniczką i Krzesimir wiedział o tym, a jednak wciąż miał wątpliwości.
– Są w Wiklińcu inni mężczyźni, którzy potrafią… – zaczął i wówczas wiedźma westchnęła z rezygnacją.
– Są – potwierdziła. – Ale mnie potrzebny jest żerca. – Krzesimir patrzył na nią wyczekująco, więc kontynuowała z wyraźną niechęcią, bo miała nadzieję, że uniknie tej rozmowy: – Chcę się rozmówić z wiedźmą z Glinnej, Borzygniewą. I być może przeprowadzić wspólnie pewien rytuał, do którego potrzeba dwóch wiedźm i dwóch żerców, a w Glinnej jest tylko jeden.
– Rytuał? – Krzesimir zmarszczył brwi, a po chwili, gdy dotarł do niego w pełni sens jej słów, zaniepokoił się. – Coś widziałaś? Przecież wszystkie wróżby wyszły pomyślnie i…
Opuściła ramiona i znów westchnęła.
– Wróżby wyszły pomyślnie, ale czuję, że coś się zbliża – odparła. – Widziałam… – Pokręciła głową. – Niby nic szczególnego: gdy wczoraj skończyliście modły, na kilka chwil, mgnienie oka, chmury zasłoniły słońce. A wcześniej, gdy palił się ogień ofiarny, zerwał się wiatr i złamała się gałąź w świętym gaju.
– A gdy dziękowaliśmy za żniwa, tuż przed Jarosławem spadł wielki konar drzewa, który wcale nie był suchy – dodał Krzesimir, nie przyznając, że i on dostrzegł ten moment, gdy chmury przesłoniły słońce po modlitwie. – Sądzisz, że bogowie się gniewają?
– Nie – odparła z przekonaniem. – Przyjęli nasze ofiary, pobłogosławili nam bogatymi plonami, więc nie o to chodzi. Raczej myślę, że chcą nas ostrzec przed czymś. Dlatego zamierzam porozmawiać z Borzygniewą i odprawić bardzo mocny rytuał, który oddali nieszczęście, czymkolwiek jest.
– Zgoda. Jedźcie więc oboje – odrzekł Krzesimir, a ona ugryzła się w język, bo uznała, że w tej sytuacji nie będzie wytykać mu faktu, że nie ma prawa niczego jej zabronić.
Teraz ona i Falimir siedzieli więc na koniach, patrzyli na siebie i uśmiechali się na myśl o wspólnej przygodzie.
– W drogę! Niech was bogowie prowadzą! – zawołał Jarosław i skrzywił się, gdy Czębira mu pomachała. Nie lubił wiedźmy, bo uważał, że ma zły wpływ na wiklinieckie dziewczyny, które zapatrzone w nią, odrzucały dawne zasady i uczyły się strzelać z łuku, rzucać ostrzami albo jeździć konno.
„Nic dobrego z tego nie wyniknie” – pomyślał, patrząc za odjeżdżającymi. „Po co zmieniać stare zwyczaje, skoro dobrze się sprawdzają? To się bogom nie spodoba, ale kto by mnie słuchał”. W tym narzekaniu sporo było przesady, bo po prostu Jarosław przywykł do tego, że dotąd jego słowo wystarczało, by ktoś rezygnował z pomysłu na wprowadzenie zmian w funkcjonowaniu wioski, a teraz, odkąd Mira wróciła z wędrówki i przyprowadziła ze sobą gości, ludzie nabrali śmiałości i przyznawali, że wiele obowiązujących zasad jest bez sensu. „Zobaczymy, przekonamy się, gdy wrócą z objazdu. Jeśli w ogóle wrócą”.
Z Wiklińca wyruszyły trzy wozy i czterech jeźdźców, uzbrojonych w łuki i strzały. Łuk leżał też na wozie Miry, jak również proca i zapas kamieni, bo Lutka i Przywit najlepiej posługiwali się taką właśnie bronią.
„Kiedy wyruszałam kilka miesięcy temu, nie martwiłam się o to, że może będzie trzeba się bronić” – myślała ze smutkiem Mira. „Nasz świat się zmienia i nie wszystkie zmiany mi się podobają”.
– Dobrze, że nie zaniedbujemy bezpieczeństwa – szepnął siedzący obok niej Roch, jakby czytał w jej myślach. – Lepiej być nadmiernie ostrożnym, niż potem płakać.
Pokiwała głową, przyznając mu rację. Przodem jechał wóz prowadzony przez mężczyznę najbardziej doświadczonego w objazdach. Nie popędzał koni, bo dzień był bardzo ciepły i nie chciał nadmiernie trudzić zwierząt, zwłaszcza że czekała ich daleka droga. Spodziewali się dotrzeć aż do Rybic, a więc mieli przed sobą wizytę w czterech wioskach: Miodnej, Glinnej, Paprotnej i Zamilinie. Wozy opuściły już Wikliniec i jechały po kamykach obok domu Rocha. Na czas wyjazdu gospodarza nocną strażą podzielili się ci, którzy zostawali w osadzie, nie było więc obaw, że mieszkańcy nie będą mieli ochrony. Mira uniosła się nieco i wyciągnęła szyję, żeby rzucić okiem na Szarą Górę, gdzie dziś o świcie modliła się wraz z Rochem o szczęśliwy powrót z wyprawy. Szczytu nie było jednak widać, bo zasłaniały go bujne drzewa rosnące po obu stronach drogi. Wkrótce wjechali w las i korony drzew zapewniły podróżnym osłonę przed palącym słońcem.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Posłowie
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Dedykacja
Epigraf