Kres zła - Max Czornyj - ebook + audiobook + książka

Kres zła audiobook

Max Czornyj

0,0

Opis

PIEKŁO TO DOPIERO POCZĄTEK. TAKIEGO SERYJNEGO MORDERCY JESZCZE NIE BYŁO.

W Lublinie dochodzi do serii zabójstw. Łączy je nie tylko makabryczność działania sprawcy, ale również tajemnicze znaki pozostawione na ciałach ofiar. Komisarz Deryło dostrzega jednak coś jeszcze...

Czy to możliwe, żeby powrócił jego największy koszmar? Czy Cztery Iks, osławiony seryjny morderca, żyje?

Deryło trafia na ślad ośrodka, w którym przetrzymywani są zbrodniarze znacznie gorsi od bestii i wampirów opisywanych przez media. Ośrodka, który nazywany jest Szeolem.

W tej sprawie komisarz będzie musiał sięgnąć po pomoc najlepszych specjalistów - profilera Oresta Remberta oraz doktora mortalistyki Honoriusza Monda. W odmętach szaleństwa oraz pośród kłębiących się rojów nekrofagów śledczy trafiają na ślad seryjnego mordercy, który przewyższa wszystkich znanych kryminalistów. Wszak w Szeolu rządzi sam diabeł.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 5 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Robert Jarociński

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Max Czornyj, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy.

Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Marta Akuszewska

Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka, Olga Smolec-Kmoch

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Magdalena Drogoś-Kraszewska

ISBN: 978-83-8402-841-4

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wszystkim przyjaciołom komisarza Deryły, którzy tak jak ja wierzyli w jego powrót. I którzy sadystycznie liczyli, że znów stanie on twarzą w twarz z najgorszym Złem. Stało się. To Wasza wina.

Nie ma żadnej czynności ni rozumienia, ani poznania, ani mądrości w Szeolu, do którego ty zdążasz.*

* Koh 9,10, Pismo Święte Nowego i Starego Testamentu, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2003.

DZIEŃ PIERWSZY

1

Zwłoki zostały sfotografowane bodaj z każdej możliwej strony, perspektywy i odległości. Najpierw uwieczniono je na miejscu zbrodni, a potem na stole sekcyjnym. Ciało było potwornie okaleczone. Niemal odcięta głowa wisząca na kawałku skóry, czerń dróg oddechowych, nitki żył, strzępki naczyń krwionośnych oraz zakrwawiona biel kręgów szyjnych. Warstwa grudkowatego żółtawego tłuszczu. Wydłubane oczy i obcięte nos oraz uszy, w miejscu których widać było jedynie dwa otwory. Spieniona ślina o kolorze soku porzeczkowego. Wywleczony przez dziurę w podbródku język – obrzmiały, nieprawdopodobnie długi i fioletowy jak przejrzała śliwka.

– Zrobił mu krawat – stwierdził sierżant Wilecki. Z obojętną miną przypatrywał się fotografiom na ekranie telefonu. – To musiał być jakiś kompletny zwyrodnialec.

– Krawat? – Posterunkowa Elert nachyliła się ku towarzyszowi. Oboje znajdowali się w nieoznakowanym radiowozie w kolejce do punktu drive-thru nowo otwartej restauracji fast food.

– Tak to się nazywa. Sposób wyciągnięcia języka przez rozcięcie nad krtanią. Jest to również jeden z etapów sekcji.

– Nigdy się nie przyglądałam. Moment zdejmowania powłok skórnych z twarzy zawsze mnie przyprawia o mdłości.

– Nagle wszyscy stają się do siebie piorunująco podobni, no nie?

Wilecki puścił do koleżanki oko i podjechał o kolejne kilka metrów. Restauracja miała nie tylko dobre ceny, ale również wyborne opinie. Ponoć nigdzie nie serwowano lepszych burgerów rybnych ani smażonych w głębokim oleju owoców morza. Dania miały smakować jak w portowej mieścinie nad samym Adriatykiem. Pierwsze recenzje w pełni to potwierdzały, więc sznur aut ustawionych do punktu odbioru był całkowicie uzasadniony. Tym bardziej że właśnie zbliżała się pora obiadu.

– Po co nam to pokazują? – Elert odwróciła wzrok od telefonu. – Nie zamierzałam pracować nad takimi sprawami…

– Wydział kryminalny, drogówka, narkotykowi… Skąd wiesz, czym będziesz się zajmować za parę lat?

– Mam nadzieję, że dostanę się na aplikację adwokacką i będę mogła to wszystko olać.

– Druga strona barykady? A może sprawy rozwodowe? – Wilecki prychnął lekceważąco. W tym samym momencie zrównał się z rejestratorem zamówień i wybrał na ekranie uzgodnione wcześniej z posterunkową pozycje. – Wiesz, że z urzędówek nie zarobisz nawet na takiego burgera?

– Ale nikt mnie nie zmusi do przeglądania zdjęć trupów i wstawania o szóstej rano.

– Zdjęcia trupów? Dla mnie to jak lada ze sklepu mięsnego, nic więcej.

Wilecki westchnął. Przewinął kilka kolejnych fotografii, po czym oddał telefon posterunkowej. Z wszystkich sił starał się dowieść, że makabryczne zdjęcia nie robią na nim żadnego wrażenia. Mlasnął i przewrócił oczami.

– Bzdury. Nie wiem, po co nam to szkolenie.

– Ja jestem ciekawa tego całego Mortalisty – przyznała Elert. – Słyszałam o nim wiele historii. No i ta jego najnowsza książka…

– Śmierciologia?

– Tak… Zaczęłam ją czytać. Wiedziałeś, że Meksykanie wyciągają zmarłych z grobów, żeby ich przebrać w nowe ciuszki?

– Nie lubisz trupów, ale czytasz o nich książki?

– Bo nie mają zdjęć. Poza tym mortalistyka zainteresowała mnie już jakiś czas temu i…

Kobieta przerwała. Właśnie znaleźli się przed punktem odbioru i otrzymali dwa zestawy jedzeniowe. Wilecki podał jej mniejsze pudełko, a drugie postawił na swoich kolanach.

– Pachnie jak cholera. – Mlasnął rozanielony. – Zjemy gdzieś na uboczu. Mam dość cwaniaczków robiących przezabawne zdjęcia żrących gliniarzy. Jakbyśmy nie mieli prawa do lunchu.

– Jasne. Tam z tyłu jest pusty teren po stacji benzynowej. Jeśli boisz się paparazzi, dalej znajduje się rozkoszny parczek. Tam dojrzą cię już tylko wiewiórki.

– Zobaczymy, czy będzie ci tak do śmiechu na tym szkoleniu. Ciekawe, po co przesłali nam te zdjęcia. Będziemy analizować plamy opadowe i długość języka?

– Nawet o tym nie mów.

– Nie wiem, jak ty, ale lubię ozorki.

– Fuj! Mówię ci, żebyś… Hej, przejechałeś skręt!

Wilecki zerknął na partnerkę. Rzeczywiście nie zwrócił uwagi na uliczkę zjazdową. Poza tym zapach burgera przyprawiał go o ślinotok, więc otworzył pudełko.

– Skręcę tutaj. Kiedyś chodziłem tą ścieżką. Swoją drogą, wiesz, jakie jest najlepsze auto?

– No?

Mężczyzna, trzymając lewą dłonią kierownicę, a w prawej kawałek panierowanej ryby, szeroko się uśmiechnął.

– Służbowe.

Głośno zarechotał, po czym przejechawszy chodnik, skręcił w wąską ścieżynę między krzakami. Chaszcze w tym miejscu graniczyły z metalowymi panelami ogradzającymi plac budowy. W okolicy miało niedługo powstać kilka apartamentowców.

– Kurwa, tego się nie spodziewałem.

Gwałtownie przyhamował i sapnął. Ścieżka kończyła się poprzecznym wykopem prowizorycznie zasłoniętym jakąś blachą.

– Niewiele brakowało, a byśmy utknęli. Cholera! Będę musiał wycofać.

Wysiadł z auta i zaklął. Spojrzał po dróżce, którą przyjechali, po czym przeszedł nad rowem. Nie było możliwości, aby tędy przejechał. Żadnych szans. Choć przed wielu laty czasem tędy chodził z przystanku do bloku, gdzie mieszkała pewna dziewczyna, okolica znacznie się zmieniła. Ścieżki zarosły, a plac budowy uniemożliwił drogę na skróty. Budowa od paru tygodni stała w miejscu, ze względu na jakieś kłopoty inwestora.

– Pokierować cię? – zapytała Elert.

Wilecki westchnął. Odłożył styropianowe pudełko na dach auta i ruszył między krzaki.

– Dam sobie radę. Muszę się tylko wysikać.

Zrobił kilka kroków i przystanął. Rozpiął rozporek, po czym się wyprostował. Skierował wzrok między drzewa, na zachwaszczony teren.

To, co zobaczył, sprawiło, że serce zabiło mu ze zdwojoną siłą. A do gardła podeszła żółć z ledwie przeżutym burgerem. Nagle przeszła mu ochota na jakiekolwiek udawanie.

2

Żuraw origami wpadł do kosza. Deryło natychmiast zabrał się za składanie kolejnego. Na biurku przed nim leżał stosik kartek już przyciętych w kwadraty. Niektóre były kolorowe, choć komisarzowi nie robiło to większej różnicy. I tak wszystkie żurawie kończyły w ten sam sposób. Ewentualnie na podłodze obok kosza, po odbiciu się od jego rantu.

Ostatnie tygodnie sprawiły, że Deryło ponownie coraz poważniej rozważał odejście na emeryturę. Od zawsze traktowano go jak swego rodzaju enfant terrible wydziału, ale w pewnym wieku bycie niesfornym dzieckiem przestawało bawić. Tym bardziej że komisarz miał poczucie, iż jak na złość od pewnego czasu towarzyszy mu pech. Jego ciężko ranna partnerka leżała w szpitalu, córka od dawna nie utrzymywała z nim kontaktu, większość innych bliskich była martwa…

Emerytura rysowała się w naprawdę ciemnych barwach. Jasne, można się na niej zamknąć w czterech ścianach, błyskawicznie zdziadzieć i machnąć na wszystko ręką, ale nie o takiej przyszłości myślał komisarz. Wnuki, jakiś ogródek pod miastem, sklejanie modeli i życie pośród rodziny – na to liczył jeszcze kilka lat temu. Ale czasy się zmieniły, jak do znudzenia powtarzał pewien polityk.

Brak perspektyw sprawiał, że emerytura wydawała się jedynie skokiem w przepaść. Co prawda są momenty, że nawet skok w przepaść może być kuszący. Jeżeli wszystko się nie układa, życie to pasmo cierpień i rozczarowań, samo stanie nad przepaścią przestaje być atrakcyjne. Kusi, by zrobić drobny krok do przodu. Kroczek malutki, a znacznie ważniejszy od tego, który dla ludzkości wykonał Armstrong.

Jedynie myśl o Tamarze Haler, która cudem powróciła z martwych, dawała komisarzowi krztynę jakiejkolwiek radości. Deryło niezwykle cenił swoją byłą partnerkę, której losy właśnie się ważyły. Z jednej strony groziło jej postępowanie dyscyplinarne, z drugiej mówiono o możliwych najwyższych odznaczeniach. Jak zwykle wszystko stanowiło kwestię perspektywy oraz oceny. Komisarz zrobił w jej sprawie, co mógł – napisał raport pomijający pewne niewygodne fakty, spotkał się z przełożonymi, a nawet wystosował oficjalny list do ministerstwa. Nie sądził jednak, by tam ktokolwiek go przeczytał.

Haler oczywiście uniosła się honorem. Oddała się w ręce przełożonych oraz opinii publicznej. Wygłosiła krótkie oświadczenie, po czym sama oznajmiła, że potrzebuje odpoczynku. Bezpłatny urlop, zawieszenie, odsunięcie od obowiązków – można to było nazywać dowolnie. Musiała jednak też poukładać sobie pewne sprawy. Poprosiła Deryłę, by przez jakiś czas nie usiłował się z nią kontaktować, po czym wyjechała. Dokąd? Tego oczywiście nikomu nie powiedziała.

Deryło domyślał się, że może chodzić o domknięcie jakichś tematów osobistych sprzed lat, być może nawet o ostateczne postawienie diagnozy w chorobie, która tak wiele namieszała w jej życiu. Z ciężkim sercem postanowił uszanować jej decyzję. Mimo że kilka razy był bliski wybrania numeru telefonu Haler, w ostatniej chwili zawsze się rozmyślał. Poza tym czy miał prawo zadręczać ją swoimi problemami? Traktować ją jak przedmiot wyciągany z szafy wtedy, gdy sam potrzebował pocieszenia? Przecież do tego sprowadzała się ich relacja. Albo teraz wmawiał sobie, że właśnie tak jest – starając się przemówić sobie, że nie może postępować egocentrycznie.

A przecież się martwił. Nie chciał dopuścić, by Tamara znowu wpadła w kłopoty lub się pogubiła. Uwielbiał, kiedy nazywała go „tatuśkiem”. Wiedział, że usiłuje być silna i niezależna, lecz czasem potrzebowała wsparcia lub głosu rozsądku. Co prawda nigdy by się do tego nie przyznała, ale…

Telefon na biurku komisarza zamrugał na czerwono. Był to aparat starego typu, którego Deryło nie pozwolił wymienić po ostatnim remoncie komendy. Twierdził, że przynajmniej w tym jednym miejscu chce uniknąć promieniowania urządzeń bezprzewodowych. Oczywiście zrobił to głównie z przekory, ale również w związku z niechęcią rozstawania się z tym, do czego się przyzwyczaił i co od lat działało całkiem dobrze.

– Halo? – zapytał, podniósłszy słuchawkę. – Co jest?

– Musi pan sam zobaczyć, komisarzu. Tego się nie da opisać.

Ton aspiranta Brzeskiego nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Emerytura musiała nadal poczekać.

3

Posterunkowa Nowak siedziała obok komisarza. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji, chociaż Deryło prowadził jak szalony. Włączył stroboskopy i gnał ulicami Lublina, lekceważąc wszelkie znaki, ograniczenia i nakazy. Zdarzało mu się to rzadko, lecz wówczas potrafił zaimponować umiejętnościami rajdowymi. Niejednokrotnie dosłownie centymetry dzieliły ich od wypadku, lecz wówczas przeważały zdecydowanie i zimna krew komisarza. Dodawał gazu, gwałtownie skręcał lub przyśpieszał jak szalony. Silnik bmw ujawniał pełnię swojego potencjału, choć i tak ten w rękach Deryły zdawał się niewystarczający.

– I nic więcej pan nie wie?

Nowak kątem oka łypnęła na komisarza i ukradkiem odkaszlnęła. Fakt, że jechali jak wariaci do nieokreślonego wezwania, rozbudzał jej ciekawość. Jednak jakiekolwiek pytania padające z jej ust zdradzały, że ta ciekawość osiągała naprawdę poziom ekstremalny. Nowak, jako skrajna służbistka, zazwyczaj uchodziła za pozbawioną emocji maszynę. Nazywano ją nawet Posterunkową Gestapo, choć nigdy nie robiono tego w twarz. W komendzie brakowało śmiałków gotowych poznać, czym jest gniew postawnej, jasnowłosej policjantki.

– Brzeski poprosił, żebym przyjechał osobiście. O co miałbym dopytywać?

Nowak cicho westchnęła.

– Wezwał również kryminalistyków – dodała.

– Dlatego chyba nie mamy wątpliwości, czego dotyczy sprawa.

– Trup. Denat. Umarlak.

– Chcesz zagrać w synonimy?

– Nie. Po prostu…

– Po prostu co?

Posterunkowa zagryzła usta i spojrzała za okno. Pędzili właśnie ulicą Sikorskiego w stronę ronda Honorowych Krwiodawców. Ludzie na przejściu dla pieszych musieli dosłownie się rozbiec, by nie zostać potrąconymi przez radiowóz.

– To głupie, ale… – Nowak ponownie westchnęła, lecz czując na sobie spojrzenie Deryły, zaraz dodała: – Przed paroma dniami byłam w Kazimierzu Dolnym. Na rynku podeszła do mnie Cyganka.

– Powróżyła ci z dłoni i powiedziała, że w tym roku znajdziesz męża? – Deryło gwałtownie skręcił tak, że tyłem auta zarzuciło. Nic jednak sobie z tego nie zrobił, doskonale wyprowadził pojazd z poślizgu i przeciął pas zieleni między jezdniami alei Warszawskiej. Pozostawił na nim głęboki błotnisty ślad. – Nie wierz w to. Szanse na twoje zamążpójście są minimalne.

– Nie przyszłoby mi to do głowy. Poza tym za taką wróżbę natychmiast bym ją aresztowała jak za groźby karalne kierowane do funkcjonariusza.

Komisarz dostrzegł kilka osób zebranych na chodniku i spoglądających w głąb zaniedbanego terenu zielonego. To tam w oddali wydało mu się, że widzi błysk stroboskopów. Miejsce zgadzałoby się z opisem Brzeskiego. Pominął pinezki i pozycję GPS-a wysłaną mu przez aspiranta, gdyż nie potrafił skorzystać z nowinek techniki, a nie chciał nikogo prosić o pomoc. Tym bardziej posterunkowej.

– Cyganka wyciągnęła kartę tarota.

– Śmierć? – domyślił się. – To tani chwyt.

– Nie. Wieżę. A ponoć to znacznie gorzej niż śmierć. Potem wyjęła drugą i była nią…

Nowak przerwała. Deryło właśnie zatrzymał auto na środku chodnika i wypadł na zewnątrz. Skierował się biegiem w głąb dzikiego parczku. Po parunastu metrach dostrzegł Brzeskiego i jakąś młodą, nieznaną mu policjantkę. Chwilę później jego spojrzenie padło na zgiętego wpół, wymiotującego sierżanta.

To wróżyło znacznie gorzej niż jakiekolwiek karty tarota. I nic nie mógł na to poradzić srebrny sesterc, który Deryło odruchowo potarł palcem w kieszeni.

4

Deryło widział wiele. Bardzo wiele. A mimo to poczuł mdłości.

Ciało jakby podskoczyło, przesunęło się i ponownie zamarło w bezruchu.

Nie. To było niemożliwe. Ten ktoś z pewnością był martwy jak pień, gwóźdź albo cegła.

Zwłoki leżały pośród pokrzyw, rozpięte na jakimś stelażu tak, że nogi zamordowanego znajdowały się w rozkroku, a uniesione ręce były wyprostowane i rozłożone nieco na boki. Całe ciało przypominało wydłużoną literę X. Pokrywały je dziwne białoszare ślady, w których komisarz natychmiast rozpoznał rozległe wykwity pleśni. Właściwie dokładnie takiej samej, jaką szczyciły się francuskie sery pleśniowe – lekko puszystej, szarawej i miękkiej. Kontrastowały z nią ciemne fioletowobrunatne plamy opadowe widoczne na prawej stronie brzucha, części klatki piersiowej oraz podbródku zmarłego.

Jednak najgorsze były dziesiątki płytszych i głębszych ran, które dziwnie się mieniły. Deryło nachylił się nad denatem, aby się im przyjrzeć. Zmrużył oczy, a wreszcie kucnął. Ukradkiem przysłonił nos rękawem.

Rany miały od trzech do kilkunastu centymetrów i pokrywały większą część nagiego ciała. Co gorsza, wydawały się to rozszerzać, to znów zamykać. Pulsowały i się wiły. Nagle komisarz pojął, co ma przed sobą.

– Szlag! – syknął i odruchowo się cofnął.

W nacięciach ciała denata znajdowały się setki lub tysiące małych robaków. Białe lub jasnobrązowe przypominały larwy chrząszczy lub opuchlaków, które niszczyły rośliny ogrodowe. Były jednak od nich znacznie mniejsze, ale przede wszystkim wielokrotnie żwawsze. To właśnie ich nieustanny ruch, wicie się i kłębienie sprawiały wrażenie, jakby niektóre fragmenty ciała dosłownie podskakiwały. Panował w nim nieustanny galimatias. Rany otwierały się i zaraz zasklepiały, jakby ściągnięto je od środka nicią chirurgiczną. Wydawały przy tym ciche plaśnięcia i mlaśnięcia.

– Pozwolisz?

Wyrwany z zamyślenia Deryło aż drgnął. Podniósł wzrok i dostrzegł stojącą kilka kroków dalej Darię Wilk, uroczą techniczkę kryminalistyki, którą wyjątkowo cenił. Mimo młodego wieku była niezwykle kompetentna, skrupulatna, a przede wszystkim z wzajemnością szanowała komisarza.

– Jasne. – Podniósł się i przeczesał palcami krótkie włosy. – Jak zwykle spotykamy się w kijowych okolicznościach.

– Uroki naszej pracy, no nie?

Kobieta miała na sobie biały roboczy kombinezon, którego jeszcze nie zapięła. Uśmiechnęła się ponuro do komisarza i poprawiła rękawiczki.

– Chłopaki mówią, że nie ma mowy, aby zgon był naturalny.

– O ile ktoś naturalnie nie przybija się do krzyża, to raczej nie.

– Różne rzeczy przychodzą ludziom do głowy. Ale proszę…

Urwanie w pół zdania stanowiło wymowny znak, by Deryło zrobił jej miejsce. Komisarz ciężko sapnął. W tym samym momencie jego wzrok jeszcze raz padł na denata. A raczej na konkretne miejsce na jego ciele.

– Co jest, u licha… – szepnął i lekceważąc kryminalistyk, ponownie nachylił się nad ciałem.

Zimny dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa.

5

– Chodź tutaj, to dobre miejsce.

Mężczyzna lekko pchnął kobietę, dając jej do zrozumienia, by skręciła w lewo. Znajdowali się na placu Rybnym, ledwie sto metrów od najbardziej tętniących życiem arterii lubelskiego Starego Miasta. Od lat podejmowano próby zainteresowania inwestorów tym miejscem. Powstawały tu pojedyncze knajpy, lecz zazwyczaj szybko upadały. Z niezrozumiałych powodów władze miasta zarzuciły również organizację większości imprez, które cieszyły się sporą popularnością. W końcu festiwal muzyki międzywojennej miał tu idealne warunki – okolica zapewniała doskonałą podróż w czasie. Nie trzeba było scenografii.

– Dokąd? – zapytała kobieta. – Mieliśmy iść na pizzę, a nie na wódkę w bramie.

– Pójdziemy.

– Kiedy? Włóczymy się po starówce od dwóch godzin. Przez ten kamienny bruk odpadają mi już nogi.

– Przynajmniej będziesz miała jakieś wspomnienia.

Mężczyzna się uśmiechnął. Zadziornie i nieco drapieżnie. Miał dwadzieścia trzy lata, krótkie ciemne włosy oraz okrągłą twarz. Był krępy, poruszał się nieco ociężale, bacznie rozglądając się dokoła. Sprawiało to wrażenie wyuczonej pozy chłopaka wyrosłego w miejscu, gdzie z każdej strony grozi niebezpieczeństwo.

– Za półtorej godziny musimy być na dworcu – przypomniała kobieta. – Naprawdę powinniśmy stąd iść.

Była o rok młodsza od towarzysza, a biały top ciasno opinał się na jej wydatnym biuście. Poruszała się zgrabnie, świadoma swojego uroku. Podkreślały go również obcisłe jeansy z niskim stanem. Oczywiście nie stykały się z bluzeczką, lecz spora przerwa pokazywała kawałek wyćwiczonego, pozbawionego nadmiaru tłuszczu ciała. A był to już spory sukces modowy.

– Zaufaj mi…

Mężczyzna delikatnie wziął kobietę za dłoń i pociągnął ją w lewo. Minęli niewielki skwerek, po czym znaleźli się przed bramą do dużej, przysadzistej kamienicy.

– Zanim zjemy, to zgłodniejemy. Co ty na to?

Puścił do partnerki oko i uśmiechnął się jeszcze szerzej, odsłaniając zęby. Uniósł dłoń, po czym wskazał kamieniczne podwórze.

– Musimy być cicho, chociaż chyba tu nikt nie mieszka.

– Czy ty chcesz…

– A jak myślisz?

Kobieta również się uśmiechnęła. Najwyraźniej nie zamierzała protestować przeciw koncepcji towarzysza, a pizza oraz dworzec momentalnie odeszły na dalszy plan. Stały się nieistotne. Na ich miejsce wkroczyła nowa, niespodziewana obawa.

– Skąd znasz to miejsce? – zapytała podejrzliwie. – Byłeś tu z kimś?

– Nie. Nigdy.

– W takim razie skąd wiedziałeś, że brama będzie otwarta?

– Nie miałem zielonego pojęcia. Co cię tak dręczy? Jesteś zazdrosna?

Kobieta pokręciła głową. Podwórze było dość rozległe, a dwie ściany dziedzińca opasał drewniany krużganek. Całość sprawiała wrażenie, jakby się zaraz miała zawalić. Od muru odpadały całe płaty tynku, nagie cegły pokrywały graffiti i w powietrzu unosił się zapach szczyn, wilgoci oraz specyficznej kamienicznej stęchlizny.

– Masz jakiś pomysł? – Mężczyzna postanowił oddać kobiecie nieco inicjatywy. – W końcu to ty zawsze wykazywałaś się doskonałym instynktem. Pamiętasz nasze bzykanko w składziku budowlanym?

– Nawet mi tego nie przypominaj. Siniaki mam chyba do dzisiaj.

– Wspomnienia. Czy właśnie o nich nie mówiliśmy?

– Ty mówiłeś.

Mężczyzna westchnął.

– Co za kretyński balkon. – Wskazał na tonącą w półmroku dekorację ponad głową. Wyglądała jak wielki krzyż, który lada moment miałby się na nich zwalić. – Pewnie została z jakiegoś festiwalu… Można by w tym miejscu przenieść się w czasie. Wyobrażasz sobie ludzi w cylindrach albo wszystkich tych, którzy tu umarli?

Kobieta przeszła wzdłuż ściany i spojrzała na drewniane drzwi po lewej. Te ledwie trzymały się w zawiasach, ale musiały prowadzić do jakiejś komórki lub piwnicy. Wejście na klatkę schodową znajdowało się w głębi podwórza i było znacznie szersze. Obok niego dawno, dawno temu postawiono kilka doniczek ze sztucznymi kwiatami.

– Wchodzimy do środka? – zapytała.

– Wystarczy, że wejdziemy na tę drewnianą galerię – rzucił mężczyzna. – Wtedy nikt nas nie zobaczy, a my sobie doskonale poradzimy.

– Ale schody muszą znajdować się w środku. Wychodzi się na nią z wnętrza mieszkań.

Przeszli kilka kroków, po czym się zatrzymali. Mężczyzna ponownie zerknął w stronę balkonu, który przykuł jego uwagę już wcześniej. Jednak teraz, w blasku rozproszonego światła, znajdująca się na nim dekoracja nabrała wyrazistszych kształtów.

Ludzkich. Makabrycznych i przerażających. Mężczyźnie momentalnie opadła ochota na seks. A tym bardziej na pizzę.

6

Podejrzenie było zbyt mocne, by czekać z jego potwierdzeniem na badanie kryminalistyków lub sekcję zwłok. Stanowiłoby to czystą stratę czasu. Choć oczywiście Deryło właśnie lekceważył wszelkie procedury.

Wbrew protestom technik kryminalistyki ponownie kucnął przy zwłokach i chwycił je za nogę. Przeciągnął dłonią po skórze powyżej kostki. Widniały na niej dwa podłużne paski, czarne i równoległe do siebie. Nie były to jednak rany. Znajdowały się na nieuszkodzonym fragmencie ciała, który sprawiał wrażenie aż przesadnie czystego.

– Co robisz? – Daria Wilk stanęła za plecami komisarza. Była przyzwyczajona do jego uporu i wiedziała, że kłócąc się z nim, niczego nie zmieni. – Co zobaczyłeś?

– Spójrz.

Deryło wyciągnął dłoń i wyprostował palec wskazujący. Powiódł nim tuż ponad ciałem.

– Tatuaż?

– Dwie kreski? – Parsknął. – Nie byłoby to zbyt wyrafinowane. Choć nic mnie nie zdziwi.

– Wygląda, jakby zrobiono go całkiem niedawno, skóra jest wygolona i oczyszczona.

– Właśnie. I to mi kompletnie nie pasuje.

Mimo wszechobecnych śladów pleśni, grzyba i postępującego rozkładu, a także licznych płytszych lub głębszych ran, znak natychmiast rzucał się w oczy. Rzucała się w nie również wydepilowana, pozbawiona włosków skóra.

– Przypomina niektóre symbole więzienne – mruknęła kryminalistyk. – Choć nie pamiętam, by w tym miejscu miały jakieś szczególne przesłanie. Ej!

Kobieta aż się skrzywiła, gdy komisarz ponownie chwycił denata za nogę. Ostrożnie ją uniósł i nieco obrócił. Starał się spojrzeć pod światło. Miał pewne podejrzenie. Wszystko pasowało mu do siebie jak ulał.

– Przepraszam – mruknął. – Zapamiętałem, jak leżała, i odłożę ją dokładnie na miejsce, w porządku? Słowo daję.

Mimo że mówił lekko kpiącym głosem, jego twarz pozostawała napięta, a spojrzenie skoncentrowane. Zagryzł wargę, po czym przechylił się, by Wilk mogła oświetlić fragment ciała latarką. Dwie kreski miały specyficzny lśniący odcień czerni.

– Gdyby ten tatuaż był świeży, widać byłoby rumień – stwierdził.

– Chyba że wykonano go po śmierci.

Czyjś głęboki, niski głos wybrzmiał tuż za jego plecami. Deryło gwałtownie się odwrócił.

– Przepraszam, panie komisarzu.

Wysoki, szczupły mężczyzna w ciemnym płaszczu oraz czarnej, staromodnej fedorze lekko uchylił jej rondo. Jego blada twarz w sztucznym świetle wydawała się niemal biała, tak samo biała jak twarz trupa. Bystre spojrzenie zlustrowało komisarza, po czym skierowało się ku zwłokom. Deryło zdziwił się, że nieznajomy zjawił się za jego plecami całkowicie bezgłośnie.

– Wbrew pozorom wykonywanie tatuaży po śmierci ma sens – kontynuował mężczyzna. – Ze względu na właściwości krwi, stężenie pośmiertne, a nawet rozkład tkanek, w pewnych warunkach mogą utrzymać się na skórze dłużej niż tatuaże wykonane za życia. Poza tym niektóre tusze mają właściwości konserwujące. Dochodzi jeszcze kwestia sakralna, mistyczna i… Przepraszam…

Nieznajomy się wyprostował i delikatnie się skłonił.

– Honoriusz Mond – wypowiedział powoli, jakby sycąc się wrażeniem, jakie wywoływały jego imię oraz nazwisko.

– Mortalista! – Kryminalistyk była wyraźnie podekscytowana. Uśmiechnęła się i również się przedstawiła.

Deryło pozostał zdecydowanie bardziej zdystansowany. Powoli się podniósł, po czym obrzucił Monda bacznym spojrzeniem. Cicho mruknął.

– Mieliśmy się spotkać dzisiaj po moim przyjeździe do Lublina – ciągnął założyciel słynnej katedry mortalistyki. – Postanowiłem nie odciągać pana od obowiązków. Ale jednocześnie nie mogłem odmówić sobie przyjemności spotkania. Pańscy ludzie są bardzo uczynni i skierowali mnie właśnie tutaj.

– Ach tak.

W tym krótkim „ach tak” Deryło zawarł mieszaninę emocji – niezadowolenia, że ktoś mu przerywał, zaciekawienia, a także pobudzenia zawsze towarzyszącego nowym sprawom.

– Jest pan wyjątkowym specjalistą…

– I wzajemnie. – Mond ponownie się ukłonił. – Czy mogę?

Ku wściekłości Deryły, zerknął nie na niego, lecz na kryminalistyk. Niemal równocześnie, nie czekając na pozwolenie, zrobił krok ku zwłokom. Spojrzał na nie, lekko mrużąc oczy.

– Tatuaż wykonany po śmierci zostawia widoczne ślady igły – odezwał się po chwili. Poślinił palec, po czym potarł nim skórę denata. – Widzicie, ślad się rozmywa. To zwykły marker.

– Świetnie – parsknął Deryło. Mimo to w kąciku jego ust pojawił się delikatny uśmiech. – Co z tego? Mamy dwie kreski…

– Przecież zinterpretował je pan tak samo jak ja.

Mond ponownie stanął i podparł się na laseczce, którą musiał mieć wcześniej ukrytą gdzieś w połach płaszcza.

„Co za dziwak” – pomyślał komisarz, lecz ugryzł się w język, by nie powiedzieć tego na głos. „Odklejony fantasta. Jak ci nastoletni fani gothic metalu, czy jak im tam”. Spojrzał jednak na Honoriusza, po czym kiwnął głową.

– Morderca oznaczył go jako drugą ofiarę – stwierdził ponuro. – Prawda?

Mond nie musiał mówić nic więcej.

7

W dyżurce panowało pobudzenie. Dzień kończył się paskudnie. Dwa potencjalne zabójstwa zgłoszone w przeciągu kilku godzin zapowiadały paskudną noc. I chociaż technicznie informacje o wypadkach i morderstwach niewiele się różniły, te ostatnie wprowadzały dodatkowe zdenerwowanie. Mogło dojść do paru tragicznych wydarzeń drogowych, lecz te nigdy nie wywierały takiego efektu jak zabójstwo. Tym bardziej że dyżurni mieli swoich znajomych – w służbach ratunkowych, wśród kryminalistyków, a przede wszystkim wśród policjantów.

Do centrali docierały coraz to nowe informacje, choć w znacznej części jeszcze niepotwierdzone. Prawdę mówiąc, plotka goniła plotkę, a głuchy telefon rozdzwonił się w najlepsze.

– Dwa trupy upozowane na Chrystusa…

Andrzej Lipski pokręcił głową. Upił łyk kawy, mimo że nie potrzebował dodatkowego rozbudzenia. Prócz niego w pokoju socjalnym znajdowały się jeszcze dwie osoby – Dagmara Michota i Tania Rublow. Ta ostatnia pracowała jako tłumaczka zgłoszeń w języku ukraińskim, których w ostatnim czasie było bardzo wiele – w niektóre dni stanowiły niemal połowę ogółu.

Praca w dyżurce pozwalała na kilka przerw dla zaczerpnięcia oddechu, o ile co najmniej dwóch operatorów pozostawało na stanowiskach. W tym momencie obsada była pełna, więc trójka znajdująca się w pomieszczeniu socjalnym mogła się chwilę zrelaksować.

– Podobno ofiary to młodzi chłopcy – stwierdziła Michota. – Jak myślicie, to seryjny morderca? Pedofil?

– Zawsze mnie zastanawiało jedno. – Lipski zawiesił głos i upił kolejny łyk mocnej jak diabli kawy. – W PRL-u mieliśmy kilku seryjnych morderców. Wszystkie te bestie, kaci i wampiry… Właściwie w ciągu dwudziestu lat złapano i dano w czachę parunastu takim zwyrodnialcom.

– I co z tego? – Michota łypnęła na niego z ukosa.

– Że odkąd nastała wspaniała III RP, skończyły się czasy El Dorado dla najsłynniejszych seryjnych morderców…

– Albo ich wykrywalności – wtrąciła Tania. – Wychodzi na to samo, choć przesłanki są całkowicie inne.

Jej doskonały polski zawsze intrygował Lipskiego. Tania była ładną, zgrabną kobietą o burzy rudych włosów oraz długich nogach. Było w niej jednak coś bardzo onieśmielającego. Poza tym wbrew namowom kolegów Rublow nigdy nie udała się z nimi na żaden wypad do baru lub restauracji. Robiła swoje, czekała na koniec warty i niemal pędem rzucała się do domu. Wszelkie pytania o życie prywatne zbywała milczeniem. Mówiono, że ponoć ma narzeczonego, który walczy na froncie, i każdą wolną chwilę spędzają na rozmowach. Inni twierdzili, że jej partner jest Ukraińcem w wieku poborowym, który ukrywa się w Polsce. Lipski wychodził z założenia, że skoro ani jedna, ani druga informacja jest niepotwierdzona, równie dobrze Tania może być samotna. Właściwie niedomówienia jedynie pobudzały jego wyobraźnię.

– Ponoć w tym momencie w Polsce grasuje trzech seryjnych morderców – stwierdził. – Tak utrzymują statystycy i psycholodzy śledczy.

– A jeden z nich właśnie się objawił?

– Podejrzewam, że trudno jest się ukrzyżować samemu. Poza tym, jak to określają prawnicy: „wspólnie i w porozumieniu” z drugą osobą krzyżującą się parę kilometrów dalej.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

POSŁOWIE

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

DZIEŃ PIERWSZY

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

POSŁOWIE

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści

Dedykacja

Epigraf