Kraina wiecznego zimna. Wyścig do poznania tajemnic ukrytych w lodach Antarktydy - Gillen D'Arcy Wood - ebook

Kraina wiecznego zimna. Wyścig do poznania tajemnic ukrytych w lodach Antarktydy ebook

Gillen D'Arcy Wood

4,0

Opis

Porywająca historia Białego Kontynentu, od wielkich odkryć XIX wieku po współczesne przełomy naukowe.

Antarktyda, lodowe królestwo okalające biegun południowy, zajmuje ważne miejsce w ludzkiej wyobraźni. Przez wieki kusiła odkrywców, jednak jej surowy klimat i trudno dostępne wybrzeża długo odpierały ataki ludzi. Kraina wiecznego zimna opowiada historię pionierskich wypraw i zaciętej rywalizacji między francuską, amerykańską i brytyjską ekspedycją, by zdobyć i zbadać tę mroźną pustynię.

Dziś Antarktyda stawia nam nowe wyzwania. Naukowcy szukają ukrytych w lodzie i na dnie morskim śladów przeszłości oraz monitorują wpływ globalnego ocieplenia na polarną czapę lodową, grożącą zatopieniem miast położonych na wybrzeżach całego świata. Gillen D’Arcy Wood przedstawia rolę Antarktydy w tektonicznych dziejach Ziemi, zmianach klimatycznych i ewolucji gatunków, przeplatając doświadczenia współczesnych odkrywców z dramatycznymi historiami odkryć wiktoriańskich prekursorów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (17 ocen)
7
4
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana książka. Nie mogłem wręcz oderwać się od lektury. Przeplatanie rozdziałów dotyczących pionierskich wypraw, mających na celu dotarcie do bieguna południowego z rozdziałami przedstawiającymi obecny stan wiedzy na temat biegunów, ziemskiego magnetyzmu, meteorologii itp. sprawia, że książka wciąga i nie pozwala oderwać się od lektury, zaciekawia i intryguje. Warto przeczytać.
10
pantotoro

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa lektura, łącząca historię odkryć z ekologią, geologią i ukazująca, że życie na planecie Ziemia to system!
00
aredhela

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobre połączenie historii z nauką, czyta się jak powieść przygodową :)
00

Popularność




© Co­py­ri­ght by Co­per­ni­cus Cen­ter Press, 2022 Co­py­ri­ght © 2020 by Prin­ce­ton Uni­ver­si­ty Press All ri­ghts re­se­rved
Ty­tuł ory­gi­nal­nyLand of won­dro­us cold.The race to di­sco­ver An­tarc­ti­ca and unlock the se­crets of its ice
Text and Jac­ket De­sign:Pa­me­la Schnit­ter
Jac­ket art:The Ere­bus and Ter­ror aga­inst the Ross Ice Shelf in the Ross Sea (de­ta­il),from Ja­mes Clark Ross, A Voy­age of Di­sco­ve­ry, 1847
Re­dak­cja języ­ko­wa i ko­rek­taDa­riusz Nie­zgo­da
Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne na pod­sta­wie ory­gi­na­łuSzy­mon Drob­niak
SkładME­LES-DE­SIGN
ISBN 978-83-78866-34-3
Wy­da­nie I
Kra­ków 2022
Co­per­ni­cus Cen­ter Press Sp. z o.o. pl. Szcze­pa­ński 8, 31-011 Kra­ków tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467 e-mail: mar­ke­[email protected] Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: http://ccpress.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Wstęp

Na­sza gla­cjal­na Zie­mia

Ka­żde­go roku An­tark­ty­dę od­wie­dza czter­dzie­ści ty­si­ęcy tu­ry­stów. Ko­lej­ne mi­lio­ny osób obej­rza­ły przy­rod­ni­cze fil­my do­ku­men­tal­ne o za­mar­z­ni­ętym kon­ty­nen­cie i jego cha­ry­zma­tycz­nych miesz­ka­ńcach: pin­gwi­nach, fo­kach i wie­lo­ry­bach przy­by­wa­jących do swo­ich ulu­bio­nych że­ro­wisk. W ka­żde po­łu­dnio­we lato – od grud­nia do lu­te­go – na An­tark­ty­dę do­cie­ra­ją set­ki na­ukow­ców uzbro­jo­nych w gran­ty ba­daw­cze. Po­nad osiem­dzie­si­ąt sta­cji ba­daw­czych, do­stęp­nych dro­gą mor­ską i lądo­wą, jest roz­sia­nych po kon­ty­nen­cie o roz­mia­rach Sta­nów Zjed­no­czo­nych i Mek­sy­ku ra­zem wzi­ętych. Te sta­cje po­zwa­la­ją pro­wa­dzić wszel­kie­go ro­dza­ju ba­da­nia na­uko­we: od po­lar­nej geo­lo­gii i gla­cjo­lo­gii po mi­kro­bio­lo­gię mor­ską i pa­le­okli­ma­to­lo­gię. An­tark­ty­da po­ło­żo­na jest da­le­ko od wszel­kich osad ludz­kich, ale nie od ludz­kiej świa­do­mo­ści i dążeń.

Mimo tego za­in­te­re­so­wa­nia An­tark­ty­dą w ostat­nich la­tach wci­ąż po­wszech­ne są mity i błęd­ne wy­obra­że­nia na jej te­mat. Wie­le lu­dzi przyj­mu­je na przy­kład, że Ter­ra Au­stra­lis In­co­gni­ta zo­sta­ła od­kry­ta w pierw­szych la­tach XX wie­ku, pod­czas tak zwa­nej ery he­ro­icz­nej eks­plo­ra­cji po­lar­nej, wraz z eks­pe­dy­cją bry­tyj­skie­go En­du­ran­ce oraz tra­gicz­ną śmier­cią ka­pi­ta­na Ro­ber­ta Scot­ta i jego za­ło­gi pod­czas po­wro­tu z wy­pra­wy na bie­gun po­łu­dnio­wy, po prze­gra­nym wy­ści­gu z Ro­al­dem Amund­se­nem. Jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści od­kry­cie An­tark­ty­dy do­ko­na­ło się sie­dem­dzie­si­ąt lat wcze­śniej, wraz z wy­ści­giem do bie­gu­na pro­wa­dzo­nym przez trzy na­ro­dy, za­po­cząt­ko­wa­nym w pierw­szych la­tach pa­no­wa­nia kró­lo­wej Wik­to­rii. Ni­niej­sza ksi­ążka opo­wia­da hi­sto­rię tych za­po­mnia­nych XIX-wiecz­nych wy­praw oraz bez­kre­sne­go kró­le­stwa lodu, któ­re nie­mal po­chło­nęło je w ca­ło­ści.

Kra­ina wiecz­ne­go zim­na na­wi­ązu­je ta­kże do na­sze­go dzi­siej­sze­go nie­po­ko­ju zwi­ąza­ne­go z glo­bal­nym ocie­ple­niem i top­nie­niem lo­dow­co­wych obrze­ży An­tark­ty­dy. Przed­sta­wie­nie dłu­giej hi­sto­rii an­tark­tycz­ne­go kli­ma­tu wy­ma­ga prze­pla­ta­nia ze sobą wie­lu do­pe­łnia­jących się ram cza­so­wych. Kie­dy po­lar­ni od­kryw­cy epo­ki wik­to­ria­ńskiej spo­tka­li się na da­le­ko wy­su­ni­ętych sze­ro­ko­ściach po­łu­dnio­wych w la­tach 1840–1841, od­kry­li gó­rzy­stą kra­inę lodu, któ­ra wy­da­wa­ła się bez­kre­sną prze­strze­nią, nie­tkni­ętą upły­wem cza­su. Po­nad wiek pó­źniej ich na­uko­wi spad­ko­bier­cy, prze­szu­ku­jący te same wy­brze­ża An­tark­ty­dy pod egi­dą mi­ędzy­na­ro­do­we­go Pro­gra­mu Wier­ceń Oce­anicz­nych, usta­li­li wresz­cie po­cho­dze­nie obej­mu­jącej cały kon­ty­nent po­kry­wy lo­do­wej i po­wi­ąza­li je z dra­stycz­ną zmia­ną kli­ma­tu, któ­ra przy­czy­ni­ła się do ukszta­łto­wa­nia wspó­łcze­snej Zie­mi mi­lio­ny lat temu. To prze­ło­mo­we ba­da­nie głębin mor­skich w ostat­nich la­tach XX wie­ku po­ka­za­ło, jak nie­zwy­kłe ochło­dze­nie An­tark­ty­dy po­mo­gło na nowo usta­wić glo­bal­ny ter­mo­stat, ochła­dza­jąc pla­ne­tę w spo­sób sprzy­ja­jący ludz­kim wy­ma­ga­niom.

Prze­nie­sie­my się te­raz do te­ra­źniej­szo­ści, w któ­rej uwa­ga świa­ta sku­pio­na jest na mo­żli­wym od­wró­ce­niu tego wiel­kie­go an­tark­tycz­ne­go zlo­do­wa­ce­nia. Obec­nie po­ten­cjal­ne pod­nie­sie­nie się po­zio­mu mórz o dwie­ście stóp (sze­śćdzie­si­ąt me­trów) unie­mo­żli­wia gó­ru­jąca nad An­tark­ty­dą po­kry­wa lo­do­wa. Gdy­by choć nie­wiel­ka część tego lo­do­we­go im­pe­rium stop­nia­ła, wiel­kie mia­sta por­to­we na­sze­go no­wo­cze­sne­go świa­ta za­to­nęły­by pod wzbie­ra­jący­mi fa­la­mi. Już te­raz mi­lio­ny lu­dzi za­miesz­ku­jących wy­spy i wy­brze­ża są bez­po­śred­nio za­gro­żo­ne przez pod­no­szące się mo­rza. Jako że An­tark­ty­da jesz­cze raz oka­zu­je się klu­czo­wym gra­czem w ludz­kiej hi­sto­rii, ta ksi­ążka opo­wia­da całą hi­sto­rię na­sze­go kli­ma­tycz­ne­go zwi­ąz­ku z Bia­łym Kon­ty­nen­tem – w prze­szło­ści, te­raz i w przy­szło­ści.

W stycz­niu 2017 roku uda­łem się na An­tark­ty­dę w ten sam spo­sób co jej XIX-wiecz­ni od­kryw­cy – stat­kiem. Do­ra­sta­łem na pó­łku­li po­łu­dnio­wej, w umiar­ko­wa­nym kli­ma­cie, na wy­brze­żu, gdzie daw­no temu an­tark­tycz­ny i au­stra­lij­ski kon­ty­nent łączy­ły się ze sobą, ale jak wi­ęk­szo­ść Au­stra­lij­czy­ków, zo­sta­łem wy­cho­wa­ny do spo­gląda­nia ra­czej w kie­run­ku pó­łnoc­nym. Do­pie­ro po­nad de­ka­dę pó­źniej, kie­dy miesz­ka­łem już w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i zaj­mo­wa­łem się pi­sa­niem o śro­do­wi­sku, moje my­śli podąży­ły w stro­nę eks­plo­ra­cji re­gio­nów po­łu­dnio­wych i po­lar­nej stre­fy kli­ma­tycz­nej. Kie­dy, po­dob­nie jak wik­to­ria­ńscy od­kryw­cy, na­po­tka­łem ogrom­ny pak lo­do­wy u wy­brze­ży Pó­łwy­spu An­tark­tycz­ne­go, po­strze­ga­łem tę nie­zmie­rzo­ną, bia­łą rów­ni­nę jako coś ca­łko­wi­cie ob­ce­go, coś, co nie może w ża­den spo­sób mie­ścić się w ob­sza­rze ludz­kich za­in­te­re­so­wań.

Dla mnie, jako pi­sa­rza, naj­po­sęp­niej­szym wy­zwa­niem lo­do­wych wy­brze­ży An­tark­ty­dy i po­kry­tych śnie­giem grzbie­tów gór­skich roz­ci­ąga­jących się za nimi była ich nie­ludz­ka pust­ka. Po­dob­nie jak pod­ró­żni­cy w epo­ce wik­to­ria­ńskiej by­łem przez wi­ęk­szo­ść cza­su uwi­ęzio­ny na stat­ku, po­nie­waż na nie­ko­ńczącym się wy­brze­żu obu­do­wa­nym gład­ki­mi, lo­do­wy­mi kli­fa­mi nie było miej­sca, w któ­rym mo­żna by­ło­by wy­jść na ląd. Kie­dy dzień po dniu spo­gląda­łem z ob­lo­dzo­ne­go po­kła­du na czy­sty, nie­zmien­ny wi­dok, me­ta­fo­ra pu­stej, bia­łej kart­ki na­rzu­ca­ła mi się w spo­sób aż na­zbyt oczy­wi­sty, choć nie mniej przez to unie­ru­cha­mia­jący. Na szczęście, pod­czas na­sze­go ostat­nie­go dnia na An­tark­ty­dzie, w po­bli­żu ska­li­ste­go przy­ląd­ka na pó­łnoc­nych kra­ńcach Mo­rza Ros­sa, ja i moi to­wa­rzy­sze do­świad­czy­li­śmy cze­goś, o czym war­to było opo­wia­dać po po­wro­cie.

Przy­lądek Ada­re’a, u stóp Gór Ad­mi­ra­li­cji, jest za­zwy­czaj bu­rzo­wą stre­fą po­kry­tą nie­bez­piecz­nym lo­dem. To tu­taj ka­pi­tan Ja­mes Ross wraz z za­ło­ga­mi bry­tyj­skich stat­ków od­kryw­czych Ere­bus i Ter­ror, że­glu­jących na po­łud­nie z Ta­sma­nii w stycz­niu 1841 roku, onie­miał, po­dzi­wia­jąc An­tark­ty­dę po raz pierw­szy. Jed­nak pod­czas gdy on mu­siał za­cho­wać ostro­żny dy­stans od sma­ga­nych fa­la­mi kli­fów, to w mo­men­cie na­szej wi­zy­ty za­to­ka była za­chęca­jąco nie­bie­ska i spo­koj­na. Na pla­ży, będącej na An­tark­ty­dzie rzad­ko­ścią, cze­ka­ła na nas naj­wi­ęk­sza na świe­cie ko­lo­nia pin­gwi­nów bia­ło­okich, któ­rych fo­to­ge­nicz­ne pi­sklęta pie­rzy­ły się w ocze­ki­wa­niu na swój pły­wac­ki de­biut. Nie­opo­dal pla­ży stał sza­łas od­kryw­ców z po­cząt­ków ery he­ro­icz­nej, z lat 1898–1899, kie­dy to Nor­weg Car­sten Borch­gre­vink w imie­niu Im­pe­rium Bry­tyj­skie­go wy­lądo­wał tu ze swo­ją za­ło­gą i miał jako pierw­szy spędzić zimę na An­tark­ty­dzie. Ci pio­nier­scy po­lar­ni pod­ró­żni­cy osi­ągnęli swój cel, ale cier­pie­li przez cały po­byt, a nie­kie­dy wręcz za­czy­na­li się bun­to­wać. Na­uko­wiec, któ­ry był człon­kiem wy­pra­wy, zma­rł i zo­stał po­cho­wa­ny wśród pin­gwi­nów.

Jak­by ta hi­sto­ria nie była jesz­cze wy­star­cza­jąco wci­ąga­jąca dla wspó­łcze­sne­go an­tark­tycz­ne­go tu­ry­sty, na pó­łnoc­nym kra­ńcu za­to­ki wzno­si­ły się w ca­łej nie­wy­sło­wio­nej oka­za­ło­ści po­prze­ci­na­ne lo­dow­ca­mi Góry Ad­mi­ra­li­cji. Co wi­ęcej, mie­li­śmy też do dys­po­zy­cji he­li­kop­te­ry, któ­re po­zwa­la­ły nam je od­kryć. Kie­dy le­cie­li­śmy wzdłuż do­li­ny lo­dow­co­wej, uno­sząc się tuż nad rze­ką lodu, fi­zycz­ne roz­mia­ry za­mar­z­ni­ęte­go kon­ty­nen­tu sta­ły się dla mnie na­ma­cal­nie rze­czy­wi­ste. Je­śli w jed­nej do­li­nie tego kon­ty­nen­tu, prze­wy­ższa­jące­go swo­ją po­wierzch­nią Sta­ny Zjed­no­czo­ne, było tyle lodu, to mo­żna by przed­sta­wić so­bie An­tark­ty­dę jako re­zer­wu­ar 70 pro­cent słod­kiej wody na Zie­mi, za­mkni­ętej za­rów­no w tych lo­dow­cach, jak i w ty­si­ącach mil we­wnątrz lądu, na nie­ko­ńczących się, przy­po­mi­na­jących wy­dmy rów­ni­nach.

Sto­jąc po­now­nie na po­kła­dzie stat­ku, ob­ser­wo­wa­łem he­li­kop­ter po­wra­ca­jący w stro­nę po­ło­żo­nych na po­łud­niu gór i by­łem pe­wien, że za chwi­lę zo­ba­czę, jak pi­lot wzno­si ma­szy­nę, by unik­nąć zde­rze­nia z kli­fem. Jed­nak he­li­kop­ter znik­nął z pola wi­dze­nia, na dłu­go za­nim mo­głem do­strzec ma­newr. W tej wła­śnie chwi­li po­czu­łem na nowo po­kre­wie­ństwo z wik­to­ria­ński­mi pod­ró­żni­ka­mi, któ­rzy byli po­dob­nie oszo­ło­mie­ni su­chym i czy­stym po­wie­trzem Ter­ra Au­stra­lis, spra­wia­jącym, że przed­mio­ty wy­da­ją nam się znaj­do­wać dużo bli­żej, niż są w rze­czy­wi­sto­ści. Ten epic­ki roz­mach An­tark­ty­dy, któ­ry stał się praw­dzi­wym ob­ja­wie­niem pod­czas mo­je­go po­by­tu, wy­da­wał się te­raz nie­co mniej abs­trak­cyj­ny.

Dla na­szej uwi­ęzio­nej na stat­ku gru­py dzień na lądzie Przy­ląd­ka Ada­re’a był ni­czym dar nie­bios. Pin­gwi­ny, lo­dow­ce i sza­łas od­kryw­ców da­wa­ły mnó­stwo oka­zji do zdjęć, na­to­miast loty he­li­kop­te­rem zna­ko­mi­cie nada­wa­ły się na In­sta­gra­ma. Na zwie­ńcze­nie dnia mło­da para, któ­ra po­zna­ła się na stat­ku, wzi­ęła ślub na pla­ży: udzie­lił go im nasz le­karz, a świad­kiem ce­re­mo­nii był za­stęp pin­gwi­nów ubra­ny w swo­je na­tu­ral­ne fra­ki. Z punk­tu wi­dze­nia pi­sa­rza naj­wa­żniej­sze jed­nak było to, że Przy­lądek Ada­re’a do­mknął zna­czącą prze­wod­nią me­ta­fo­rę mo­jej ksi­ążki o An­tark­ty­dzie. Ty­go­dnie spędzo­ne na omi­ja­niu paku lo­do­we­go i bia­łych, sku­tych lo­dem kli­fów mia­ły sym­bo­li­zo­wać moją opo­wie­ść o daw­nej hi­sto­rii an­tark­tycz­ne­go lodu, pod­czas gdy bo­ga­ty w wy­da­rze­nia dzień na pla­ży na Przy­ląd­ku Ada­re’a re­pre­zen­to­wał przy­go­do­wą nar­ra­cję o pierw­szych od­kryw­cach, uka­za­ną w ludz­kiej ska­li, któ­rą prze­pla­tam sta­le z hi­sto­rią gla­cjo­lo­gicz­ną.

*

Wik­to­ria­ńskim od­kryw­com, po­dob­nie jak za­stępom pó­źniej­szych tu­ry­stów, An­tark­ty­da jawi się jako dzie­wi­cza i nie­zmien­na. Jed­nak jej ci­ągnące się mi­la­mi lo­dow­ce je­dy­nie uda­ją nie­ru­cho­my punkt w ob­ra­ca­jącym się świe­cie. One pły­ną, tak jak fa­lo­wa­ły i pły­nęły przez mi­lio­ny lat, prze­kszta­łca­jąc ziem­ski kli­mat i bios­fe­rę pod­czas tego prze­pły­wu. Dzi­siaj nie­któ­re części An­tark­ty­dy są naj­szyb­ciej ocie­pla­jący­mi się re­gio­na­mi na Zie­mi. Jed­nak je­śli An­tark­ty­da nie jest nie­zmien­nym ide­ałem, ja­kim może się wy­da­wać na­iw­ne­mu tu­ry­ście, to jak bar­dzo zmie­ni­ła się w cza­sie? I kie­dy?

Pi­ęćdzie­si­ąt czte­ry mi­lio­ny lat temu – od kie­dy me­te­oryt na­gle po­ło­żył kres upal­ne­mu okre­so­wi kre­dy z jej „wiel­ki­mi jasz­czu­ra­mi” – roz­po­częła się wcze­sna epo­ka eoce­nu, czas naj­dłu­żej utrzy­mu­jące­go się cie­pła w hi­sto­rii na­szej pla­ne­ty, któ­ry trwał sze­ść mi­lio­nów lat – tak zwa­na Zie­mia cie­plar­nia­na, czy też, uży­wa­jąc ofi­cjal­nych ter­mi­nów, opti­mum kli­ma­tycz­ne wcze­sne­go eoce­nu. W cza­sach Zie­mi cie­plar­nia­nej na wy­brze­żu An­tark­ty­dy ro­sły ró­żno­rod­ne lasy cie­pło­lub­nych palm i kwit­nących, wiecz­nie zie­lo­nych ro­ślin, przy­po­mi­na­jące ro­ślin­no­ść dzi­siej­szej No­wej Gwi­nei. Da­lej, w głębi lądu, na wy­ższych wznie­sie­niach, roz­po­ście­rał się bal­da­chim lasu desz­czo­we­go i za­la­ne sło­ńcem po­la­ny gęsto po­ro­śni­ęte pa­pro­cia­mi. Mimo iż An­tark­ty­da była wte­dy po­ło­żo­na w po­bli­żu swo­jej obec­nej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej, mo­gła na­dal utrzy­my­wać swo­ją cie­pło­lub­ną ro­ślin­no­ść przez pi­ęćdzie­si­ąt dni po­lar­nej ciem­no­ści ka­żde­go roku. Wy­so­ki po­ziom dwu­tlen­ku węgla w at­mos­fe­rze i ła­god­ne tem­pe­ra­tu­ry w zi­mie utrzy­my­wa­ły le­śny eko­sys­tem przy ży­ciu przez nie­ko­ńczącą się noc. Ża­den kra­jo­braz nie mó­głby być bar­dziej od­mien­ny od zna­nej nam dzi­siaj An­tark­ty­dy – pu­styn­nej, za­mar­z­ni­ętej i sma­ga­nej wia­tra­mi za­mra­żar­ki kon­ty­nen­tal­nych roz­mia­rów.

Mi­sja ko­smicz­na Apol­lo 17 z 1972 roku jako pierw­sza udo­ku­men­to­wa­ła tra­sę mi­ędzy Zie­mią i Ksi­ęży­cem, co dało nam do­kład­ny ob­raz wspó­łcze­snej, po­kry­tej lo­dem An­tark­ty­dy. Jed­no sym­bo­licz­ne zdjęcie, wy­ko­na­ne z od­le­gło­ści osiem­na­stu ty­si­ęcy mil od Zie­mi, pod­kre­śla do­mi­na­cję po­łu­dnio­wej cza­py lo­do­wej w ak­tu­al­nej geo­gra­fii na­szej pla­ne­ty. Nasz świat jest lo­dow­co­wy, obej­mu­je je­dy­nie wąski pas tro­pi­ków, pod­czas gdy wy­ższe sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­ne i wznie­sie­nia są sku­te lo­dem (po­wo­dem, dla któ­re­go prze­ci­ęt­ne glo­bal­ne tem­pe­ra­tu­ry nie od­zwier­cie­dla­ją wa­run­ków chłod­ni, jest fakt, że obec­nie mo­że­my się cie­szyć krót­kim okre­sem in­ter­gla­cjal­nym, spo­wo­do­wa­nym prze­bie­giem or­bi­ty Zie­mi wo­kół Sło­ńca). Zdjęcie z Apol­la, jed­no z naj­częściej po­wie­la­nych w hi­sto­rii, sta­ło się zna­ne jako „Blue Mar­ble”, nie­bie­ska kul­ka. Jed­nak z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi bia­ły­mi za­sło­na­mi roz­ci­ągni­ęty­mi na bie­gu­nach, na­zwa „Zie­mia Lo­dow­co­wa” by­ła­by rów­nie od­po­wied­nia.

Zlo­do­wa­ce­nie An­tark­ty­dy ode­gra­ło de­cy­du­jącą rolę w two­rze­niu się tej nie­bie­skiej kul­ki: na­szej wspó­łcze­snej, za­miesz­ka­łej przez lu­dzi pla­ne­ty. Po­cząw­szy od lat sie­dem­dzie­si­ątych XX wie­ku rdze­nie osa­do­we po­zy­ski­wa­ne z od­wier­tów w dnie Oce­anu Po­łu­dnio­we­go uka­zy­wa­ły dłu­gą hi­sto­rię kli­ma­tu Bia­łe­go Kon­ty­nen­tu, w szcze­gól­no­ści jego kry­tycz­ną trans­for­ma­cję z cie­plar­ni w za­mra­żar­kę. Naj­pierw, w środ­ko­wym eoce­nie, Au­stra­lia wy­pu­ści­ła An­tark­ty­dę ze swo­ich ob­jęć i od­pły­nęła na pó­łnoc, co do­pro­wa­dzi­ło do utwo­rze­nia zim­ne­go, opa­su­jące­go pla­ne­tę oce­anu na po­łud­niu. Pó­źniej, trzy­dzie­ści czte­ry mi­lio­ny lat temu, ko­niec eoce­nu zo­stał na­zna­czo­ny naj­bar­dziej dra­stycz­ną zmia­ną kli­ma­tu na Zie­mi od cza­sów aste­ro­idy, któ­ra za­ko­ńczy­ła ży­cie di­no­zau­rów. Wy­rwa­na z cie­płych ob­jęć swo­ich daw­nych gon­dwa­ńskich sąsia­dów An­tark­ty­da stop­nio­wo prze­kszta­łca­ła się z wil­got­nej kra­iny la­sów, ba­gien i plaż, za­miesz­ki­wa­nej przez eg­zo­tycz­ne stwo­rze­nia, w za­mar­z­ni­ętą gór­ską twier­dzę, nie­mal po­zba­wio­ną ziem­skie­go ży­cia. Jed­no­cze­śnie zmniej­szy­ła się wte­dy ak­tyw­no­ść wul­ka­nów, co ob­ni­ży­ło po­ziom CO2 w at­mos­fe­rze, ochła­dza­jąc pla­ne­tę o ko­lej­ne 5°C i wi­ęcej.

Ten nie­ty­po­wy spa­dek tem­pe­ra­tu­ry, po­łączo­ny z dy­na­micz­ną siłą no­we­go, ota­cza­jące­go bie­gun Oce­anu Po­łu­dnio­we­go, zmie­nił zu­pe­łnie ter­micz­ny cha­rak­ter świa­ta. Obej­mu­jące już cały świat su­per­o­chło­dze­nie znisz­czy­ło ży­cie ro­ślin­ne i zwie­rzęce na ca­łej pla­ne­cie. Wszędzie, od za­chod­niej Eu­ro­py po ste­py Azji, gęste lasy ustępo­wa­ły tra­wia­stym rów­ni­nom, do­pro­wa­dza­jąc do wy­gi­ni­ęcia ca­łej dzi­wacz­nej me­na­że­rii ssa­ków. Po­klat­ko­we fil­my na­gra­ne z ko­smo­su po­ka­za­ły­by, jak cza­pa lo­do­wa roz­sze­rza się od po­je­dyn­czych pla­mek bie­li do roz­mia­rów wiel­kiej, lo­do­wej dło­ni ści­ska­jącej cały świat. To prze­jście z cie­plar­nia­nych wa­run­ków eoce­nu do lo­dow­co­we­go oli­go­ce­nu było bru­tal­nie na­głe, a po­nad po­ło­wa tego spad­ku tem­pe­ra­tu­ry na­stąpi­ła w ci­ągu za­le­d­wie pi­ęćdzie­si­ęciu ty­si­ęcy lat. Dla pla­ne­ty li­czącej so­bie czte­ry i pół mi­liar­da lat było to tak, jak­by prze­bu­dzić się w prze­si­ąk­ni­ętej po­tem po­ście­li jed­ne­go po­ran­ka, by na­stęp­nie drżeć z zim­na pod ko­cem ko­lej­nej nocy. To szo­ku­jące po­gar­sza­nie się kli­ma­tu Zie­mi ozna­cza­ło wy­gi­ni­ęcie wie­lu cie­pło­lub­nych stwo­rzeń i otwo­rzy­ło drzwi no­we­mu za­stępo­wi od­por­nych na zim­no ga­tun­ków: po­przed­ni­ków nas, lu­dzi.

Pod­czas zmia­ny kli­ma­tycz­nej dra­ma­tycz­nie skur­czy­ło się całe te­ry­to­rium do­stęp­ne na­czel­nym, jed­nak po­prze­dza­jące czło­wie­ka ssa­ki ma­łpo­kszta­łt­ne zna­ko­mi­cie roz­wi­ja­ły się w Afry­ce, na te­re­nach po­rzu­co­nych przez ich cie­pło­lub­nych ry­wa­li. Po­ja­wi­ły się nowe ro­dza­je ssa­ków: zu­pe­łnie nowe za­stępy koni, psów i prze­żu­wa­czy, któ­re nasi opor­tu­ni­stycz­ni przod­ko­wie pó­źniej udo­mo­wi­li. Przy­ja­zne lu­dziom ro­śli­ny, po­przed­ni­cy wspó­łcze­snych od­por­nych na zim­no zbóż i tra­wa, któ­rą ja­dło na­sze by­dło, wy­kszta­łci­ły się po glo­bal­nym ochło­dze­niu trzy­dzie­ści czte­ry mi­lio­ny lat temu, w okre­sie for­mo­wa­nia się pierw­sze­go lodu An­tark­ty­dy.

Rys. I.2. Po opti­mum kli­ma­tycz­nym środ­ko­we­go eoce­nu, kie­dy to na Zie­mi pa­no­wa­ły wa­run­ki cie­plar­nia­ne, świat za­sad­ni­czo się ochło­dził i na­stąpił dra­ma­tycz­ny spa­dek tem­pe­ra­tur na gra­ni­cy eocen-oli­go­cen (tzw. Eoce­ne-Oli­go­ce­ne Trans­i­tion, EOT), oko­ło trzy­dzie­stu czte­rech mi­lio­nów lat temu

Na­ukow­cy okre­śla­ją to zja­wi­sko ró­żny­mi, nie­zbyt po­etycz­ny­mi na­zwa­mi: gra­ni­ca eocen-oli­go­cen (EOT); zlo­do­wa­ce­nie Oi-1; albo też w spo­sób bar­dziej sa­tys­fak­cjo­nu­jący: La Grand Co­upu­re – „wiel­kie ci­ęcie”. Gdy­by­śmy mie­li we­hi­kuł cza­su i prze­nie­śli się o trzy­dzie­ści pięć mi­lio­nów lat wstecz, przed „wiel­kie ci­ęcie”, na­tknęli­by­śmy się na nie­mo­żli­wą do roz­po­zna­nia zwie­rzęcą eks­tra­wa­gan­cję i po­ziom CO2 wy­no­szący go­rące ty­si­ąc cząste­czek na mi­lion. Po krót­kim cza­sie zo­sta­li­by­śmy zje­dze­ni przez ol­brzy­mie­go pre­hi­sto­rycz­ne­go pta­ka albo szczu­ra. A te­raz prze­nie­śmy się o trzy­dzie­ści trzy mi­lio­ny lat wstecz. Na­sze oczy na­po­ty­ka­ją świat dziw­ny, ale nie taki, któ­ry mo­żna by wzi­ąć za inną pla­ne­tę. Co naj­wa­żniej­sze, at­mos­fe­ra jest przy­ja­zna: stęże­nie CO2 spa­dło z wy­so­kich po­zio­mów eoce­nu do war­to­ści dzi­siej­szych. Jest to pla­ne­ta, na któ­rej mo­gli­by­śmy przy odro­bi­nie szczęścia za­miesz­kać. La Gran­de Co­upu­re była, za­sad­ni­czo, na­szą wiel­ką szan­są. Ni­niej­sza ksi­ążka opo­wia­da hi­sto­rię „wiel­kie­go ci­ęcia”: pier­wot­ne­go zlo­do­wa­ce­nia An­tark­ty­dy i obej­mu­jącej całą pla­ne­tę re­wo­lu­cji, jaką ono za­po­cząt­ko­wa­ło, wi­dzia­ne­go ocza­mi wy­bit­nej gru­py jego be­ne­fi­cjen­tów: wik­to­ria­ńskich od­kryw­ców po­lar­nych oraz wspó­łcze­snych ba­da­czy lodu, któ­rzy podąża­ją ich śla­da­mi.

Stwier­dze­nie, że wik­to­ria­ńscy od­kryw­cy po­ja­wia­ją się w hi­sto­rii An­tark­ty­dy pó­źno, jest po­wa­żnym nie­do­po­wie­dze­niem. Jako osob­ny kon­ty­nent An­tark­ty­da li­czy trzy­dzie­ści czte­ry mi­lio­ny lat, pod­czas gdy nasi przod­ko­wie opu­ści­li Afry­kę za­le­d­wie sze­śćdzie­si­ąt ty­si­ęcy lat temu. Tę hi­sto­rię zna­my bar­dzo do­brze. Lasy bo­ga­te w drew­no dały po­słu­gu­jącym się na­rzędzia­mi lu­dziom ma­te­riał do bu­do­wy stat­ków, któ­re szyb­ko za­częły prze­mie­rzać świat: naj­pierw Po­li­ne­zyj­czy­cy na Pa­cy­fi­ku, po­tem Eu­ro­pej­czy­cy przez Atlan­tyk. Po­ko­na­nie oce­anów otwo­rzy­ło na ko­lo­ni­za­cję wszyst­kie kon­ty­nen­ty świa­ta, a na­wet jego od­le­głe wy­spy, z jed­nym zna­mie­ni­tym, za­mar­z­ni­ętym wy­jąt­kiem.

Aż wresz­cie, nie­ca­łe dwa wie­ki temu wi­zja wie­lo­ry­bie­go tra­nu, fo­czych skór i nie­zna­nych skar­bów sku­si­ła stat­ki bry­tyj­skie, fran­cu­skie i ame­ry­ka­ńskie do pod­jęcia ry­zy­ka do­tar­cia do bie­gu­na po­łu­dnio­we­go. Mi­sje od­kryw­cze An­tark­ty­dy z lat 1838–1842 były XIX-wiecz­nym od­po­wied­ni­kiem lądo­wa­nia Apol­lo na Ksi­ęży­cu i mo­gły ni­g­dy nie do­jść do skut­ku. To, co za­częło się jako pe­łen na­dziei po­my­sł przed­sta­wia­ny przez kil­ku wpły­wo­wych kup­ców i na­ukow­ców, prze­ro­dzi­ło się w praw­dzi­wą ry­wa­li­za­cję, w któ­rej staw­ką był ho­nor na­ro­du: wy­ścig do bie­gu­na po­łu­dnio­we­go. Fran­cja wy­sła­ła zna­ko­mi­cie obe­zna­ne­go z Pa­cy­fi­kiem że­gla­rza, Du­mon­ta d’Urvil­le’a, pod­czas gdy Bry­tyj­czy­cy wy­bra­li swo­je­go ark­tycz­ne­go we­te­ra­na, Ja­me­sa Clar­ka Ros­sa, któ­ry miał wy­prze­dzić Fran­cu­zów. W tym sa­mym cza­sie Ame­ry­ka­nie, nie­ma­jący żad­ne­go sław­ne­go pod­ró­żni­ka w za­na­drzu, po­sta­wi­li na nie­spraw­dzo­ne­go mier­ni­cze­go o na­zwi­sku Char­les Wil­kes, któ­re­go pe­wien zna­ny pi­sarz na­zwie pó­źniej „ka­pi­tan Ahab”.

Wy­pra­wy od­kryw­cze trzech na­ro­dów w la­tach 1838–1842 były pierw­szy­mi ofi­cjal­ny­mi eks­pe­dy­cja­mi na An­tark­ty­dę. Jed­nak, w in­nym sen­sie, były one ta­kże ostat­nie w swo­im ro­dza­ju. Jest coś z bia­łe­go kró­li­ka Ali­cji w tych wik­to­ria­ńskich pod­ró­żni­kach, spó­źnio­nych na swo­je spo­tka­nie z hi­sto­rią. Pod ko­niec lat trzy­dzie­stych XIX wie­ku czte­ry­stu­let­nia hi­sto­ria eu­ro­pej­skich wy­praw mor­skich, roz­po­czętych w cza­sach Ma­gel­la­na i Ko­lum­ba, zmie­rza­ła już bo­wiem ku ko­ńco­wi.

Bo­ha­ter­skie czy­ny Scot­ta, Shac­kle­to­na i Amund­se­na w po­cząt­kach XX wie­ku daw­no już przy­ćmi­ły zna­ko­mi­tą hi­sto­rię an­tark­tycz­nych od­kryć epo­ki wik­to­ria­ńskiej. W po­wta­rza­nych wci­ąż hi­sto­riach ery he­ro­icz­nej ka­pi­tan Scott pręży się dum­nie na tle su­ro­wej po­lar­nej dzi­czy, pod­czas gdy Shac­kle­ton wy­łącz­nie siłą ludz­kiej woli wy­cho­dzi zwy­ci­ęsko z kon­fron­ta­cji z roz­bi­tym stat­kiem i całą masą lodu pa­ko­we­go. Jed­nak Amund­sen, trze­ba mu przy­znać, wie­dział, że po­wszech­ne lek­ce­wa­że­nie pod­ró­ży epo­ki wik­to­ria­ńskiej jest nie­roz­sąd­ne: „nie­wie­lu lu­dzi w dzi­siej­szych cza­sach – na­pi­sał w 1914 roku – umie od­po­wied­nio do­ce­nić te bo­ha­ter­skie do­ko­na­nia, ten wspa­nia­ły do­wód ludz­kiej od­wa­gi i ener­gii... ci lu­dzie że­glo­wa­li pro­sto w ser­ce lo­do­we­go paku, co wszy­scy wcze­śniej­si pod­ró­żni­cy uwa­ża­li za pew­ną śmie­rć. Ci lu­dzie byli bo­ha­te­ra­mi, bo­ha­te­ra­mi w naj­pe­łniej­szym sen­sie tego sło­wa”.

Cały wiek po edwar­dia­ńskich dra­ma­tach Scot­ta i jego to­wa­rzy­stwa – znów na­de­szła ko­lej na pod­ró­żni­ków wik­to­ria­ńskich. Pierw­sza ge­ne­ra­cja po­lar­ni­ków: d’Urvil­le, Wil­kes i Ross, ża­ło­śnie na­ra­że­ni na nie­bez­pie­cze­ństwa w swo­ich drew­nia­nych ża­glow­cach, po­tul­ni i onie­śmie­le­ni przez po­lar­ny kra­jo­braz, to pod­ró­żni­cy uszy­ci na mia­rę na­szej epo­ki nie­po­ko­jów kli­ma­tycz­nych. Jak prze­ko­na­li się wik­to­ria­ńscy od­kryw­cy, nie ma lep­sze­go miej­sca, by po­czuć mar­no­ść sła­wy, a ta­kże cza­su i prze­strze­ni, niż zwier­cia­dla­ny świat An­tark­ty­dy. W Kra­inie wiecz­ne­go zim­na błąka­jące się stat­ki po­ja­wia­ją się tu i tam, jak bia­ły kró­lik Ali­cji, na ob­szer­nej cza­so­prze­strzen­nej ma­te­rii, jaką była Ter­ra In­co­gni­ta Au­stra­lis. Ich do­świad­cze­nie na An­tark­ty­dzie było czy­mś bli­ższym temu, co my dziś od­kry­wa­my na nowo: że ludz­kie bo­ha­ter­skie czy­ny są nie­wie­le war­te w ze­sta­wie­niu z wi­ęk­szy­mi, glo­bal­ny­mi ru­cha­mi kon­ty­nen­tów i kli­ma­tu.

Pój­dźmy jesz­cze o krok da­lej w tym kie­run­ku: w mo­jej opo­wie­ści o wik­to­ria­ńskich wy­pra­wach od­kryw­czych sami pod­ró­żni­cy nie gra­ją prze­sad­nie du­żej roli, nie są ak­to­ra­mi na sce­nie w świe­tle re­flek­to­rów. Moim ce­lem było ra­czej od­po­wied­nie usta­wie­nie te­le­sko­pu i usta­le­nie ostro­ści umo­żli­wia­jące uka­za­nie lu­dzi i na­tu­ry w ich od­po­wied­niej ska­li. Opo­wia­dam tu za­rów­no hi­sto­rię pierw­sze­go za­mar­z­ni­ęcia An­tark­ty­dy, a więc ge­ne­zę jej po­kry­wy lo­do­wej, jak i – mi­lio­ny lat pó­źniej – pierw­sze­go spo­tka­nia czło­wie­ka z tym prze­kszta­łca­jącym świat zja­wi­skiem. Kra­ina wiecz­ne­go zim­na prze­pla­ta tym sa­mym pe­łną na­uki hi­sto­rię zlo­do­wa­ce­nia i zmia­ny kli­ma­tycz­nej z bar­dziej kon­wen­cjo­nal­ną hi­sto­rią od­kryć, któ­rej ak­cja to­czy się na mo­rzach po­łu­dnio­wych. Rze­czy­wi­ście nie­ty­po­wa mie­szan­ka. Wszel­kie po­do­bie­ństwo do Moby Dic­ka jest ści­śle za­mie­rzo­ne.

Na ka­żdym eta­pie to jed­nak An­tark­ty­da jest głów­ną bo­ha­ter­ką. Po­lar­ni­cy z lat 1838–1842, ze swo­imi am­bi­cja­mi, cier­pie­nia­mi i pe­łny­mi zdu­mie­nia ob­ser­wa­cja­mi, są so­czew­ką tej an­tark­tycz­nej hi­sto­rii – nie jej pod­mio­tem. Za­miast przed­sta­wiać szcze­gó­ło­wo całą hi­sto­rię ka­żdej eks­pe­dy­cji (co zo­sta­ło już zro­bio­ne w sa­tys­fak­cjo­nu­jący spo­sób przez in­nych), Kra­ina wiecz­ne­go zim­na od­twa­rza naj­wa­żniej­sze epi­zo­dy, któ­re łączą te pod­ró­że z ba­da­nia­mi po­lar­ny­mi cza­sów nam wspó­łcze­snych, z na­szym obec­nym ro­zu­mie­niem nie­pew­nej gla­cjal­nej hi­sto­rii. Dzi­siej­sze ba­da­nia po­lar­ne są w roz­kwi­cie dzi­ęki glo­bal­ne­mu ocie­ple­niu, top­nie­niu lo­dow­ców i gro­źbie pod­no­sze­nia się po­zio­mu mórz. Wkład pod­ró­żni­ków epo­ki wik­to­ria­ńskiej do tej no­wej ery he­ro­icz­nej ba­dań an­tark­tycz­nych dłu­go był ba­ga­te­li­zo­wa­ny, pod­czas gdy prze­ra­ża­jące wa­run­ki, ja­kie zno­si­li oni dla po­zy­ska­nia swo­ich po­lar­nych pró­bek, ob­ser­wa­cji i map sta­no­wią le­gen­dę eks­plo­ra­cji nie­za­słu­że­nie przy­ćmio­ną przez do­świad­czo­nych mi­to­twór­ców, któ­rzy kro­czy­li po ich śla­dach.

Po­nie­waż od­kry­cie An­tark­ty­dy było w grun­cie rze­czy mi­tycz­ną mor­ską przy­go­dą, par­ciem na po­łud­nie poza to, co zna­ne, moja opo­wie­ść zor­ga­ni­zo­wa­na jest ra­czej we­dług prze­strze­ni niż cza­su. Po­czy­na­jąc od sma­ga­nych wia­trem sub­an­tark­tycz­nych wysp, ka­żdy od­ci­nek Kra­iny wiecz­ne­go zim­na za­bie­ra nas o kil­ka stop­ni da­lej na po­łud­nie w stro­nę nie­uchwyt­ne­go bie­gu­na, głębiej w kró­li­czą norę i w co­raz cie­kaw­szą hi­sto­rię. Czas, prze­ciw­nie, jest gi­ęt­ki: raz obej­mu­je eony w jed­nym zda­niu, raz kur­czy się tak, że całe stro­ny opi­su­ją hi­sto­rię jed­nej, pe­łnej wy­da­rzeń go­dzi­ny pod­czas od­kry­wa­nia An­tark­ty­dy w la­tach czter­dzie­stych XIX wie­ku. Za­chęcam mo­ich czy­tel­ni­ków do przy­spie­sza­nia lub zwal­nia­nia, we­dle ich woli.

W tej opo­wie­ści od­kryw­cy po­lar­ne­go po­łud­nia nie są bo­ha­ter­ski­mi lu­dźmi wy­pe­łnia­jący­mi swo­je prze­zna­cze­nie. Skon­fron­to­wa­ni z obcą, zu­pe­łnie nie­go­ścin­ną dla lu­dzi i od­por­ną na kon­wen­cje eks­plo­ra­cji zie­mią wik­to­ria­ńscy pod­ró­żni­cy nie do­ko­nu­ją żad­nych zna­czących pod­bo­jów i wbi­ja­ją fla­gi tyl­ko na po­kaz. Za­miast tego uka­zu­ją się jako przy­kład­nie po­wol­ni tu­ry­ści, któ­rzy przy­swa­ja­ją so­bie an­tark­tycz­ne śro­do­wi­sko w spo­koj­nym tem­pie, ja­kie dla nas jest już dziś nie­osi­ągal­ne. An­tark­ty­da, jak od­kry­ją, opo­wia­da znacz­nie ob­szer­niej­szą hi­sto­rię niż ja­ki­kol­wiek od­kryw­ca, w rze­czy­wi­sto­ści wi­ęk­szą niż sama ludz­ko­ść.

To, co zo­sta­ło w wi­ęk­szej części za­po­mnia­ne, na­wet przez sa­mych ba­da­czy po­lar­nych, to fakt, że stat­ki od­kryw­ców epo­ki wik­to­ria­ńskiej: bry­tyj­skie Ere­bus i Ter­ror, fran­cu­skie Astro­la­be i Zélée oraz ame­ry­ka­ński okręt fla­go­wy Vin­cen­nes, przy­nio­sły ze sobą pierw­sze ludz­kie isto­ty, ja­kie kie­dy­kol­wiek za­pu­ści­ły się na an­tark­tycz­ny pak lo­do­wy i poza nie­go w celu prze­pro­wa­dze­nia ba­dań na­uko­wych. To, co zna­le­źli, za­dzi­wi­ło, za­fa­scy­no­wa­ło i prze­ra­zi­ło ich wszyst­kich. Opi­sa­li nie­uchwyt­ne wy­brze­ża, na­szki­co­wa­li lo­dow­ce, po­zbie­ra­li ma­le­ńkie mor­skie stwo­rze­nia i wiel­kie mor­skie pta­ki, re­je­stro­wa­li dane o po­go­dzie, mo­ni­to­ro­wa­li skut­ki wy­sta­wie­nia na chłód swo­ich cier­pi­ących ciał i teo­re­ty­zo­wa­li na te­mat prądów wiel­kie­go Oce­anu Po­łu­dnio­we­go. Ich zbio­ro­we osi­ągni­ęcia za­ko­ńczy­ły się za­pew­ne naj­bar­dziej mo­nu­men­tal­nym od­kry­ciem geo­gra­ficz­nym XIX wie­ku: do­tar­ciem do Lo­dow­ca Szel­fo­we­go Ros­sa, wiel­kiej bia­łej rów­ni­ny o roz­mia­rach Fran­cji, wzno­szącej się pio­no­wo z nie­bie­skich po­lar­nych wód An­tark­ty­dy Za­chod­niej, w po­bli­żu naj­da­lej na po­łud­nie wy­su­ni­ęte­go czyn­ne­go wul­ka­nu na Zie­mi. W za­mian pod­ró­żni­cy le­d­wo uszli z ży­ciem (w wi­ęk­szo­ści przy­pad­ków).

„An­tark­tycz­ny” jest przy­miot­ni­kiem od­no­szącym się za­rów­no do kon­ty­nen­tu, jak i do oce­anu, ale rów­nież do bar­dziej nie­uchwyt­nej idei ludz­kich ogra­ni­czeń. An­tark­ty­da jest oj­czy­zną wiel­kich sku­pisk fok, pta­ków i po­wszech­nie ko­ja­rzo­nych z tym kon­ty­nen­tem pin­gwi­nów, ale bez rdzen­nej lud­no­ści. Dla nas, lu­dzi, jest ona nie do­mem, ale kra­iną na­uki i dzia­ła­jących na wy­obra­źnię pod­ró­ży. Sto osiem­dzie­si­ąt lat temu stat­ki że­glu­jące z Bry­ta­nii, Fran­cji i Ame­ry­ki przeda­rły się przez pas wiecz­ne­go lodu ota­cza­jący ostat­ni nie­od­kry­ty kon­ty­nent. Wkro­czy­ły do nie­przy­ja­zne­go, za­mar­z­ni­ęte­go kró­le­stwa, któ­re­go po­wsta­nie, po­nad trzy­dzie­ści mi­lio­nów lat temu, po­mo­gło ukszta­łto­wać pla­ne­tę, na któ­rej miesz­ka­my: jej kli­mat, prądy oce­anicz­ne i stwo­rze­nia. Te­raz, kie­dy top­nie­jąca po­kry­wa lo­do­wa An­tark­ty­dy sta­no­wi za­gro­że­nie dla głów­nych wa­run­ków ist­nie­nia ludz­kiej cy­wi­li­za­cji, tej sa­mej, któ­ra wy­sła­ła stat­ki, ląd mgły i śnie­gu znów nas do sie­bie przy­zy­wa. W Kra­inie wiecz­ne­go zim­na na­sze po­now­ne, bar­dzo wa­żne spo­tka­nie z An­tark­ty­dą za­czy­na się od sta­now­czych, choć za­po­mnia­nych lu­dzi lodu z epo­ki wik­to­ria­ńskiej.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki