Kot Marian i odwiedzacze - Zapotoczny Krzysztof - ebook + książka

Kot Marian i odwiedzacze ebook

Zapotoczny Krzysztof

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Życie Baltazara Synala, dwunastoletniego chłopca z Wrocławia ulega nagłej przemianie, gdy okazuje się, że jego własny kot potrafi mówić, co więcej – jest jednym z wielu kotów, zajmujących się ochroną ludzi przed potworami z innych wymiarów. Kot Łatek, który sam każe tytułować się Marianem i ma wyjątkowo wredne usposobienie, uświadamia Baltazarowi, że koty i niektórzy ludzie mogą podróżować między światami oraz posiadać niezwykłe zdolności o tajemniczej nazwie „moc Przed”, które jednym pozwalają dokonywać czynów spektakularnych, a innym… Cóż, tych mniej widowiskowych…

Chłopiec szybko orientuje się, że życie wśród odwiedzaczy, czyli osób potrafiących odsyłać potwory z powrotem do ich świata, wiąże się także z ogromnym niebezpieczeństwem.

Świat widziany z perspektywy inteligentnego, acz złośliwego kota, wisielczy humor, wartkie dialogi, zaskakujące zwroty akcji, nietuzinkowi bohaterowie i zapowiedź epickiej przygody fantasy w rodzimych klimatach czynią z tej wciągającej powieści prawdziwy majstersztyk.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 417

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

Nie­od­po­wie­dzial­no­ść Mahr-Yana

– Wsta­waj – usły­szał jak­by z od­da­li Bal­ta­zar. – Z ży­ciem, nie mamy ca­łe­go dnia.

Chło­piec po­cząt­ko­wo na­wet się nie po­ru­szył. Po­wra­ca­jąc po­wo­li ze świa­ta snów, sta­rał się po­ukła­dać so­bie w gło­wie istot­ne in­for­ma­cje. Po pierw­sze, dziś so­bo­ta. Szko­ły nie ma, nie mu­szę się pa­ko­wać i pędzić na śnia­da­nie. Po dru­gie, ro­dzi­ce nie mó­wi­li, że dziś rano gdzieś się wy­bie­ra­my. Po trze­cie i naj­wa­żniej­sze, nie znam tego gło­su.

Po dłu­ższej chwi­li prze­tra­wia­nia tych my­śli Bal­ta­zar, w dal­szym ci­ągu le­żąc z twa­rzą w po­dusz­ce, do­sze­dł do wnio­sku, że głos mu­siał mu się przy­śnić. Za­do­wo­lo­ny, że może w spo­ko­ju spać da­lej, prze­kręcił się na bok, ode­tchnął głębo­ko i prze­stał my­śleć o czym­kol­wiek.

– Pod­noś się, mó­wię! – Tym ra­zem ktoś pra­wie krzyk­nął tuż przy jego twa­rzy.

Bal­ta­zar otwo­rzył oczy i prze­stra­szo­ny po­de­rwał się z ma­te­ra­ca. Ro­zej­rzał się po­spiesz­nie po po­ko­ju, ale nie do­strze­gł ni­ko­go poza sie­dzącym tuż obok Łat­kiem – ko­cu­rem, któ­ry przy­plątał się kie­dyś do ro­dzi­ny Bal­ta­za­ra.

– No, na­resz­cie – po­wie­dział Ła­tek, dziw­nie po­ru­sza­jąc usta­mi. Głos miał ludz­ki, ale nie­przy­jem­ny – ochry­pły i szorst­ki, zu­pe­łnie nie taki, jaki wy­obra­ża­łby so­bie chło­piec, gdy­by za­ło­żył, że koty umie­ją mó­wić. – Już my­śla­łem, że będę mu­siał si­ęgnąć po dra­stycz­ne środ­ki – mó­wi­ąc to, pod­nió­sł jed­ną z łap i za­de­mon­stro­wał pa­zu­ry.

Bal­ta­zar otwo­rzył sze­ro­ko usta i bez ru­chu wpa­try­wał się w zwie­rzę. Mo­men­tal­nie otrząsnął się z le­ni­we­go sta­nu, w ja­kim się jest tuż po prze­bu­dze­niu. Sły­szę głos kota, po­my­ślał. Albo śnię da­lej, albo spraw­dzi­ły się prze­po­wied­nie mamy i w ko­ńcu od nad­mia­ru gier kom­pu­te­ro­wych stra­ci­łem ro­zum.

– Ma­mo­oo, ta­to­oo… – za­wo­łał nie­pew­nie, li­cząc, że obec­no­ść ro­dzi­ców przy­wró­ci świat do nor­mal­no­ści.

– Nie ma ma­my­yy i ta­ty­yy – od­po­wie­dział Ła­tek, prze­drze­źnia­jąc go. – Po­je­cha­li z two­ją sio­strą na za­ku­py. Je­ste­śmy sami. Gdy­bym chciał, mó­głbym cię za­bić – za­śmiał się, a od tego śmie­chu Bal­ta­za­ro­wi zje­ży­ły się wło­sy na gło­wie. – Spo­koj­nie, żar­tu­ję tyl­ko. No, ale my tu gadu-gadu, a ty ci­ągle w łó­żku. Wsta­waj, włóż coś na sie­bie i idzie­my. Na śnia­da­nie nie ma cza­su. To zna­czy dla cie­bie, bo ja już ja­dłem.

Bal­ta­zar w dal­szym ci­ągu się nie po­ru­szał i roz­pacz­li­wie pró­bo­wał zna­le­źć ja­kieś wy­tłu­ma­cze­nie tego, co wi­dział i sły­szał.

– Ale… – wy­bąkał.

– Bal­ta­za­rze – prze­rwał mu kot, a chło­piec aż wzdry­gnął się na dźwi­ęk swo­je­go imie­nia – za­kła­dam, że przez noc nie stra­ci­łeś wła­dzy w no­gach. Masz już dwa­na­ście lat, nie zmu­szaj mnie, bym siłą wy­tar­gał cię z po­ście­li.

Nuta gro­źby w ostat­nim zda­niu spra­wi­ła, że chło­piec w ko­ńcu pod­nió­sł się z łó­żka i me­cha­nicz­nie za­czął ści­ągać z sie­bie pi­ża­mę. Od­na­le­zie­nie w mia­rę czy­stych ubrań utrud­niał nie­co pa­nu­jący w po­ko­ju ba­ła­gan, w któ­rym bez prze­rwy coś bez­pow­rot­nie gi­nęło.

– Rzad­ko zga­dzam się z two­ją mat­ką, ale mó­głbyś tu tro­chę po­sprzątać.

– Mhm – mruk­nął Bal­ta­zar, wy­ci­ąga­jąc dżin­sy spod tkwi­ącej pod biur­kiem ster­ty ubrań, na któ­rej le­żał ta­lerz z za­war­to­ścią trud­ną do zi­den­ty­fi­ko­wa­nia.

Gdy wkła­dał spodnie i blu­zę, a Ła­tek ru­szył w stro­nę drzwi, mózg chłop­ca znów zbun­to­wał się prze­ciw­ko nie­co­dzien­nej sy­tu­acji, a nogi od­mó­wi­ły mu po­słu­sze­ństwa.

– Cze­mu sto­isz jak sto­jak? – rzu­cił kot, ob­ra­ca­jąc gło­wę. – Wy­da­wa­ło mi się, że wspo­mnia­łem o tym, że się spie­szy­my. No, do­brze – wes­tchnął, wi­dząc, że chło­piec da­lej się nie po­ru­sza. – Mo­żesz mi za­dać jed­no py­ta­nie, a ja nie­zwłocz­nie na nie od­po­wiem. A po­tem idzie­my.

Bal­ta­zar wpa­try­wał się w utkwio­ne w sie­bie wiel­kie żó­łto­zie­lo­ne oczy Łat­ka. Te­raz, kie­dy już miał taką mo­żli­wo­ść, do sko­ła­ta­nej gło­wy nie przy­cho­dzi­ło mu żad­ne mądre py­ta­nie. W za­sa­dzie po­tra­fił wy­krztu­sić tyl­ko jed­no.

– Skąd… jak… umiesz mó­wić?

– Na­uczy­łem się tak jak ty. Też mi coś.

– Aha… A gdzie idzie­my?

– Nie­da­le­ko, do tego pu­ste­go domu przy Ja­wo­ro­wej. Ale to już dwa py­ta­nia, a my ci­ągle w po­ko­ju. Idzie­my!

Chcąc nie chcąc, Bal­ta­zar zsze­dł za ko­tem po scho­dach pi­ętro­we­go dom­ku jed­no­ro­dzin­ne­go, po­ło­żo­ne­go przy alei Le­śnej 15 na wro­cław­skim osie­dlu Bo­rek, i gdy tyl­ko wło­żył tramp­ki, wy­szli ra­zem na roz­grza­ną czerw­co­wym sło­ńcem uli­cę.

* * *

– Co jest w tym domu? – za­py­tał Bal­ta­zar, idąc szyb­kim kro­kiem za ko­tem.

– Zo­ba­czysz. I nie mów do mnie tak gło­śno na uli­cy. Mnie nie mogą usły­szeć, ale chy­ba nie chcesz, żeby wzi­ęli cię za wa­ria­ta ga­da­jące­go do zwie­rząt?

Bal­ta­zar ro­zej­rzał się, ale ani na chod­ni­ku, ani w przy­do­mo­wych ogród­kach nie do­strze­gł ni­ko­go, kto mó­głby ich usły­szeć, więc nie zre­zy­gno­wał.

– Łat­ku…

– Na wszyst­kie świa­ty! – za­sy­czał ko­cur. – Nie uży­waj wi­ęcej przy mnie tego idio­tycz­ne­go imie­nia, któ­re nada­ła mi two­ja mat­ka.

– To w za­sa­dzie był po­my­sł taty…

– Wszyst­ko jed­no. Ła­tek – po­wtó­rzył kot z obrzy­dze­niem. – Prze­cież ja na­wet nie mam łat.

– Masz bia­łe skar­pet­ki i bia­łą pla­mę na pier­si i na bro­dzie… – wtrącił nie­pew­nie Bal­ta­zar, pa­trząc na Łat­ka, któ­ry poza wy­mie­nio­ny­mi miej­sca­mi sie­rść miał czar­ną jak noc.

– Do­syć! Ko­niec z Łat­kiem i ko­niec dys­ku­sji!

Kot przy­spie­szył i te­raz chło­piec mu­siał już pra­wie biec, żeby za nim nadążyć.

– Ja, przed­sta­wi­ciel ga­tun­ku star­sze­go niż cy­wi­li­za­cje, pra­daw­na isto­ta…

– To jak masz na imię?

– Ma­rian.

– Ma­rian? – Bal­ta­za­ra pra­wie za­tka­ło.

– W języ­ku Przed moje imię brzmi Mahr-Yan, co, jak sły­szysz, brzmi nie­mal tak samo jak Ma­rian, ta­kie też przy­jąłem ludz­kie imię. Zwra­caj się więc do mnie tym imie­niem albo jak­kol­wiek chcesz, byle nie Ła­tek, bo źle mi się robi, jak to sły­szę.

– Co to jest język Przed?

– Py­ta­nia, py­ta­nia… Czy ty nie mo­żesz cho­ciaż na chwi­lę się za­mknąć? Nie mamy te­raz na to cza­su. Ru­szaj się.

Mahr-Yan, czy też Ma­rian, jesz­cze przy­spie­szył, co zmu­si­ło Bal­ta­za­ra do truch­tu. Cho­ciaż w gło­wie chłop­ca ko­tło­wa­ło się mi­lion my­śli, a te naj­bar­dziej na­tręt­ne krzy­cza­ły: „KOTY NIE MÓ­WIĄ!” i „OSZA­LA­ŁEŚ!”, nie za­trzy­mał się i nie za­wró­cił. Dzia­ła­nie chłop­ca tyl­ko po części było spo­wo­do­wa­ne lękiem przed tym, jak za­re­agu­je kot na jego nie­po­słu­sze­ństwo. Rów­nie sil­ną mo­ty­wa­cją do podąża­nia za zwie­rzęciem była na­ra­sta­jąca cie­ka­wo­ść po­łączo­na z pod­eks­cy­to­wa­niem, że oto w jego nud­nym jak fla­ki z ole­jem ży­ciu wresz­cie dzie­je się coś nie­zwy­kłe­go. Je­śli to mo­gła być szan­sa na wy­rwa­nie się choć na chwi­lę ze sche­ma­tu szko­ła–od­ra­bia­nie lek­cji–gra­nie na kon­so­li–opędza­nie się od na­tręt­nej sio­stry–sen, to mu­siał cho­ciaż spró­bo­wać ją wy­ko­rzy­stać, na­wet je­śli mia­ło­by się oka­zać, że to się nie dzie­je na­praw­dę.

Gdy po kil­ku mi­nu­tach do­tar­li w ko­ńcu do sta­rej dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­nej re­zy­den­cji, kot Ma­rian za­trzy­mał się przed pło­tem i usia­dł.

– Do­brze – zwró­cił się do chłop­ca. – Je­ste­śmy na miej­scu. Jest tu coś do za­ła­twie­nia i chcia­łbym, abyś mi w tym po­mó­gł. Wej­dzie­my tam, a ty zro­bisz to, co ci po­wiem.

Po tych sło­wach nie­po­kój znów za­go­ścił w ser­cu chłop­ca. Spoj­rzał na za­ro­śni­ęty, za­nie­dba­ny ogród przed opusz­czo­ną wil­lą, na jej po­kry­te blusz­czem sta­re mury, na roz­pa­da­jący się dach i po­za­bi­ja­ne de­ska­mi okna. I na przy­twier­dzo­ny do furt­ki na­pis „Wstęp wzbro­nio­ny. Gro­zi za­wa­le­niem”.

– Nie martw się. Na pew­no się nie za­wa­li – rze­kł kot, podążyw­szy za wzro­kiem Bal­ta­za­ra. – Ta ta­blicz­ka to pic na wodę. Za­wie­szo­no ją mie­si­ąc temu, a dom stoi w ru­inie od lat.

– Ale w czym ja mam ci po­móc? – za­py­tał chło­piec. – Co tam jest? I dla­cze­go ja? A nie ktoś – za­wa­hał się – do­ro­sły?

– W tym domu jest coś, cze­go być nie po­win­no – od­pa­rł Ma­rian za­gad­ko­wo. – A do­ro­śli są do ni­cze­go. Ty je­steś na tyle mło­dy, że uwie­rzysz w to, co wi­dzisz, ale na tyle sta­ry, że nie uciek­niesz z pła­czem. Przy­naj­mniej mam taką na­dzie­ję.

Sło­wa Ma­ria­na by­naj­mniej nie uspo­ko­iły chłop­ca. W jego gło­wie ko­tło­wa­ły się sprzecz­ne my­śli.

– Wiesz, za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy pod­jąłem wła­ści­wą de­cy­zję – ode­zwał się kot, wy­ra­źnie znie­cier­pli­wio­ny. – Je­śli tchó­rzysz, za­nim jesz­cze tam we­szli­śmy, to może le­piej wróć do domu i swo­je­go ży­cia. I po­zdrów ro­dzi­ców, bo wi­ęcej mnie nie zo­ba­czysz.

– Nie. To zna­czy tak. To zna­czy wcho­dzi­my.

Bal­ta­zar miał wra­że­nie, że sło­wa zu­pe­łnie bez jego woli wy­pły­nęły mu z ust. W najśmiel­szych fan­ta­zjach nie mógł przy­pusz­czać, jak bar­dzo od­mie­nią jego ży­cie.

Kot utkwił wzrok w chłop­cu, jak­by cze­kał, czy nie zmie­ni zda­nia.

– No i świet­nie – pod­su­mo­wał w ko­ńcu i jed­nym su­sem prze­sko­czył przez płot.

Bal­ta­zar ro­zej­rzał się w po­szu­ki­wa­niu we­jścia na po­se­sję. Dwu­me­tro­wy płot skła­dał się z roz­sta­wio­nych co kil­ka cen­ty­me­trów prętów, zwie­ńczo­nych sta­lo­wy­mi kol­ca­mi, o któ­re ła­two mógł się po­ka­le­czyć. Za­mkni­ęta na ła­ńcuch i kłód­kę furt­ka, choć z rzad­szy­mi kol­ca­mi, była rów­nie wy­so­ka i rów­nie nie­do­stęp­na – chło­piec nie do­si­ęgał jej góry, a ręce i sto­py śli­zga­ły się po me­ta­lo­wych szcze­blach, gdy pró­bo­wał się na nich pod­ci­ągnąć. Prze­sze­dł wzdłuż ogro­dze­nia w jed­ną i w dru­gą stro­nę, ale nie zna­la­zł żad­nej luki. Ma­rian ze sto­ic­kim spo­ko­jem przy­glądał się po­czy­na­niom chłop­ca, wo­dząc za nim wzro­kiem.

– Nie dam rady prze­jść przez ten płot – po­ska­rżył się Bal­ta­zar.

– Fak­tycz­nie – od­rze­kł kot, wy­trzesz­cza­jąc oczy i osten­ta­cyj­nie uda­jąc zdzi­wie­nie. – To ko­niec. Na­sza mi­sja na­po­tka­ła prze­szko­dę nie do po­ko­na­nia. Że też tego nie prze­wi­dzia­łem – drwił da­lej. – Je­ste­śmy zgu­bie­ni! Co my bied­ni mamy uczy­nić wo­bec po­tęgi pło­tu, któ­ry ni­czym…

– Do­brze, już do­brze – prze­rwał mu chło­piec. – Nie mu­sisz być taki zło­śli­wy. Za­raz coś wy­my­ślę. Hmm… Wiem, pój­dę do domu po pi­łkę do me­ta­lu, tata trzy­ma taką w ga­ra­żu. Prze­pi­łu­ję ła­ńcuch.

– Ge­nial­ne! – po­chwa­lił go Ma­rian z nutą iro­nii w gło­sie. – Je­steś taki zmy­śl­ny, to wspa­nia­le wró­ży. Po­zwól jed­nak, że za­su­ge­ru­ję coś in­ne­go. Może byś tak przy­tar­gał pod furt­kę ten ku­beł, któ­ry stoi przy na­stęp­nym ogród­ku, i z nie­go wspi­ął się na bra­mę?

Bal­ta­zar, tro­chę już zi­ry­to­wa­ny kpi­na­mi kota, pod­sze­dł do po­jem­ni­ka na śmie­ci na kó­łkach i ro­zej­rzaw­szy się uprzed­nio, czy w oko­li­cy nie ma ni­ko­go, kto mó­głby po­sądzić go o usi­ło­wa­nie kra­dzie­ży śmiet­ni­ka, przy­ci­ągnął go pod furt­kę. Gdy wspi­ął się na po­jem­nik i prze­rzu­cił nogę przez bram­kę, ku­beł za­chy­bo­tał się, a prze­stra­szo­ny Bal­ta­zar od­bił się od po­kry­wy, stra­cił rów­no­wa­gę i spa­dł na po­ślad­ki po dru­giej stro­nie pło­tu.

– Au… – stęk­nął.

– Cóż za gra­cja – rze­kł Ma­rian. – Sko­ro roz­grzew­kę mamy już za sobą, mo­że­my prze­jść do wła­ści­wej roz­gryw­ki. Wsta­waj, chłop­cze. Idzie­my. – Po­wie­dziaw­szy to, ru­szył w kie­run­ku domu.

– Za­raz. – Bal­ta­zar wstał i ma­su­jąc sie­dze­nie, spoj­rzał na furt­kę, któ­ra od we­wnątrz wy­da­wa­ła się jesz­cze wy­ższa. – Jak ja stąd wyj­dę?

– Nie ma od­wro­tu – za­chry­piał Ma­rian złow­ró­żb­nym to­nem, nie za­trzy­mu­jąc się. – Nie­chyb­nie zo­sta­niesz tu już na za­wsze. Będą na­zy­wać cię chłop­cem uwi­ęzio­nym na sta­rej dzia­łce i po­ka­zy­wać lu­dziom za pie­ni­ądze.

Bal­ta­zar po­wló­kł się za ko­tem, pa­trząc uwa­żnie pod nogi. Na po­dwór­ku wa­la­ły się śmie­ci, głów­nie bu­tel­ki i pusz­ki po pi­wie. Ma­rian pod­sze­dł do lek­ko uchy­lo­ne­go wąskie­go okien­ka tuż przy po­zio­mie grun­tu i obej­rzał się na chłop­ca.

– Wej­dzie­my tędy, przez piw­ni­cę – po­wie­dział i wśli­zgnął się do ciem­ne­go wnętrza.

Bal­ta­zar ukuc­nął przy okien­ku i zer­k­nął do środ­ka, ale nie zo­ba­czył ni­cze­go poza be­to­no­wą podło­gą i trud­ny­mi do roz­po­zna­nia kszta­łta­mi w dal­szej, nie­oświe­tlo­nej części piw­ni­cy. Uchy­lił sze­rzej okno i no­ga­mi do przo­du po­wo­li wsu­nął się do po­miesz­cze­nia. Po kil­ku­dzie­si­ęciu se­kun­dach, gdy wzrok przy­zwy­cza­ił się do ciem­no­ści, do­strze­gł wy­pe­łnia­jące wnętrze sta­re, roz­pa­da­jące się me­ble i inne gra­ty. Po dru­giej stro­nie za­uwa­żył scho­dy, na któ­rych sie­dział Ma­rian. Chło­piec ru­szył w jego kie­run­ku, co chwi­lę po­ty­ka­jąc się o ja­kiś ru­pieć.

– Pew­nie czu­jesz się jak u sie­bie w po­ko­ju – po­wie­dział ko­cur i po­drep­tał w górę scho­dów.

Bal­ta­zar ostro­żnie stąpał po skrzy­pi­ących stop­niach. Gdy zna­le­źli się na par­te­rze, Ma­rian za­trzy­mał się, ka­zał chłop­cu być ci­cho i za­czął na­słu­chi­wać, strzy­gąc usza­mi.

– Jest na stry­chu – oznaj­mił po chwi­li.

Chło­piec, mimo że rów­nież wy­tężał słuch, ni­cze­go nie usły­szał. Nie zdzi­wi­ło go to, bo czy­tał kie­dyś, że koty mają słuch tak czu­ły jak psy węch (cho­ciaż trud­no było to stwier­dzić, ob­ser­wu­jąc Ma­ria­na, któ­ry wo­ła­ny przez mamę Bal­ta­za­ra zdra­dzał ra­czej ob­ja­wy ab­so­lut­nej głu­cho­ty).

– Kto jest na stry­chu? – za­py­tał.

– Nie kto, lecz co – od­po­wie­dział kot i spoj­rzał na chłop­ca. – Po­słu­chaj, wej­dziesz na górę i nie­za­le­żnie od tego, co tam za­sta­niesz, nie uciek­niesz. Mu­sisz tyl­ko z ca­łej siły sku­pić się na tym,żeby to znik­nęło, ode­szło, wy­nio­sło się. Na ra­zie nie wy­ma­gam od cie­bie ni­cze­go wi­ęcej. Je­śli się co do cie­bie nie mylę, to w zu­pe­łno­ści wy­star­czy.

– A je­śli się my­lisz – chło­piec prze­łk­nął śli­nę – to co?

– Och, nie bądź ta­kim pe­sy­mi­stą. Po co się mar­twić na za­pas? – za­uwa­żył Ma­rian bez­tro­sko. – W ra­zie cze­go krzycz – do­dał po chwi­li.

– Nie idziesz ze mną? – Bal­ta­zar czuł się co­raz bar­dziej nie­pew­nie.

– Nie. Chcę, że­byś to zro­bił sam, żeby nie było, hmm… żad­nych wąt­pli­wo­ści – oświad­czył ko­cur, wpa­tru­jąc się w Bal­ta­za­ra wiel­ki­mi ocza­mi. – Mogę ci obie­cać, że je­śli zro­bisz, o co cię pro­szę, otwo­rzę przed tobą świat, jaki nie mógł ci się na­wet przy­śnić. Je­śli na­to­miast po­sta­no­wisz stchó­rzyć, już na za­wsze po­zo­sta­niesz nud­nym sza­racz­kiem, w któ­re­go ży­ciu naj­bar­dziej in­te­re­su­jącą rze­czą jest chy­ba jego nie­co­dzien­ne imię. I będziesz to za­wdzi­ęczał wy­łącz­nie so­bie. No i może – za­uwa­żył z prze­kąsem – in­nym nie­przy­chyl­nym ci oso­bom.

Bal­ta­zar, po­now­nie oszo­ło­mio­ny nie­sa­mo­wi­to­ścią sy­tu­acji, w ja­kiej się zna­la­zł, nie zwró­cił na­wet uwa­gi na ostat­nie za­gad­ko­we sło­wa Ma­ria­na. Roz­ma­wiam z ko­tem, my­ślał. Kot pro­si mnie, że­bym spra­wił, że coś znik­nie ze stry­chu w opusz­czo­nym domu. I na­wet nie mówi, jak mam to zro­bić. Chłop­cu za­kręci­ło się w gło­wie. Uznał, że je­śli będzie się dłu­żej za­sta­na­wiał, to albo zwa­riu­je, albo ze­mdle­je. Sta­ra­jąc się nie my­śleć o ni­czym, ru­szył na górę. Ma­rian, przy­cup­nąw­szy na pierw­szym stop­niu, od­pro­wa­dzał go wzro­kiem.

Bal­ta­zar wspi­nał się scho­dach, któ­re skrzy­pia­ły upior­nie, aż do­ta­rł na dru­gie pi­ętro. Po chwi­li do­strze­gł po prze­ciw­nej stro­nie ko­ry­ta­rza wąską dra­bi­nę pro­wa­dzącą do kwa­dra­to­we­go otwo­ru w su­fi­cie. Czu­jąc na­ra­sta­jący ucisk w pier­siach, za­czął po­wo­li wcho­dzić po sta­rych szcze­blach. Wy­su­nął gło­wę przez dziu­rę i omió­tł spoj­rze­niem do­bu­do­wa­ne do domu pod­da­sze, oświe­tlo­ne rów­nie sła­bo jak po­zo­sta­ła część wil­li. W ciem­nym po­miesz­cze­niu nie za­uwa­żył ni­ko­go czy też – jak wy­ra­ził się Ma­rian – ni­cze­go poza po­usta­wia­ny­mi pod ścia­na­mi re­ga­ła­mi i sta­ry­mi prze­ście­ra­dła­mi, przy­kry­wa­jący­mi za­pew­ne ja­kieś ru­pie­cie.

Bal­ta­zar wy­gra­mo­lił się z otwo­ru i sta­nął wy­pro­sto­wa­ny na stry­chu, mru­żąc oczy w po­szu­ki­wa­niu cze­goś nie­zwy­kłe­go. Po kil­ku­dzie­si­ęciu se­kun­dach przy­gląda­nia się pó­łkom do­sze­dł do wnio­sku, że na stry­chu nic nie ma. Do­pie­ro gdy zde­cy­do­wał się zaj­rzeć pod prze­ście­ra­dła, zo­ba­czył coś, na co wcze­śniej nie zwró­cił uwa­gi. Na tle jed­nej z bia­łych płacht wy­ró­żnia­ło się coś in­ne­go, rów­nież bia­łe­go i wy­so­kie­go. Chło­piec ze zgro­zą spo­strze­gł, że jest to pó­łprze­zro­czy­sta po­stać – od podło­gi pi­ęły się w górę bia­łe, nie­na­tu­ral­nie dłu­gie i chu­de nogi okry­te prze­świ­tu­jącą sza­tą, od pasa (któ­ry znaj­do­wał się na wy­so­ko­ści oczu chłop­ca) wiły się po­skręca­ne, rów­nież bia­łe wło­sy. Gło­wa po­sta­ci, si­ęga­jąca nie­mal po­wa­ły, była zwró­co­na w stro­nę ścia­ny.

W jed­nym mo­men­cie Bal­ta­zar po­czuł pod­cho­dzącą do gar­dła gulę, na­raz zro­bi­ło mu się zim­no i go­rąco. Gdy­by nie to, że nie mógł wy­du­sić z sie­bie żad­ne­go dźwi­ęku, a nogi od­ma­wia­ły mu po­słu­sze­ństwa, wbrew za­ło­że­niom Ma­ria­na ucie­kłby z krzy­kiem. Za­miast tego przez dłu­ższą chwi­lę (wy­da­wa­ło mu się, że co naj­mniej kil­ka lat) stał nie­ru­cho­mo i wpa­try­wał się w bia­łą fi­gu­rę, nie śmie­jąc ode­rwać od niej wzro­ku. Gdy na­pi­ęcie sta­ło się nie do wy­trzy­ma­nia, po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać i ty­łem wy­co­fać się do dra­bi­ny. Podło­ga skrzyp­nęła i po­stać drgnęła.

– Już od­cho­dzisz? – usły­szał szept w swo­jej gło­wie.

Chło­piec znów mi­mo­wol­nie za­ma­rł. Z prze­ra­że­niem ob­ser­wo­wał, jak chu­da zja­wa po­wo­li się od­wra­ca. Nie­mal wrza­snął, gdy zo­ba­czył po­ci­ągłą ko­bie­cą twarz, któ­ra była bia­ła jak kre­da, poza wiel­ki­mi czar­ny­mi ocza­mi.

Ko­bie­ta ru­szy­ła w jego stro­nę, po­kracz­nie stąpa­jąc na dłu­gich no­gach. Bal­ta­zar, ci­ągle za­ma­rły z prze­ra­że­nia, za­ci­snął po­wie­ki i za­czął krzy­czeć w my­ślach. To sen, to nie­praw­da, niech to znik­nie, niech ja stąd znik­nę, niech znik­nie cały ten strych, nie chcę tu być, nie chcę, nie chcę…

Gło­śny trzask wy­rwał go z otępia­łe­go sta­nu. Podło­ga huk­nęła, jak­by ktoś wal­nął ją od spodu ol­brzy­mią pi­ęścią, a część de­sek w ścia­nie pękła, wpusz­cza­jąc do po­miesz­cze­nia pro­mie­nie sło­necz­ne. Ko­bie­ta za­chwia­ła się i wrza­snęła, gdy do­si­ęgło ją świa­tło.

– Coś ty zro­bił? – tym ra­zem usły­szał w gło­wie prze­ra­źli­wy syk.

Nie za­mie­rzał dłu­żej cze­kać. Od­wró­cił się i ru­szył w stro­nę otwo­ru w podło­dze, jed­nak ze zgro­zą stwier­dził, że w miej­scu, gdzie po­win­na być dra­bi­na, jest gęsta tra­wa. Sły­sząc za sobą wrza­ski, w pa­ni­ce rzu­cił się w kie­run­ku dziu­ry w ścia­nie, jaka po­wsta­ła po pęk­ni­ęciu de­sek. Wo­lał skręcić kark, spa­da­jąc z kil­ku­na­stu me­trów, niż zo­stać na stry­chu z tą prze­ra­ża­jącą isto­tą.

Gdy wy­sko­czył ze stry­chu, lek­ko ośle­pio­ny bla­skiem sło­ńca, ze zdu­mie­niem stwier­dził, że pra­wie na­tych­miast wy­lądo­wał na mi­ęk­kim grun­cie. Nie za­sta­na­wia­jąc się, za­czął biec przed sie­bie ile sił w no­gach. Nie za­trzy­mał się, gdy oczy przy­zwy­cza­iły się do na­tęże­nia świa­tła i do­strze­gł, że oto­cze­nie domu ule­gło nie­zwy­kłej prze­mia­nie. Nie zwra­cał uwa­gi na to, że na tra­wie nie ma już pu­szek i bu­te­lek, że do­oko­ła na­gle po­ja­wi­ło się wi­ęcej drzew ani że z za­si­ęgu wzro­ku znik­nęły płot i inne domy.

Sta­nął do­pie­ro, gdy prze­stał sły­szeć za sobą prze­ra­źli­we wrza­ski. Dy­sząc ze zmęcze­nia, za­uwa­żył duży okrągły ka­mień, na któ­rym po­sta­no­wił usi­ąść. Gdy to zro­bił, na­tych­miast po­de­rwał się z krzy­kiem, bo ka­mień bły­ska­wicz­nie po­krył się dziw­nym pu­szy­stym na­lo­tem po­dob­nym do mchu, ale czer­wo­nym i bar­dzo cie­płym. Zszo­ko­wa­ny Bal­ta­zar do­pie­ro te­raz uwa­żnie się ro­zej­rzał. Jak okiem si­ęgnąć ota­cza­ła go po­kry­ta gęstą tra­wą rów­ni­na, na któ­rej licz­nie, choć nie tak gęsto jak w le­sie, ro­sły drze­wa z dziw­ny­mi ja­skra­wo­nie­bie­ski­mi owo­ca­mi. Gdy za­da­rł gło­wę, wes­tchnął gło­śno. Na nie­bie oprócz sło­ńca wid­nia­ła oto­czo­na ob­ręczą pla­ne­ta, przy­naj­mniej czte­ro­krot­nie wi­ęk­sza niż zwy­cza­jo­wo wi­dzia­ny na nie­bo­skło­nie ksi­ężyc.

– No, tu je­steś.

Bal­ta­zar aż się wzdry­gnął, sły­sząc zna­jo­my ochry­pły głos. Ma­rian wsko­czył na ka­mień, któ­ry w oka­mgnie­niu ob­ró­sł czer­wo­nym mchem, za­kry­wa­jąc łapy i ogon kota.

– Och, uwiel­biam to – mruk­nął ko­cur. – Szko­da, że nie mo­że­my zo­stać dłu­żej, ale już wra­caj­my, za­nim osza­le­jesz. Na dziś wy­star­czy wra­żeń. Chcia­łem ci jed­nak po­wie­dzieć, że po­ra­dzi­łeś so­bie le­piej, niż przy­pusz­cza­łem.

– C-co to było? – wy­jąkał chło­piec.

– Zmo­ra – od­rze­kł Ma­rian. – Lu­bią nękać lu­dzi, męczyć we śnie, żło­pać ich krew i ta­kie tam. Mało in­te­re­su­jące i prze­wi­dy­wal­ne isto­ty. I nie po­cho­dzą z two­je­go świa­ta, a dzi­ęki to­bie jest o jed­ną mniej.

– Nie z mo­je­go świa­ta… – po­wtó­rzył po­wo­li sko­ło­wa­ny Bal­ta­zar. – A gdzie my wła­ści­wie je­ste­śmy?

– Nie w two­im świe­cie, jak wi­dzisz. I le­piej czym prędzej tam wra­caj­my. Twoi ro­dzi­cie nie­dłu­go sko­ńczą za­ku­py i pew­nie przy­wio­zą mi mo­krą kar­mę. Nie ja­dłem od go­dzi­ny, a by­naj­mniej nie za­mie­rzam na nic po­lo­wać. Poza tym, tak jak po­wie­dzia­łem, nie ma co prze­sa­dzać z wra­że­nia­mi na je­den raz, że­byś nie ucie­kł mi do psy­chia­try.

Słu­cha­jąc sie­dzące­go na czer­wo­nym mchu kota, mó­wi­ące­go mu o zmo­rach i in­nych świa­tach, chło­piec do­sze­dł do wnio­sku, że jed­nak z całą pew­no­ścią zwa­rio­wał. Psy­chia­tra. To taki le­karz od gło­wy. Tak, może on mu po­mo­że. Ale jak zna­le­źć psy­chia­trę, sko­ro da­lej je­stem na tej dziw­nej po­la­nie?

– Nie po­wi­nie­nem pod­su­wać ci po­my­słów – mruk­nął ko­cur, jak­by czy­ta­jąc w my­ślach chłop­ca. – Nie zwa­rio­wa­łeś. Sło­wo kota. Wra­ca­my – do­dał po chwi­li mil­cze­nia. – Ale tym ra­zem, żeby oby­ło się bez nie­spo­dzia­nek, pój­dziesz za mną. To zna­czy: za­raz znik­nę, a w miej­scu, gdzie sta­łem, zo­ba­czysz znie­kszta­łco­ny ob­raz. Po pro­stu w nie­go wej­dź. Spiesz się tyl­ko, bo to nie po­trwa dłu­go.

Nie cze­ka­jąc na re­ak­cję chłop­ca, Ma­rian ze­sko­czył z ka­mie­nia, prze­ci­ągnął się i znik­nął. W miej­scu, gdzie stał, po­wie­trze za­fa­lo­wa­ło, a kra­jo­braz za nim wy­glądał jak ogląda­ny przez ta­flę wody. Chło­piec, nie chcąc zo­stać sa­me­mu w nie­zna­nej kra­inie, ru­szył przed sie­bie i gdy wkro­czył w roz­dy­go­ta­ny ob­raz, rów­nież znik­nął.

* * *

Bal­ta­zar spo­strze­gł, że znów jest w ogro­dzie sta­rej wil­li wśród nie­sko­szo­nej tra­wy i pu­stych bu­te­lek.

– O, je­steś – rze­kł nie­wy­ra­źnie Ma­rian, wy­li­zu­jąc so­bie przed­nią łapę. – Świet­nie, no to cho­dźmy, po­roz­ma­wia­my w domu…

– Co tu się dzie­je?!

Bal­ta­zar od­wró­cił się w stro­nę, z któ­rej do­bie­gał grom­ki okrzyk. W uchy­lo­nej już furt­ce stał wy­so­ki mężczy­zna odzia­ny na czar­no. Twarz nie­zna­jo­me­go po­ra­sta­ła gęsta czar­na bro­da, utrud­nia­jąca od­gad­ni­ęcie jego wie­ku, gło­wę zdo­bił ka­pe­lusz z sze­ro­kim ron­dem, a uszy – duże zło­te kol­czy­ki. Chło­piec z za­sko­cze­niem stwier­dził, że ki­pi­ące zło­ścią oczy nie były zwró­co­ne na nie­go, lecz na ko­cu­ra, któ­ry w dal­szym ci­ągu pu­co­wał łapę. A więc nie zwa­rio­wa­łem, po­my­ślał Bal­ta­zar.

– No cóż, czy­li mu­si­my to za­ła­twić te­raz – mruk­nął kot. – Dzień do­bry, Po­do­lak! – wy­krzy­czał prze­sad­nie uprzej­mie. – Co cię tu spro­wa­dza?

– Do­brze wiesz, co mnie tu spro­wa­dza! – od­wark­nął mężczy­zna na­zwa­ny Po­do­la­kiem. Szyb­kim kro­kiem zbli­żył się do Ma­ria­na i wy­ce­lo­wał w nie­go pa­lec. – To ja chcę wie­dzieć, co ty tu ro­bisz z tym chłop­cem!

– Ach, nie uwie­rzysz… – Kot nie zmie­nił słod­ko uprzej­me­go tonu. – No więc, spa­ce­ru­ję so­bie jak gdy­by ni­g­dy nic uli­cą, pa­trzę, a tu Bal­ta­zar – Ma­rian wska­zał no­skiem chłop­ca – prze­ska­ku­je przez płot ota­cza­jący ten sta­ry dom. Za­nim pod­sze­dłem do furt­ki, chło­pak za­czął zbie­rać pusz­ki i bu­tel­ki, żeby je sprze­dać i za­pew­ne ku­pić nar­ko­ty­ki. Wiesz, ta dzi­siej­sza mło­dzież… Po­tem pew­nie chciał ob­ra­bo­wać cha­łu­pę…

– Wca­le tak nie było! – krzyk­nął Bal­ta­zar.

– Wszyst­ko ze­psu­łeś, chłop­cze – rze­kł Ma­rian tak bez­na­mi­ęt­nie, że było ja­sne, iż nie prze­jął się prze­rwa­niem jego wy­ja­śnień.

– A więc sły­szysz go – wark­nął Po­do­lak, ze­zu­jąc na chłop­ca. – A ty nie zgry­waj dur­nia, ko­cie! Wiem, że chcia­łeś tam we­jść z chłop­cem. I wiem, że wiesz, co tam jest.

– Nie tyl­ko chcia­łem, ale wsze­dłem, czło­wie­ku – za­chry­piał Ma­rian swo­im zwy­kłym obo­jęt­nym gło­sem, ostat­nie sło­wo wy­po­wia­da­jąc z po­gar­dą. – I nic już tam nie ma, za­ła­twi­li­śmy spra­wę.

– Co zro­bi­li­ście?! – Mężczy­zna zu­pe­łnie stra­cił nad sobą pa­no­wa­nie. – Po­ka­za­łeś chłop­cu od­wie­dze­nie?! Prze­cież wiesz, że są pro­ce­du­ry, tak jak wiesz, że nie zo­stał jesz­cze za­twier­dzo­ny! A to miej­sce było już przy­go­to­wa­ne na ini­cja­cję tej gru­py!

– Nic chłop­cu nie po­ka­zy­wa­łem – od­pa­rł Ma­rian. – Sam to za­ła­twił.

Mężczy­zna chy­ba chciał coś po­wie­dzieć, ale tyl­ko otwo­rzył usta. Spoj­rzał na chłop­ca, po­tem znów na kota, a po­tem jesz­cze raz na chłop­ca.

– Kła­miesz – rze­kł w ko­ńcu.

– Nie kła­mię. Po co mia­łbym kła­mać? Prze­cież prędzej czy pó­źniej ta­kie kłam­stwo i tak się wyda.

– To nie­mo­żli­we. – Po­do­lak da­lej nie do­wie­rzał. – Pew­nie sam od­wie­dzi­łeś zmo­rę. Przy two­jej sile i jej sła­bo­ści mo­głeś tego na­wet nie za­uwa­żyć.

– Nie ode­sła­łem zmo­ry, bo na­wet się do niej nie zbli­ży­łem. Wy­sła­łem chłop­ca na strych sa­me­go.

Te­raz Po­do­lak wy­glądał tak, jak­by za­dła­wił się wła­snym języ­kiem. Naj­pierw zbla­dł, a po­tem po­czer­wie­niał, a na jego czo­le po­ja­wi­ły się wiel­kie kro­ple potu. Bal­ta­zar miał wra­że­nie, że gło­wa mężczy­zny za chwi­lę eks­plo­du­je.

– CZY TY DO RESZ­TY STRA­CI­ŁEŚ RO­ZUM?!!! – ryk­nął. – Po­sła­łeś tam chło­pa­ka SA­ME­GO? Prze­cież on mógł zgi­nąć! W za­sa­dzie dzi­wię się, że tak się nie sta­ło. Ostat­nio w wa­run­kach kon­tro­lo­wa­nych stra­ci­li­śmy dziew­czy­nę. Po­gry­zł ją zom­bie i te­raz nie wie­my, gdzie jest, a ty ro­bisz coś ta­kie­go! Na­wet je­śli chło­pak ja­ki­mś cu­dem od­wie­dził zmo­rę sam, two­je dzia­ła­nie było kom­plet­nie nie­od­po­wie­dzial­ne!

– Chło­pak nie ode­słał zmo­ry. Chło­pak do­ko­nał prze­jścia do in­ne­go świa­ta i za­brał zmo­rę ze sobą. Tak jak zresz­tą całe pod­da­sze.

– Nie bądź śmiesz­ny – par­sk­nął Po­do­lak. – Ta­kie baj­ki mo­żesz opo­wia­dać ko­ci­ętom pod śmiet­ni­ka­mi.

– To nie baj­ki. Po­now­nie: po co mia­łbym kła­mać? – za­chry­piał kot.

Mężczy­zna pa­trzył kotu w oczy jesz­cze chwi­lę, a na jego twa­rzy ma­lo­wał się nie­do­wie­rza­jący uśmiech. W ko­ńcu zer­k­nął na pod­da­sze i zmarsz­czył czo­ło. Wresz­cie wy­sze­dł na uli­cę, od­da­la­jąc się nie­co od po­se­sji, żeby mieć lep­szy wi­dok na dom. Bal­ta­zar i ko­cur ru­szy­li za nim.

– Za­wa­li­ło się – rze­kł w ko­ńcu.

– Nie za­wa­li­ło się, tyl­ko znik­nęło – od­pa­rł Ma­rian. – Zresz­tą jak nie wie­rzysz, to idź na górę i spraw­dź.

Po­do­lak zmarsz­czył czo­ło jesz­cze bar­dziej, choć wy­da­wa­ło się to nie­mo­żli­we.

– Chłop­cze – zwró­cił się w ko­ńcu do Bal­ta­za­ra – czy było tak, jak on mówi?

– Nie wiem, pro­szę pana – od­rze­kł Bal­ta­zar zgod­nie z praw­dą. – Wiem tyl­ko, że wsze­dłem na strych, a tam było to coś, a po­tem coś huk­nęło, a to coś za­częło wyć, a ja wy­sko­czy­łem ze stry­chu, ale by­łem już w zu­pe­łnie in­nym miej­scu, były tam dziw­ne drze­wa i wszyst­ko wy­gląda­ło ina­czej niż tu­taj.

Mężczy­zna przy­glądał się mu w mil­cze­niu, ale te­raz na jego twa­rzy zda­wa­ła ma­lo­wać się tro­ska. W ko­ńcu zwró­cił się do Ma­ria­na:

– Je­śli to praw­da, na ra­zie nikt nie może się o tym do­wie­dzieć. Mu­szę po­wia­do­mić Radę Re­gio­nal­ną, a po­tem Kra­jo­wą. I to nie zmie­nia ni­cze­go w two­jej sy­tu­acji – wark­nął gniew­nie. – Nie omiesz­kam po­wia­do­mić Rady o two­jej roli tu­taj, ze wszyst­ki­mi szcze­gó­ła­mi.

– Och, nie – ode­zwał się Ma­rian gło­sem ca­łko­wi­cie wy­pra­nym z emo­cji.

– Zo­ba­czy­my, czy będziesz taki cwa­ny! – zno­wu krzy­czał Po­do­lak. – Zła­ma­łeś wszel­kie pro­ce­du­ry, na­ra­zi­łeś chło­pa­ka…

– Prze­pra­szam bar­dzo, czy to pan za­brał mój śmiet­nik?

Oczy wszyst­kich skie­ro­wa­ły się na ni­skie­go chu­de­go mężczy­znę sto­jące­go przy ku­ble przy­tar­ga­nym pod furt­kę przez Bal­ta­za­ra. W oczach wątłe­go czło­wie­ka wi­dać było wy­zwa­nie.

– Co? – za­py­tał Po­do­lak zdez­o­rien­to­wa­ny.

– Śmiet­nik! – krzyk­nął chu­dzie­lec. – Mój śmiet­nik! Z da­le­ka my­śla­łem, że jest pan śmie­cia­rzem, ale te­raz wi­dzę, że nie ma pan uni­for­mu! Ro­bi­cie so­bie głu­pie żar­ty, a ja po­tem mu­szę tar­gać ten ku­beł! – nie prze­sta­wał wrzesz­czeć. – I jesz­cze wszyst­ko mie­sza­cie, po­tem znaj­du­ję pla­stik w prze­gro­dzie na pa­pier! Nie ma pan co ro­bić z wol­nym cza­sem? I jesz­cze dziec­ko pan wci­ąga w swo­je dur­ne za­ba­wy!

Bal­ta­zar z roz­ba­wie­niem ob­ser­wo­wał zszo­ko­wa­ną minę Po­do­la­ka, któ­ry wy­ra­źnie nie wie­dział, co po­wie­dzieć. Z ko­lei Ma­rian wy­glądał tak, jak­by z naj­wi­ęk­szym za­cie­ka­wie­niem słu­chał mo­no­lo­gu wła­ści­cie­la śmiet­ni­ka.

– Chłop­cze, wiedz, że mó­wie­nie ko­mu­kol­wiek o tym, co się dziś sta­ło, i o wszyst­kim, co NAS do­ty­czy, jest za­ka­za­ne – rze­kł w ko­ńcu Po­do­lak ci­cho, igno­ru­jąc wła­ści­cie­la ku­bła. – Cze­kaj na kon­takt. I sta­raj się, hm… – za­wa­hał się, prze­lot­nie zer­ka­jąc na kota – nie pla­no­wać żad­nych pod­ró­ży.

To rze­kłszy, Po­do­lak od­wró­cił się na pi­ęcie, nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwa­gi na wro­gie spoj­rze­nia czło­wiecz­ka, i prze­sze­dł na dru­gą stro­nę uli­cy, gdzie, jak do­pie­ro te­raz za­uwa­żył Bal­ta­zar, cze­ka­ła nie­wiel­ka grup­ka chłop­ców i dziew­czyn. Mężczy­zna po­wie­dział szyb­ko kil­ka słów i wszy­scy ru­szy­li.

– To ja też już pój­dę – za­po­wie­dział Bal­ta­zar nie­pew­nie i za­czął się wy­co­fy­wać.

– A idź, idź! – krzyk­nął mężczy­zna za od­da­la­jącym się Bal­ta­za­rem. – Co za cham­stwo! Gan­gi śmie­cia­rzy, dow­cip­ni­sie… O, ko­te­czek! – Na­gle zmie­nił ton i wy­ci­ągnął rękę w kie­run­ku Ma­ria­na, ale ten tyl­ko syk­nął i ru­szył za Bal­ta­za­rem z wy­so­ko unie­sio­nym ogo­nem.

Rozdział II

Koty, świa­ty i na­wie­dza­nia

Gdy po kil­ku chwi­lach Bal­ta­zar i Ma­rian do­tar­li do domu, chło­piec nie mógł zre­ali­zo­wać swo­je­go pla­nu i za­sy­pać kota gra­dem py­tań, po­nie­waż ro­dzi­ce i sio­stra wró­ci­li już z za­ku­pów.

– O, je­steś – po­wie­dzia­ła mama Bal­ta­za­ra, gdy tyl­ko po­ja­wił się w drzwiach. – To po­mo­żesz przy roz­pa­ko­wy­wa­niu. Gdzie ty się włó­czysz z rana?

Pani Jo­an­na zna­ła syna na tyle do­brze, żeby wie­dzieć, że w so­bo­ty do­bro­wol­nie nie wy­cho­dzi z łó­żka przed go­dzi­ną je­de­na­stą. Za­zwy­czaj pani Jo­an­na i jej mąż To­masz sta­ra­li się za­pędzić Bal­ta­za­ra do ja­ki­chś za­jęć, ta­kich jak od­ku­rza­nie domu czy ko­sze­nie tra­wy, w kó­łko po­wta­rza­jąc, że sen dłu­ższy niż osiem go­dzin to mar­no­wa­nie ży­cia, ale ostat­nio chło­piec miał wi­ęcej luzu. Przy­czy­ną tego był podły na­strój, w jaki Bal­ta­zar wpa­dł oko­ło trzech mie­si­ęcy temu, gdy jego naj­lep­si przy­ja­cie­le z kla­sy i sąsie­dzi – ro­dze­ństwo Mar­cin i Mo­ni­ka – wy­pro­wa­dzi­li się z ro­dzi­ca­mi do War­sza­wy. Od tam­te­go cza­su kon­tak­to­wał się z nimi wy­łącz­nie za po­mo­cą te­le­fo­nu i kom­pu­te­ra, a jego ży­cie to­wa­rzy­skie ogra­ni­cza­ło się do wy­słu­chi­wa­nia opo­wie­ści Ka­ro­la, lek­ko sno­bi­stycz­ne­go chło­pa­ka, z któ­rym obec­nie sie­dział w ław­ce (i któ­re­go nie­zbyt lu­bił), o tym, gdzie Ka­rol i jego ro­dzi­na byli w po­przed­ni week­end oraz ewen­tu­al­nie gdzie po­ja­dą w na­stęp­ny. Ro­dzi­ce Bal­ta­za­ra tro­chę się mar­twi­li, że ich syn nie za­wie­ra no­wych przy­ja­źni, ale po­dej­rze­wa­li, że z cza­sem po­go­dzi się z sy­tu­acją i będzie miał no­wych ko­le­gów.

– Wy­sze­dłem na chwi­lę spraw­dzić, jaka dziś po­go­da – od­po­wie­dział Bal­ta­zar ma­mie. Za­zwy­czaj nie okła­my­wał ro­dzi­ców, ale wy­bór po­mi­ędzy po­czu­ciem winy z po­wo­du łgar­stwa a ry­zy­kiem na­tych­mia­sto­we­go prze­nie­sie­nia go do za­mkni­ęte­go za­kła­du psy­chia­trycz­ne­go był oczy­wi­sty. – My­śla­łem, że może pó­źniej pój­dę na ro­wer.

– Ro­wer to świet­na myśl, odro­bi­na ru­chu do­brze ci zro­bi. – Pani Jo­an­na była wy­ra­źnie za­do­wo­lo­na. – Ale trze­ba po­pro­sić tatę, żeby naj­pierw obej­rzał w nim opo­ny, ła­ńcuch i tak da­lej, nie je­ździ­łeś od ze­szłe­go se­zo­nu. To­mek! – zwró­ci­ła się do męża. – Bal­ta­zar chce iść na ro­wer. Po­spraw­dzaj mu po­tem, czy wszyst­ko jest spraw­ne.

– Mamo, ja też chcę na ro­wer! – krzyk­nęła Pa­try­cja, dzie­wi­ęcio­let­nia sio­stra Bal­ta­za­ra, jak zwy­kle na­śla­du­jąc bra­ta.

– Świet­nie! To­mek, spraw­dź też ro­wer Pa­try­cji. W ogó­le wszyst­kim do­brze zro­bi świe­że po­wie­trze. Spraw­dź wszyst­kie ro­we­ry i weź dzie­ci na prze­ja­żdżkę do par­ku.

– Mhm, wspa­nia­ły po­my­sł – mruk­nął pan To­masz, a ton jego gło­su wy­ra­źnie wska­zy­wał, że miał inne pla­ny na so­bot­nie po­po­łud­nie.

Bal­ta­zar wes­tchnął i za­czął wy­ci­ągać wa­rzy­wa z jed­nej z to­reb le­żących na bla­cie. Pó­źniej za­sta­no­wi się, jak wy­mi­gać się od spędze­nia po­po­łud­nia na prze­ja­żdżkach ro­we­ro­wych z tatą i męczącą młod­szą sio­strą. Po dziw­nych prze­ży­ciach po­ran­ka czuł się tro­chę sko­ło­wa­ny, wy­ko­nu­jąc czyn­no­ści tak pro­za­icz­ne jak wkła­da­nie je­dze­nia do lo­dów­ki. Do tej pory my­ślał, że są naj­zwy­czaj­niej­szą ro­dzi­ną na świe­cie – mama z bra­nży odzie­żo­wej, tata rad­ca praw­ny, upier­dli­wa sio­stra wiecz­nie chcąca się ba­wić ze star­szym bra­tem. No i na do­kład­kę duży jak na da­chow­ca kot, któ­ry, jak się jed­nak dziś oka­za­ło, po­sta­no­wił wy­ła­mać się ze sche­ma­tu nor­mal­no­ści. Bal­ta­zar zer­k­nął na Ma­ria­na, któ­ry ocie­rał się o nogi pani Jo­an­ny i miau­czał prze­ra­źli­wie, pro­sząc o je­dze­nie.

– O Boże, jaki głod­ny kot! – za­wo­ła­ła pani Jo­an­na we­so­ło. – I jaki miły na­gle się zro­bił, tak, Łat­ku? Pa­try­cja, gdzie ta to­reb­ka z mo­krą kar­mą dla kot­ka?

– Cza­sem war­to się upodlić – mruk­nął Ma­rian do Bal­ta­za­ra. – Da­waj już to żar­cie, Jo­an­na – do­dał ochry­płym gło­sem.

Bal­ta­zar spoj­rzał na ro­dzi­ców i sio­strę. Nic nie wska­zy­wa­ło, żeby któ­re­kol­wiek z nich usły­sza­ło sło­wa ko­cu­ra.

– Aśka, prze­cież on do­pie­ro jadł – po­wie­dział z wy­rzu­tem pan To­masz. – Nie mo­żesz mu da­wać jeść za ka­żdym ra­zem, jak wy­jąt­ko­wo uda­je uro­cze­go. On się w ko­ńcu roz­ty­je jak świ­nia. Jest co­raz wi­ęk­szy.

– Prze­stań, wi­dzisz, że stwo­rze­nie jest głod­ne – od­pa­rła pani Jo­an­na. – Nie roz­ty­je się, on dużo bie­ga, pa­tro­lu­je oko­li­cę – do­da­ła, uśmie­cha­jąc się do Ma­ria­na i dra­pi­ąc go za uchem. – Zresz­tą to jest bar­dzo duży kot. Ma dzie­wi­ęćdzie­si­ąt cen­ty­me­trów z ogo­nem!

– Mie­rzy­łaś go? Jezu, Aśka…

Bal­ta­zar kon­ty­nu­ował roz­pa­ko­wy­wa­nie za­ku­pów, co chwi­lę zer­ka­jąc na Ma­ria­na mlasz­czące­go nad mi­ską. Po kil­ku mi­nu­tach wszyst­kie tor­by były pu­ste, a ko­cur zli­zy­wał z pyszcz­ka reszt­ki kar­my.

– To ja idę do sie­bie – oznaj­mił chło­piec ro­dzi­com, ale w rów­nym stop­niu ad­re­so­wał tę wy­po­wie­dź do Ma­ria­na.

– Do­brze, Bal­ciu.

Bal­ta­zar nie­na­wi­dził, gdy mama się tak do nie­go zwra­ca­ła.

– Sy­necz­ku, jest so­bo­ta, po­sprzątaj tro­chę swój po­kój, za­nim tam zaj­rzę i do­sta­nę uda­ru, okej?

– Świ­ęte sło­wa, Bal­ciu – za­wtó­ro­wał Ma­rian. – Co ja po­cznę, jak Jo­an­na do­sta­nie uda­ru? Twój sta­ry mnie za­gło­dzi.

Bal­ta­zar ru­szył do po­ko­ju na pi­ętrze. Ogar­nął wzro­kiem pa­nu­jący w po­miesz­cze­niu baj­zel i uznał, że nie ma tra­ge­dii – może mama nie będzie za­do­wo­lo­na, jak tu zaj­rzy, ale uda­ru ra­czej nie do­sta­nie. Są rze­czy wa­żne i wa­żniej­sze, po­my­ślał i usia­dł na łó­żku, cze­ka­jąc na Ma­ria­na, któ­re­go za­mie­rzał wy­py­tać o wszyst­ko na osob­no­ści. Sku­bi­ąc pal­ce, sta­rał się po­ukła­dać so­bie ko­lej­no­ść py­tań, któ­re zada. Skąd się wzi­ęła ta, jak ją na­zy­wa­li, zmo­ra? Co wła­ści­wie się sta­ło, kie­dy zna­la­złem się na po­la­nie? Kim był ten cały Po­do­lak i co ro­bił pod wil­lą z tymi dzie­ćmi? Jaka w tym wszyst­kim jest rola Ma­ria­na?

Chło­piec cze­kał i my­ślał, mi­nu­ty mi­ja­ły, a Ma­rian się nie zja­wiał. Bal­ta­zar za­czął się nie­cier­pli­wić i iry­to­wać. Po ko­lej­nych kil­ku mi­nu­tach wstał i zsze­dł na dół. Naj­pierw zaj­rzał do po­ko­ju dzien­ne­go, ale tam za­stał tyl­ko mamę pi­jącą kawę przed te­le­wi­zo­rem, w któ­rym pusz­cza­li ja­kiś pro­gram przy­rod­ni­czy. Udał się więc do kuch­ni, gdzie zdębiał.

Ma­rian jak gdy­by ni­g­dy nic le­żał z za­mkni­ęty­mi ocza­mi, roz­ci­ągni­ęty na bla­cie roz­grza­nym pro­mie­nia­mi sło­necz­ny­mi, któ­re wpa­da­ły przez okno. Bal­ta­zar, sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój, pod­sze­dł do nie­go i szturch­nął go lek­ko w tyl­ną łapę.

– Ma­rian – po­wie­dział ci­cho, bo­jąc się, że ktoś go usły­szy. – Ma­rian, czy ty śpisz?

Ma­rian naj­wy­ra­źniej spał w naj­lep­sze, a przy­naj­mniej nie dał po so­bie po­znać, że co­kol­wiek do nie­go do­cie­ra. Bal­ta­zar, stra­ciw­szy reszt­ki cier­pli­wo­ści, bez­ce­re­mo­nial­nie wzi­ął go na ręce i ugi­ąw­szy się lek­ko pod ci­ęża­rem wiel­kie­go ko­cu­ra, ru­szył na górę.

– Co? – za­chry­piał Ma­rian nie­wy­ra­źnie. – Ach, to ty. My­śla­łem, że two­ja mat­ka zno­wu usi­łu­je roz­pa­lić we mnie cie­płe uczu­cia. Co ty ro­bisz?

– Idzie­my do mo­je­go po­ko­ju – wy­szep­tał chło­piec. – Mia­łeś od­po­wie­dzieć na moje py­ta­nia. Za­mie­rza­łeś tak spać, a ja mia­łem cze­kać, aż się ła­ska­wie obu­dzisz i ze­chcesz mi wy­ja­śnić, co się wła­ści­wie dzi­siaj sta­ło?

– Je­śli mam być szcze­ry, to ow­szem, za­mie­rza­łem spać. Przez tę hi­sto­rię ze zmo­rą prze­pa­dła mi po­ran­na drzem­ka. Mu­sisz być taki zrzędli­wy?

– Mu­szę – oświad­czył sta­now­czo Bal­ta­zar już w po­ko­ju, kła­dąc Ma­ria­na na łó­żko.

Kot na­tych­miast przy­stąpił do ugnia­ta­nia łap­ka­mi sko­tło­wa­nej ko­łdry.

– Mo­żesz le­żeć, ale masz od­po­wia­dać. Obie­ca­łeś.

– Obie­ca­łem, żeby cię ja­koś prze­ko­nać do wy­jścia z domu – po­wie­dział kot znu­dzo­nym gło­sem. – Ale sko­ro mu­szę, to miej­my to już za sobą. Od cze­go za­cząć?

Od cze­go za­cząć? Py­ta­nia znów ko­tło­wa­ły się w gło­wie Bal­ta­za­ra jak opęta­ne.

– Czym była ta zmo­ra? – za­py­tał w ko­ńcu. – Ja­kiś duch?

– Zwa­rio­wa­łeś? – prych­nął kot. – Du­chów nie ma, nie bądź dziec­kiem. Zmo­ra to ma­te­rial­na isto­ta taka jak ty czy ja.

– Była prze­zro­czy­sta – za­uwa­żył Bal­ta­zar. – I strasz­na.

– Była prze­zro­czy­sta, bo nie na­wie­dzi­ła jesz­cze osta­tecz­nie na­sze­go świa­ta, co usi­ło­wa­ła zro­bić. Je­śli pró­bu­jący prze­do­stać się do in­ne­go świa­ta po­twór jest sła­by, to zaj­mu­je mu to dużo cza­su – naj­pierw w ogó­le go nie wi­dać, po­tem zy­sku­je za­rys, ma­ja­czy aż osta­tecz­nie – gdy przej­dzie – po­ja­wi się w pe­łni w in­nym świe­cie i je­śli będzie chciał, będzie mógł wy­ru­szyć poza na­wie­dza­ne miej­sce. I za­raz tam strasz­na. Ka­żdy się boi za pierw­szym ra­zem. Jak to mó­wią: pierw­sze koty za pło­ty. Szyb­ko przy­wyk­niesz.

– Prze­do­stać z in­ne­go świa­ta…? – po­wtó­rzył chło­piec.

– Tak – wes­tchnął kot. – Oprócz na­sze­go świa­ta jest nie­sko­ńcze­nie wie­le in­nych. Nie­któ­re isto­ty je za­miesz­ku­jące po­tra­fią pod­ró­żo­wać mi­ędzy nimi, nie­któ­re są na tyle sil­ne, że mogą to zro­bić na­wet w jed­nej chwi­li. Ro­bią to w ró­żnych ce­lach, nie­któ­re z cie­ka­wo­ści, nie­któ­re z bar­dziej krwio­żer­czych po­bu­dek. Ta­kie zmo­ry na przy­kład szcze­gól­nie za­sma­ko­wa­ły w ludz­kiej krwi. Sam więc wi­dzisz – ci­ągnął Ma­rian – że nie­ustan­na wal­ka i od­sy­ła­nie ich to ko­niecz­no­ść, je­śli mamy tu żyć w spo­ko­ju.

– I tym się wła­śnie zaj­mu­jesz?

– Po­wiedz­my, że tym też – po­twier­dził kot. – Taką mamy umo­wę z lu­dźmi, a na ra­zie na­sze cele są mniej wi­ęcej zbie­żne. Oczy­wi­ście lu­dzie też od­sy­ła­ją na­wie­dza­jących, na przy­kład taki Po­do­lak. Mo­żna po­wie­dzieć, że są na­szy­mi po­moc­ni­ka­mi. Ale bez nas ta­kie zmo­ry czy inne kre­atu­ry wla­zły­by wam na gło­wy. Dzi­ęki nam ten świat jest wol­ny od po­two­rów, od­sy­ła­my na­wie­dza­jących, któ­rych wa­sze ludz­kie oko jesz­cze na­wet nie wi­dzi. My­śla­łeś, że jak ja albo inny kot jeży się i bie­ga z wrza­skiem po domu jak opęta­ny, to dla­te­go, że je­ste­śmy cho­re na umy­śle?

Bal­ta­zar sta­rał się za­cho­wać ka­mien­ną twarz, bo tak wła­śnie my­ślał. Przy­po­mniał so­bie chwi­le, gdy z roz­ba­wie­niem ob­ser­wo­wał z ro­dzi­ną Ma­ria­na je­żące­go się i sy­czące­go bez po­wo­du albo ga­nia­jące­go po po­ko­ju z dzi­kim wy­ra­zem pyszcz­ka.

– Ale lu­dzie też? – za­py­tał, zmie­nia­jąc te­mat.

– Tak. Lu­dzie wbrew wra­że­niu, ja­kie spra­wia­ją, o dzi­wo, też mają ró­żne zdol­no­ści. Nie to co koty, oczy­wi­ście. Nie­mniej nie­któ­rzy z was po­tra­fią od­sy­łać na­wie­dza­jących i w oka­mgnie­niu pod­ró­żo­wać po­mi­ędzy świa­ta­mi. I inne, nie­sa­mo­wi­te z two­je­go punk­tu wi­dze­nia rze­czy, o któ­rych do­wiesz się nie­ba­wem. Oczy­wi­ście nie ka­żdy jest ob­da­rzo­ny tymi umie­jęt­no­ścia­mi w rów­nym stop­niu, a po­nad­to trze­ba nad nimi pra­co­wać wie­le lat. I tu po­ja­wiasz się ty, chłop­cze.

– Ja?

– Prze­cież mó­wię. Bo wi­dzisz, ode­sła­nie na­wie­dza­jącej isto­ty przez no­wi­cju­sza, na­wet ta­kiej, któ­ra nie prze­kro­czy­ła jesz­cze osta­tecz­nie ba­rie­ry świa­tów, to nie lada wy­czyn – wy­ja­śnił kot. – Ale ty prze­sko­czy­łeś do in­ne­go świa­ta, za­bie­ra­jąc ze sobą zmo­rę i pół domu. A to już jest wy­czyn nad­zwy­czaj­ny.

– Na­praw­dę? – zdzi­wił się chło­piec. – Ja na­wet nie wiem, jak to zro­bi­łem.

– Z cza­sem na­uczysz się to kon­tro­lo­wać. Prze­jście do in­ne­go świa­ta przez czło­wie­ka czy kota wy­ma­ga oprócz wro­dzo­nych umie­jęt­no­ści du­że­go sku­pie­nia. Ka­żda rzecz, któ­rą za­bie­rasz ze sobą, utrud­nia ten pro­ces. Mo­żesz za­brać ze sobą przed­miot, któ­ry masz w ręku, czy za­ła­do­wa­ny ple­cak – w za­le­żno­ści od two­jej siły, do­świad­cze­nia i de­ter­mi­na­cji te mo­żli­wo­ści mogą się zwi­ęk­szać. Ale prze­no­sze­nie bez do­ty­ku in­nych istot czy domu to czy­ny świad­czące o wy­jąt­ko­wych zdol­no­ściach. Nie­któ­rzy mają na po­cząt­ku pro­blem, żeby prze­jść z ubra­niem na so­bie.

Chło­piec wy­obra­ził so­bie Po­do­la­ka, któ­ry ca­łko­wi­cie nagi po­ja­wia się w in­nym świe­cie tuż obok zmo­ry, i ro­ze­śmiał się w du­chu.

– Mia­łem co do cie­bie do­bre prze­czu­cia – kon­ty­nu­ował Ma­rian po chwi­li prze­rwy, wpa­tru­jąc się w Bal­ta­za­ra. – Od po­cząt­ku wy­czu­wa­łem u cie­bie sil­ną aurę, ale pew­ni idio­ci nie chcie­li ci dać szan­sy. Mó­wi­li, że chcą jesz­cze po­cze­kać i po­ob­ser­wo­wać, czy masz wła­ści­we pre­dys­po­zy­cje in­te­lek­tu­al­ne i emo­cjo­nal­ne, że może two­je zdol­no­ści się nie ujaw­nią albo – ujaw­nio­ne – szyb­ko wy­ga­sną. A więc wzi­ąłem spra­wy we wła­sne łapy i się nie prze­li­czy­łem. Te­raz już nikt nie będzie mógł tego tak zo­sta­wić.

– A ci idio… – za­jąk­nął się Bal­ta­zar – ci lu­dzie to kim są?

– Nie­dłu­go się do cie­bie ode­zwą i wszyst­kie­go się do­wiesz – od­rze­kł kot zmęczo­nym gło­sem. – Na­zy­wa­ją sie­bie i ta­kich jak ty od­wie­dza­cza­mi. Wiesz, bo od­wie­dza­ją inne świa­ty i od-wie­dza­ją na­wie­dza­jące isto­ty. Taki żart, we­dług nich bar­dzo za­baw­ny i ory­gi­nal­ny. – Ma­rian skrzy­wił się z nie­sma­kiem. – Boki zry­wać. Wy, lu­dzie, to ma­cie po­czu­cie hu­mo­ru, nie ma co. Może wy­star­czy tych py­tań na po­czątek? Za­raz ja pad­nę ze zmęcze­nia, a ty z wra­że­nia…

– Wszyst­kie koty mó­wią? – prze­rwał mu Bal­ta­zar, pra­gnąc do­wie­dzieć się jak naj­wi­ęcej.

– Pew­nie, że wszyst­kie! Co my, ryby? – par­sk­nął kot. – A… – zmi­ty­go­wał się po chwi­li – cho­dzi ci o to, czy wszyst­kie roz­ma­wia­ją z lu­dźmi?

Chło­piec po­ki­wał gło­wą.

– Pra­wie wszyst­kie. Nie wszyst­kim się chce. Moi po­bra­tym­cy przez ostat­nie ty­si­ąc­le­cia strasz­nie się roz­le­ni­wi­li – do­dał Ma­rian z nutą go­ry­czy.

Bal­ta­za­ra z ko­lei za­sta­no­wi­ło, jak le­ni­wym trze­ba być, żeby iry­to­wać tym Ma­ria­na.

– Poza tym, żeby czło­wiek sły­szał i ro­zu­miał kota, któ­ryś z nas musi świa­do­mie zwró­cić się do nie­go z za­mia­rem by­cia usły­sza­nym, tak jak ja do cie­bie. A co do za­sa­dy, zwra­ca­my się tyl­ko do tych z was, któ­rzy są ob­da­rze­ni i zo­sta­ną za­ak­cep­to­wa­ni przez od­wie­dza­czy, taką mamy umo­wę. Wy­star­czy py­tań, idę spać.

– Jak to mo­żli­we, że mogą was sły­szeć tyl­ko ci, któ­rych wy­bie­ra­cie?

– Świ­ęta Ba­stet, daj mi cier­pli­wo­ść, że­bym nie skrzyw­dził tego na­tręt­ne­go chło­pa­ka – wes­tchnął Ma­rian, a po­tem wy­ra­źnie już po­iry­to­wa­ny ode­zwał się do Bal­ta­za­ra: – Nie wiem. Tak już jest. Co to w ogó­le za dur­ne py­ta­nia? Czy ja je­stem ludz­kim le­ka­rzem albo bio­lo­giem, żeby ci tłu­ma­czyć, dla­cze­go ma­cie ta­kie upo­śle­dzo­ne zmy­sły? Bądź grzecz­ny i cze­kaj, aż od­wie­dza­cze się z tobą skon­tak­tu­ją, to ich będziesz za­męczać.

Kot ziew­nął tak sze­ro­ko, że Bal­ta­zar zdzi­wił się, że nie roz­le­gł się trzask ko­ści. Wszyst­ko, co usły­szał, wy­da­wa­ło się ab­so­lut­nie nie­wia­ry­god­ne, a jed­nak w głębi du­cha czuł, że to nie tyl­ko wy­my­sł jego znu­dzo­ne­go umy­słu.

– To jest nie­sa­mo­wi­te – wy­szep­tał, pa­trząc przed sie­bie.

– A to do­pie­ro wierz­cho­łek góry lo­do­wej – mruk­nął Ma­rian i za­mknął oczy.

* * *

So­bot­nie po­po­łud­nie Bal­ta­zar spędził na po­zo­ro­wa­niu sprząta­nia po­ko­ju i prze­ja­żdżce ro­we­ro­wej, z któ­rej osta­tecz­nie nie uda­ło mu się wy­mi­gać. Co gor­sza, pan To­masz praw­do­po­dob­nie ze względu na na­gły przy­pływ en­dor­fin, obu­dzo­nych nie­spo­ty­ka­ną za­zwy­czaj for­mą ak­tyw­no­ści, po kil­ku­na­stu mi­nu­tach jaz­dy na­brał ocho­ty na dłu­gą wy­ciecz­kę i prze­ci­ągnął Bal­ta­za­ra i Pa­try­cję po ca­łej oko­li­cy. Wró­ci­li do­pie­ro na ko­la­cję, a Bal­ta­zar, któ­ry od cza­su wy­pro­wadz­ki przy­ja­ciół nie­spe­cjal­nie spędzał czas na po­wie­trzu, za­raz po po­si­łku padł na łó­żko i za­snął.

Gdy obu­dził się na­stęp­ne­go dnia, przez chwi­lę my­ślał, że wszyst­ko, co wy­da­rzy­ło się w so­bo­tę rano, było jed­nak snem. Nie trwa­ło to dłu­go, bo idąc do ła­zien­ki, spo­tkał Ma­ria­na, któ­ry pró­bo­wał wmó­wić mu, że pani Jo­an­na nie dała mu śnia­da­nia. Bal­ta­zar wie­dział, że to nie­mo­żli­we i kot po pro­stu usi­łu­je wy­mu­sić do­dat­ko­wą por­cję.

– Chłop­cze, tłu­ma­czę ci, że two­ja mat­ka za­po­mnia­ła mnie na­kar­mić i po­szła na prze­chadz­kę z two­im oj­cem – chry­piał. – Daj mi jeść. Mo­kre z tu­ńczy­kiem.

– Prze­stań, mama ni­g­dy nie za­po­mnia­ła­by cię na­kar­mić – wy­szep­tał chło­piec, wie­dząc, że gdzieś w domu musi być Pa­try­cja. Te­raz, gdy już prze­ko­nał się, że kot nie za­mie­rza zro­bić mu krzyw­dy, nie czuł już przed nim ta­kie­go lęku. – Nie mo­żesz tyle jeść.

– Ja się przy­naj­mniej dużo ru­szam – od­ci­ął się kot, a gdy Bal­ta­zar prych­nął, sły­sząc ten przy­tyk, do­dał jesz­cze: – Ode­zwał się ten, co od mie­si­ęcy tyl­ko je, śpi i sie­dzi w po­ko­ju.

– Nie dam ci je­dze­nia i krop­ka – od­pa­rł sta­now­czo chło­piec.

Ma­rian fuk­nął i od­sze­dł, ma­cha­jąc ze zło­ści ogo­nem i szep­cząc pod no­sem coś o nie­na­wi­ści i po­gar­dzie dla ro­dza­ju ludz­kie­go. Pod­czas śnia­da­nia Bal­ta­zar ob­my­ślił masę ko­lej­nych py­tań, któ­re za­mie­rzał za­dać ko­cu­ro­wi, li­cząc, że ten nie ob­ra­ził się na śmie­rć. Nie­ste­ty Ma­rian, naj­wy­ra­źniej za­mie­rza­jąc udo­wod­nić, że fak­tycz­nie za­ży­wa dużo ru­chu, wy­sze­dł z domu i nie wró­cił aż do wie­czo­ra. Przez cały dzień chło­piec pró­bo­wał więc za­jąć się czy­mś, co przy­spie­szy­ło­by upływ cza­su. Pró­bo­wał na­wet si­ąść do lek­cji, ale nie mógł sku­pić się na ni­czym, co wy­ma­ga­ło wy­si­łku in­te­lek­tu­al­ne­go, bo gło­wę za­prząta­ły mu inne świa­ty, mó­wi­ące koty i od­wie­dza­cze. Za­sta­na­wiał się, kie­dy ci ostat­ni się z nim skon­tak­tu­ją. Nie na­stąpi­ło to w nie­dzie­lę, więc chłop­cu po­zo­sta­ło tyl­ko cier­pli­we wy­ci­ąga­nie in­for­ma­cji od Ma­ria­na. Ten jed­nak po po­wro­cie uło­żył się na ko­la­nach wnie­bo­wzi­ętej tym fak­tem pani Jo­an­ny. Bal­ta­zar, wi­dząc wpa­trzo­ne w nie­go zło­śli­we oczy, do­my­ślił się, że ko­cur ce­lo­wo unie­mo­żli­wia mu roz­mo­wę. Osta­tecz­nie chło­piec prze­zna­czył reszt­ki dnia na pro­wi­zo­rycz­ne od­bęb­nie­nie jed­nych z ostat­nich w tym roku szkol­nym prac do­mo­wych i po­ło­żył się spać.

Po­nie­dzia­łko­wy po­ra­nek był jak za­wsze dy­na­micz­ny i cha­otycz­ny. Gdy Bal­ta­zar wsze­dł do kuch­ni, pani Jo­an­na usi­ło­wa­ła za jed­nym za­ma­chem po­ma­lo­wać oczy, za­pa­ko­wać śnia­da­nie do tor­by Par­ty­cji i si­ęgnąć po dzba­nek od eks­pre­su w celu uzu­pe­łnie­nia swo­je­go kub­ka z na­pi­sem „Kawa to ży­cie”. Z po­mo­cą po­spie­szył jej ubra­ny jesz­cze w spodnie od pi­ża­my i pod­ko­szu­lek pan To­masz, któ­ry jed­no­cze­śnie sy­pi­ąc płat­ki owsia­ne do mi­ski i sior­bi­ąc bez uży­cia rąk go­rący czar­ny na­par z po­sta­wio­ne­go na pó­łce kub­ka, do­lał jej ży­cio­daj­ne­go na­po­ju. Całą sce­nę ob­ser­wo­wał obo­jęt­nym wzro­kiem wy­ło­żo­ny na bla­cie pod oknem Ma­rian. Gdy oj­ciec do­strze­gł Bal­ta­za­ra, od razu zwró­cił się do nie­go nie­co ner­wo­wo:

– Synu, na­resz­cie wsta­łeś, a już mia­łem po cie­bie iść. Ro­bię Pa­try­cji płat­ki z owo­ca­mi na śnia­da­nie. Zjesz też?

– Wo­la­łbym pa­rów­ki – od­pa­rł za­spa­ny Bal­ta­zar, mierz­wi­ąc po­ran­ną bu­rzę ciem­nych wło­sów.

– Pa­rów­ki. Go­to­wa­ne – po­wie­dział au­to­ma­tycz­nie pan To­masz, zer­ka­jąc w stro­nę lo­dów­ki i szaf­ki z garn­ka­mi. W jego gło­sie dało się wy­czuć lek­ką pa­ni­kę. – Pa­rów­ki są nie­zdro­we! – wy­krzyk­nął po chwi­li trium­fal­nie. – Nie do­sta­niesz pa­ró­wek!

– Do­brze, niech będą płat­ki z owo­ca­mi – zgo­dził się chło­piec, nie chcąc utrud­niać ojcu naj­trud­niej­sze­go po­ran­ka w ty­go­dniu.

Ura­do­wa­ny ma­łym zwy­ci­ęstwem pan To­masz wrzu­cił tru­skaw­ki do mi­sek z płat­ka­mi i za­lał je jo­gur­tem na­tu­ral­nym z odro­bi­ną mle­ka. Po­sta­wiw­szy śnia­da­nie na sto­le, rzu­cił „smacz­ne­go”, do­pił kawę jed­nym hau­stem i po­spiesz­nie od­da­lił się z kuch­ni.

Bal­ta­zar za­czął żuć płat­ki, mi­mo­wol­nie ob­ser­wu­jąc mamę, któ­ra jed­no­cze­śnie mie­sza­ła roz­mra­ża­jące się na pa­tel­ni wa­rzy­wa z mro­żon­ki (częsty ele­ment dru­gie­go śnia­da­nia pani Jo­an­ny) i pro­sto­wa­ła wło­sy, prze­gląda­jąc się w szy­bie szaf­ki ku­chen­nej. Po­mi­mo że wszyst­ko prze­bie­ga­ło jak co ty­dzień, chło­piec czuł wy­ra­źną ró­żni­cę w swo­im sa­mo­po­czu­ciu. O ile bo­wiem w ka­żdy po­nie­dzia­łek jego na­strój był ra­czej podły, co spo­wo­do­wa­ne było po­wro­tem do szko­ły po week­en­dzie i per­spek­ty­wą pi­ęciu ci­ężkich dni, o tyle dzi­siaj zu­pe­łnie się tym nie przej­mo­wał. Nie żeby się cie­szył, że idzie do szko­ły, ale po ostat­nich wy­da­rze­niach kwe­stia ta wy­da­wa­ła mu się tak nie­istot­na, jak­by w ogó­le go nie do­ty­czy­ła. Jego my­śli krąży­ły wo­kół tego, kie­dy do­wie się wi­ęcej o od­wie­dza­czach i in­nych nie­sa­mo­wi­tych rze­czach, o któ­rych mó­wił Ma­rian.

– Pa­try­cja, cho­dź, zo­bacz… – Pani Jo­an­na zwró­ci­ła się do sio­stry Bal­ta­za­ra, ale ta, po­chło­nąw­szy płat­ki eks­pre­so­wo, już wy­bie­ga­ła z kuch­ni. – Pa­try­cja!

– Mu­szę się ubrać! – rzu­ci­ła dziew­czyn­ka i już jej nie było.

– Bal­ta­zar, syn­ku! – Pani Jo­an­na po­de­szła do syna ty­łem i ukuc­nęła. – Zo­bacz, czy wło­sy są już pro­ste – po­wie­dzia­ła ner­wo­wo po­ty­li­ca pani Jo­an­ny.

– Nie ca­łkiem – od­pa­rł chło­piec, ob­ser­wu­jąc lek­ko po­fa­lo­wa­ne pa­smo.

– O, nie – jęk­nęła po­ty­li­ca, po­chy­la­jąc się nie­co. – Masz. – Pani Jo­an­na po­da­ła Bal­ta­za­ro­wi pro­stow­ni­cę z na­ci­ągni­ętym do gra­nic mo­żli­wo­ści ka­blem. – Wiesz, co ro­bić, ła­piesz wło­sy i…

– Wiem, mamo – rze­kł Bal­ta­zar zre­zy­gno­wa­nym gło­sem. – Ale…

– Tak, wiem, ni­ko­mu ani sło­wa. Bal­ciu, Pa­try­cja dziś po lek­cjach idzie do Zuz­ki, tak że będziesz sam. Jak będziesz głod­ny, to zrób so­bie ja­kieś ka­nap­ki, my z tatą będzie­my dzi­siaj koło sie­dem­na­stej, to wte­dy wszy­scy ra­zem zje­my obiad.

– Do­brze, mamo. Już.

Bal­ta­zar ostat­ni raz prze­je­chał po nie­sfor­nym pa­śmie wło­sów roz­grza­ną do dwu­stu stop­ni pro­stow­ni­cą i od­dał urządze­nie.

– Dzi­ęki, synu!

Nie zwa­ża­jąc na wy­ko­ny­wa­ne przez Bal­ta­za­ra uni­ki i skrzy­wie­nia, mama uca­ło­wa­ła go w po­li­czek i po­spiesz­nie ru­szy­ła do drzwi.

– Dru­gie śnia­da­nie leży na bla­cie. Spa­kuj, bo Ła­tek za­raz za­cznie się do nie­go do­bie­rać. I daj mu jeść, je­śli będzie w domu, jak wró­cisz.

Bal­ta­zar do­ko­ńczył płat­ki, wło­żył mi­skę do zmy­war­ki i za­brał przy­go­to­wa­ny przez mamę pa­ku­nek. Przed opusz­cze­niem kuch­ni spoj­rzał na Ma­ria­na, któ­ry wpa­try­wał się w nie­go przy­mru­żo­ny­mi sen­ny­mi ocza­mi.

– To mi­łe­go dnia – po­wie­dział chło­piec do kota i wy­sze­dł.

Będąc już w przed­po­ko­ju, Bal­ta­zar usły­szał obo­jęt­ne chryp­ni­ęcie:

– Wza­jem­nie.

W dro­dze do od­da­lo­nej o kil­ka­na­ście mi­nut pie­cho­tą szko­ły Bal­ta­zar, będąc my­śla­mi gdzie in­dziej, nie przy­swa­jał żad­nych in­for­ma­cji z pa­pla­nia Pa­try­cji. Na lek­cjach nie zwra­cał uwa­gi za­rów­no na sło­wa na­uczy­cie­li (na szczęście ani razu nie zo­stał wy­wo­ła­ny), jak i na ko­lej­ne re­we­la­cje Ka­ro­la, cho­ciaż jed­nym uchem za­re­je­stro­wał, że w ostat­ni week­end byli w Ne­apo­lu i że Bal­ta­zar na pew­no nie jadł ni­g­dy tak do­brej piz­zy, jaką tam po­da­ją.

Gdy w ko­ńcu wy­brzmiał dzwo­nek ko­ńczący ostat­nią lek­cję, Bal­ta­zar po­czuł lek­kie pod­eks­cy­to­wa­nie. Po­my­ślał, że może ktoś będzie na nie­go cze­kał pod szko­łą. Idąc ko­ry­ta­rzem w kie­run­ku wy­jścia, po­sta­no­wił jesz­cze sko­rzy­stać z to­a­le­ty. Nie miał po­jęcia, że ta de­cy­zja będzie mia­ła po­wa­żne kon­se­kwen­cje.

Gdy Bal­ta­zar już wy­sze­dł z ka­bi­ny i mył ręce, usły­szał trza­śni­ęcie i szy­der­czy okrzyk:

– Bal­ta­za­rek!

Chło­piec jęk­nął pod no­sem i się od­wró­cił. Przed drzwia­mi, za­sta­wia­jąc wy­jście z to­a­le­ty, stał Kon­rad czy – jak ka­zał się na­zy­wać – „Cza­cha”, star­szy o rok od Bal­ta­za­ra (choć z uwa­gi na po­wta­rza­nie kla­sy z tego sa­me­go rocz­ni­ka) wred­ny chło­pak, któ­ry lu­bo­wał się w znęca­niu nad in­ny­mi. Do­pó­ki Bal­ta­zar trzy­mał się wy­ższe­go o gło­wę Mar­ci­na, nie mu­siał się oba­wiać pro­ble­mów ze stro­ny prze­nie­sio­ne­go ja­kiś czas temu z in­nej szko­ły Kon­ra­da. Te­raz jed­nak, gdy Mar­cin miesz­kał w War­sza­wie, sy­tu­acja się zmie­ni­ła.

– Cze­go chcesz, Kon­rad? – za­py­tał Bal­ta­zar, si­ląc się na obo­jęt­ny ton. – Nie znu­dzi­ło ci się jesz­cze dra­żnie­nie in­nych?

– Cza­cha – po­pra­wił Kon­rad z na­ci­skiem, ki­wa­jąc ostrzy­żo­ną pra­wie na łyso gło­wą. – Coś ty. To mi się ni­g­dy nie znu­dzi, to za do­bra roz­ryw­ka. Ale spo­koj­nie, nie do­sta­niesz ło­mo­tu. Wy­star­czy, że za­pła­cisz. Pięć zło­tych i masz spo­kój. Na ty­dzień. Prze­cież to drob­ne.

– Nie mam pi­ęciu zło­tych – po­wie­dział Bal­ta­zar, co było praw­dą. Dzi­siej­sze drob­ne wy­dał na sok, któ­ry te­raz prze­kli­nał, jako że to ten za­kup po­skut­ko­wał ko­niecz­no­ścią uda­nia się do to­a­le­ty.

– Oj, nie łżyj, Bal­ta­zar­ku. Ro­dzi­ce na pew­no dają ci ja­kieś pie­ni­ążki. Chęt­nie spraw­dzę. Cho­dź tu, gów­nia­rzu.

Bal­ta­zar, wi­dząc zbli­ża­jące­go się po­wo­li Kon­ra­da, w pierw­szej chwi­li miał za­miar po­dać mu port­fel, któ­ry do­stał od ro­dzi­ców na uro­dzi­ny. Na­gle jed­nak przy­po­mniał so­bie licz­ne prze­mó­wie­nia taty, któ­ry za­wsze po­wta­rzał, że na­le­ży bro­nić swe­go in­te­re­su i nie po­zwa­lać żad­nym ban­dzio­rom sobą po­mia­tać, bo to może we­jść w krew. Co praw­da pani Jo­an­na, gdy tyl­ko to sły­sza­ła, zwy­kła gło­śno wy­zy­wać męża od cym­ba­łów i krzy­czeć, żeby za­jął się swo­im in­te­re­sem i nie na­ra­żał dziec­ka na pod­bi­te oczy oraz że ta­kie spra­wy na­le­ży zgła­szać do­ro­słym, ale o tym aku­rat Bal­ta­zar nie po­my­ślał. W jego gło­wie wy­brzmia­ły za to jesz­cze sło­wa Mar­ci­na, któ­ry ma­wiał, że Kon­rad to fra­jer, a jego fra­jer­stwo jest tak wiel­kie, jak de­bil­na jest jego ksy­wa, któ­rą sam so­bie nadał. Ta bu­rza my­śli do­pro­wa­dzi­ła do tego, że za­miast si­ęgnąć do kie­sze­ni, po­wie­dział gło­śno i sta­now­czo:

– Od­wal się.

Za­sko­czo­ny Kon­rad się za­trzy­mał. A po­tem par­sk­nął i z unie­sio­ny­mi ręka­mi ru­szył na Bal­ta­za­ra, któ­ry chciał ode­pchnąć go i uciec. Kon­rad jed­nak z ła­two­ścią chwy­cił Bal­ta­za­ra za ręce i za­czął mu je wy­kręcać z szy­der­czym uśmie­chem. Czu­jąc ro­snący ból i wście­kło­ść, chło­piec z ca­łych sił spró­bo­wał wy­rwać się opraw­cy, jed­nak był po pro­stu za sła­by.

Nie wie­dział, jak i kie­dy to się sta­ło. W jed­nej chwi­li Bal­ta­zar był uwi­ęzio­ny w szkol­nej to­a­le­cie i ży­czył Kon­ra­do­wi naj­gor­sze­go losu, pra­gnąc jed­no­cze­śnie zna­le­źć się jak naj­da­lej stąd, a w na­stęp­nej obaj za­chwia­li się i prze­wró­ci­li. Mo­men­tal­nie po­de­rwa­li się na nogi i od­sko­czy­li od sie­bie. Za­miast ka­fel­ków ła­zien­ki pod no­ga­mi mie­li ubi­tą zie­mię, a do­oko­ła nich gęsto ro­sły drze­wa.

– C-co się dzie­je? – wy­jąkał Kon­rad i spoj­rzał na Bal­ta­za­ra.

Rozdział III

Przy­stań Pana Zębat­ka

Znaj­do­wa­li się na sze­ro­kiej grun­to­wej dro­dze bie­gnącej przez las. Ko­ńca trak­tu nie było wi­dać – zda­wał się biec w nie­sko­ńczo­no­ść za­rów­no w jed­ną, jak i w dru­gą stro­nę. Nie­bo nad ich gło­wa­mi ma­ja­czy­ło ja­skra­wo­po­ma­ra­ńczo­wą po­świa­tą za­cho­dzące­go sło­ńca, któ­re­go sła­be pro­mie­nie z tru­dem prze­bi­ja­ły się przez pnące się wy­so­ko drze­wa. Z ka­żdą chwi­lą ro­bi­ło się co­raz ciem­niej.

– Coś ty zro­bił? – Kon­rad za­dał ko­lej­ne py­ta­nie. – Co to za sztucz­ki?

– Za­mknij się – od­pa­rł Bal­ta­zar roz­tar­gnio­nym to­nem, roz­gląda­jąc się do­oko­ła.

Chło­piec wie­dział, że znów nie­świa­do­mie prze­nió­sł się do in­ne­go świa­ta. I tym ra­zem nie ma tu Ma­ria­na ani ni­ko­go in­ne­go, kto by go stąd wy­ci­ągnął. Ale sko­ro umie się prze­nie­ść, to musi umieć też wró­cić. Po sto­cze­niu we­wnętrz­nej wal­ki z sa­mym sobą (któ­ra była bar­dzo za­cie­kła) zde­cy­do­wał, że Kon­ra­da rów­nież musi za­brać.

– Cho­dź tu i złap mnie za rękę – za­żądał.

– Po co? Ty wiesz, co tu się dzie­je?

– Chcesz wró­cić do szko­ły czy nie? – znie­cier­pli­wił się Bal­ta­zar.

Kon­rad pa­trzył na nie­go nie­uf­nie i się nie ru­szał. Było już na tyle ciem­no, że ota­cza­jący ich las za­czął przy­bie­rać upior­ne kszta­łty. Gdy zde­ner­wo­wa­ny Bal­ta­zar już miał po­de­jść do Kon­ra­da, usły­sze­li trzask ła­ma­nych ga­łęzi.

– Co to było? – Kon­rad pod­sko­czył i za­czął kręcić gło­wą, pró­bu­jąc zlo­ka­li­zo­wać źró­dło ha­ła­su.

Bal­ta­zar skie­ro­wał wzrok w stro­nę, z któ­rej, jak mu się wy­da­wa­ło, do­bie­gł cha­rak­te­ry­stycz­ny dźwi­ęk. Po krót­kiej chwi­li zza jed­ne­go z drzew wy­nu­rzył się i ru­szył w ich kie­run­ku naj­dziw­niej­szy stwór, ja­kie­go wi­dzie­li w ży­ciu. Cia­ło hu­ma­no­idal­nej isto­ty wy­gląda­ło, jak­by skła­da­ło się z drze­wa, mchu i zie­mi; gdzie­nie­gdzie wi­dać było pe­łza­jące po tu­ło­wiu ro­ba­ki. Po­stać mia­ła oczy na czu­łkach, a za­miast twa­rzy – zaj­mu­jący nie­mal całą jej po­wierzch­nię wiel­ki okrągły otwór gębo­wy, stra­szący dłu­gi­mi ostry­mi zęba­mi.

Bal­ta­zar szyb­ko chwy­cił Kon­ra­da za ra­mię i sku­pił swo­ją wolę na jed­nej my­śli: „Chcę zno­wu być w szkol­nej to­a­le­cie”. Nic się jed­nak nie sta­ło, a star­szy chło­pak, jak­by wy­bu­dzo­ny z pa­ra­li­żu, wrza­snął prze­ra­źli­wie, wy­rwał się z uści­sku i pędem pu­ścił dro­gą. Bal­ta­zar, wi­dząc, że stwo­rze­nie zbli­ża się do nie­go z wy­ci­ągni­ęty­mi ła­pa­mi, po­gnał za swo­im nie­daw­nym opraw­cą.

– Stój! – krzy­czał, pró­bu­jąc do­go­nić Kon­ra­da. – Stój, kre­ty­nie, mu­si­my się stąd wy­do­stać!

Bal­ta­zar z prze­ra­że­niem stwier­dził, że kątem oka do­strze­ga mi­ędzy drze­wa­mi ko­lej­ne po­ru­sza­jące się kszta­łty. Spró­bo­wał przy­spie­szyć, ale dzi­ki pęd w po­łącze­niu z mro­kiem, jaki okry­wał las, sko­ńczył się po­tkni­ęciem o ka­mień i upad­kiem na twar­dą dro­gę.

– Au! – jęk­nął, ła­pi­ąc się za pie­kące ko­la­no.

Prze­wró­ciw­szy się na ple­cy, zo­ba­czył zbli­ża­jące­go się po­two­ra, kła­pi­ące­go wiel­ką szczęką. Zim­ny pot spły­nął mu na kark, a pa­ni­ka ode­bra­ła wła­dzę nad wła­snym cia­łem. Praw­do­po­dob­nie nie po­ru­szy­łby się i spa­ra­li­żo­wa­ny stra­chem cze­kał na po­żar­cie, gdy­by nie nie­spo­dzie­wa­na po­moc. Ci­ężki ka­mień ci­śni­ęty w stwo­ra rąb­nął go w gębę. Po­twór za­chwiał się i ru­nął. Za­nim Bal­ta­zar zo­rien­to­wał się, co się sta­ło, po­czuł, że ktoś chwy­ta go za ra­mio­na.

– Wsta­waj, zwie­wa­my! – rzu­cił Kon­rad w po­pło­chu i ci­ągnąc za sobą młod­sze­go kom­pa­na, po­now­nie pu­ścił się pędem le­śną dro­gą.

Do do­cho­dzących ze­wsząd od­gło­sów ła­ma­nych ga­łęzi do­łączy­ły upior­ne za­wo­dze­nia. Chłop­cy gna­li ile sił w no­gach, co rusz zer­ka­jąc za sie­bie na podąża­jące za nimi po­wy­kręca­ne syl­wet­ki. W pew­nym mo­men­cie za­uwa­ży­li od­bi­ja­jącą w lewo ście­żkę, a w od­da­li mi­go­czące świa­tło. Spoj­rze­li na sie­bie i bez sło­wa skręci­li w od­no­gę. W mia­rę jak zbli­ża­li się do źró­dła bla­sku, od­gło­sy po­ści­gu ci­chły. Gdy po raz ko­lej­ny się od­wró­ci­li, nie do­strze­gli już zęba­tych kre­atur.

Po kil­ku­na­stu se­kun­dach prze­bie­gli przez otwar­tą bra­mę i sta­nęli przed wiel­kim do­mem, a ra­czej oto­czo­nym ma­łym ogro­dem za­mecz­kiem z wy­so­ki­mi okna­mi i czte­re­ma wie­życz­ka­mi. Ci­szę, jaka ota­cza­ła bu­dy­nek, mącił je­dy­nie od­głos świersz­czy, któ­ry nada­wał miej­scu idyl­licz­ne­go kli­ma­tu, bar­dzo kon­tra­stu­jące­go z po­bli­skim la­sem pe­łnym po­two­rów. Kon­rad, dy­sząc i sa­pi­ąc ze zmęcze­nia, po­czął od­wra­cać się w stro­nę Bal­ta­za­ra, ale za­nim zdążył co­kol­wiek po­wie­dzieć, usły­sze­li skrzyp otwie­ra­nych drzwi, a po chwi­li zo­ba­czy­li sto­jącą w nich po­stać.

Nie­zna­jo­my był chu­dy i nie­zwy­kle wy­so­ki – miał po­nad dwa me­try wzro­stu. Ubra­ny był w do­brze do­pa­so­wa­ny śliw­ko­wy ka­ftan oraz zie­lo­ne ręka­wicz­ki skry­wa­jące dłu­gie pal­ce. Dłu­ga i po­ci­ągła była rów­nież jego twarz, a na gło­wie bra­ko­wa­ło wło­sów. Wiel­kie zie­lo­ne oczy świe­ci­ły hip­no­ty­zu­jąco. Dziw­ny czło­wiek, uśmie­cha­jąc się lek­ko, prze­mó­wił w nie­zna­nym im języ­ku (choć Bal­ta­za­ro­wi wy­da­wa­ło się, że brzmia­ło to jak fran­cu­ski).

– Co on mówi? – za­nie­po­ko­ił się Kon­rad.

– Ach, zbłądze­ni wędrow­cy – pod­su­mo­wał na­tych­miast po pol­sku wy­so­ki czło­wiek. Jego głos był sym­pa­tycz­ny i ser­decz­ny. – Ma­cie szczęście, że tra­fi­li­ście do mnie, te lasy są pe­łne… po­twor­no­ści. Za­pra­szam, za­pra­szam. – Nie­zna­jo­my usta­wił się bo­kiem i uczy­nił za­chęca­jący gest. – Im ksi­ężyc wy­żej, tym oko­li­ca będzie mniej przy­ja­zna, ale u mnie będzie­cie bez­piecz­ni.

– Kim pan jest? – za­py­tał Bal­ta­zar, zer­ka­jąc na Kon­ra­da, któ­ry wpa­try­wał się w oso­bli­we­go je­go­mo­ścia sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi.

– Och, gdzie moje ma­nie­ry! – wy­krzyk­nął nie­zna­jo­my. – Na­zy­wam się Pan Zęba­tek i naj­ser­decz­niej wi­tam w mo­jej przy­sta­ni. Po­wie­rzo­no mi pro­wa­dze­nie tego miej­sca w tro­sce o ta­kie za­gu­bio­ne du­szycz­ki jak wy. Często się zda­rza, że ktoś przez przy­pa­dek tra­fi na to nie­przy­ja­zne te­ry­to­rium. U mnie wędrow­cy mogą zna­le­źć schro­nie­nie i na­brać sił do po­wro­tu do swo­je­go świa­ta. To wa­sza pierw­sza pod­róż?

– Pra­wie – od­pa­rł Bal­ta­zar. – Moja w za­sa­dzie dru­ga. I nie­umy­śl­na.

– Oczy­wi­ście, że nie­umy­śl­na – uśmiech­nął się Pan Zęba­tek. – Za­zwy­czaj te pierw­sze są poza kon­tro­lą, nie­praw­daż? A te­raz na­le­gam, aby­śmy we­szli do środ­ka, na ze­wnątrz nie jest do ko­ńca bez­piecz­nie.

Jak­by na po­twier­dze­nie słów Pana Zębat­ka z lasu wy­brzmia­ło po­nu­re za­wo­dze­nie, na któ­re­go dźwi­ęk obaj chłop­cy aż pod­sko­czy­li. Bal­ta­zar chwy­cił Kon­ra­da za rękę i po­ci­ągnął w kie­run­ku za­mecz­ku. Gdy tyl­ko we­szli do środ­ka, Pan Zęba­tek za­mknął drzwi i za­ry­glo­wał je wiel­ką de­ską. Zna­le­źli się w prze­stron­nym holu; oświe­tlo­ne kan­de­la­bra­mi wnętrze wy­gląda­ło sta­ro­świec­ko, ale bo­ga­to.

– Je­śli panu to nie prze­szka­dza, to chcie­li­by­śmy już wró­cić – po­wie­dział Bal­ta­zar do Pana Zębat­ka. – Po­mo­że nam pan?

– Ależ oczy­wi­ście. – Uśmiech nie zni­kał z ust go­spo­da­rza. – Mu­si­cie tyl­ko na­brać sił, zje­ść coś i lada mo­ment będzie­cie go­to­wi do po­wro­tu. Pro­szę za mną, mili go­ście – mó­wi­ąc to, Pan Zęba­tek ru­szył ko­ry­ta­rzem.

– Mów, co tu się dzie­je – szep­nął Kon­rad lek­ko spa­ni­ko­wa­nym gło­sem, gdy szli w głąb za­mecz­ku.

– Je­ste­śmy w in­nym świe­cie – od­pa­rł Bal­ta­zar. – To ja nas tu nie­chcący prze­nio­słem – do­dał po chwi­li za­sta­no­wie­nia.

– Co? Jak?

– Naj­wy­ra­źniej nie­któ­rzy lu­dzie, w tym ja, umie­ją pod­ró­żo­wać po­mi­ędzy ró­żny­mi świa­ta­mi, o czym do­wie­dzia­łem się przed­wczo­raj. Jesz­cze nad tym nie do ko­ńca pa­nu­ję. Mu­szę zna­le­źć spo­sób, żeby nas prze­nie­ść z po­wro­tem.

Twarz Kon­ra­da wy­ra­ża­ła nie­do­wie­rza­nie po­łączo­ne z roz­pacz­li­wą pró­bą zna­le­zie­nia in­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia. Mimo wszyst­ko ra­zem z Bal­ta­za­rem po­słusz­nie kro­czył śla­dem Pana Zębat­ka, praw­do­po­dob­nie za­kła­da­jąc, że je­dy­ne inne wy­jście, ja­kim była sa­mot­na uciecz­ka przez las, nie było ku­szące.

Idąc, mi­ja­li licz­ne za­mkni­ęte drzwi, aż wresz­cie do­tar­li do spo­rej sali z ko­min­kiem, w któ­rym pło­nął ogień. Pod ścia­na­mi usta­wio­ne były re­ga­ły z ksi­ążka­mi oraz pó­łki z wy­my­śl­ny­mi ta­le­rza­mi, fi­li­żan­ka­mi i in­ny­mi ele­men­ta­mi za­sta­wy. Na środ­ku po­miesz­cze­nia stał dłu­gi pro­sto­kąt­ny stół, ugi­na­jący się od po­traw i na­po­jów.

– Ale ład­nie tu u pana – rze­kł Bal­ta­zar, nie bar­dzo wie­dząc, jak się za­cho­wy­wać.

– Praw­da? – przy­tak­nął Pan Zęba­tek, wy­ra­źnie ura­do­wa­ny. – Sam urządza­łem i kto­kol­wiek tu wej­dzie i skąd­kol­wiek jest, za­wsze chwa­li. Pro­szę, sia­daj­cie. – Ge­stem za­pro­sił chłop­ców do sto­łu i sam za­jął miej­sce u jego szczy­tu.

Bal­ta­zar i Kon­rad wy­bra­li krze­sła obok sie­bie i spoj­rze­li na pie­czo­ne mi­ęsa, owo­ce, tor­ty i inne sma­ko­ły­ki. Cho­ciaż wszyst­ko wy­gląda­ło ape­tycz­nie, Bal­ta­zar nie czuł gło­du – chciał po pro­stu jak naj­szyb­ciej wró­cić do domu.

– Mu­si­cie coś zje­ść. – Go­spo­darz jak­by czy­tał w my­ślach chłop­ca. – Pod­róż jest bar­dzo wy­czer­pu­jąca, szcze­gól­nie dla ta­kich nie­do­świad­czo­nych dzie­ci jak wy. Jak tyl­ko coś zje­cie, po­czu­je­cie się le­piej i będzie­cie mo­gli wró­cić.

Bal­ta­zar ukrad­kiem ze­tknął swo­je ko­la­no z ko­la­nem sie­dzące­go obok Kon­ra­da i ko­lej­ny raz spró­bo­wał skon­cen­tro­wać się na pró­bie po­wro­tu do domu. Nie­ste­ty, tak jak po­przed­nio nic się nie sta­ło. Spoj­rzał w oczy uśmiech­ni­ęte­go Pana Zębat­ka i ni stąd, ni zo­wąd po­czuł głód i chęć spró­bo­wa­nia le­żących przed nimi pysz­no­ści. Zo­ba­czył, że Kon­rad na­kła­da so­bie na ta­lerz ka­wa­łek pie­czo­ne­go mi­ęsa, i zro­bił to samo. Gdy ugry­zł kęs, usta wy­pe­łnił mu cu­dow­ny smak, ja­kie­go nie czuł ni­g­dy w ży­ciu. Do mi­ęsa była do­da­na ja­kaś nie­zna­na mu sub­stan­cja – jej za­pach był in­ten­syw­ny, ale nie do­mi­no­wał i nie psuł da­nia. Ni­czym glu­ta­mi­nian sodu na ste­ry­dach.