Korzenie we krwi. Czystki etniczne w Ameryce - Patrick Philips - ebook + książka

Korzenie we krwi. Czystki etniczne w Ameryce ebook

Patrick Philips

4,6

Opis

Reportaż Phillipsa o czystkach etnicznych w hrabstwie Forsyth w stanie Georgia to wstrząsający dowód na to, jak głęboko sięgają korzenie przemocy na tle rasowym w Ameryce. Na przełomie XIX i XX wieku w Forsyth mieszkała duża społeczność afroamerykańska, w skład której wchodzili m.in. nauczyciele, rolnicy, kupcy czy służący. Wielu z nich posiadało własne gospodarstwa i ziemie. We wrześniu 1912 r. trzech młodych, afroamerykańskich robotników zostało oskarżonych o gwałt i zamordowanie białej dziewczyny. Jeden z nich został wyciągnięty z celi i zlinczowany na rynku, dwóch pozostałych powieszono po jednodniowym procesie. Wkrótce hordy „nocnych jeźdźców” rozpoczęły skoordynowaną akcję podpaleń i terroru, wypędzając tym samym wszystkich 1098 czarnych obywateli powiatu. Po wszystkim biali zbierali plony i przejmowali zwierzęta hodowlane swoich dawnych sąsiadów, dyskretnie domagając się „opuszczonych” ziem. Zwęglone ruiny domów i kościołów wkrótce porosły chwastami, a afroamerykańska społeczność Forsyth wraz z nimi odeszła w zapomnienie. Finalista National Book Award, Patrick Phillips, przerwał trwającą od stuleci ciszę i rzucił nieco świata na historię rasistowskiego terroru, który w XXI w. nadal kształtuje Amerykę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (9 ocen)
6
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Inwestor2021

Nie oderwiesz się od lektury

Ameryka w początkach XX wieku to nie kraj mlekiem i miodem płynący, szczególnie dla murzyńskiej społeczności miasta Forsyth. Książka prezentuje trudny temat rasizmu, gdzie dopiero po latach udaje się dotrzeć do mrocznej tajemnicy bogactwa hrabstwa.
00

Popularność




Blood at the Root
Copyright © 2016 by Patrick Phillips All rights reserved
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2020 for the Polish translation by Rafał Lisowski (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.pl
Zdjęcie użyte na okładce: Courtesy of the Georgia Archives, Vanishing Georgia Collection, cob-831-82
Redakcja: Piotr Chojnacki
Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-66460-84-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.plwww.soniadraga.plwww.postfactum.com.plwww.facebook.com/PostFactumSoniaDragawww.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2020
Konwersja:eLitera s.c.

Południowe drzewo dziwny owoc rodzi

Krwawe jego liście, we krwi korzeń brodzi

Lewis Allan, 1937(przeł. Marcin Wróbel)

Wstęp

PRAWO TEJ ZIEMI

Przez całą noc, podczas gdy Mae Crow na zmianę odzyskiwała i traciła przytomność, poszukujący nawoływali ją wśród sosen, a jej imię raz przebijało się przez rechot rzekotek, a raz z nim zlewało. Tam, w lasach nad rzeką Chattahoochee, u stóp Appalachów na północ od Atlanty, leżała pobita i pozostawiona na śmierć – zakrwawiona, bez tchu, niezdolna odpowiedzieć. Przed świtem, kiedy pierwsze promienie słońca oświetliły parów, wąską ścieżką nadszedł farmer, który znał Mae od urodzenia. Stanął jak wryty, odwrócił się i zawołał pozostałych.

Nazajutrz, 10 września 1912 roku, szeryf hrabstwa Forsyth aresztował trzech młodych czarnoskórych podejrzanych. O ile formalny proces i skazanie Ernesta Knoxa, lat szesnaście, i Oscara Daniela, lat siedemnaście, na stryczek wymagały jeszcze dwóch miesięcy i trzykrotnego użycia Gwardii Narodowej stanu Georgia, o tyle po trzeciego więźnia, dwudziestoczteroletniego Roba Edwardsa, śmierć przyszła szybko. Kiedy rozeszła się plotka, że „Duży Rob” przyznał się do zbrodni, grupa białych farmerów przypuściła szturm na lokalny areszt i jak donosił jeden ze świadków, zastrzeliła kulącego się w celi Edwardsa, a potem rozbiła mu czaszkę łomami. Inni twierdzą, że Edwards wyszedł z aresztu żywy, błagając o litość, a zmarł, gdy ciągnięto go za wozem z pętlą mocno zaciśniętą na szyi. Kiedy gapie zbiegli się na rynek miasteczka, ktoś zarzucił linę na słup telefoniczny i wciągnął ciało Edwardsa ku niebu. Ludzie na zmianę strzelali z pistoletów i strzelb, a ilekroć zmasakrowane zwłoki obracały się, trafione śrutem, kilkusetosobowy tłum wiwatował.

W 1912 roku w Georgii lincz na czarnoskórym nie był niczym niezwykłym, a widok ciała Edwardsa rozciągniętego nazajutrz na trawniku przed sądem zadowolił chyba nawet najbardziej żądnych zemsty. Jednak kilka tygodni później gazety doniosły, że zaledwie osiemnastoletnia Mae Crow, znana jako jedna z najpiękniejszych dziewcząt w całym Forsyth, zaniemogła i zmarła od obrażeń. W dniu jej pogrzebu na rozdrożach w całym hrabstwie zbierały się grupy białych mężczyzn. Rozmawiali cicho na gankach wiejskich sklepów i cisnęli się na zapylonych progach stodół. Stojąc przy grobie, trzymali kapelusze na sercu i z ogniem w oczach patrzyli, jak matka Mae, Azzie, płacze nad trumną. Jak to opisała jedna ze szkolnych koleżanek Mae, przez całe popołudnie byli cisi i pełni szacunku. Kiedy jednak zapadł zmrok, według jej słów w hrabstwie Forsyth „rozpętało się piekło”[1].

Tamtej nocy bandy białych mężczyzn ruszyły konno w stronę niewielkich skupisk chat rozsianych po lasach i pastwiskach wzdłuż rzeki. Przy użyciu tablic, nagryzmolonych listów, karabinów, pochodni i lasek dynamitu dostarczyli wiadomość swoim czarnym sąsiadom – również tym, których znali i z którymi pracowali przez całe życie. Czarnoskórzy mieszkańcy Forsyth mogli albo spakować swój dobytek i opuścić granice hrabstwa przed następnym zachodem słońca, albo zostać i umrzeć jak Rob Edwards.

Do końca października nocni jeźdźcy przepędzili prawie wszystkich z tysiąca dziewięćdziesięciu ośmiu członków afroamerykańskiej społeczności – którzy pozostawili za sobą porzucone domy i szkoły, zapasy, żywy inwentarz i czekające na zbiór uprawy na polach. Z dnia na dzień opustoszały ich kościoły. Sale, w których dotąd śpiewano River of Jordan i Go Down Moses, teraz nagle stały się upiornie ciche.

Czystka okazała się tak skuteczna, że w ciągu kilku tygodni bandy nie miały już kogo terroryzować, toteż biali, którzy albo uczestniczyli w nalotach, albo po prostu patrzyli bezczynnie, wrócili do zwyczajnego rolniczego życia. Zapędzili zabłąkane zwierzęta do własnych zagród, wydoili ryczące krowy sąsiadów, nakarmili ich wygłodzone świnie, a przy rodzinnym stole zmówili modlitwę nad ostatnimi porcjami mięsa wyhodowanego czarnymi rękami. W końcu zebrali uginającą się kukurydzę, żeby się nie zmarnowała. A gdy wiele lat później zawaliły się ostatnie z „murzyńskich chat”, pozbierali deski i wyrwali przegniłe słupki płotów wyznaczających niegdyś granicę między ziemią białych i czarnych.

Przez pokolenia hrabstwo pozostawało „czysto białe”, gdy tymczasem kraj przeżył wielką wojnę, hiszpankę, drugą wojnę światową i ruch na rzecz praw obywatelskich, a resztki czarnego Forsyth porosły chwasty. Mieszkańcy hrabstwa, nieraz potomkowie uczestników linczu i nocnych jeźdźców, kręcili głowami, patrząc, jak wokół nich Południe się zmienia. Czytali o starciach w Montgomery, Savannah i Selmie i byli dumni ze staroświeckich porządków w swoim hrabstwie, z jego nieskalanego piękna i spokoju, w którym dostrzegali bezpośredni rezultat „przepędzenia czarnuchów”. Jednak raz po raz na przestrzeni wieku, ilekroć ktoś świadomie bądź nieświadomie naruszał zakaz rasowy, biali mężczyźni zbierali się tak jak zawsze i wyganiali intruzów. Między takimi przypadkami mogły minąć lata, ale za każdym razem mieszkańcy Georgii przypominali sobie, że choć czystka rasowa z 1912 roku wydawała się zamierzchłą przeszłością, w istocie nigdy się nie zakończyła. Wielu ludzi w Forsyth wierzyło, że „czystość rasowa” to ich dziedzictwo i przyrodzone prawo. I podobnie jak ojcowie ojców ich ojców, nawet pojedynczą czarną twarz postrzegali jako zagrożenie dla całego swojego stylu życia.

Wiem o tym, ponieważ wychowałem się w Forsyth, zaledwie kilka kilometrów od kościoła Pleasant Grove, gdzie złożono w ziemi trumnę z ciałem Mae Crow. Moja rodzina przeprowadziła się tam w 1977 roku, kiedy chodziłem do drugiej klasy, więc swoje lata chłopięce i nastoletnie spędziłem w granicach niesławnego „białego hrabstwa” Georgii. Początkowo byłem za mały, by rozumieć, że Forsyth różni się od reszty Ameryki. Z upływem lat jednak zacząłem sobie zdawać sprawę, że wielu ludzi żyło tam tak, jakby większość wydarzeń dwudziestego wieku nigdy nie miała miejsca – jakby nie było bojkotu autobusów w Montgomery, sprawy Brown kontra Rada Oświaty, ustawy o prawach obywatelskich z 1964 roku. Zamiast tego biali w Forsyth ciągle żyli tak, jakby integracja rasowa na Południu jakimś cudem ich nie dotyczyła. Niemal wszyscy, których znałem, i dorośli, i dzieci, o czarnoskórych mówili „czarnuchy”, a zasada „tylko dla białych” pozostawała prawem tej ziemi przez cały czas, który tam spędziłem w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Dopiero z perspektywy czasu, patrząc z oddali, pojąłem, że nie wychowałem się w Ameryce, jaką wyobraża sobie większość białych, ale w miejscu podobnym raczej do przerażającego, odizolowanego świata apartheidu w Republice Południowej Afryki.

W 1987 roku, w siedemdziesiątą piątą rocznicę wygnania czarnoskórych, grupa aktywistów zorganizowała pokojowy marsz przeciwko wciąż obowiązującej w hrabstwie segregacji. Uczestnicy Marszu Braterstwa, jak nazywano to wydarzenie, wsiedli do wynajętego autobusu przed Centrum na rzecz Pokojowej Zmiany Społecznej imienia Martina Luthera Kinga w Atlancie i ruszyli autostradą numer 400 w kierunku Forsyth. Po dotarciu na obrzeża Cumming, siedziby władz hrabstwa, czarni i biali wysiedli z autobusu, ustawili się w szeregu na poboczu dwupasmowej szosy i rozpoczęli pierwszą demonstrację na rzecz praw obywatelskich, jaką kiedykolwiek widziano w hrabstwie Forsyth. Niemal natychmiast zaatakowały ich setki miejscowych, którzy zebrali się na pobliskim pastwisku, a potem wylali się na drogę, wymachując konfederackimi flagami i niosąc transparenty „FORSYTH POZOSTANIE BIAŁE!”. Mężczyźni, kobiety i dzieci wspólnie skandowali „Czarnuchy do domu! Czarnuchy do domu!” i obrzucali pokojowy marsz kamieniami, butelkami, cegłami i wszystkim, co mogli znaleźć wśród przydrożnych chwastów.

Kiedy szeryf hrabstwa, Wesley Walraven, odkrył, że wielu „kontrmanifestantów” przyszło tam uzbrojonych po zęby, ostrzegł uczestników Marszu Braterstwa, że nie może nikomu zagwarantować bezpieczeństwa, i zaapelował o przerwanie protestu. Główna grupa aktywistów niechętnie wróciła do autobusu, a kiedy skierowali się do zjazdu w kierunku Atlanty, miejscowi biali zaczęli wiwatować. Nawet organizatorzy marszu, tacy jak Hosea Williams, najbardziej zaprawieni w boju weterani ruchu na rzecz praw obywatelskich, byli w szoku. Williams kierował pierwszym marszem w Selmie w 1965 roku i doświadczył ataków uzbrojonych w pałki policjantów stanowych w Alabamie. I oto kilka dekad później stanął naprzeciw kolejnego gwałtownego tłumu białych supremacjonistów. Od „krwawej niedzieli” na moście Edmunda Pettusa minęło dwadzieścia siedem lat, ale Williams dobrze wiedział, co widzi: w 1987 roku w hrabstwie Forsyth w Georgii segregacja miała się świetnie.

Moja matka, ojciec i siostra należeli do garstki mieszkańców Forsyth, którzy tamtego dnia maszerowali solidarnie z protestującymi, a kiedy odjechały autobusy, zostali sam na sam z setkami mężczyzn, którzy w mgnieniu oka zmienili się z gromady poczciwych wiejskich chłopaków w agresywny tłum. W przeciwieństwie do większości uczestników marszu moja rodzina mieszkała w Forsyth, więc kiedy szeryf Walraven zorientował się w sytuacji, czym prędzej wywiózł ich na tylnym siedzeniu radiowozu, gdzie kulili się poniżej linii okien, chowając się przed ludźmi, którzy tłoczyli się wokół auta i wykrzykiwali: „Białe czarnuchy!”.

Miałem wtedy szesnaście lat i byłem umówiony z rodzicami na marsz, ale się spóźniłem. Kiedy w końcu dotarłem na rynek w Cumming i zacząłem ich szukać, znalazłem się wśród setek innych młodych mężczyzn, którzy maszerowali w kierunku gmachu sądu. Dopiero gdy jeden z nich podniósł do góry gruby sznur z pętlą, zrozumiałem, że nie uczestniczę w pokojowej manifestacji, ale jakimś cudem trafiłem w sam środek triumfalnego wiecu Ku Klux Klanu. Skuliłem głowę, usiłując wydostać się z tłumu, gdy nagle rozległo się bzyczenie włączanego mikrofonu. „Ręce w górę, jeśli kochacie białą siłę!” – wrzasnął jakiś przenikliwy głos, a mieszkańcy mojego miasteczka, którzy kłębili się dokoła, zawyli chórem: „Biała siła!”.

Tego wieczoru stacje telewizyjne w całym kraju pokazały zachrypniętych mężczyzn wykrzykujących „Czarnuchy do domu!” – a potem Jessego Jacksona, Gary’ego Harta i Corettę Scott King, którzy potępiali z mównic przemoc i nietolerancję. Jak to możliwe, pytali, że prawie dwadzieścia lat po zabójstwie Martina Luthera Kinga i zaledwie 65 kilometrów od miejsca, gdzie się urodził, w górach północnej Georgii ogień nienawiści rasowej wciąż płonie tak gwałtownie? Nazajutrz „New York Times” w artykule na pierwszej stronie zamieścił wypowiedź Franka Shirleya – szefa Ligi Obrony Hrabstwa Forsyth – która brzmiała tak, jakby w Forsyth czas zatrzymał się w 1912 roku. „My, biali, wygraliśmy – powiedział Shirley dziennikarzom – a czarnuchy uciekają”[2].

Korzenie we krwi są próbą zrozumienia, co doprowadziło mieszkańców mojego miasteczka do tego momentu, i dotarcia do źródeł świata „tylko dla białych”, który tak rozpaczliwie starali się oni ratować. W tym celu musimy się cofnąć aż do początków czystki rasowej, do owego gwałtownego września i października 1912 roku. To właśnie tamtej jesieni biali mężczyźni po raz pierwszy załadowali do juków przy siodłach naboje, zwoje lin, kanistry z naftą i laski dynamitu – a potem posłużyli się tym wszystkim, żeby zmusić czarnoskórych mieszkańców hrabstwa Forsyth do rozpaczliwej ucieczki.

Po raz pierwszy dowiedziałem się o tej historii, siedząc na tylnym siedzeniu żółtego autobusu szkolnego, który toczył się obok kurników i pastwisk przy Browns Bridge Road. Moi rodzice kupili tam ziemię w połowie lat siedemdziesiątych, aby uciec przed olbrzymim rozrostem przedmieść Atlanty i na nowo odkryć uroki małomiasteczkowego życia, które poznali, dorastając w Wylam w Alabamie, nieco na zachód od Birmingham. Pierwsi „ludzie jeziora” przeprowadzili się na północ po tym, jak w latach pięćdziesiątych wybudowano tamę na rzece Chattahoochee, tworząc jezioro Lanier, na początku lat siedemdziesiątych zaś młodzi przedstawiciele wolnych zawodów, tacy jak moi rodzice, zaczynali właśnie przekształcać hrabstwo Forsyth w sypialnię Atlanty.

Kiedy przeprowadziliśmy się tam latem 1977 roku, byłem typowym dzieciakiem z przedmieścia. Jednak gdy tylko we wrześniu zaczęły się zajęcia szkolne, pojąłem, że wszyscy w szkole podstawowej w Cumming uważali mnie za mieszczucha z Atlanty. Od małego grałem w piłkę nożną, a nie w futbol. Umiałem jeździć na rowerze, ale nie na motorze. A kiedy pewnego dnia z podnieceniem pokazałem palcem stado ubłoconych holsztynów, chłopcy wychowani na farmach parsknęli śmiechem, a potem tylko z politowaniem pokręcili głowami.

Wszedłem do świata, w którym nikt nie lubił obcych. W autobusie każdy chyba siedział obok kuzyna, siostrzeńca albo ciotki, zauważyłem też, że wiele osób nosi takie same nazwiska jak nazwy ulic, przy których mieszkają. Pirkle’owie wysiadali przy Pirkle’s Ferry, Cainowie – przy Cain’s Cove. Rankiem zaś chłopiec o nazwisku John Bramblett zawsze stał z pudełkiem na drugie śniadanie przy tabliczce z napisem „Doctor Bramblett Road”. Ich rodziny mieszkały w Forsyth od tak dawna, że można się było nimi posługiwać jak drogowskazami – te wszystkie skupiska Stricklandów, Castleberrych i Martinów. Wciąż pamiętam, jak moja nauczycielka z drugiej klasy, pani Holtzclaw, mieszkająca przy Holtzclaw Road, powiedziała do mnie na koniec pierwszego dnia nauki: „Nuże, dziecko, weźmij no tornister”. Czułem się tak, jakby przeprowadzając się 65 kilometrów na północ od Atlanty, moi rodzice przenieśli nas o sto lat w przeszłość.

Cumming, Georgia, 17 stycznia 1987 roku

Gdy tylko dzieci usłyszały, skąd jestem, pytaniom nie było końca: Czy w Atlancie mieszkaliśmy w drapaczu chmur? Czy byłem kiedyś na meczu Falconsów? Czy widziałem tam kupę czarnuchów? Czy czarnuchy próbowały nas kiedyś zabić?

W moich dawnych stronach dzieci też czasem nazywały czarnoskórych „czarnuchami”, ale mój ojciec na to nie pozwalał i nieraz widziałem, że to jedno słowo wywołuje w nim wściekłość. Pamiętałem również Rose, czarną kobietę, którą matka zatrudniała do sprzątania domu, i przypominałem sobie jak przez mgłę, że raz, gdy nikogo innego nie było w domu, obtarłem sobie kolano. Wtedy to właśnie Rose położyła mi rękę na plecach i powiedziała: „Już dobrze, wszystko będzie dobrze”, przyciskając moją twarz do chłodnej białej bawełny swojego fartucha. Pamiętałem również, że kilkanaście kobiet takich jak Rose zbierało się na rogu ulicy obok naszego domu, a potem schodziło ze wzgórza i znikało mi z oczu – wracając do własnych kuchni i własnych małych chłopców w miejscach, o których nic nie wiedziałem, oprócz tego, że są bardzo daleko.

Siedząc w szkolnym autobusie w Forsyth, zrozumiałem, że dla otaczających mnie dzieci kolor skóry nie wyznacza granicy między bogatymi a biednymi czy między białymi pracodawcami a czarną służbą, ale między wszystkim, co dobre, cenne i kochane, a wszystkim, co uznawano za złe, brudne i znienawidzone. Opowiadali jeden „żart o czarnuchach” za drugim, a ja z początku bałem się reagować inaczej, niż uśmiechając się, gdy oni się uśmiechali, i śmiejąc się, gdy oni się śmiali. W końcu jednak odważyłem się zapytać mojego kolegę Paula, dlaczego wszyscy w całym hrabstwie tak bardzo nienawidzą czarnych, mimo że żadnych czarnych tam nie ma.

Paul popatrzył na mnie z niedowierzaniem.

– Ty to nic nie wiesz, co? – odparł, siadając obok mnie. – Nigdy żeś nie słyszał o KKK?

Zacząłem mówić, że owszem, raz widziałem ich paradę i...

Paul tylko pokręcił głową.

– Dawno, dawno, bardzo dawno temu taką jedną dziewczynę zgwałcili i zabili gdzieś tamój – powiedział, wyglądając przez okno. – Jak ją znaleźli w lesie, to wiesz, co zrobili?

Kiedy milczałem, splunął na podłogę, a potem uśmiechnął się szeroko.

– Biali przegnali z hrabstwa Forsyth wszystkich czarnuchów.

Przez dwadzieścia lat wiedziałem tylko tyle: że to mit, legenda – a przynajmniej blady zarys czegoś takiego. I muszę przyznać, że gdy już od tamtej podróży autobusem minęło dużo czasu, a ja poszedłem na studia na Północy, czasem opowiadałem tę historię, by kogoś zszokować. Trochę się chełpiłem, że wychowałem się w krainie rodem z filmu Uwolnienie, w najprawdziwszym „białym hrabstwie”, którego granic strzegły patrole uzbrojonych, ciskających kamieniami wsioków z gotowymi stryczkami przerzuconymi przez ramię. Moi koledzy byli wstrząśnięci, ale i zafascynowani, ponieważ ta opowieść idealnie pasowała do wszelkich znanych im stereotypów na temat Południa i utwierdzała ich w przeświadczeniu, jak bardzo są oświeceni i rozwinięci w porównaniu z tymi wszystkimi Jethrami i Duke’ami z Georgii. Chociaż jednak powtarzałem tę historię przez lata i stała się ona żelaznym punktem mojego programu, wciąż wiedziałem niewiele więcej niż w dzieciństwie, a już zupełnie nic na temat prawdziwej tajemnicy będącej istotą Forsyth – owych zaginionych ludzi pozbawionych imion i twarzy, którzy mieszkali niegdyś w miejscu nazywanym przeze mnie domem.

W 2003 roku byłem już bardzo daleko od swojego dzieciństwa w Georgii; większość czasu spędzałem w bibliotece, prowadząc badania na temat epidemii dżumy dymieniczej w siedemnastowiecznym Londynie. Były to czasy, kiedy archiwa na całym świecie digitalizowały swoje zbiory, i wciąż mnie jeszcze oszałamiało, że kilkoma kliknięciami można przywołać stare rękopisy i dokumenty. Im więcej historycznych materiałów badałem, tym bardziej docierało do mnie, że internet staje się swoistym teleskopem Hubble’a wycelowanym w przeszłość. Jeśli tylko patrzeć przez niego dostatecznie długo i uważnie, niegdyś blade i odległe wydarzenia zaczynają się wyłaniać niczym wyraźne, jaskrawe gwiazdy.

Pewnego wieczoru postanowiłem sprawdzić, co ten teleskop powie mi o założycielskim micie mojego rodzinnego miasta – tej starej, upiornej opowieści o zgwałconej dziewczynie i rajdzie nocnych jeźdźców w białych szatach. Zawsze się zastanawiałem, czy to wszystko była tylko taka rasistowska fantazja, ale kiedy w wyszukiwarce bazy dawnych gazet wpisałem „Forsyth” i „1912”, wyskoczyła cała lista wyników. Nagłówki rzeczywiście mówiły o osiemnastoletniej Mae Crow zgwałconej i zabitej rzekomo przez trzech czarnoskórych mężczyzn. Dziewczyna zamordowana przez murzyna[3]w Cumming – głosiła na pierwszej stronie jedna z gazet[4]. Przyznał się do czynu... Zawisną za tę zbrodnię – mówiła inna[5]. Kliknąłem link do artykułu w „Atlanta Constitution”, który ładował się powoli. Gdy wreszcie obraz wypełnił ekran, patrzyłem w oszołomieniu.

Przez całe życie myślałem, że historia zabójstwa Mae Crow to swoista bujda, i zacząłem nawet powątpiewać, czy w Forsyth naprawdę kiedykolwiek mieszkali Afroamerykanie. Teraz jednak nagle miałem przed sobą prawdę – a przynajmniej coś bliższego prawdzie, niż spodziewałem się kiedykolwiek poznać: zobaczyłem trzech białych żołnierzy przed wagonem kolejowym, którzy strzegli sześciorga czarnych więźniów. To były pierwsze twarze czarnego Forsyth, jakie w życiu zobaczyłem, i choć nie dało się stwierdzić, czy ci ludzie rzeczywiście byli winni „odrażającej napaści”, to kiedy powiększyłem i przesunąłem fotografię, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Młodzi, wystraszeni więźniowie, równie żywi jak każdy z nas, patrzyli na mnie w chwili zmierzchu tamtego starego świata – i świtu nowego, całkowicie białego miejsca, które znałem. Kiedy tak spoglądali przez całe stulecie, zamrożeni obok torów, nie mogłem się wyzbyć wrażenia, że ta fotografia niosła ze sobą nie tylko tajemnicę, ale i powinność.

„Atlanta Constitution”, 4 października 1912 roku. Nagłówki głoszą: „Żołnierze na posterunku podczas skazania dwóch gwałcicieli”, „Wiadomość o odrażającej napaści wywołała wielkie oburzenie w sądzie w Cumming”.

Im więcej czytałem o oskarżonych, tym lepiej rozumiałem, że to zdjęcie stawia więcej pytań, niż daje odpowiedzi. Jeśli dwie z tych twarzy należały do „Knoxa i Daniela”, którzy mieli „zadyndać za swą zbrodnię”, to które? A jeśli ich oskarżono o zgwałcenie i zabicie Mae Crow, to kim byli pozostali? Ten nastolatek pośrodku grupy, w kapeluszu z płaskim denkiem, rosnący tak szybko, że biała koszula była na niego już o numer za mała? Albo ten chłopiec po prawej, w ogrodniczkach, opierający łokieć na udzie starszego, wyraźnie zmartwionego mężczyzny? I kim była samotna kobieta, filigranowa i drobnej budowy, która chyba – a może to tylko moja wyobraźnia – niemal się uśmiechała? Czy to prawda, jak twierdziły nagłówki, że pomogła „zacisnąć stryczek” na szyi własnego brata? A kim był potężny mężczyzna pośrodku, który rozłożył nogi i trzymał się za kolana, jakby chciał osłonić resztę grupy?

Ta książka zaczęła się wtedy, gdy po raz pierwszy spojrzałem na tę fotografię i uświadomiłem sobie, że choć zasłyszane opowieści były pełne kłamstw i wypaczone przez uprzedzenia, to u ich podstaw leżała straszna, niemal niemożliwa do zniesienia rzeczywistość. To byli prawdziwi ludzie, naprawdę skazani na śmierć u zarania doby przemocy, która wywołała falę strachu płynącą przez dwudziesty wiek. W blasku ekranu komputera zacząłem też rozumieć, dlaczego w tej opowieści, odartej z nazwisk, dat i miejsc, przepędzenie czarnoskórej społeczności wydawało się jedynie legendą – czymś zbyt zanurzonym w mroku dziejów, żeby dało się to kiedykolwiek autentycznie zrozumieć – a nie celową i trwałą kampanią terroru[6].

Spędziwszy całe życie w cieniu czystki rasowej w Forsyth, pragnąłem odwrócić ten zbiorowy akt wymazywania, dowiedzieć się jak najwięcej o zaginionych ludziach i miejscach czarnego Forsyth. Postanowiłem udokumentować nie tylko fakt, że doszło do wypędzenia: chciałem wiedzieć, gdzie, kiedy, jak i komu to zrobiono.

To właśnie wtedy wyznaczyłem sam sobie zadanie: ustalić, co się naprawdę wydarzyło – nie dlatego, żeby prawda była odpowiednim lekarstwem na przeszłość albo żeby mogła cofnąć to, co się stało. Chciałem raczej oddać cześć zmarłym, zostawiając po sobie pełniejszy zapis tego, co ich spotkało, oraz wszystkiego, co utracili oni i ich potomkowie.

.

KORZENIEWE KRWI

1

KRZYK

W czwartek 5 września 1912 roku Ellen Grice wydała z siebie przerażający krzyk. Niektórzy twierdzą, że miało to miejsce w domu jej rodziców, Josepha i Luny Brooksów, inni zaś – że Ellen znajdowała się we własnym domu, kiedy jej mąż, młody farmer John Grice, wszedł „około północy, znalazł swoją żonę i natychmiast wszczął alarm”[7]. Sto lat później nie sposób ustalić, co właściwie skłoniło ją do wołania o pomoc, kto usłyszał ją jako pierwszy ani co się stało w kolejnych minutach. Wkrótce jednak gazety na całym Południu informowały czytelników, co powiedziała Ellen Grice: że „obudziła ją obecność Murzyna w jej łóżku”[8].

Kiedy biali mężczyźni z hrabstwa Forsyth usłyszeli o czarnym gwałcicielu, który wdarł się przez otwarte okno, nie tracili czasu na zadawanie pytań. Nazajutrz rano wieść rozchodziła się z domu do domu, ze sklepu do sklepu, i białe Forsyth wrzało. Gdy dotarła do Cumming, siedziby władz hrabstwa, zebrano zespół tropicieli i natychmiast utworzono oddział pościgowy złożony z białych mężczyzn. Ci osiodłali konie i ruszyli na poszukiwania napastnika, dowodzeni przez człowieka, który miał odegrać kluczową rolę w przyszłych krwawych „niepokojach rasowych”: szeryfa Williama Reida.

W 1912 roku Bill Reid skończył pięćdziesiąt lat i mijała połowa jego drugiej kadencji jako szeryfa Forsyth. Dzięki temu stanowisku wyraźnie poprawiło się położenie jego rodziny, a portret wykonany mniej więcej w okolicy wygranej w wyborach pokazuje, jak szybko Reid przeistoczył się w jednego z czołowych obywateli Cumming. Jego młodzi synowie pozują w studiu fotograficznym ubrani w dwurzędowe garnitury i jedwabne krawaty, żona, Martha, ma na sobie modny atłas, a sam Reid – z szykowną spinką do krawata, wypomadowanymi włosami i rozchyloną marynarką odsłaniającą złoty łańcuszek zegarka – w niczym nie przypomina prostaka oderwanego od pługa.

Tymczasem nim właśnie był, gdy obejmował urząd w 1906 roku. Wychował się w gospodarstwie ojca, gdzie Reidowie siali kukurydzę, hodowali świnie i próbowali przetrwać chude lata, tak jak wszyscy uprawiający twardą czerwoną glinę na pogórzu Georgii. Szybko wyrobiwszy sobie w miasteczku nazwisko, Reid dumnie obnosił się ze swoją odznaką i rewolwerem i wcale mu się nie śpieszyło do powrotu na rodzinną farmę. Chociaż ówczesne materiały prasowe nie pozostawiają wątpliwości, że to on był twarzą prawa w Forsyth, nazwisko Reida pojawia się również w mało znanym, ale nie mniej ważnym dokumencie z tamtych czasów: na pożółkłej kartce peluru, którą jakaś sekretarka w latach dwudziestych nawinęła na wałek swojego underwooda. Na samej górze napisała: „RYCERZE KLAVERNY SAWNEE KU KLUX KLANU”[9]. Poniżej, wśród setki członków założycieli, figuruje nazwisko szeryfa hrabstwa Forsyth Williama W. Reida.

Głównym rywalem Reida w wyborach w 1912 roku był jego własny zastępca, Mitchell Gay Lummus, mężczyzna szczuplejszy i młodszy, bo trzydziestoczteroletni, wnuk bohatera wojennego konfederatów Andrew Jacksona Lummusa. Farmę w Vickery’s Creek, gdzie się wychowywał, otaczały nie tylko ziemie białych sąsiadów, ale także kilku z dawna osiadłych czarnych farmerów, takich jak Jasper Gober, Archibald Nuckolls i Isaac Allen[10]. Latem 1912 roku Lummus również starał się o stanowisko szeryfa hrabstwa. Bez wątpienia podobnie jak Reid pragnął życiowego awansu, ale ponadto potrzebował pieniędzy. Jego żona, Savannah, zmarła w 1909 roku na zapalenie opon mózgowych[11], więc z konieczności zatrudnił mieszkającą przy rodzinie nianię, żeby pomogła w wychowaniu trzech dziewczynek, które nagle zostały bez matki: jedenastoletniej Lillie, ośmioletniej Jewell i trzyletniej Grace[12]. Pełen nadziei Lummus zgłosił swoją kandydaturę w maju 1912 roku[13], ale w lipcu przegrał z Reidem.

I tak oto wczesnym rankiem w piątek 6 września w biurze szeryfa siedział korpulentny i gadatliwy Bill Reid, a nie wysoki, milczący Gay Lummus, i słuchał o „akcie przemocy”, jakiego na Ellen Grice dopuścił się czarnoskóry gwałciciel. Jeszcze przed południem Reid i jego oddział pościgowy dotarli do położonego 13 kilometrów na południe od Cumming skupiska dzierżawionych farm niedaleko domu Ellen Grice. Kiedy drogą nadbiegli mali chłopcy, wykrzykując, że jedzie szeryf z bandą tropicieli, czarni robotnicy rolni i połownicy z Big Creek mieli dość oleju w głowie, żeby zejść im z oczu. Lummus był drugi rangą, więc to jemu przyszło zsiąść z konia i walić pięścią w drzwi, domagając się, by kolejne rodziny wyszły na podwórko i porozmawiały z szeryfem.

Szeryf Bill Reid z żoną, Marthą, i synami, Williamem i Robertem, ok. 1908 roku

Zanim w sobotę 7 września zaszło słońce, Reid i Lummus zatrzymali i osadzili w areszcie nastoletniego Toneya Howella, a także czterech innych mężczyzn oskarżonych o współudział: Isaiaha Pirkle’a, Joego Rogersa, Fate’a Chestera i Johnny’ego Batesa[14]. Howell był siostrzeńcem dwojga z najbardziej szanowanych czarnych mieszkańców Cumming, Morgana i Harriet Stricklandów, i mieszkał na ich farmie w Big Creek, gdzie służył im cenną pomocą podczas jesiennych zbiorów[15]. Pozostałych więźniów łączyło to, że byli nieżonatymi, niepiśmiennymi czarnoskórymi mężczyznami, którzy akurat mieszkali w pobliżu miejsca „nikczemnej napaści”. Gazeta „Macon Telegraph” zasugerowała arbitralny charakter tych zatrzymań, gdy jej dziennikarz wspomniał o tym, że oddział pościgowy pojechał do Big Creek i „zebrał podejrzanych”[16].

Toney Howell wyróżniał się również tym, że nie wychował się w Forsyth, ale w sąsiednim hrabstwie Milton. Tym faktem, podobnie jak czterdzieści trzy lata później Emmett Till w Money w stanie Missisipi[17], zwracał na siebie uwagę jako obcy i jedna z niewielu w Big Creek czarnych twarzy nieznanych Reidowi i Lummusowi. W „Atlanta Georgian” przyznano później, że wszystkie dowody przeciwko Howellowi były poszlakowe, a w 1912 roku słów „napaść” i „gwałt” jako takich celowo nie definiowano precyzyjnie i mogły one określać prawie każde zajście z udziałem czarnych mężczyzn i białych kobiet[18].

To oznacza, że odkąd Toneya Howella oskarżono o wejście do sypialni Ellen Grice, został on powszechnie uznany za winnego jakiejś „napaści” na tle seksualnym bez względu na to, czy rzeczywiście tam był i czy kiedykolwiek w ogóle dotknął Grice. „Jeśli dojdzie do linczu – pisał pewien dziennikarz – ofiarą będzie pewnie Toney Howell”[19]. Na Południu rządzonym prawami Jima Crowa[20] tego typu informacje prasowe służyły nie tylko jako przepowiednia, ale i wytyczna dla potencjalnych uczestników linczu.

Szeryf Bill Reid i jego zastępca Gay Lummus, ok. 1912 roku

W tamtą niedzielę w porze lunchu w Cumming roiło się od rodzin z dalszych zakątków hrabstwa, które jak co tydzień przybyły na targ. Howell i czterej pozostali czarni mężczyźni siedzieli w areszcie, a sprawa Ellen Grice była na ustach wszystkich. Jak jednak donosił „Georgian”, „nie panowało wzburzenie”[21], dopóki do miasta nie przybył ojciec Grice, Joseph Brooks, z wiadomością, że jego córka po rzekomym ataku w Big Creek jest w „stanie krytycznym”. Ta informacja podziałała elektryzująco i wkrótce wokół niedużego ceglanego aresztu przy Maple Street zebrała się grupa białych, domagająca się wyprowadzenia więźniów. Na rynek przybywało coraz więcej ludzi, a miasteczko – jak to określił pewien reporter – wrzało „żądzą natychmiastowej zemsty”[22].

Przedzierając się przez ten tłum, wielebny Grant Smith musiał wyglądać jak każdy inny „parobek” w Forsyth. Ten czterdziestoośmiolatek należał do biednej czarnej podklasy tego hrabstwa, grupy, która co prawda stanowiła dziesięć procent całej ludności, ale którą obowiązujące w Georgii prawa Jima Crowa niemal całkowicie pozbawiały praw obywatelskich. Chociaż w 1870 roku piętnasta poprawka do konstytucji zagwarantowała wyzwolonym niewolnikom prawo głosu, Georgia odpowiedziała wprowadzeniem w 1877 roku pierwszego w kraju kumulatywnego podatku wyborczego, a potem ustanowieniem w 1898 roku jednego z pierwszych systemów „białych prawyborów”[23]. Skutek – w miejscu, gdzie przytłaczającej większości Afroamerykanów nie było stać na zapłacenie podatku wyborczego i gdzie na urząd niemal niezawodnie wybierano zwycięzców prawyborów z ramienia Partii Demokratycznej – był taki, że ludzie pokroju Granta Smitha nie mieli szans na reprezentację we władzach lokalnych ani właściwie żadnej możliwości oporu przed wolą białej większości.

Smith zarabiał na życie, zbierając kukurydzę i bawełnę na pofałdowanych, tarasowych polach hrabstwa, a w dniu „wzburzenia” zapewne pomagał zawieźć na targ zbiory swojego pracodawcy. Czarnoskórym wiernym był jednak dobrze znany również jako kaznodzieja i syn wielebnego Silasa Smitha, jednego z czołowych duchownych w okolicy, którego ozdobny podpis widniał na aktach ślubów „kolorowych” w okresie rekonstrukcji[24]. Grant, najstarszy syn Silasa i Joanny Smithów, został poczęty w burzliwym wojennym roku 1863 i należał do ostatniego pokolenia Afroamerykanów urodzonych w niewoli[25]. Choć był za mały, żeby to pamiętać, jako jedyny z dziewięciorga rodzeństwa rozpoczął życie jako własność białego człowieka.

Jednak przyjście na świat w przededniu wyzwolenia oznaczało również, że jednym z najwcześniejszych wspomnień Smitha było pójście do jednej z wielu szkół dla wyzwoleńców, które po wojnie secesyjnej wyrosły w całej Georgii jak grzyby po deszczu, gdy towarzystwom humanitarnym z Północy i rządowi federalnemu udało się zapewnić byłym niewolnikom w tym stanie prawo do edukacji. Dlatego, w przeciwieństwie do swoich młodszych braci i sióstr, którzy osiągnęli wiek szkolny już po zakończeniu rekonstrukcji kongresowej – i po demontażu systemu szkół dla kolorowych w północnej Georgii – Smith umiał czytać i pisać. Na pierwszy rzut oka nic o tym nie świadczyło, kiedy przeciskał się wśród farmerów, kupców i handlarzy zachwalających towary na rynku w Cumming, ale w tym krótkim, pełnym nadziei okresie na początku lat siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku Grant Smith stał się kimś, kogo biali mieszkańcy Georgii bali się niemal na równi z czarnym gwałcicielem: elokwentnym i wykształconym czarnoskórym[26].

Kiedy wielebny Smith dowiedział się, że Toney, siostrzeniec Morgana Stricklanda, został oskarżony o gwałt, a wokół słyszał, jak biali mężczyźni zbijają się w skory do linczu tłum, w pewnym momencie odwrócił się do kogoś i powiedział dokładnie to, co myślał. Szkoda, rzekł, że tyle zamieszania wywołała opowieść „nieszczęsnej białej kobiety”[27].

Ledwo zdążył wymówić te słowa, a otaczający go biali mężczyźni znieruchomieli w pół zdania, spojrzeli po sobie, a potem zacisnęli pięści na batach i pejczach, z którymi przyjechali do miasteczka. Oburzeni rzekomą napaścią na Grice i odcięci od więźniów w areszcie, dostrzegli teraz łatwiejszy cel: oczytanego, krnąbrnego, „przemądrzałego” czarnego kaznodzieję, który śmiał zakwestionować wartość białej kobiety. „Wiadomość o tym, co powiedział, się rozniosła – opowiadał jeden ze świadków – i w mgnieniu oka [...] rozwścieczony tłum rzucił się na niego”[28].

Pierwszy trzask pejcza zwabił ludzi ze wszystkich stron. Każdy chciał się przepchnąć przez krąg mężczyzn otaczających Smitha, który był teraz biczowany, kopany i bity przez każdą pięść zdolną go dosięgnąć. Wielkość tłumu szacowano na trzysta osób, tak że ci na skraju ledwo słyszeli stękanie i jęki Smitha, zagłuszane przez okrzyki i wiwaty. Kiedy jedna grupa zlanych potem mężczyzn się zmęczyła, ustępowała miejsca drugiej. Świadkowie opowiadali, że kaznodzieję pobito „prawie na śmierć”, a niektórzy zaczęli zbierać drewno na stos, na którym zamierzano spalić Granta Smitha żywcem[29].

Zanim to się udało, szeryf Reid i zastępca Lummus przepchnęli się przez tłum i jakimś cudem zdołali wyrwać Smitha motłochowi. Zanieśli go do budynku sądu i początkowo zamknęli w olbrzymiej piwnicy – nawet nie po to, by uniemożliwić mu wyjście, ale żeby nie dopuścić do niego tych, którzy chcieli go zlinczować. Słysząc jęki Smitha, Reid w końcu zgodził się przemieścić „więźnia” na górę; wezwano lekarza, żeby opatrzył mu rany[30].

To właśnie wtedy – gdy zakrwawione, półnagie ciało kaznodziei wniesiono do jego gabinetu, a kilkusetosobowy tłum wykrzykiwał żądanie wydania Smitha – burmistrz Charlie Harris zrozumiał, że potrzebuje pomocy. Wiedział, że jeśli chce uratować Granta Smitha i pięciu czarnych aresztantów przed rosnącym z każdą minutą tłumem, który rwał się do samosądu, to potrzebuje kogoś więcej niż spoufalony z mieszkańcami szeryf swojak w stylu Billa Reida i jego chudy zastępca pokroju Guya Lummusa. Burmistrz Cumming podniósł się z fotela, postukał w mosiężne widełki stojącego na biurku telefonu i kazał telefoniście przejąć wszystkie linie zamiejscowe w celu pilnego połączenia z gubernatorem Josephem Mackeyem Brownem w Atlancie. Kiedy przycisnął słuchawkę do ucha i czekał, nieopodal stał szeryf Reid, wodząc wzrokiem po twarzach w tłumie – i z pewnością dostrzegał tam mnóstwo mężczyzn, z którymi wkrótce miał się spotkać w Klavernie Sawnee Ku Klux Klanu[31].

Trzydziestodziewięcioletni burmistrz Charlie Harris sam również właśnie się wspinał po społecznej drabinie. Podobnie jak Reid był synem drobnego rolnika. Jako nastolatek orał ojcowskie pola, później jednak, w połowie lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, zapisał się do Kolegium Rolniczego Północnej Georgii[32]. Po ukończeniu tej szkoły wyróżniał się jako student prawa na Uniwersytecie Georgii[33]. Nawiązał tam chyba kilka cennych przyjaźni, ponieważ w marcu 1908 roku jego nazwisko dodano do listy udziałowców spółki, która uzyskała od stanu Georgia przywilej budowy nowej linii kolejowej – Atlanta Northeastern – ze stolicy stanu na północ, ze stacją końcową w niewielkim miasteczku Cumming.

Trudno o bardziej ambitny czy potencjalnie lukratywny plan, gdyż po wojnie secesyjnej rozwój pagórkowatej okolicy Forsyth okazał się niezwykle trudny, mimo że pobliskie miasta, takie jak Gainesville, rozrastały się dzięki położeniu nad rzeką Chattahoochee. Cumming jednak leżało zbyt daleko na zachód, żeby skorzystać z transportu rzecznego, miasteczko ominęły także zarówno kolej Southern, biegnąca doliną rzeki, jak i Atlanta, Knoxville & Northern, poprowadzona przez Canton na zachodzie.

Władze hrabstwa umizgiwały się do przedsiębiorców budujących koleje od początku pozłacanego wieku[34], a w 1871 roku grupa mieszkańców urządziła „walne zebranie” i powołała komitet, który miał nakłonić Southern Railway do otwarcia stacji w Cumming. Chociaż miejscowi przewidywali „olśniewające skutki w postaci wzrostu zamożności i liczby ludności naszego hrabstwa”[35], zarząd kolei pozostał nieprzekonany. W 1872 roku ten sam komitet złożył publicznie ofertę „udzielenia prawa przejazdu przez teren prywatny pierwszej firmie, która zbuduje kolej przez hrabstwo”[36], a dwadzieścia lat później, w 1891 roku, Forsyth nadal nie mogło przekonać Richmond and Danville Railroad, że Cumming to idealna stacja końcowa dla nowej linii tego przewoźnika. Miejscowi przedsiębiorcy byli już tak zrozpaczeni, że obiecywali „darować takiej firmie sumę dwudziestu tysięcy dolarów”[37]. Powtarzalność podobnych deklaracji na przestrzeni pięćdziesięciu lat świadczy o tym, jak boleśnie wielu mieszkańców pragnęło połączenia kolejowego i jak bardzo ich to frustrowało, gdy firma za firmą omijały Forsyth.

Wszystko to oznaczało, że kiedy mecenas Charles L. Harris zawiesił swój szyld na rynku w Cumming, dysponował rzadkim zestawem talentów. Był ambitnym młodym prawnikiem i przedsiębiorcą, a choć zaszedł wysoko, jednocześnie jako syn miejscowego farmera zachował więź ze zwykłymi ludźmi. Z kolei podczas studiów prawniczych nawiązał kontakty z wpływowymi postaciami w Atlancie, które mogły sprawić, że Cumming w końcu znajdzie się na mapie komunikacyjnej Południa.

Ostateczną zgodę na plany Atlanta Northeastern uzyskano w 1908 roku[38], a sprzedaż akcji przyniosła pięćdziesiąt tysięcy dolarów zysku, z którego zamierzano sfinansować nabycie pierwszych terenów i budowę elektrowni przy trasie kolei. Pojawienie się dworca miało odmienić rolniczą gospodarkę Forsyth i ostatecznie wyciągnąć hrabstwo z mroków rekonstrukcji. „Linia, która powstanie między Atlantą a Cumming – pisano w „Constitution” – stanie się jednym z najważniejszych czynników rozwoju tego wspaniałego regionu. [...] Gdy nadejdzie czas, Georgia wzbogaci się o podlegające opodatkowaniu miliony dolarów, a na północ stanu napłyną setki tysięcy ludzi”[39].

Charlie Harris, 1912 rok

Te optymistyczne przewidywania nie uwzględniały faktu, że mimo bliskości stolicy stanu hrabstwo Forsyth wciąż pozostawało dość zaściankowe. Co prawda mogło się poszczycić garstką zamożnych plantatorów i postępowych liderów, ale znacznie większa była tam populacja biednych białych analfabetów, których myśl o pasażerach przybywających pociągiem z Atlanty raczej martwiła, niż podniecała. Wprawdzie linia kolejowa stworzyłaby bogatym i wpływowym ludziom w mieście nowe możliwości biznesowe, ale Forsyth musiałoby się również zmierzyć z konkurencją i oszałamiającą różnorodnością rodem z wielkiego miasta. Dla wielu tutejszych mieszkańców wzgórz tak radykalna zmiana była czymś, przed czym należało się bronić, zamiast witać ją z otwartymi ramionami[40].

Latem 1912 roku Charlie Harris miał jednak wizję przyszłości, w której lśniące lokomotywy wtoczą się na stację w Cumming – wioząc bogactwo, technologię i wszystkie zdobycze nowego wieku wprost do serca hrabstwa Forsyth. Gdy Harris i jego wspólnicy rozpościerali nowiutkie mapy oraz wyobrażali sobie strzeliste mosty i zapierające dech w piersiach tunele Atlanta Northeastern, musieli je mieć za absolutny pewnik. Musiało im się wydawać, że nic na świecie ich nie powstrzyma.

Tego samego ranka, kiedy Granta Smitha wychłostano na rynku w Cumming, czarne wspólnoty wyznaniowe hrabstwa zebrały się tuż za miastem w Obozowisku Kolorowych Metodystów, gdzie szykowały się do corocznego pikniku i barbecue. Impreza gromadząca setki parafian z wielu wiejskich kościółków afroamerykańskiej społeczności – wiernych z Mt. Fair, Shiloh Baptist, Stoney Point, Backband i Shakerag – tradycyjnie odbywała się we wrześniu, tuż po rozpoczęciu zbiorów. Był to czas, kiedy nawet najubożsi członkowie społeczności mogli się cieszyć jedną z najprzyjemniejszych rzeczy w życiu na wsi: mnóstwem pieczonej kukurydzy, różnych rodzajów fasoli oraz wieprzami, które piekły się na rożnie przez całą noc.

W tym roku jednak pierwsze przybywające rodziny usłyszały, że w Big Creek aresztowano pięciu młodych mężczyzn. Rozeszła się wieść, że Toney, siostrzeniec Morgana i Harriet Stricklandów, został oskarżony o gwałt, a gdy ktoś, kto przybył z rynku, oznajmił, że biali grożą zlinczowaniem Granta Smitha, wielu zgromadzonych nie mogło tego dłużej tolerować. Grupa mężczyzn, którzy planowali spędzić dzień na doglądaniu paleniska, zamiast tego ruszyła w kierunku miasteczka, ponieważ wiedzieli, że u Billa Reida wielebny Smith nie będzie wiele bezpieczniejszy niż w rękach tłuszczy.

W 1912 roku afroamerykańska społeczność hrabstwa Forsyth składała się głównie z niepiśmiennych połowników i robotników rolnych. Istniała jednak mniejsza grupa wykształconych czarnoskórych, mocno związanych z wpływowymi białymi. Wielu było przywódcami czarnych Kościołów. W tłumie na owym sobotnim pikniku znajdowali się ludzie tacy jak Joseph Kellogg, który współtworzył Obozowisko Kolorowych Metodystów w 1897 roku, a jego osiemdziesięciohektarowa farma niedaleko góry Sawnee była największą należącą do czarnego posiadłością w całym stanie[41].

W pikniku uczestniczył także Levi Greenlee junior, którego niedawno zmarły ojciec, Levi senior, był wieloletnim pastorem kościoła Shiloh Baptist, a swoim dzieciom zostawił ponad 50 hektarów w granicach Cumming[42]. Greenlee był tak lubiany, że w latach dziewięćdziesiątych zaproszono go do Stowarzyszenia Hightower, zrzeszającego białych duchownych z północy Georgii, do którego wstąpił jako pierwszy i jedyny czarnoskóry[43].

W zachowanych protokołach z Shiloh wciąż słychać głos wielebnego Greenlee, który w typową niedzielę dziękuje zebranym „za datki w wysokości sześciu dolarów i trzydziestu sześciu centów”. Kiedy Greenlee zbierał na tacę i wiódł wzrokiem po zgromadzeniu, widział nie tylko ławki pełne znajomych czarnych twarzy, ale tu i ówdzie również białych gości. Dziękował wszystkim za hojność, „a zwłaszcza naszym białym przyjaciołom [...] za ich monety dziesięcio- i dwudziestopięciocentowe”[44]. To oznaczało, że kiedy Levi Greenlee junior i inni mężczyźni z kościelnego pikniku z niepokojem maszerowali do miasta, mieli powody liczyć na to, że na rynku przed sądem wśród morza rozsierdzonych twarzy napotkają co najmniej kilku życzliwych białych sojuszników.

W tej samej chwili setki białych z dalszych okolic ładowały strzelby i karabiny i ruszały w kierunku Cumming. Kierowała ich tam pogłoska, która rozeszła się lotem błyskawicy: ludzie mówili, że widziano armię czarnych mężczyzn opuszczających Obozowisko Kolorowych Metodystów, rozwścieczonych atakiem na Granta Smitha. Czarni buntownicy, głosiła fama, załadowali na wóz ładunki wybuchowe i zamierzali „wysadzić w powietrze miasto [...], nie oszczędzając kobiet ani dzieci”[45].

Joseph Kellogg, data nieznana

Jeden ze świadków wspominał, że biali „konno, w powozikach, automobilach i pieszo [...] ściągali do miasta i kręcili się pod sądem”, a rynek stał się „mekką zbrojnych mężczyzn [...], [gdzie] odstająca nad biodrem poła surduta była znakiem, że są uzbrojeni jak na wojnę”[46]. Z myślą o każdym, kto przybył nieprzygotowany, przedsiębiorczy handlarze bronią rozstawili stoły na trawniku gmachu sądu, a na nich rozłożyli karabiny, strzelby, pistolety i drewniane skrzynie z amunicją.

Jeśli opowieść o gwałcie na Ellen Grice odzwierciedlała jedną z najwyrazistszych fantazji białych południowców, to tę plotkę podsycała teraz inna: wizja oszalałych czarnoskórych, którzy powstają, żeby wziąć odwet na swych dawnych panach. Ów strach wzmogły świeże doniesienia o regularnej „wojnie rasowej” w górach północnej Georgii. Zaledwie miesiąc wcześniej, w lipcu 1912 roku, nagłówki gazet w całym stanie ostrzegały, że w niewielkim miasteczku Plainville, 100 kilometrów na zachód od Cumming, wybuchł „zażarty bój między rasami”[47].

Zajście w Plainville zaczęło się całkiem niewinnie: od tego, że czarna dziewczyna i biały chłopak zrywali brzoskwinie w tym samym sadzie. W pewnej chwili chłopca, Iveya Millera, uderzył kamień, który jego zdaniem rzuciła dziewczyna, Minnie Heard. Kiedy jednak jej ojciec udał się nazajutrz do miasta, żeby wyjaśnić nieporozumienie i pogodzić się z Millerami, został napadnięty i pobity przez białych, którzy zapowiedzieli, że ma tam nie wracać. Według „Macon Telegraph” ojciec Minnie Heard posłuchał tego ostrzeżenia, za to wuj miał czelność pojawić się w Plainville następnego dnia rano. Gdy tylko zobaczyli go biali, oskarżyli jego i trzech innych czarnoskórych o „knucie spisku, żeby spalić miasto”[48]. Ustawili ich pod ścianą i zaczęli chłostać, aż wreszcie jeden z czarnych dostrzegł szansę i rzucił się do ucieczki. Biegł wraz z towarzyszami, strzelając przez ramię z pistoletu, a biali rzucili się w pogoń i odpowiedzieli ogniem. Kiedy nadjechał popołudniowy pociąg Southern Railway z Chattanoogi, pasażerowie pierwszej klasy wyglądający przez okna wagonu restauracyjnego patrzyli, jak na ich oczach urzeczywistnia się jeden z ich najstarszych i najgłębiej zakorzenionych lęków: zacięta bitwa między białymi a uzbrojonymi czarnymi mężczyznami[49].

Po ukryciu się w lesie czterej czarnoskórzy, ranni i krwawiący, rozważyli sytuację i prędko doszli do rozpaczliwego wniosku. Ponieważ mieli czelność bronić się przed tłumem, to po pojmaniu czekał ich albo lincz, albo legalny stryczek po skazaniu przez złożoną z samych białych ławę przysięgłych, w której zapewne zasiądą bliscy i przyjaciele ludzi, których zastrzelili. Wypatrując między liśćmi zbliżającej się obławy, uznali, że lepiej zginąć w strzelaninie, niż poddać się takim białym, którzy regularnie torturowali, zabijali, kastrowali i palili Afroamerykanów żywcem – często za występki znacznie mniej poważne od tych, których oni już się dopuścili.

Mężczyźni dotarli do chaty czarnoskórej rodziny, zabarykadowali się wewnątrz, zajęli pozycje przy oknach i patrzyli na gromadzący się tłum. Niektóre relacje mówią o tym, że strzelanina trwała całą noc, inne – że skończyła się w ciągu godziny. Kiedy rozwiał się dym, okazało się, że ranni są trzej ważni biali, w tym szeryf hrabstwa Gordon. Postrzelono też dziesięciu czarnych mężczyzn i dwie czarne kobiety, ale ich nazwiska nie zostały odnotowane, nie wiadomo też, czy przeżyli, czy zginęli. „Macon Telegraph” donosił, że „bitwa trwała do czasu, aż murzynom skończyła się amunicja, [potem] zostali pobici do nieprzytomności przez białych, którzy wdarli się do chaty [...], [a] linczowi zapobiegli tylko funkcjonariusze, którzy wyciągnęli rewolwery i stanęli na straży”[50]. Nawet gazety w San Francisco i Nowym Jorku opisywały zdarzenie nie jako historię czarnych mężczyzn broniących się przed linczem, ale jako „zasadzkę” przygotowaną na białych stróżów prawa przez „bandę murzynów”[51].

We wrześniu 1912 roku „wojna rasowa” w Plainville wciąż była czymś żywym dla białych mieszkańców Forsyth. Kiedy kręcili bębenkami coltów, oliwili rygle w starych winchesterach i ładowali naboje do strzelb łamanych na kolanie, lekcja płynąca z tamtych wydarzeń musiała im się wydawać jasna jak słońce: biali w Plainville pozwolili zastrzelić własnego szeryfa i tylko dzielna postawa obławy zapobiegła wybuchowi powstania czarnych. Kręcąc się po urządzonym naprędce targu broni, który wyrósł przed sądem, biali nabrali przekonania, że teraz to im grozi straszliwe niebezpieczeństwo. Wszyscy słyszeli, że od Tolbert Street nadciąga czarna armia, a za nią wóz pełen dynamitu. Wkrótce, jak wierzyli, miało się rozpocząć oblężenie Cumming. Gdy słońce wznosiło się nad plac, oni szykowali się do obrony miasteczka za pomocą wszelkiej dostępnej broni.

2

ZAMIESZKI, ROZRUCHY, NIEPOKOJE

Burmistrz Cumming Charlie Harris należał do najbardziej umiarkowanych członków białej społeczności, ale nawet on po „wojnie rasowej” w Plainville był tak niespokojny, że nauczył żonę strzelać, na wypadek gdyby musiała bronić domu pod jego nieobecność. Ośmioletnia córka Harrisów, Isabella, zapamiętała, jak tamtego ranka, gdy wychłostano Granta Smitha, ojciec zadzwonił do swojej żony, Deasie, by jej powiedzieć, że czas ładować karabin.

Wobec podniecenia i przerażenia [...] ludzie w centrum miasteczka usłyszeli, że pod górą Sawnee gromadzi się tłum murzynów. Zapewne mieli zamiar napaść na miasto, rabować, może mordować i zastraszać mieszkańców. Ojciec nauczył matkę strzelać [...], a teraz kazał jej wziąć broń, naładowaną, lecz nieodbezpieczoną, na ganek i zgromadzić wokół siebie dzieci. Jeśliby zobaczyła grupę mężczyzn idących przez zagajnik, miała strzelić w powietrze, żeby ich wystraszyć. [...]

[Ale] kiedy tam siedzieliśmy, znowu zadzwonił telefon [i] Leon, mój najstarszy brat, poszedł go odebrać. Wrócił z informacją, że nam ani nikomu innemu nic nie grozi. Plotka rozeszła się, kiedy ktoś zobaczył niedaleko Sawnee dwóch kolorowych chłopców [...] polujących na wiewiórki[52].

Chociaż matka Isabelli zdążyła odebrać ten drugi telefon, zanim otworzyła ogień, w całym hrabstwie biali tacy jak ona w napięciu obserwowali horyzont, z bronią na podorędziu. Histeria, nawet wśród białych z klasy wyższej w rodzaju Deasie Harris, osiągnęła taką skalę, że dwóch chłopców polujących na wiewiórki – zapewne dlatego, że ich rodzice byli biedni i głodni – można było pomylić z krwiożerczymi zastępami czarnej inwazji, pragnącymi „rabować [i] może mordować”.

W drodze z Obozowiska Kolorowych Metodystów mężczyźni z kościelnego pikniku musieli wyczuwać, że wokół nich strach i histeria sięgają zenitu. Nawet jeśli wyruszali zdeterminowani i kierując się potrzebą chwili, to gdy skręcili za róg i wreszcie dotarli do centrum miasteczka, na widok sceny rozgrywającej się na rynku stanęli jak wryci. Jeden ze świadków stwierdził, że „do Cumming zeszło się z okolic całe pół tysiąca białych mężczyzn”[53] i że „sprzedawano dużo broni i amunicji obywatelom szykującym się do obrony swoich domów”[54]. Inny obserwator opowiadał, że „stare karabiny, strzelby nowe i dawne oraz pistolety każdego rodzaju ładowano i trzymano w gotowości”[55].