Kołysanka - Elżbieta Wardęszkiewicz - ebook + książka

Kołysanka ebook

Wardęszkiewicz Elżbieta

4,0

Opis

Melania i Marcin są w wieku, gdy dobrane małżeństwo może smakować uroki codzienności, nie rezygnując jeszcze z aktywności zawodowej i planów na przyszłość. Ona, wciąż czynna jako lekarz świadomy swej misji, znajduje czas na dalekie podróże, prowadzi otwarty dom i bogate życie towarzyskie. On natomiast, obdarzony anarchicznym temperamentem, wciąż ma skłonność do sprowadzania na siebie rozmaitych kłopotów. Choć różnią się od siebie niemal pod każdym względem, starają się być dla siebie jak najlepszym wsparciem i doceniać bogactwo uczuć, jakimi darzą siebie nawzajem. Tymczasem oboje będą musieli ponownie stanąć do egzaminu z rodzicielstwa. Czy ich skomplikowane relacje z dziećmi ulegną poprawie, gdy na świecie pojawi się wnuczka Melanii?

– Od tygodni nie mam żadnych wieści od Joli. Dzwoniłam do niej kilkanaście razy. Nie odebrała. Nagrałam się na sekretarkę. Nie oddzwoniła. Z dziadkiem też się nie kontaktowała. W pracy jej nie ma. Dowiedziałam się, że jest na zwolnieniu. Nie wiem, gdzie mieszka, nie znam numeru telefonu do Kamila. Mam złe przeczucia.
– Zadzwonię do kolegi, który jest kierownikiem kadr w instytucie. Jeszcze powinien być w pracy. – Marcin popatrzył na zegarek. – Może udostępni mi adres i telefon Kamila.
– Nie rób tego. Nie wytłumaczysz w żaden sposób, dlaczego matka nie zna adresu córki. Czy nie mogłoby to jakoś źle o niej świadczyć? Instytut będzie huczał od plotek.
– Co proponujesz?
– Nie wiem co robić.


Elżbieta Danuta Wardęszkiewicz z wykształcenia jest lekarzem medycyny. Do jej najważniejszych pasji należą osobiste próby interpretacji dzieł na fortepian takich Mistrzów jak Beethoven, Schumann, Schubert, Bach, Chopin, List.
Interesuje się twórczością literacką swojego męża, a także losem jego pieśni, inspirując jego recitale i wieczory autorskie. Uwielbia podróże.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KOŁYSANKA

 

 

Towarzyszę pisaniu Elżbiety Wardęszkiewicz od początku. Nie zawsze szczęśliwie – dodam – i nie zawsze wiernie.

Moje fanaberie krytycznoliterackie, czy skromniej – odbiorcze suflowały rozpoznania pośpieszne, z których musiałem się wycofać.

Najpierw było radosne przypisanie tej prozy do szacownego gatunku Bildungsromane (powieści doświadczenia, powieści rozwojowej), potem trochę szalenie zakładałem, że jest to kryptoautobiografia.

Ale zasady paktu autobiograficznego Philippe’a Lejeune’a są nieubłagane: bohaterką opowieści nie jest Elżbieta Wardęszkiewicz, ale najpierw Melania Molska (w części pierwszej cyklu powieściowego pt. Klucz), a później Melania Rybarkiewicz (w części drugiej pt. Bez czci i bez wiary). Czyli pierwszy i najważniejszy punkt paktu został złamany. A przecież należało odnotować oczywisty fakt, że Elżbieta Wardęszkiewicz jest obdarzona wspaniałą własnością narracyjną, której towarzyszy znakomita pamięć.

Wszystko jest koherentne: wydarzenia łączą się w logiczny ciąg, bohaterowie wprowadzeni w pierwszej i drugiej części pojawią się po latach – rozpoznani i bogatsi o nowe doświadczenia życiowe. Komplikacje i nowe wątki fabularne są wielce prawdopodobne – wszystkim rządzi asertywność i mądrość życiowa narratorki. I jest zawsze zaskakujący i wprowadzający nową „peregrynację” wątek fabularny. Podobnie w Kołysance:sielski obrazek ogrodu, w którym baraszkują psy, zamienia się w walkę zwierząt i poważną kontuzję Marcina, który pragnie rozdzielić pupilów. Kłopoty pozostaną na dłużej nie tylko za sprawą pechowych wydarzeń, ale też niekompetencji młodzieży medycznej (rehabilitantka).

Nowe czasy i nowe kadry będą także przykrym doświadczeniem Meli jako lekarza medycyny. Kiedy już wywalczyła oddział opieki paliatywnej i znakomicie zaczęła organizować opiekę medyczną w zakresie medycyny pracy, trafiła na „nowe kierownictwo” zadufanego w siebie i niedouczonego młokosa.

Przegrała ongi z PRL-owskim systemem, nie ma chęci walczyć z systemem nowym.

Wydaje mi się jednak, że lejtmotywem najistotniejszym nie tylko powieściowych zdarzeń, ale też życia Meli i Marcina jest Norwidowska „czarna nić” (pamiętamy: Źle, źle zawsze i wszędzie, ta nić czarna się przędzie). Jest to konflikt między Melą a jej córką Jolą oraz Marcinem a córką Kasią. Niektóre zdarzenia przywołane w Kołysance to pendant do studium okrucieństwa i nieczułości młodych wobec najbliższych osób.

Mimo tego przykrego wątku podziwiamy przecież dzielność i zaradność Meli. Doprowadza do tego, że stanie niebawem nowy dom, znajduje nowych przyjaciół, opiekuje się ojcem. I oczywiście zmusza Marcina do nowych podróży. Tym razem będzie to dłuższa wycieczka do Meksyku i sentymentalna podróż do Paryża.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę odbiorców na szczególny modus narracyjny Kołysanki. W kilku miejscach przytoczono obszerne fragmenty prozy i poezji Michała Wardęszkiewicza, przypisując je powieściowemu Marcinowi. Jest to znakomita twórczość o dodatkowej wartości dokumentalnej (działalność opozycyjna Marcina; nieudana wyprawa do Niemiec). Część tych opowieści to także studium anarchicznego temperamentu bohatera, jego skłonności do igrania z losem, kłopotów, które na siebie sprowadza. Cóż, zawsze można powiedzieć, że to literacka fikcja.

Kołysanka stanowi trzecią część cyklu „życiopisania” Elżbiety Wardęszkiewicz. Wcześniejsze rozmowy z Autorką sugerowały, że będą tylko trzy części. Tymczasem trylogia już się przekształca w tetralogię.

A kołysankę śpiewa bohaterka swojej ukochanej wnuczce Eli.

Ale dlaczego powieść kończy się dramatyczną eksklamacją:

Położyłam się. Powietrze wydawało się gęste i falujące. Miałam wrażenie, że za chwilę rozpadnę się na atomy. Skuliłam się i przyciągnęłam twarz do kolan.

„Boże, zabierz mi pamięć… Zasnąć… zasnąć…”.

 

Dowiecie się tego, Drodzy Czytelnicy, kiedy sięgniecie po Kołysankę.

Zachęcam do lektury!

Henryk Pustkowski

WSTĘP

 

 

Drodzy Czytelnicy!

Powieść Kołysanka może stać się dla każdej osoby wrażliwej i boleśnie zranionej traumami Losu prawdziwym kołem ratunkowym.

Opowiada o przeżyciach współczesnej kobiety aktywnej zawodowo (lekarz medycyny) i pełnej zainteresowań pozazawodowych. Kobiety dojrzałej, która próbuje radzić sobie z opresyjnymi sytuacjami, zachowując tożsamość, godność i inne wartości.

Najcenniejszy dar, jaki ta powieść może zaoferować innym ludziom, polega na wiarygodnym i szczegółowym zapisie przebiegu istotnych zdarzeń.

Znajdowaniu przez bohaterkę mniej lub bardziej skutecznych rozwiązań niezasłużenie licznych kryzysów towarzyszy mężna zgoda na ponoszenie trudów i traum bez minoderii czy gry kompromisów ze Złem.

Prawość Meli okazuje się dla niej per saldo jakimś remedium na całe zło. Cierpi, ale w ludziach niepozbawionych ludzkich odruchów budzić może szczery podziw i chęć pomocy czy współdziałania. Ale może też uzasadniać u każdej osoby, która w ten czy inny sposób zetknie się z osobą bohaterki, nadzieję, że Dobro i Miłość, która bywa wiernym nośnikiem Dobra, pozwoli zrelatywizować, na ile się da, niejedno traumatyczne cierpienie.

Powieść może być także potraktowana jako raport z dalekich podróży, o charakterze niemal instruktażowym, dla osób dotkniętych bakcylem przygody. Analogicznie jak dla amatorów egzotyki czy dla poszukiwaczy zaginionych cywilizacji zainspirowanych hipotezami von Dänikena.

MOTTO

 

ŚWIAT ZE SNU

Królewnie – Oldze

 

cisza nocna zbliża się

to królewna i jej król

król z córeczką swoją jest

siwe włosy wielki tron

 

królewna piękna jak sen

mówi tato chcę iść hen

chcę we śnie wyjść do chmur

każda z nich jak łódka z piór

 

fruwać będę w niebie ja

z góry piękny będzie świat

drzewa lasy łąki kwiat

jestem tutaj chociaż tam

 

Ma Królewno dziecko me

stary ojciec wszystko wie

twoja łódź żegluje w dal

z dołu mi wygląda tak

 

z chmurki biały żagiel jacht

ze snu widzi cały świat

tych co kocha tak jak ja

tych co kocha tak jak ja

 

Michał Wardęszkiewicz, Świat ze snu

1.

– Co to za hałas? – Spojrzałam z niepokojem na Marcina.

Z dworu dochodziło ujadanie psów. Wybiegliśmy do ogrodu. Na trawniku walczyły ze sobą nasze rottweilery. Orsu przegrywał. Bronił się coraz słabiej i w końcu osunął się na trawę. Bej chwycił go za gardło.

– Ratunku!

Marcin rzucił się w wir walki. Zdecydowanym ruchem chwycił Beja za kark, usiłując oderwać go od Orsulka. Gdy to nie pomagało, chwycił psa za jądra i pociągnął do tyłu. Pies szarpnął w przód, lecz po chwili zwolnił uścisk na szyi przeciwnika. Orsu ze skowytem przywarł do moich nóg. Bej odwrócił się do męża i dysząc, lizał mu ręce. Marcin objął psa. Obejrzałam szyję Orsulka. Na szczęście nie był poraniony. Wróciliśmy do domu. Psy karnie położyły się na swoich posłaniach.

– Chyba coś sobie zrobiłem w szyję. – Marcin masował kark.

– Pokaż! – Delikatnie obmacywałam kręgi. – Boli?

– Trochę. Jakby coś przeskoczyło w środku.

– Jedziemy na pogotowie. Trzeba zrobić zdjęcie.

– Nigdzie nie pojadę! Do jutra mi przejdzie.

Rano wstał obolały i pochmurny.

– Nie przeszło mi… – Masował kark. – Coś się napięło i boli. Chyba to poważna kontuzja.

– Wczoraj konsultowałam się z Irkiem. Nalegał, żebyś przyjechał na ortopedię. Od rana przyjmuje w poradni.

– Nie rób śniadania. Jedziemy!

W poczekalni było tłoczno. Część pacjentów okupowała nieliczne krzesła, inni, oparci o ściany, patrzyli na pozór obojętnym wzrokiem na tych, którzy tłoczyli się przed drzwiami gabinetów lekarskich, w nadziei, że przyśpieszą wejście.

– Może przyjdziemy jutro? – Marcin cofnął się odruchowo.

– Jutro będzie taki sam tłok.

Przecisnęłam się przez tłum, zapukałam do gabinetu lekarskiego i otworzyłam drzwi.

– Jesteście? – Irek się uśmiechnął. – Idźcie pod gabinet usg. Pielęgniarka was wywoła.

– Pan doktor zaraz przyjdzie. Proszę rozebrać się do pasa. – Pielęgniarka wskazała Marcinowi krzesło.

Po chwili wszedł Irek.

– Mela mówiła mi, że wczoraj walczyłeś z rottweilerami. Opowiedz dokładnie, jak ta walka wyglądała. – Badał Marcina, delikatnie dotykając jego kark i barki.

– Pies mną szarpnął i głowa poleciała mi gwałtownie w przód i odbiła do tyłu. To się powtórzyło kilka razy. Wczoraj bolał mnie kark, a dzisiaj, jakby tego było mało, boli bark.

– Czyli podobny uraz jak w wypadku drogowym. Usg barku w porządku. Na szczęście nic sobie nie zerwałeś. Teraz idź na rezonans magnetyczny. – Podał skierowanie. – Przyjmę pacjenta i do was dołączę.

Technik kończył nagrywać płytę z badaniem, gdy do pracowni wszedł Irek. Obejrzał zarejestrowane obrazy.

– Nie widzę uszkodzeń. Dyski w porządku. Masz zmiany w kręgosłupie szyjnym, ale to nic niepokojącego. Siadaj, zrobię ci zastrzyk. Po blokadzie ból barku powinien ustąpić. – Wkłuł igłę w okolicę stawu. – No i po wszystkim. Zadzwoń do mnie za dwa dni. Muszę was pożegnać. Pacjenci czekają…

Szliśmy do samochodu. Z niepokojem przyglądałam się mężowi. Zauważyłam nieznaczne drgania głowy.

– Wszystko w porządku? – dopytywałam.

– Poza tym, że coś nie tak w szyi, to wszystko porządku – odpowiedział niechętnie.

Kolejne dni nie przynosiły ulgi. Drżenie głowy się nasiliło.

– Mam wrażenie, jakby między kręgami uwięzło włókno mięśniowe. Nie widzisz, jak mi drga głowa? Przestaje, jak wyciągam ręce do góry. Coś chrupnie, przeskoczy, ale zaraz potem znowu się napina – skarżył się Marcin.

– Zauważyłam drgania. Rozmawiałam o tym z Irkiem. Załatwił nam konsultację u swojego przyjaciela neurologa.

 

– To wygląda na dystonię karku – powiedział specjalista, oglądając wyniki badań. – Jest wzmożone napięcie mięśnia po stronie prawej.

– Dystonia? – zdziwiłam się.

– Etiologia jest nieznana. W tym przypadku – na skutek urazu.

– Co pan proponuje?

– Podanie botuliny powinno zmniejszyć objawy. Może nawet ustąpią…

– To jedyne leczenie?

– Niestety tak. I to nie radykalne. Poprawa utrzymuje się przez kilka miesięcy. Potem kurację należy powtarzać. Po zastrzykach mogą się pojawić zaburzenia przełykania. Są to powikłania, które ustępują po kilkunastu dniach. Leczenie nie jest tanie. Pan ma dużą masę mięśniową i potrzebne będą trzy ampułki. Jedna kosztuje dwa tysiące złoty.

– Melu, to bardzo dużo pieniędzy. Nie stać nas na to – szepnął Marcin.

– Nie martw się. Załatwię pieniądze – odpowiedziałam szeptem.

– Kiedy mąż może mieć podany lek? – zwróciłam się do lekarza.

– Jutro o tej samej porze.

– A więc jesteśmy umówieni.

– Melu, nie zgadzam się! To zbyt kosztowna kuracja i do tego co kilka miesięcy trzeba ją powtarzać. – Mąż nerwowo otworzył drzwi samochodu.

– Nie będziemy oszczędzać na zdrowiu. Jedziemy do banku.

Kasjerka skrupulatnie odliczyła pieniądze.

– Melu, to wszystkie nasze oszczędności. Spłacamy kredyt…

– Kochanie, jutro rozpoczynamy leczenie. To zdecydowane.

Następne tygodnie mijały w oczekiwaniu na poprawę. Marcin chodził zniechęcony i ponury. Jego nastroju nie poprawiła wizyta Irka.

– Z barkiem wszystko w porządku, ale z szyją nie jest dobrze – skarżył się mój mąż.

– Nie ma poprawy? – zdziwił się Irek. – Gdybyś miał ocenić w procentach, to w jakim stopniu zmniejszyły się skurcze mięśnia?

– Trzydzieści procent, może trzydzieści pięć…

– Czyli poprawa. Miejmy nadzieję, że jeszcze się polepszy. Trzymajcie się tego neurologa, bo to jeden z najlepszych lekarzy w tej branży. Będę uciekał. Bądźmy w kontakcie.

 

Leżałam na leżaku rozleniwiona słońcem. Patrzyłam na siedzącą obok mnie córkę zatopioną w lekturze opasłego dzieła. Oliwkowa sukienka harmonizowała z kolorem opalenizny. Niesforne kosmyki włosów raz po raz opadały jej na czoło. I tak jak ja wysuwała dolną wargę do przodu, zdmuchując je w kierunku czubka głowy. Patrzyłam na jej szczupłą sylwetkę. Zbyt szczupłą, jak na pierwsze miesiące ciąży. Jola podniosła wzrok znad książki i po chwili ją zamknęła.

– Na dzisiaj dosyć! – Zebrała rozłożone na stole zeszyty i upchała je w plecaku.

– Jak się czujesz? Masz dobrego ginekologa? Wydaje mi się, że schudłaś. Czy na pewno dobrze się odżywiasz? Może przeprowadziłabyś się do nas?

– Nie martw się o mnie. Nie zamieszkam z wami. Nie ma o czym mówić. Już się przeprowadziłam do Kamila. Ale ginekologa możesz mi załatwić.

– Powinnaś się dobrze odżywiać. Nie sądzę, by Kamil miał czas o ciebie zadbać…

– Twoje obawy nie mają żadnego uzasadnienia. Ciąża to sprawa moja i Kamila. Przy nim czuję się bezpiecznie i życzę każdej kobiecie, by była tak kochana jak ja.

– Podaj mi adres, pod którym mieszkasz, i telefon. – Sięgnęłam po pióro.

– Masz numer mojego telefonu komórkowego, i to wystarczy!

– To normalne, że chcę wiedzieć, gdzie mieszkasz.

– Już ci powiedziałam, nie podam adresu! Jak będziesz coś chciała, to zadzwoń na moją komórkę. Muszę już iść. Mam jeszcze dużo pracy. Obrona doktoratu tuż-tuż. – Cmoknęła mnie w policzek i pobiegła w kierunku bramki.

– Dziewczyny, przyniosłem wam świeży sok z pomarańczy. Sam wyciskałem. – Marcin z dumą postawił na stole szklanki pełne złocistego płynu. – A gdzie jest Jola? – Rozejrzał się po ogrodzie.

– Wyszła.

– Masz dziwną minę.

– Prosiłam, by się do nas wprowadziła. Wydaje mi się, że odżywia się nieregularnie. Chciałam o nią zadbać.

– To dobry pomysł. „Nie ma jak u mamy…” – zanucił.

– Nie żartuj. Nie jest mi do śmiechu. Jola oświadczyła, że wyprowadziła się od mojego ojca i przeprowadziła do Kamila.

– To normalne. Jest ojcem dziecka. Nie widzę problemu.

– Przeprowadzkę rozumiem, ale nie rozumiem, dlaczego odmówiła mi podania swojego nowego adresu. To nie jest normalne.

– Może się droczyła?

– Nie sądzę. Była bardzo stanowcza. Poza tym mam nie najlepsze przeczucia co do tego związku. Nigdy nie widziałam, by pan Kamil z miłością wodził za nią oczami. Myślę, że Jola sama się oszukuje. Tak nie wygląda szczęśliwa kobieta.

– Bądźmy życzliwymi obserwatorami gotowymi do pomocy.

– Tylko jak pomóc, gdy nie masz informacji? Kontakt z panem Kamilem jest trudny. Lekceważy nas. Niestety to jest wpływ Joli. Od dawna nie rozumiem postępowania mojej córki. Dla mnie jest oczywiste, że jeżeli partner okazuje lekceważenie i brak szacunku rodzicom swojej „sympatii”, z czasem przeniesie lekceważenie na nią.

– Zgadzam się. Jeżeli kobieta nie szanuje własnych rodziców i tego oczekuje od partnera, to taki związek jest bez szans. My, mężczyźni, czasami wykorzystujemy takie panie, ale rzadko kiedy się z nimi żenimy. U nas głęboko zakorzeniony jest kult rodziny, a szczególnie matki. Szkoda, że ojciec Joli jej tego nie wytłumaczył. Pamiętasz jego rady, gdy skarżyłaś się na arogancję córki i pogarszający się stosunek Joli do mnie? Zwierzył mi się, że syn jego żony działał mu na nerwy. Pewnego razu nie wytrzymał i spuścił mu solidny łomot. Żonie postawił ultimatum: on albo syn. Z domu wyprowadził się syn, a wraz z nim zniknęły problemy. I co z tego przykładu miało dla mnie, dla nas, wynikać? Pozostaje nam mieć nadzieję, że gdy Jola urodzi dziecko, to się zmieni. Głowa do góry!

 

– Jak się pan czuł po podaniu botuliny? – wypytywał neurolog.

– Skurcze mięśni zmniejszyły się może o połowę, ale od jakiegoś czasu znowu się nasilają.

– Czas na drugie podanie.

Marcin się zawahał.

– Jesteśmy przygotowani. Proszę to zrobić dzisiaj, jeżeli to możliwe – powiedziałam.

Po wyjściu z gabinetu mąż chwycił mnie za łokieć.

– Zatrzymaj się! Stań na chwilę! Skąd wzięłaś pieniądze? Przecież to drugie sześć tysięcy.

– Żyliśmy bardzo oszczędnie. Wiedziałam, że będzie potrzebne drugie podanie leku. Uzbierałam.

– Tyle? To niemożliwe! Powiedz prawdę.

– No dobrze. Powiększyłam nieco kredyt.

– Kobieto, rozum ci odjęło? Przecież z tym się ledwo wyrabiamy.

– Nie martw się. Damy sobie radę. Nie mówiłam ci, bobyś się nie zgodził.

– To prawda.

– Więc sam widzisz.

– Co widzę? Że bierzesz za dużo na swoje barki?

– Ty dla mnie zrobiłbyś to samo.

– Jesteś moim aniołem.

 

Tym razem działanie botuliny było mniej skuteczne niż poprzednie podanie. Drgania głowy u Marcina nasiliły się. Skontaktowałam się z neurologiem. Zaproponował jeszcze jedno podanie leku. Pojechałam do banku. Doradca finansowy nie widział przeszkód w powiększeniu kredytu. Jednak raty, jakie musielibyśmy spłacać, mogły zachwiać naszym budżetem. Miałam dwa wyjścia. Podjąć dodatkową pracę lub pożyczyć brakującą kwotę. Wróciłam do domu. W przedpokoju zobaczyłam wiszące na wieszaku kurtki Kasi i Stasia.

Weszłam do pokoju Marcina. Kasia siedziała pochmurna na tapczanie. Staś zerkał na dziadka zza pleców matki.

– Kasiu, chciałam z tobą porozmawiać. Wiesz, że tata ma problem z szyją. Zauważyłaś, jak mu skręca głowę w bok? Nie wiem, czy ci mówił, że rozpoznano u niego dystonię. Już dwa razy miał podawaną botulinę. Teraz wypada trzecie podanie. Udało nam się sfinansować dwa podania. Niestety na trzecie brakuje nam pieniędzy. Mamy środki na dwie ampułki, a potrzebne są trzy. Czy mogłabyś pomóc ojcu w zakupie leku? Pożyczyć dwa tysiące?

Zapadła cisza. Kasia znacząco uniosła brwi.

– Na mnie nie licz. Nie pomogę. Mam swoje wydatki. Staś pije dużo soków, a to kosztuje. Nie zamierzam niczego mu ograniczać. – Patrzyła chłodnym wzrokiem, dając mi do zrozumienia, jak niestosowna była moja prośba. – To ja już pójdę. Pa, tatku. Zadzwonię. – Zerwała się z tapczanu i pociągając za sobą dziecko, wyszła.

Zapadła cisza. Żadne z nas nie wiedziało, co powiedzieć. Podeszłam do męża i objęłam jego głowę.

– Pora umierać? – Położył głowę na moim ramieniu.

 

– Melu, chodź szybko! Dzwonił Andrzej. Przyjechali z Krysią z Niemiec na wakacje, chcą nas odwiedzić. Zapowiedzieli się za godzinę.

– Dobrze się składa, bo w piekarniku piecze się królik. Upiekę ciasto. Ty w tym czasie posprzątaj salon.

– Nie przesadzaj z tym sprzątaniem. Nie ma takiej potrzeby. Rano odkurzałaś cały dom. Jest ładna pogoda i posiedzimy przy basenie.

Kończyłam pracę w kuchni. Mój mąż otwierał butelki z winem, gdy zadzwonił dzwonek.

– Przyjechali! – Marcin pobiegł do bramki.

Po chwili całe towarzystwo weszło do kuchni.

– Już przed domem czuliśmy wspaniałe zapachy. Natychmiast poczułem się głodny. – Andrzej podał mi wiązankę frezji.

– Kochanie, zaprowadź naszych gości do ogrodu. Ja zaraz przyjdę.

– Pomogę ci. – Krysia ustawiła półmiski na tacy.

Panowie na nasz widok przerwali rozmowę. Marcin rozlał wino. Andrzej zawołał Ewę i Sebastiana bujających się w hamaku.

– Królik – niebo w gębie. Musisz dać mi przepis. – Krysia oblizywała palce. – Możecie wskoczyć do basenu – zwróciła się do dzieci.

– Nie ma potrzeby ich zachęcać. – Andrzej patrzył na Sebastiana i Ewę, którzy w okamgnieniu przebrali się w kostiumy kąpielowe i wskoczyli do wody.

– Porozmawiajmy. – Krysia spoważniała.

– Macie jakieś kłopoty? – Marcin spojrzał na Andrzeja.

– Martwimy się o Sebastiana. Ostatnio bardzo się zmienił. Obawiamy się, że tracimy z nim kontakt. Jest wycofany, pochmurny i wiecznie niezadowolony. Wydawałoby się, że weekendy, które spędza z nami, powinny nas zbliżyć. A tak nie jest.

– Tylko weekendy? – zdziwił się Marcin.

– Umieściliśmy go w ekskluzywnej szkole z internatem. Po jej ukończeniu nie będzie miał problemów, by rozpocząć studia na najbardziej renomowanych uczelniach w Anglii lub Stanach. – Krysia popatrzyła w kierunku Sebastiana, który wyszedł z basenu i usiadł na brzegu hamaka jakby nieobecny. Po czy wstał i się oddalił.

– Może tęskni za domem? Rozmawialiście z nim? – spytałam.

– Nie raz. Ale rozmowy nic nie dały. Wręcz przeciwnie. Po każdej staje się bardziej zamknięty, nerwowy, arogancki. Jest pełen pretensji i nic mu się nie podoba.

– To są same ogólniki. A konkrety? – Marcin popatrzył na Andrzeja.

– Masz rację: ogólniki. Liczymy na twoją pomoc.

Marcin wstał i podszedł do Sebastiana.

– Przyniosę ciasto. – Zebrałam ze stołu naczynia i ustawiłam na tacy.

– Pomóc ci? – spytała Krysia.

– Nie, dziękuję.

Przez otwarte okno widziałam Sebastiana i Marcina. Mimowolnie stałam się świadkiem ich rozmowy.

– Czy mogę tu postać razem z tobą? – spytał Marcin.

Sebastian, wsparty łokciami o metalowe ogrodzenie tarasu, wydawał się całkowicie odizolowany od otoczenia.

– Proszę! – odparł tonem, jaki przybierają grzeczne dzieci na herbatce u obcych, ale po krótkim milczeniu dodał: – Lubię, jak jest ciemno, ciepło i pachną kwiaty.

– Dobrze wybierasz. Trochę inaczej niż ja, dla którego ogród jest wyłącznym królestwem mojej Meli.

– To tak, jakbyś też był samotny, wujku…

– Jak to samotny?

– No, tak jak ja…

– Nie jesteś samotny, jesteś bardzo kochany, nie tylko przez mamę, ale tak samo przez ojca!

– Żadna tajemnica! – żachnął się. – Ale mnie wysłali do tego przeklętego internatu. I znów mnie zawiozą. I znów będzie tak samo!

– Za moment będziesz pełnoletni, będziesz mógł się wybrać na medycynę!

– Wujku, zanim skończę osiemnaście lat, czeka mnie jeszcze pół roku w czarnej dziurze. Nie wiem, czy dam radę.

– Chcę zrozumieć, „czarna dziura”?

– Co to znaczy? Że stamtąd żadna informacja nie może wyjść na zewnątrz!

– Sebastian, nie chcesz chyba powiedzieć, że ekskluzywny internat dla, pardon, dobrze urodzonych, to zesłanie?

– Oni się nade mną znęcają.

– Jacy oni? Znęcają?

– Szwajcarzy i Niemcy, mówią że ja Polak! A ja i po niemiecku, i po angielsku rozmawiam, i wolę niż po polsku!

– Ale żeby cię z tego powodu prześladować? Nie przesadzasz?

– Wujku, rozmawiają ze mną tylko po to, żeby się naśmiewać albo kiedy czegoś ode mnie chcą!

– A czym ty dysponujesz, czego im brakuje?

– Mogę ich poczęstować trawką! Albo potrzebują kasy w tajemnicy przed swoimi starymi, a mnie nikt nie śledzi!

– Czy zwierzałeś się z tego wszystkiego rodzicom? Mamie? Ojcu?

– Mama potrafi wszystko zorganizować, i jest pewna, że wszystko musi iść zgodnie z jej planem, a tacie się wydaje, że ma taką pozycję, szacunek i kasę, że jest w stanie zawsze zagwarantować mi bezpieczeństwo! Ale też jest Polakiem, i nawet to podkreśla!

– Nie masz bliskiego kolegi, przyjaciela? To może być zawsze wsparcie.

– Przyjaciela bliskiego to się tam ma, jak się jest z nimi; jak to wujku się mówi po polsku, można pieprzyć?

– Chodzi o seks? Między kolegami, czy jak ich nazwać?

– Oczywiście!

– Czy rodzice wiedzą o twoich perypetiach z trawką, dajmy na to, albo z czymś innym? Albo o tych – umówmy się – „przyjaźniach”?

Sebastian milczał. Przechylił się przez balustradę i splunął zapatrzony w dal.

Wróciłam do gości. Po chwili dołączył do nas Marcin. Zobaczyłam Sebastiana idącego w kierunku basenu.

– Udała się rozmowa? – zagadnął Marcina Andrzej.

– Udała się, ale czy ten internat to dobry wybór?

– Świetne otoczenie, poziom edukacji najwyższy, młodemu człowiekowi niczego tam nie może zabraknąć!

– Nie pomyślałeś o tym, że jest jedynym Polakiem w obcym etnicznie środowisku?

– U mnie się leczą Szwajcarki, Niemki i inne nacje, więc o co chodzi? Czy nie jest to naprawdę odpowiednie miejsce dla mojego chłopca?

Rozmowę przerwało szczekanie psów. Marcin poderwał się z krzesła.

– Pewnie przyjechała moja córeczka. Zobaczycie, jak wyrosła od ostatniego spotkania. Wtedy była dzieckiem, a teraz jest już mamą. Poznacie mojego wnuka Stasia. – Pobiegł w kierunku bramki.

Po chwili ujrzeliśmy zbliżającego się Marcina z Kasią.

– Kochani, oto moja córka. – Marcin z dumą patrzył na Kasię. – Poznajesz Krysię i Andrzeja? To oni w stanie wojennym przysyłali nam paczki, które pomagały przeżyć, a tobie nie brakowało cytrusów i czekolady. Masz teraz okazję osobiście im podziękować. W basenie pływają ich dzieci Sebastian i Ewa. Zabrałaś ze sobą kostium kąpielowy? Jeżeli nie, to Mela zaraz ci coś zorganizuje. – Marcin popatrzył na mnie.

– Witaj! – Andrzej z uśmiechem podniósł się z leżaka. – Dzieci, chodźcie do nas! Poznacie córkę Marcina.

Kasia chłodno popatrzyła na gości, skinęła głową na powitanie i przycupnęła na brzegu krzesła.

– Tatku, wpadłam tylko na chwilę, żeby ci coś wyjaśnić. Mam swoje życie, swoje plany, więc nie dezorganizuj ich telefonami, zmuszając mnie do spotkań z twoimi znajomymi. To są twoi goście. To jest twój kolega, a nie mój wujek. To nie jest moja rodzina. Moja rodzina to ja i moje dziecko. I nikt więcej! – mówiła, akcentując słowa.

Andrzej patrzył na Kasię osłupiałym wzrokiem. Sebastian i Ewa przysłuchiwali się rozmowie. Chłopak z pogardą przyglądał się ojcu, po chwili wstał i odszedł w kąt ogrodu. Ewa przytuliła się do matki i nerwowo skubała brzeg bluzki. Marcin pobladł i spuścił wzrok.

Kasia poderwała się z krzesła.

– No to na mnie pora! Żegnam się. Zadzwonię, jak będę miała wolną chwilę. Nie odprowadzaj mnie, zostań ze swoimi gośćmi – dodała w kierunku ojca.

Trzasnęła bramka.

Głuchą ciszę przerwało wołanie Krysi:

– Dzieci, zbierajcie się. Na nas już pora!

Marcin podszedł do przyjaciela.

– Nic nie mów! – powiedział Andrzej. – Sebastian, pomóż mamie! Weź torbę i rakietki i się pośpiesz! Trzymajcie się – zwrócił się do nas.

Odprowadziliśmy gości do bramki. Wsiadając do samochodu, Krysia odwróciła się pomachała nam ręką.

– Wstyd mi za Kasię. Jak mogła nas tak upokorzyć? To położy się cieniem na mojej przyjaźni z Andrzejem. – Marcin usiadł. – Pamiętam Andrzeja z Kasią na rękach i jak nosił ją na barana. Zaśmiewała się do łez, gdy naśladował konia. – Zamyślił się. Wstał. – Muszę zostać sam. Gdyby dzwoniła Kasia, nie proś mnie do telefonu.

Zapadł wieczór. Z pokoju Marcina dochodziło stukanie maszyny. Podeszłam do drzwi.

– Kochanie, przygotowałam kolację.

– Wejdź!

Marcin siedział przy biurku.

– Skończyłem! – Wyciągnął kartkę z maszyny.

Zebrał z biurka rozsypane papiery, poukładał je i mi podał.

– Przeczytaj!

Wzięłam maszynopis do ręki. Usiadłam na tapczanie, Marcin skierował w moją stronę lampkę.

 

GETTO RHEDA

 

Pociąg zatrzymał się przed budynkiem z neonem „RHEDA”. Peron był pusty. Tuż za Marcinem z sąsiedniego wagonu wysiadło kilku mężczyzn. Z żartobliwych ponagleń do szybszego marszu i poufałych gestów Niemców wynikało, że wspólnie pracowali, a teraz śpieszyli się, by zdążyć do swoich domów przed nocą. Po chwili został sam. Jeszcze trochę rozglądał się po peronie, jakby spodziewał się kogoś spotkać, a potem wszedł do budynku stacyjnego. Kasy biletowe były zamknięte, tylko na ławce obok rozmównicy telefonicznej siedział krępy mężczyzna o wyglądzie południowca i przyglądał się przybyszowi. Marcin postawił plecak przy ścianie. Po przestudiowaniu instrukcji obsługi ostrożnie podniósł mikrofon, wykręcił numer i wcisnął monetę. Ktoś odebrał telefon, ale słychać było tylko jakąś muzykę i przekrzykujące się głosy. Męski głos powiedział „hallo” i zaraz parsknął śmiechem, do rozmowy usiłowała się włączyć kobieta wołająca coś po niemiecku.

– Czy mogę prosić pana Fijołka? – niecierpliwił się Marcin.

Po drugiej stronie, rozbawiona para wyrywała sobie słuchawkę. Mężczyzna wziął górę i Marcin usłyszał:

– Fijołek. Słucham?

– To ja! Marcin! Właśnie przyjechałem z Polski! Umawialiśmy się, że ktoś będzie czekał na dworcu.

– Może. Nie pamiętam – burknął rozmówca i zamilkł. Chyba zakrył dłonią mikrofon, bo ze słuchawki nie dobiegał żaden dźwięk. Po chwili spytał: – Masz adres?

– Mam – odpowiedział Marcin.

– No to przyjeżdżaj. Ktoś po ciebie zejdzie. Cześć!

Marcin usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Chwycił plecak i wyszedł na drogę prowadzącą w kierunku dalekich świateł centrum. Ostatnia taksówka odjechała przed chwilą. Bezradnie patrzył na znikające za zakrętem światełka. Oswoiwszy się z ciemnością, dostrzegł kontury samochodu, o kilkanaście metrów za postojem taxi. Drzwi auta otworzyły się i wychylił się właściciel dający znaki ręką, żeby się zbliżył. Marcin rozpoznał mężczyznę z poczekalni.

– Polak? – spytał Marcina, z trudnością łącząc polskie sylaby.

– Skąd pan wie? – zdziwił się Marcin.

Tamten roześmiał się i wskazał miejsce obok siebie.

– My dwa jechacz! Pan daleko?

Marcin wyciągnął karteczkę z adresem i odczytał. Mężczyzna skinął głową. Jechali szybko.

– Jestem wdzięczny, że pan mnie zabrał. W obcym mieście. Nie wiem, jak bym trafił. A tu na mnie czekają rodacy! – zagadywał, zerkając na nieruchomą twarz kierowcy. Podjeżdżali wolno pod wysoki, słabo oświetlony blok.

– Zehn Marken! – powiedział kierowca, nie patrząc na Marcina, i otworzył mu drzwi.

Niemile zaskoczony wysokością opłaty, Marcin wręczył mu pieniądze, jakby go parzyły. Sięgnął do tyłu po plecak i wysiadł.

– Dziękuję panu! – zatrzasnął drzwi.

Samochód natychmiast ruszył. Marcin podszedł do bloku. Wprawdzie domofon znajdował się mniej więcej na poziomie okularów krótkowidza, ale nie mógł z niego skorzystać, nie znajdując w słabo oświetlonym spisie nazwiska, które miał na kartce. Z wysoka dochodziły go dźwięki rytmicznej muzyki. Ktoś wyszedł na balkon, wychylił się i zadarłszy głowę, wykrzykiwał:

– Ruhe!

Piętro wyżej na balkonie pojawił się przeciwnik, przewiesił się przez poręcz, jakby chciał wyciągnąć za włosy tego, który głośno domagał się spokoju, i zawył:

– Czekaj, chamie! Zaraz zejdę do ciebie i zamknę ci mordę!

Rozbawione towarzystwo siłą ściągnęło wyjca z poręczy, stuknęły zamykane drzwi balkonowe i zrobiło się cicho. Człowiek z balkonu niżej też zniknął. Marcin spojrzał na zegarek i mocniej otulił się kurtką. Dla rozgrzewki zaczął truchtać wokół domu. Nagle drzwi rozwarły się z hukiem i na zewnątrz wytoczyli się dwaj mężczyźni. Jeden z nich zaintonował:

– Ożenię się z Helką, bo ma dupę wielką!

Zatrzymali się przed Marcinem. Niższy szarpnął śpiewaka tak mocno, że obaj omal nie stracili równowagi i ryknął:

– O kurwa! To chyba nasz piczek wędrowniczek!

– Ktoś ty? – zagadnął wyższy, prawie przewracając się na Marcina.

– To ja! Marcin. Kumpel Jurka! Z tobą rozmawiałem przez telefon?

– Może. Nie pamiętam. To po co tu sterczysz jak kij na weselu? Nie przychodzisz na uroczystość?

– Nie mogłem odczytać nazwiska w spisie – tłumaczył Marcin, uradowany, że jest wreszcie wśród rodaków, którzy wziąwszy go pod ręce, ciągnęli do bramy. – Sami rozumiecie, dzwonić na chybił trafił? Budzić ludzi po nocy?

– Ty! Co on pieprzy? – Niski nagle się zatrzymał.

– To tylko tak dla picu. Bo nowy – wyjaśnił wyższy, otwierając kluczem drzwi budynku. Weszli do środka.

Pociągnięty przez niskiego za pasek podtrzymujący plecak do zadymionego korytarza, wpadł na migdalącą się parę. Chłopak z dziewczyną zatoczyli się w stronę ubikacji. Chłopak pomagał jej właśnie ściągnąć majtki, omiótł nieprzytomnym wzrokiem nagłą zmianę otoczenia i silnym kopnięciem zamknął drzwi. Wysoki z ponurym wyrazem twarzy obserwował Marcina, przenosząc ciężar na pięty i odbijając się raz po raz od ściany.

– Jestem Zenek. Możesz tu mieszkać. Ale opłata z góry! Jak każdy. Siedem marek za dobę. Jak chcesz, to możesz od razu za miesiąc, a jeśli nie, to za dwa tygodnie. Forsę masz? – zaniepokoił się. – Stówa? W porządku. Resztę, odbierzesz jutro – zdecydował. – Nie mam przy sobie, a widzisz, w domu balanga. Tadzia żegnamy! – Wskazał ruchem głowy niskiego. – Rzeczy i plecak powieś na wieszaku. Chyba że wolisz mieć przy sobie. U mnie każdy robi, co chce! – Kopnął drzwi ubikacji i wrzasnął: – Wychodzić! Weg! To Niemcy – śmiał się zadowolony – Elke i Eryk. Znów kopnął drzwi. Słychać było, jak zaczynają się gramolić. – Zamorduję szczeniaka! – zachichotał. – Pieprzą się, gdzie popadnie. Chodź się bawić, bo wszystko wyżłopią!

Pociągnął Marcina w głąb mieszkania.

Tadek stał w środki pokoju i z kpiącym wyrazem twarzy patrzył, jak młody tłuścioch, przyjmując baletowe pozy, stara się utrzymać rytm rocka. W rogu, przy wielkim, zastawionym butelkami stole, biesiadowało kilka osób. Siedząca na stole dziewczyna wołała coś po niemiecku, wlewając piwo w rozwarte usta brodacza, który odchylił głowę w tył przez oparcie krzesła. Sąsiad dziewczyny, facet o wyglądzie wieśniaka, patrzył na nią zachwyconym wzrokiem i pomagał jej pchać butelkę w usta nieprzytomnego kolegi. Brodacz co chwila się krztusił, aż płyn tryskał mu nosem.

– Kaziu – warknął Zenek. – Chcesz, żeby się udusił? – Potem zaczął besztać po niemiecku dziewczynę.

Zmieszany Kazio chwycił szklankę z wódką i wypił. Jednak drugą ręką nie tracił kontaktu z Niemką, obejmując jej łydkę. Zenek sięgnął przez stół do bujnych piersi odwróconej do niego plecami dziewczyny i przyciągnął ją do siebie. Pisnęła niby wystraszona, ale nie broniła się, gdy zaczął ją całować. Kazio z głupawym uśmieszkiem przesunął wielką łapę wyżej, jakby chciał dosięgnąć łona dziewczyny, ale ona gwałtownie wierzgnęła nogą, trafiając w łokieć ramienia zwieńczonego szklanką z resztą płynu.

– O kurwa! – wrzasnął Kazio i zaczął rozcierać łokieć. Dziewczyna przeszła teraz na wolne miejsce po drugiej stronie stołu i znowu przytuliła się do Zenka. Kazio patrzył na nich nienawistnym wzrokiem.

– Oddaj mi, złodzieju, sukienkę – wycedził.

– Jaką sukienkę!? – zaśmiał się cicho Zenek, przecierając dłonią twarz mokrą od pocałunków. – Zapiłeś, zgubiłeś! A teraz się przypieprzasz.

– Ja zgubiłem!? Ja zgubiłem!? – Kazio zatrząsł się z oburzenia. – Dawaj sukienkę! Albo pięć stów! Bo…

Wyraz twarzy Kazia stawał się groźny. Obchodził wolno stół, wpatrzony w Zenka uwalniającego ramię z uścisku powstrzymującej go dziewczyny. Nagle wskoczył między nich Tadek. Zaczął obejmować Kazia, wołając:

– Kaziu! Co ty? Taka uroczystość, a ty się nie bawisz?! Nie pijesz!

– Odsuń się. – Kazio starał się łagodnie wyswobodzić z ramion sięgającego mu do brody kolegi. – Muszę tego złodzieja… – Zacisnął pięści.

– Kaziu! – wrzasnął Tadek. – Nie chcesz się ze mną napić! Gardzisz moją wódką! Mną gardzisz! – Nagle ściszył głos i posmutniał na swojej rozumnej i przystojnej twarzy. – Bo jestem mniejszy? Słabszy od ciebie… A ja zawsze mówiłem, że z ciebie porządny chłop. Chociaż jestem inżynierem, nigdy ci tego nie dałem odczuć. I szanowałem cię. I twoją wódkę piłem… – zakończył, wydymając usta na znak doznanej obrazy i upokorzenia.

– Ale co ty? Tadziu! – tłumaczył się zbity z tropu Kazio. Ja tylko tak… Wiesz, że ciebie zawsze uważałem. Tylko chciałem temu złodziejowi… – W jego głosie dało się słyszeć powracającą pasję.

– No to jutro porozmawiacie! Jutro, Kaziu, a dzisiaj pijemy! Bo dziś jest mój dzień! – Tadek pośpiesznie wciskał Kaziowi szklankę, którą już zdążył napełnić. – Przecież my się obaj, Kaziu, szanujemy. Wypij! – ponaglał, sam spełniając toast. – Do dna! Żebyś, Kaziu, jak ja, wracał z harmonią pieniędzy! Tak samo jak ja… – kończył uspokojony, widząc, że Kazio wychyla szklankę. Żebyś wracał jak panisko!

Tadek wziął Kazia pod ramię i pociągnął na wolne miejsce obok Marcina. Sam zajął krzesło po lewej ręce Kazia, dbając, by kolega miał stale pełną szklankę. Spity jak bela brodacz gdzieś zniknął. Prawym sąsiadem Marcina był zachmurzony blondyn, który sączył piwo, rzucając posępne spojrzenia na Zenka.

– Powinien Tadkowi postawić flachę – zagadnął.

– Dlaczego? – zdziwił się Marcin.

– Bo gdyby nie Tadek, to zarobiłby w mordę.

Wulgarna oczywistość płynąca z tej konstatacji nie stanowiła dla Marcina żadnej wskazówki co do tego, czy powinien zająć jakieś stanowisko, czy też zachować neutralność. W żadnym razie nie życzył sobie konfliktu ze świeżo poznanym blondynem, zaczął więc ugodowo:

– Przyznasz jednak, że moment nie był odpowiedni. W końcu Zenek jest w swoim mieszkaniu i wszyscy jesteśmy jego gośćmi.

Chłopak ostro spojrzał na Marcina:

– Ty skąd?

– Z Krakowa – powiedział Marcin.

– A! To w porządku. – Rozmówca mocno ścisnął mu dłoń. Jestem Mietek. Brodacz, co wyszedł rzygać, i ten, co tańczy, też są krakowiakami. A ja z bratem Kaziem – wskazał uśpionego z głową na stole mężczyznę – gospodarzymy pod Aleksandrowem. To jakby z Łodzi. Tylko Tadek i Zenek z Warszawy. – Wydął pogardliwie usta. – A ty trzymasz z nami? – Zajrzał Marcinowi w twarz.

– Ja trzymam z wszystkimi rodakami! – zadeklarował Marcin.

– Słuchaj! To z ciebie naprawdę magister! – Mietek zaśmiał się z kpiącym wyrazem twarzy i odsunął się od Marcina jak od nosiciela groźnego wirusa. – To wy teraz z Tadkiem i Zenkiem koledzy!

– Jakie to ma tutaj znaczenie!? – zaprotestował urażony Marcin. – Tak samo przyjechałem do pracy jak wy! Tak samo chciałbym zarobić!

Tymczasem Mietek obserwował piruety grubasa tańczącego z dziewczyną Zenka.

– Lucek! – wrzasnął – Lucek! Chodź tu zaraz napić się z magistrem.

– Ależ nie, dziękuję! Nie piję! – wzbraniał się energicznie Marcin.

Nie zważając na jego protesty, Mietek postawił przed nim pełną szklankę i sam sobie dolał wódki do piwa. Znowu wrzasnął:

– Lucek! Jak nie przyjdziesz, to wypijemy bez ciebie!

Lucek, wiedziony jakimś tajemniczym instynktem, oderwał się od partnerki i zatoczył na wolne miejsce po przeciwnej stronie stołu.

– Lucek… – wybełkotał i wyciągnął dłoń w kierunku Marcina.

Marcin machinalnie podniósł rękę, która zawisła w próżni, bo Lucek zdążył już chwycić wódkę stojącą przed Marcinem i wypić ją duszkiem.

– Zachowuj się, kiju złamany! – upomniał Mietek kolegę. – Magister się na nas obrazi!

Sięgnął po czystą szklankę. Nalał do pełna i znów postawił przed Marcinem.

– Ich habe Durst! Ich habe Durst! – wołała dziewczyna. Podparłszy się łokciem o kark pochylonego nad stołem Lucka, umoczyła wskazujący palec w szklance Marcina i zaczęła lizać.

– Verzeihen Sie! – mizdrzyła się do Marcina, udając małą dziewczynkę.

– Das schadet nichts! Gute Reise! – błaznował Lucek, który też zanurzył palec w wódce Marcina i teraz starał się go wsunąć dziewczynie w usta. – Hilfe! – wrzasnął ugryziony.

– Spać! – warknął Zenek, który nagle pojawił się obok rozbawionej przyjaciółki. – Wszyscy spać!

Posłuchała natychmiast, zamykając za sobą drzwi sąsiedniego pokoju.

– Co ja widzę? Zenek się zakochał? Zazdrosny? – Mietek wstawał, wolno cedząc słowa.

Zenek zmierzył wzrokiem sprężystą sylwetkę kolegi i roześmiał się nieszczerze.

– Też coś! Zazdrosny o jakąś kurwę! Rano was nie można dobudzić do roboty! A może już macie dość marek!? W porządku… Tadeusz porozmawia z Kerstingiem, żeby przyjął Marcina. Co? Marcin? Zastąpisz Mietka?

– Jak to zastąpię Mietka? – Marcin był wstrząśnięty. – W ogóle co to znaczy „zastąpię”? Przecież wszystko było uzgodnione. I także Jurek telefonował z Polski, i jemu też mówiłeś, żebym przyjeżdżał, bo jest wolne miejsce u Kerstinga.

– Mówiłem, nie mówiłem! Nie pamiętam! Co ty sobie myślisz? – zdenerwował się Zenek. – Że tu tylko czekają na takich jak ty? W kolejce ludzie czekają na robotę u Kerstinga! W kolejce! Na przykład Mietek!

Marcin spojrzał machinalnie. Mietek z ironicznym wyrazem twarzy bawił się pustą butelką, nie spuszczając oczu z Zenka.

– Przyjechał tydzień przed tobą – ciągnął szybko Zenek – i musiałby długo czekać na robotę, gdyby nie zwolniło się miejsce po Tadku. A co by było, gdyby Tadek nie wstawił się za tobą u Kerstinga? No powiedz Mieciu, co… – W głosie Zenka zabrzmiała nuta fałszywej życzliwości.

– Fakt! – przyznał niechętnie Mietek, z którego twarzy zniknął już ironiczny uśmieszek.

– No widzisz! – z wyraźną ulgą odetchnął Zenek. – Nie podskakuj! I miej lepsze oko na Kazia! Bo jak jeszcze raz będzie się u mnie awanturował, to możecie sobie obaj szukać miejsca w hotelu u Libertraua. A stamtąd do Kertsinga będzie dwa razy taka droga jak stąd. Po pierwsze wzrosną koszty. A po drugie, pamiętasz co ci Tadzio powiedział na temat spóźnień? No…

Mietek gmerał w opornej pamięci jak uczniak wyrwany do odpowiedzi.

– Żeby się nie spóźniać?

– Jedno spóźnienie, Mieciu, i Kersting mówi weg!

– No to co, że opieprzy? Jakoś przetrzymam.

– Nie przetrzymasz! – zarechotał Zenek. – Bo jak on powie weg, to znaczy „precz”! A że robisz na czarno, to chcesz czy nie, musisz szukać nowej pracy. Zauważ! Jesienią! Nowej pracy! – szydził Zenek, patrząc na spokorniałą twarz Mietka.

– To znaczy, że dla mnie pracy nie ma – podsumował Marcin, przygnębiony nieznanymi mu wcześniej okolicznościami.

Zenek obojętnie wzruszył ramionami.

– W każdym razie możesz tutaj mieszkać… I dowiadywać się o miejsce. A tak w ogóle – dodał, widząc, jak Mietek, podtrzymując pijanego Lucka, znika w drzwiach prowadzących w głąb mieszkania – dziwię się. Że ty, z wyglądu inteligentny człowiek, zadajesz się z tymi chamami. – Pokazał na drzwi. – Jeszcze jeden taki numer – zwierzył się, ściszając głos – i ich wszystkich wyrzucę.

Przez chwilę obaj milczeli.

– No to najlepszego! I głowa do góry! – Zenek wcisnął swojemu gościowi tę samą, wciąż pełną szklankę. Sam napił się wprost z butelki i otarł dłonią usta. Potem ziewnął potężnie i wlał Marcinowi resztę wódki. – Na drugą nogę i dobranoc! Możesz tu wywietrzyć przed snem. – Ogarnął posępnym spojrzeniem zadymiony pokój. – I połóż się w rogu, żebyśmy rano nie szturchali cię kopytami, jak będziemy się śpieszyć do roboty. Była niedziela i już po niedzieli…

 

Podniosłam wzrok na Marcina.

– Skończyłaś?

– Tak.

– Dalej ja przeczytam. – Wziął kartkę leżącą na biurku.

 

AUSLENDER ROKU 1981 W KOELN

 

co na to pamięć, co na to Los,

trzynasty grudnia, czas bliski Świąt,

sklepy się stroją, uliczny tłum,

prezenty kuszą odpryskiem słońc

 

nieświętych mikołajów moc,

pijany kostium czapkę zdjął,

kostur wygraża wszystkim i mnie,

przekleństw germańskich brzmień

 

w Piekle nikt dzisiaj nie smaży się,

pora świąteczna, radosny szmer,

pijak wydala nienawiść do chmur,

a dla przechodniów martwy już

 

w progu sex shopu gejów dwóch,

tańczą na wrotkach żądzy głód,

w przejściu podziemnym kloszard śpi,

w dupie ma Boga, ludzi i mnie

 

kiedy go mijam, pluje mi w but,

podeszwy wstrętu ślizgają się,

nogi przyspieszcie przenieść mnie,

z chodnika na lepszą stronę przejść

 

celu nie widać, zaszedł znów,

Auslender aus Polen, nawet nie Rus,

uszanka zamęt w głowie ma,

Boże szaleństwo przemień w strach

 

hamulców zgrzyt i opon pisk,

mercedes pyskiem zgwałcił myśl,

znad szyby wściekłość bucha już,

„Polnische Schweine – Kaput!”

 

– Pojechałem do Niemiec do pracy, którą miałem rozpocząć następnego dnia po przyjeździe. Wylądowałem w polskim piekle, bez nadziei na zatrudnienie. Zadzwoniłem do Andrzeja. Przyjechał tego samego dnia, spakował moje rzeczy i zabrał do swojego domu. Załatwił mi pracę po Nowym Roku. Trzynastego grudnia ogłoszono stan wojenny. Ojciec Krysi pracował w polskiej ambasadzie i od niej dowiedziałem się o internowaniach, w telewizji pokazywano czołgi na ulicach. Szalałem z niepokoju o życie moich bliskich. Jak wiesz, z ramienia Solidarności byłem odpowiedzialny za ochronę pracy w całym regionie. Nie mogłem się dodzwonić do Anny ani do matki. Bałem się, że je za mnie internowano. Byłem w depresji. Nie jadłem przez dwa tygodnie. Piłem tylko wodę i alkohol. Nachodzili mnie różni ludzie, proponując azyl za organizację wieców i uczestnictwo w nich. Nie zgodziłem się. Bez względu na to, co działo się w Polsce, nie wyobrażałem sobie, że mogę stać i robić zajączki „V” palcami, i nadawać na swoją ojczyznę do Niemców. Postanowiłem wracać. Andrzej powstrzymywał mnie niemal siłą. Korzystając z jego nieobecności, wymknąłem się z domu i pojechałem na dworzec. Po drodze spotkałem pijanych Polaków i Niemców. Gdy się dowiedzieli, że wracam do Polski, okrzyknęli mnie kapusiem i zaatakowali. Stoczyłem z nimi walkę. Uciekając przed napastnikami, wyskoczyłem z drugiego piętra i złamałem rękę. Na szczęście nadjechał pociąg. Wagony pustoszały w miarę zbliżania się do granicy. Do kraju wjechałem sam. Pojechałem do matki. Zastałem bliskich przy wigilijnym stole. Anna wydawała się bardzo rozczarowana moim przyjazdem i rezygnacją z zatrudnienia. Powiedziała, że zostałem zwolniony z pracy. Zamknąłem się w pokoju i leżałem w nim tygodniami twarzą do ściany. Z marazmu wyrwał mnie płacz Kasi, która wróciła z kościoła po niedzielnej mszy, na której ksiądz z ambony publicznie ją i mnie napiętnował z powodu niewpuszczenia go do domu, gdy chodził z kolędą. Zebrałem się i poszedłem do kościoła porozmawiać z księdzem. Zastałem butnego faceta w sukience, który nie przyjął do wiadomości, jakie zło uczynił. To wydarzenia miało negatywny wpływ na moją córkę. Nie tylko odsunęła się od Kościoła, ale się zmieniła. Stała się ciekawa wszystkiego, co zakazane. Pewnego dnia zobaczyłem jej szklany wzrok i z przerażenia zjeżyły mi się włosy na głowie. Nie odpuściłem, dopóki nie trafiłem do źródła. Na jej i moje szczęście był to jednorazowy wybryk. Byłem bezrobotny. Po wielu nieudanych próbach udało mi się załatwić pracę w szkole. Nauczałem historii starożytnej. Okazało się, że mój sposób uczenia nie był poprawny politycznie, więc szybko straciłem posadę nauczyciela i zatrudniono mnie jako stróża. Dzięki poręczeniu mojej przyjaciółki otrzymałem pacę w centrali rybnej przy sortowaniu ryb. Ale też nie cieszyłem się nią długo. Stan wojenny był moim koszmarem. Trzynasty grudnia to data, którą chciałbym usunąć z kalendarza. W tym dniu zawsze dopada mnie koszmar minionego czasu. – Marcin posmutniał.

– To już za nami. Pora zapomnieć.

– Nigdy nie zapomnę. Moje życie zawodowe i rodzinne zostało wywrócone do góry nogami. Teraz za sprawą mojej córki demony wróciły. Wyrzucam sobie brak reakcji na bezczelność i chamstwo Kasi, jakie dzisiaj pokazała. Sytuacja mnie zaskoczyła i przerosła. To nie powinno się było zdarzyć.

– Zadzwoń jutro do Andrzeja.

– I co mu powiem? Przepraszam za córkę? Widziałaś, jak Sebastian patrzył na ojca?

– Przyjaźnicie się od kilkudziesięciu lat. Jestem pewna, że Andrzej cię zrozumie. Sam ma kłopoty z synem, z którym sobie nie radzi. Jego wpływ na Sebastiana jest ograniczony, tak jak twój na córkę. Gdybyś zareagował na zachowanie Kasi, i tak nie zmieniłoby to sensu jej wypowiedzi i wrażenia, jakie zrobiła. Na szczęście ten dzień się skończył. Postarajmy się odpocząć.

2.

– Córuś, wujek Wuwa zaprotegował cię do jednego z najlepszych położników. Zapisałam ci adres i telefon. W rozmowie z panem docentem powołaj się na wuja. Zmizerniałaś.

– Dużo siedzę przy komputerze. Jestem na finiszu z doktoratem. W przyszłym miesiącu mam obronę.

– W co się ubierzesz?

– Jeszcze nie wiem.

– Jedziemy na zakupy.

– Teraz?

– Później nie będzie czasu. Nie ociągaj się, bo zamkną sklepy.

 

W galerii żadne z ubrań nie przyciągnęło naszego wzroku.

– Mamo. Wracajmy. Mam dosyć!

– Wejdźmy jeszcze tylko do tego butiku.

Moją uwagę przykuł strój wiszący na manekinie. Czarne spodnie, marynarka o ciekawym kroju i biała bluzka.

– Przymierz. Wyglądasz wspaniale! Podoba ci się?

Jola oglądała się w lustrze ze wszystkich stron.

– Ładne. Zobacz, ile to kosztuje!

– O cenę się nie martw. Ja płacę. Pokaż spodnie. Ile masz jeszcze luzu?

– Są w porządku. Nawet jeżeli przez miesiąc przytyję, to i tak się w nie zmieszczę.

– Kupujemy. Proszę zapakować cały komplet – zwróciłam się do sprzedawczyni. – Musimy jeszcze kupić buty i kostium na obronę będzie kompletny.

– Mam pantofle.

– Ale na płaskim obcasie.

– Zawsze chodzę na płaskim.

– Na taką okazję jak obrona doktoratu powinnaś mimo wszystko włożyć coś na obcasie. Przymierz! – Zdjęłam buty z półki.

– Ładne i wygodne. – Jola przybierała różne pozy.

– Kupujemy.

– Mamo, zapraszam cię do lodziarni na lody i koktajl. Tym razem ja funduję.

– To zamawiam największy puchar.

– Boję się obrony.

– Podsłuchiwałam, gdy prezentowałaś pracę. Mówisz płynnie i jasno, tak jak napisany jest doktorat. Nie obawiaj się obrony. Jestem pewna, że wspaniale wypadniesz.

– Łatwo ci mówić. Mam nadzieję, że przyjdziesz z Marcinem na obronę. Dodasz mi otuchy?

– Oczywiście. Sprawiłaś mi wielką radość tym zaproszeniem.

– Proszę, nie nagrywaj obrony kamerą. Nie rób mi obciachu.

– Skoro sobie tego nie życzysz… Ale miło by było po latach obejrzeć film… Pochwalić się przed dzieckiem.

– Mamo!

– Dobrze. Nie wezmę kamery. Tylko się nie denerwuj.

 

Aula wypełniona była gośćmi. Marcin rozejrzał się po sali.

– Są niemal wszyscy moi dawni koledzy z pracy. Trochę się zestarzeliśmy. – Skłonił głowę.

Znajomi odpowiedzieli kiwnięciem ręki.

Za prezydialnym stołem przykrytym zielonym suknem siedział dyrektor instytutu profesor Brzozowski, promotor, recenzenci i kilku kierowników katedr. Po krótkim przedstawieniu doktorantki przez promotora rozpoczęła się obrona.

Kamil – partner Joli i zarazem członek zespołu naukowo-badawczego w katedrze, w której była zatrudniona moja córka – obsługiwał komputer, rzucając na ekran tabele i wykresy.

Jola po omówieniu celu pracy i metodyki badań przeszła do prezentacji wyników i wniosków. Wyczerpująco odpowiadała na pytania zadawane z sali. Po krótkiej naradzie głos zabrał profesor Brzozowski.

– Miałem przyjemność obserwować panią magister podczas studiów, a potem śledzić jej rozwój w naszym instytucie. Po wysłuchaniu dysertacji, sposobu prezentacji i wyczerpujących odpowiedzi na pytania zgromadzonych nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować naszej doktorantce i przyznać jej tytuł doktora. Chyba wszyscy się ze mną zgodzą, że tak świetny doktorat należy uhonorować nagrodą instytutu.

Rozległy się oklaski. Profesor ruchem ręki uciszył zgromadzonych.

– To nie wszystko. Miło mi powiadomić, że na ostatnim posiedzeniu Rady Naukowej Instytutu, jednogłośnie nominowaliśmy panią doktor na kierownika pracowni. Gratuluję. – Profesor podszedł do Joli i uścisnął jej rękę. – Zbliża się światowy kongres w Australii. Będzie okazja zaprezentować wyniki w Sydney. Czas zacząć się pakować. Wyjazd za tydzień.

Jola rozpromieniona zbierała gratulacje, żywo dyskutując ze zgromadzoną wokół niej grupką osób.

Gdy goście opuszczali aulę, udało nam się przedostać do córki. Marcin wręczył jej kwiaty.

– Jestem z ciebie dumna. Byłaś zachwycająca.

– Mamo, jadę do restauracji z profesorem, promotorem i recenzentami, ale po południu przyjadę z Kamilem na obiad. Pa!

Patrzyłam za oddalającą się córką.

– Musimy zrobić zakupy. Co przygotować? Chcę by obiad wypadł godnie. – Spojrzałam na Marcina.

– Zrób to, co Jola lubi najbardziej – przekonywał mnie Marcin. – Rosół z własnoręcznie zrobionym makaronem i kotlet schabowy nadziewany pieczarkami, frytki, bukiet warzyw, na deser lekkie ciasto. Może być rolada z bitą śmietaną.

– Wspaniały pomysł. Ale czy zdążę to wszystko przygotować?

– Zdążysz. Ja ci pomogę.

– Ty w kuchni?

– Liczy się zamiar!

Roześmieliśmy się.

 

Marcin udekorował stół wiązanką kwiatów, ułożył talerze i sztućce. Postawił kieliszki do szampana i na koniec zapalił świece.

– Myślę, że kieliszek szampana jej nie zaszkodzi. Chciałem uhonorować sukces twojej córki.

– Udało ci się. Dziękuję.

Dzwonek do bramki oznajmił przyjście Joli z Kamilem.

– Ale pachnie! Czuję ulubione potrawy.

– Starałam się.

– Mamo, zobacz, co Kamil przywiózł z Anglii dla dziecka. – Jola wyjęła z torebki szmacianą małpkę. – Śliczna! Prawda?

– Jest jeszcze podekscytowana obroną. – Kamil patrzył na Jolę rozbawionym wzrokiem. – Teraz, kiedy jesteśmy rodziną, mogę pozwolić sobie na odrobinę rozrzutności – kontynuował, klepiąc ją po pośladku.

– Jeszcze nie jesteśmy rodziną. A z prezentami dla dziecka poczekajmy do narodzin.

Kamil spojrzał na mnie uważnie. Z jego oczu zniknęły iskierki rozbawienia. Uśmiechnęłam się z przymusem. Jola pomknęła na górę do salonu. Kamil z przesadną kurtuazją skłonił się, wskazując ręką na schody.

– Pani przodem.

„Trzymaj nerwy na wodzy! Nie daj się sprowokować!” – nakazywałam sobie.

– Gratulacje! – Marcin z hukiem otworzył szampana.

– Udało się dzięki Kamilowi. Sama nie dałabym rady obsługiwać komputera i skupić się na wykresach.

– Nie przesadzaj. Ale rzeczywiście zbornie się broniłaś. – Kamil patrzył na mnie twardym wzrokiem.

– Więc drugi toast wznieśmy za pana pomoc, gdyż bez niej nie byłoby tak błyskotliwej obrony. Czy dobrze zrozumiałam?

Jola wdzięczyła się niczym mała dziewczynka. Kamil przyjmował jej hołdy, ale wyraz jego twarzy zdradzał narastającą irytację.

– Jolu, uspokój się! Już po obronie! Nie ekscytuj się tak! Zaszkodzisz dziecku!

– Córeczko, za tobą ciężki dzień. Pora, żebyś odpoczęła.

– Masz rację. Dopiero teraz czuję się zmęczona. – Jola wyskrobywała z talerzyka resztki bitej śmietany. – Mamo, zapakuj nam ciasto.

– Przed odlotem do Australii koniecznie idź do ginekologa.

– Pójdę. Nie martw się.

– Zobaczymy się przed wyjazdem?

– Chyba nie. Ale zadzwonię. Pa!

Kamil wstał od stołu i skinąwszy głową, wyszedł bez słowa.

 

– Melu, uspokój się. Jola będzie dopiero za godzinę. Krążąc pod drzwiami, nie przyśpieszysz spotkania.

– Od dawna jej nie widziałam. Po powrocie z Australii nie miała czasu nas odwiedzić. Gdy dzwoniła, to miała bardzo ochrypnięty głos. Myślę, że nie czuje się dobrze. Nie wiem, czy była u ginekologa. Nic nie wiem! To nie jest w porządku! To jej pierwsza ciąża. Czuję przez skórę, że nie ma należytej opieki.

– Tego nie wiesz.

– Nie wiem, a wiem! Przyjechała!

Jola wyglądała na zmęczoną. Miała lekko podkrążone oczy i była blada. Wydawało mi się, że znowu zmizerniała. Jej szczupłość kontrastowała z wyraziście zaznaczającą się ciążą.

– Córeczko! Jak się czujesz?

– Już dobrze. Trochę chorowałam. Wiesz, że moją piętą achillesową jest gardło. W samolocie się przeziębiłam i skończyło się to anginą. Tylko się nie denerwuj. Jestem pod opieką ginekologa i z ciążą jest wszystko dobrze.

– Dlaczego jesteś taka szczupła i blada? Czy na pewno odżywiasz się należycie? Przeprowadź się do nas do czasu rozwiązania albo chociaż na kilka tygodni, póki nie dojdziesz do siebie po chorobie. Pozwól mi o siebie zadbać.

– Mamo, nie zaczynaj i nie czepiaj się. Pijesz do Kamila! Mam opiekę. A poza tym sama potrafię o siebie zadbać.

– Skoro tak mówisz. Może napijesz się mleka albo przygotuję ci coś do jedzenia? Mam pyszny biały ser.

– Nie, dziękuję. Zobacz moje wyniki badań. Właśnie odebrałam z laboratorium. – Podała mi zwitek karteczek.

– Masz anemię. Powinnaś brać żelazo, może witaminy. Co na to twój ginekolog?

– Właśnie do niego idę. Zobacz swoją wnuczkę. – Podała mi usg.

Zobaczyłam zarys główki, rączek i nóżek. Z radości ścisnęło mi się serce, a głos ze wzruszenia uwiązł w gardle.

– To wnusia? – wyszeptałam.

– Tak. Lekarz jest pewien. Piękna?

– Obie jesteście piękne. – Przytuliłam córkę.

– Gdy byłam w Australii, Kamil miał wypadek. Przechodził na czerwonym świetle i wpadł pod samochód. Na szczęście nie doznał poważnych obrażeń, ale do dzisiaj ma kłopoty z barkiem. Czy możesz mu pomóc? Może twój kolega? Habilitował się na barkach.

– Podaj mi telefon. – Wybrałam numer.

– Tak jak słyszałaś, dzisiaj wieczorem Irek będzie czekał na pana Kamila w przychodni. Zapisałam ci adres i telefon. Poproś, żeby pan Kami powołał się na mnie.

– Mamuś, dzięki. – Włożyła kartkę do torebki.

Usłyszałyśmy dzwonek do bramki i po chwili doleciał nas głos Kasi i Marcina.

– Mela jest na górze z Jolą. Idźcie się przywitać.

Kasia otworzyła drzwi, prowadząc Stasia.

– My tylko na chwilę. Stasiu, przywitaj się, żeby nie gadali.

Staś szurnął nogą i schował się za matkę. Kasia obróciła się na pięcie i pociągając za sobą syna, zeszła na dół. Usłyszałyśmy trzaśnięcie drzwi pokoju Marcina i zapadła cisza.

– No tak. To ja już lecę! – Jola z trudem podniosła się z kanapy.

 

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Tradycyjnie przygotowałam je w naszym domu. Ostatnie zakupy. Spodziewałam się Joli z Kamilem. Kupiłam dla niego zestaw męskich kosmetyków. Przystroiłam choinkę i ułożyłam zapakowane w błyszczący papier prezenty. Popatrzyłam z zadowoleniem na swoje dzieło.

Może święta przełamią lody? Źle się zaczęło. Pogarda i lekceważenie nastraja mnie do niego negatywnie. Nie podoba mi się jego stosunek do Joli. Ale ona wybrała go na ojca swego dziecka. Muszę poprawić nasze relacje… Jednak do tego trzeba obu zainteresowanych stron… Dosyć! Myśl pozytywnie. Wigilia to dobry początek.

Zajrzałam do pokoju Marcina.

– Kochanie, jadę do ojca zawieść rybę, barszcz i ciasto.

– Kupiłem dla niego pod choinkę zgrzewkę jego ulubionego piwa. Zabierz ze sobą – powiedział Marcin.

– Zostawiam włączony piekarnik. Wrócę, zanim się wyłączy!

Drzwi otworzyła Jola.

– Miałam do ciebie dzwonić. Na Wigilię przyjedziemy tylko na chwilę. Bardzo mnie boli kręgosłup i nie mogę długo siedzieć przy stole.

– Nakryję stolik przy kanapie. W pozycji półleżącej będziesz ucztowała, jak to robili starożytni Rzymianie. Gdzie jest dziadziuś? – spytałam.

– Pisze jakieś przemówienie dla Związku Inwalidów.

Ojciec siedział przy stole i przeglądał książki.

– Tato, przywiozłam rybę w galarecie i po żydowsku. W lodówce zostawiłam czerwony barszcz, na parapecie kuchennym położyłam ciasta. Spotkamy się u nas na Wigilii. Bądź o czwartej po południu. Zaczniemy wcześniej ze względu na Jolę.

– Wpadasz jak do siebie. Zapraszasz na Wigilię. Czy zaprosiłaś pana Kamila? Jeżeli on nie przyjdzie, to moja noga nie postanie w twoim domu – odparł ojciec z irytacją

– Uspokój się! Zostałeś zaproszony, zrobisz, co zechcesz. Mam nadzieję, że do zobaczenia.

 

Nadeszła Wigilia. Zapaliłam świece. Dom pachniał korzeniami. Czekałam na bliskich.

– Przyjechali.

Pobiegliśmy na powitanie.

– Gdzie jest Kamil?

– Nie przyjedzie.

– A nie mówiłem? – wycedził ojciec.

– Prosimy do stołu! – Udałam, że nie słyszę. – Kochanie – zwróciłam się do męża – jako pana tego domu proszę, byś rozpoczął dzielenie się opłatkiem.

Marcin podszedł do ojca i złożył mu życzenia. Objęłam córkę.

– Życzę ci zdrowia i zdrowej córeczki. Życzę ci, by twój dom był szczęśliwy i pełen radości. Niech smutki was omijają. Złóż ode mnie życzenia panu Kamilowi.

– Dzięki, mamo. Też ci życzę zdrowia.

Marcin podszedł, objął nas i ucałował.

– Najbliższe święta spędzimy w większym gronie. Mama już się nie może doczekać! – powiedział.

Podeszłam do ojca.

– Żyj w zdrowiu sto lat.

– Dziękuję. Dla was też wszystkiego najlepszego.

– Można nurkować pod choinkę? Ciekawa jestem, co Mikołaj przyniósł nam na święta. – Jola pochyliła się po pierwszą paczuszkę.

– Tym razem ja będę rozdawał prezenty. Ty usiądź i się nie schylaj. – Marcin podsunął krzesło. – Co my tutaj mamy? To dla pani Joli i to dla pani Joli, i jeszcze jedna paczuszka. Musiałaś być bardzo grzeczna. To dla taty i to dla dziadzia. A to dla mamy. Widzę coś dla siebie. I jeszcze jeden prezent dla mnie. Ho! Ho! Widać też byłem grzeczny. Jolu, w twoje ręce przekazuję prezent dla pana Kamila. Widzę też paczki dla mojej Kasi i dla Stasia. Dostaną jutro, jak przyjdą na obiad.

– Podziękujmy Mikołajowi za jego szczodrość i siadajmy do stołu. Zgłodniałem. Córeczko, połóż się na kanapie. Widzę, jak się kręcisz na krześle – powiedziałam do Joli.

Jola ułożyła się na kanapie. Razem z Marcinem przestawiliśmy stół, by mogła sięgać po potrawy.

– Mamuś, wszystko było pyszne, dziękuję za kolację. Nie obiecuję, że jutro przyjdę na obiad.

– No to się zbierajmy. – Ojciec wstał od stołu, włożył do siatki prezenty. – Mam dużo pracy. Przygotowuję referat i jutro nie przyjdę. Poza tym mam co jeść, lodówka jest pełna. Dziękuję za kolację i do widzenia…

Marcin pomógł Joli pozbierać prezenty. Odprowadził oboje do samochodu i wrócił do salonu.

– Ja pozbieram ze stołu. Do zmywarki też potrafię włożyć naczynia. Odpocznij. Przed nami kolejny pracowity dzień, no i nasze święto, rocznica ślubu. – Marcin otulił mnie kocem.

Umościłam się na kanapie i zapadłam w sen.

 

Obudziłam się z bólem głowy. Nie pamiętałam niczego z koszmarów, które prześladowały mnie we śnie. Czułam się rozdrażniona. Nie raz i nie dwa, gdy tylko zwlokłam się z mojego madejowego łoża, myśli zdawały się obite zarzutami, którymi córka częstowała mnie we śnie. Jak tylko włączyliśmy się do ruchu i nie zważając na niechęć mojego męża do szybkiej jazdy, mocno wdepnęłam pedał gazu, Marcin krzyknął:

– Czerwone światło! Chcesz nas zabić? Zatrzymaj auto! – zdecydowanym gestem wskazał zatoczkę. Nawet nie spostrzegłam momentu, gdy przejechałam przez ruchliwe skrzyżowanie. Marcin przyglądał mi się chwilę, przytulił i spytał:

– Porozmawiamy?

– Od tygodni nie mam żadnych wieści od Joli. Dzwoniłam do niej kilkanaście razy. Nie odebrała. Nagrałam się na sekretarkę. Nie oddzwoniła. Z dziadkiem też się nie kontaktowała. W pracy jej nie ma. Dowiedziałam się, że jest na zwolnieniu. Nie wiem, gdzie mieszka, nie znam numeru telefonu do Kamila. Mam złe przeczucia.

– Zadzwonię do kolegi, który jest kierownikiem kadr w instytucie. Jeszcze powinien być w pracy. – Marcin popatrzył na zegarek. – Może udostępni mi adres i telefon Kamila.

– Nie rób tego. Nie wytłumaczysz w żaden sposób, dlaczego matka nie zna adresu córki. Czy nie mogłoby to jakoś źle o niej świadczyć? Instytut będzie huczał od plotek.

– Co proponujesz?

– Nie wiem, co robić.

– Poczekajmy jeszcze kilka dni. Jeżeli Jola się z nami nie skontaktuje, to poszukamy czyjeś pomocy.

 

Przede mną był pracowity dzień. Czekały mnie istotne dla firmy spotkania. Powinnam sprawdzić zapisy w umowach. Przekładałam papiery z jednego stosu na drugi. Nie mogłam się skoncentrować. Myśli krążyły wokół Joli, a wyobraźnia podsuwała same czarne scenariusze.

Zadzwonił telefon.

– Córeczka? Od tygodni nie mam tobą kontaktu. Nie wiem, co się z tobą dzieje! Jesteś zdrowa?! Odchodzę od zmysłów! – Głos uwiązł mi w gardle.

– Mamo, uspokój się. Nie histeryzuj! Wzięłam zwolnienie z powodu bólu kręgosłupa. Jeżeli jesteście w domu, to przyjadę i pogadamy. Cześć!

– Kamień mi spadł z serca! Też się niepokoiłem – powiedział Marcin, gdy odłożyłam telefon.

Po kilkunastu minutach usłyszeliśmy dzwonek.

– Jola już przyjechała! Chyba była u twojego ojca. – Marcin otworzył drzwi.

– Cześć! Mam dla was wiadomość – powiedziała, ledwie weszliśmy do salonu. – Może lepiej usiądźcie! W sobotę przyjdziecie do urzędu stanu cywilnego na mój ślub.

– Twój ślub? W sobotę?! Przecież to za kilka dni!

– Wszystko z Kamilem załatwiliśmy. Ślub jest o drugiej po południu. Muszę lecieć. – Zerwała się z krzesła.

– Jolu, poczekaj…

– Mamo, nie mam czasu. Do zobaczenia w urzędzie. Cześć.

Usłyszeliśmy trzaśnięcie drzwi i zapadła cisza. Marcin podszedł do barku, wyciągnął butelkę koniaku.

– Napijmy się.

Czułam nieprzyjemne pulsowanie w skroniach. Świdrujący ból i ucisk w uszach przesuwał się w kierunku oczu. Wstałam i podeszłam do okna. Przyłożyłam czoło do zimnej szyby. Poczułam ulgę. Marcin podał mi ręcznik schłodzony wodą. Ukryłam w nim twarz.

– Co my wiemy o panu Kamilu poza tym, że jest mniej więcej w moim wieku, jest mężczyzną po przejściach i zaprezentował się z nie najlepszej strony? Zrobił wszystko, by tego wizerunku nie zmienić. Mając przyzwolenie Joli, ostentacyjnie nas lekceważy. Nawet nie uznali za stosowne powiadomić nas razem o swoich planach.

– Może porozmawiaj z Felą. Oboje z Mariuszem bardzo lubią Jolę. Szczególnie Fela ma do niej dużo sympatii. Możesz więc liczyć na rzetelne informacje.

Fela była siostrą cioteczną Marcina. Kiedyś nazywała Jolę „Hajduczkiem” i miała nadzieję na małżeństwo jej młodszego syna z moją córką. Oboje z mężem pracowali w instytucie. Mariusz był promotorem pracy doktorskiej Kamila, a Fela znała wszystkie instytutowe ploteczki. Mimo to wydawało mi się jakoś niestosowne wyciągać od niej informacje o własnej córce.

– Przystałam na warunki Joli, która odcięła mnie od wszelkich informacji dotyczących Kamila i ich związku – powiedziałam. – Jest dorosła i sama układa sobie życie. Nie zadzwonię do Feli.

W tej chwili odezwał się telefon.

– Mela? Witaj. Dzwonię, bo instytut huczy od plotek. – Fela mówiła szybko, jak zawsze, kiedy była podekscytowana. – Czy to prawda, że wydajesz córkę za mąż? Mariusz powiedział, że na ślub nie przyjdzie. Nie musi się tak zarzekać, bo jeszcze nie został zaproszony i nie wiadomo, czy zostanie.

– Już wiesz? Ja dowiedziałam się przed chwilą.

– Od tygodnia o niczym innym się nie mówi. Plotka zatacza coraz szersze kręgi i urywają się do nas telefony z kondolencjami.

– Telefony do was? Z kondolencjami?

– Dokładnie. Wszyscy wiedzą, że jesteśmy rodziną, więc upewniają się, czy to prawda.