Kod duszy - James Hillman - ebook + książka

Kod duszy ebook

James Hillman

4,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Niezwykle mocno przemawiająca do wyobraźni, potężna wizja (…) stanowiąca zapowiedź prawdziwego renesansu ludzkich wartości”.

– Thomas Moore, autor "W trosce o duszę" i "The Re-Enchantment of Everyday Life"

Niektórzy nazywają to „geniuszem”. Inni mówią o tym „duch”, „dajmon”, a nawet „anioł stróż”. O ile jednak filozofowie i psychologowie od Platona do Junga zwracali przede wszystkim uwagę na tę fundamentalną esencję naszej indywidualności, nasza nowoczesna kultura odmawia przyjęcia do wiadomości tego, że od urodzenia w każdym z nas znajduje się unikalna, uformowana dusza, która, kształtując nas, sama również jest przez nas kształtowana.

 W tej oto niezwykłej bestsellerowej książce James Hillman przedstawia wspaniałą, nową wizję naszego ja, którego nie określają nasze rodzinne relacje ani nasza mentalność ofiary. Czerpiąc przykłady z biografii tak różnych znanych osobistości jak Ella Fitzgerald czy Mohandas K. Gandhi, James Hillman twierdzi, że nasz charakter jest naszym losem/przeznaczeniem, i pokazuje, w jaki sposób nasza dusza, jeśli tylko ma ku temu sposobność, może zaznaczać swoją obecność i domagać się dla siebie uznania już nawet w bardzo młodym wieku. W rezultacie otrzymujemy coś w rodzaju wnikliwie przemyślanej i niezwykle pomocnej mapy drogowej umożliwiającej nam zrozumienie naszej prawdziwej natury oraz otwierającej przed nami oszałamiające spektrum możliwych wyborów  – od tego, w jaki sposób wychowujemy nasze dzieci, przez wybór drogi naszej kariery zawodowej, sposób i charakter naszego zaangażowania w relacje z innymi ludźmi, do osiągania jak najlepszych wyników w wybranej przez nas dziedzinie i jak najlepszego radzenia sobie w życiu w naszych nieustannie zmieniających się czasach.

„[Autor] postuluje wspaniały rodzaj wymagającego i odważnego indywidualizmu, który, z pomocą naszego wewnętrznego dajmona (czy może anioła stróża), może zatriumfować nad wszelkimi przeciwnościami losu”.

– „Washington Post Book World”

James Hillman (1921–2011) – amerykański psycholog, jeden z najwybitniejszych współczesnych myślicieli, uczeń C.G. Junga, dyrektor programowy Instytutu C.G. Junga w Zurychu uważany za najoryginalniejszego „heretyka” szkoły jungowskiej, twórca tzw. psychologii archetypowej; wykładał na Yale University, Syracuse University, University of Chicago i University of Dallas (na którym był współzałożycielem Dallas Institute for the Humanities and Culture); autor ponad dwudziestu książek, m.in.City and Soul (2006), Archetypal Psychology (2004), A Terrible Love of War (2004), The Force of Character and the Lasting Life (2000), Healing Fiction (1994), The Dream and the Underworld (1979), Re-Visioning Psychology (1975), Suicide and the Soul (1964) (wyd. pol. Samobójstwo a przemiana psychiczna, Warszawa 1996).W Polsce kwartalnik „Kronos” (nr 3/2007) opublikował kilka innych krótkich tekstów Hillmana wraz z komentarzami; tłumaczenie jednego z wykładów Hillmana ukazało się w dwumiesięczniku „Gnosis” (nr 6/1993).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 659

Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JAMES HILLMAN

KOD DUSZY

W POSZUKIWANIU CHARAKTERU CZŁOWIEKA I JEGO POWOŁANIA

Przekład Jerzy Korpanty

Tytuł oryginału: THE SOUL’S CODE: IN SEARCH OF CHARACTER AND CALLING

Przekład: Jerzy Korpanty

Redakcja: Agnieszka Al-Jawahiri

Projekt okładki: Agnieszka Wiśniewska

Skład: STUDIO MAGENTA, Nadzieja Michnievič

Copyright © 1996 by James Hillman

All rights reserved.

Copyright © 2013 for the Polish edition by MT Biznes Ltd.

All rights reserved. Th is Licensed Work published under license

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Niniejsza publikacja została elektronicznie zabezpieczona przed nieautoryzowanym kopiowaniem, dystrybucją i użytkowaniem. Usuwanie, omijanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Warszawa 2014

MT Biznes sp. z o.o.

ul. Oksywska 32, 01-694 Warszawa

tel./faks (22) 632 64 20

www.mtbiznes.pl

[email protected]

ISBN (format e-pub) 978-83-7746-805-0

ISBN (format mobi) 978-83-7746-992-7

Opracowanie wersji elektronicznej:

Rozdział 1W SKORUPIE ORZECHA:TEORIA ŻOŁĘDZIA I ZBAWIENIE PSYCHOLOGII

Życie ludzkie jest o wiele bogatsze, niż zakładają to nasze teorie. Wcześniej czy później coś zdaje się przyzywać nas do podążania tą, a nie inną ścieżką. Być może pamiętasz owo „coś” jako sygnał, znaczący moment z dzieciństwa, kiedy to przychodzące do nas nie wiadomo skąd pragnienie, fascynacja czy osobliwy zwrot wydarzeń zdawały się nam czymś, co miało moc objawienia: Oto co muszę zrobić. Oto co muszę mieć. Oto kim jestem.

Ta książka traktuje właśnie o tego rodzaju wezwaniu.

Jeśli nie było ono aż tak silne i wyraźne, mogło przypominać delikatne popchnięcia, którym ulegaliśmy, bezwiednie dryfując w nurcie strumienia ku określonemu punktowi na jego brzegu. Spoglądając wstecz, czujemy, że były to chwile, w których spełniał się nasz los.

Ta książka traktuje właśnie o takim poczuciu spełniania się przeznaczenia.

Choć tego rodzaju objawienia i pamięć o nich równie silnie determinują naszą biografię jak traumatyczne przeżycia i ich wspomnienia, owe bardziej enigmatyczne momenty bywają często bagatelizowane i pomijane. Nasze teorie faworyzują znaczenie wszelkiego rodzaju traum, stawiając nam za zadanie jak najbardziej gruntowne ich przepracowanie i uwolnienie się od nich. Pomimo wszelkich ran i urazów, jakich doznaliśmy w dzieciństwie, zadanych przez „losu wściekłego pociski i strzały”[3], od początku nosimy w sobie obraz określonego indywidualnego charakteru z szeregiem stałych, niezmiennych cech.

Ta książka traktuje właśnie o owej sile charakteru.

Ponieważ nastawienie na traumatyczne przeżycia wywiera decydujący wpływ na kształt współczesnych teorii psychologicznych na temat osobowości i jej rozwoju, to, na czym się skupiamy, przywołując nasze wspomnienia, oraz język, jakim opowiadamy o zdarzeniach z naszego życia, od samego początku przesycone są toksynami owych teorii. Nasze życie zdeterminowane jest nie tyle przez nasze dzieciństwo, ile przez sposób, w jaki nauczyliśmy się je sobie wyobrażać. Mniej szkodzą nam traumy z dzieciństwa niż traumatyczny sposób, w jaki wspominamy to dzieciństwo jako okres całkowicie niepotrzebnych, wywoływanych przez czynniki zewnętrzne nieszczęść i katastrof, które miały na nas destrukcyjny wpływ, kształtując nas w niewłaściwy sposób. Ta kwestia również zostanie poruszona w tej książce.

Aby naprawić szkody, o których tu mowa, chcę ujawnić i pokazać to, co poza tym było i wciąż jeszcze jest w naszej naturze, a co zostało przez nas zaniedbane. Pragnę zwrócić uwagę na te niezliczone zwroty, które – w podróży przez wzburzone morze życia, z jego wirami i płyciznami bezsensu i bezcelowości – wstrząsały naszą łódką, nieustannie zmieniając jej kierunek, przywracając nam poczucie, że żyjemy zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Tego bowiem właśnie brakuje w życiu tak wielu ludzi i to właśnie trzeba za wszelką cenę odzyskać: poczucie osobistego powołania, świadomość tego, iż istnieje powód, że żyjemy.

Nie powód, aby żyć; nie sens życia w ogólności czy też filozofia wiary religijnej – ta książka nie pretenduje do tego, żeby udzielać tego rodzaju odpowiedzi. Odwołuje się ona jednak do przeczucia, że jest powód tego, że istniejemy tu i teraz jako jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne osoby, że są rzeczy, którymi musimy się zająć poza rutyną dnia codziennego, i że to właśnie one nadają jej sens i znaczenie; przeczucia, że świat w jakiś sposób chce, żebyśmy tu byli, że jesteśmy odpowiedzialni przed naszym wrodzonym obrazem, jaki w sobie nosimy, wizją, której wypełnienie stanowi nasza osobista biografia.

Ów wrodzony, wewnętrzny obraz jest również tematem tej książki, ponieważ to główny temat biografii każdego człowieka – a na tych stronach będę wielokrotnie odnosić się do biografii wielu znanych osób. Kwestia biografii prześladuje naszą zachodnią, skłonną do subiektywnych ocen mentalność, o czym najlepiej świadczy fakt, że właśnie „biografia” jest stałym przedmiotem zainteresowania na sesjach terapeutycznych zajmujących się naszym „ja”. Każdy, kto poddaje się terapii lub przynajmniej na kogo oddziałuje jej rozwodniona forma – rozmowy na wyciskające łzy z oczu „trudne tematy” w telewizyjnych talk-shows, poszukuje adekwatnej biografii: W jaki sposób poszczególne elementy swojego życia można poskładać w jeden spójny obraz? Jak odkryć główny wątek fabularny swojej osobistej historii, historii swojego życia?

Aby odnaleźć w sobie ów wewnętrzny obraz, musimy odrzucić psychologiczne ramy, w które dotąd próbowaliśmy go zwykle wtłaczać; ramy najczęściej mocno już zużyte i przestarzałe. One nie pozwalają nam wiele zobaczyć. Aby pomieścić w nich życie, należy je najpierw odpowiednio dopasować – tak by objęły stopniowy rozwój, krok po kroku, od wczesnego dzieciństwa, przez pełną niepokojów młodość, kryzys wieku średniego, aż do śmierci. Kiedy tak brniemy z mozołem przed siebie, po z góry wyznaczonym szlaku, z wciśniętą w dłoń mapą – odbywamy starannie zaplanowaną podróż, podczas której dowiadujemy się, gdzie się znajdowaliśmy, zanim dotarliśmy w dane miejsce, niczym klient biura ubezpieczeniowego, którego aktuariusz powiadamia o przewidywanym rozwoju wypadków na podstawie uśrednionych danych statystycznych. Bieg naszego życia jest opisywany w taki sposób, jakby wszystko było w nim z góry do przewidzenia, jak całkowicie przewidywalna autostrada. Albo jak „niekonwencjonalna” podróż bezdrożami, w trakcie której gromadzi się przypadkowe epizody, po czym szybko o nich zapomina – poszczególne zdarzenia tworzą coś w rodzaju życiowego résumé, zorganizowanego jedynie zgodnie z zasadą chronologii: To następuje po Tym, a To po Tym.

Takie życie to rodzaj narracji pozbawionej głównego wątku fabularnego, której centrum stanowi coraz bardziej nudny główny bohater, „ja”, bezbarwna postać przemierzająca pustynię zasuszonych „doświadczeń”.

Uważam, że jesteśmy obrabowywani z naszej prawdziwej biografii – zapisanego w żołędziu przeznaczenia – i poddajemy się terapii, żeby ją odzyskać. Jednak tego wewnętrznego obrazu nie da się odnaleźć, póki nie będziemy mieli takiej teorii psychologicznej, która przyzna prymarną realność właśnie wezwaniu przeznaczenia. W przeciwnym razie naszą tożsamością będzie wciąż określona przez socjologię tożsamość przypadkowego, statystycznego konsumenta, a nieuznawane oficjalnie za realne wezwania ze strony naszego dajmona będą wydawać się jedynie wymysłami utkanymi z gniewnego resentymentu oraz niespełnionej, zniewalającej tęsknoty. Wyparcie, ów klucz do struktury osobowości, jakim posługują się wszystkie szkoły psychoterapii, nie dotyczy zdarzeń z przeszłości, lecz żołędzia oraz przeszłych błędów, jakie w stosunku do niego popełniliśmy.

Zubażamy nasze życie poprzez to, w jaki sposób je postrzegamy. Myśląc o nim, przestaliśmy pozwalać sobie na jakikolwiek rodzaj romantycznej fantazji, jakikolwiek udział fikcyjnych idei i wyobrażeń. Dlatego w tej książce zajmę się również tymi aspektami i odważę się na skonstruowanie takiej wizji biografii, w której znaczącą rolę odgrywają wielkie idee: piękno, tajemnica i mit. Podejmując owo romantyczne wyzwanie, ryzykuję, że nazbyt będą inspirować mnie tak wielkie słowa jak „wizja” czy „powołanie” i że będę dawać im pierwszeństwo przed wieloma mniejszymi, ograniczającymi terminami i pojęciami. Nie należy pomniejszać tego, czego nie rozumiemy. Nawet w dalszych rozdziałach, w których z uwagą przyjrzę się teoriom odwołującym się do genetyki, będzie można odnaleźć tajemnicę i mit.

Na początku musimy postawić sprawę jasno i stwierdzić, że współczesny główny paradygmat dotyczący sposobu rozumienia ludzkiego życia, mówiący o wzajemnej zależność między genami a środowiskiem, pomija coś niezwykle istotnego – owo specyficzne poczucie, że ja to właśnie ja. Przyjmując ideę, zgodnie z którą jesteśmy efektem subtelnego ścierania się sił związanych z dziedzicznością i wpływem środowiska, dokonujemy redukcji tego, kim jesteśmy, czyniąc z siebie rezultat owego ścierania się sił i utożsamiając się z nim. Im bardziej życie zależne jest od tego, co zdarzyło się już w naszych chromosomach, od tego, co zrobili lub czego nie zrobili nasi rodzice, od tego, co wydarzyło się dawno temu w pierwszych latach naszego życia, tym bardziej nasza biografia przypomina opowieść o ofierze. Odgrywamy bowiem ni mniej, ni więcej tylko scenariusz napisany przez kod genetyczny, materiał odziedziczony po przodkach, traumatyczne przeżycia, nieświadome zachowania i decyzje rodziców, a także przez przypadkowe zdarzenia o charakterze społecznym.

Książką tą pragnę dopomóc indywiduum w zrzuceniu z siebie ciężaru mentalności ofiary, od której można się uwolnić tylko wówczas, kiedy w pełni zrozumie się teoretyczne paradygmaty, jakie przyczyniły się do wykształcenia tego rodzaju mentalności, a następnie zakwestionuje ich ważność i uchyli ich władzę. Staliśmy się ofiarami teorii, jeszcze zanim zostały one wprowadzone w praktykę. Współczesna amerykańska tożsamość ofiary jest tylko jedną stroną monety, druga jej strona to całkiem przeciwna tożsamość: jasny wizerunek heroicznego self-made mana, obdarzonego niezłomną wolą jedynego pana swojego własnego losu. Ofiara to jedynie odwrotna strona bohatera. Jednak na głębszym poziome jesteśmy ofiarami akademickiej, scjentystycznej, a nawet terapeutycznej psychologii, której paradygmaty nie biorą w dostatecznym stopniu pod uwagę dochodzącego z naszego wnętrza głosu powołania, nie zajmują się nim, a tym samym ignorują najważniejszą i najbardziej znaczącą tajemnicę leżącą u podstaw czy raczej w sercu każdego ludzkiego życia.

Ujmując rzecz jak najzwięźlej, na wzór jądra orzecha, można powiedzieć, że książka ta traktuje o naszym powołaniu, losie i przeznaczeniu, o charakterze oraz o wrodzonym wewnętrznym obrazie. W sumie wszystko to składa się na „teorię żołędzia”[4], według której każda osoba nosi w sobie coś unikalnego i niepowtarzalnego, co pragnie się ujawnić i zostać w pełni przeżyte, a co jest w niej obecne od samego początku jej istnienia, jeszcze zanim może zacząć być przeżywane.

Sformułowanie „zanim może zacząć być przeżywane” budzi wątpliwości z punktu widzenia innego z podstawowych paradygmatów: czasu. A czas, który kontroluje cały świat i wszystko, co się na nim dzieje, musi mieć swój kres. Również i jego władzę trzeba zakwestionować; w przeciwnym razie (to, co było) „wcześniej”, zawsze determinuje (to, co było) „potem”, my zaś wciąż jesteśmy przykuci łańcuchem do przeszłych przyczyn, na które nie możemy mieć żadnego wpływu. Dlatego w książce tej dużo miejsca poświęcam temu, co bezczasowe, podejmując próbę odczytywania naszego życia zarówno w tył, jak i w przód.

Czytanie życia wstecz pozwala nam dostrzegać to, w jaki sposób obsesje z wcześniejszych okresów naszego istnienia stanowią wstępną, zalążkową prefigurację naszego obecnego zachowania. Czasami tego rodzaju doznań szczytowych z najwcześniejszych lat naszego życia nic nigdy nie jest już w stanie „przebić”. Czytanie życia wstecz oznacza, że czynnikiem o kluczowym znaczeniu dla naszej biografii jest nie tyle wzrost, co forma, i że rozwój ma sens tylko o tyle, o ile przyczynia się do odsłaniania kolejnych aspektów oryginalnego obrazu, niczym faset kamienia szlachetnego. Oczywiście życie ludzkie z dnia na dzień toczy się naprzód, a także ulega regresowi, my zaś obserwujemy u siebie rozkwitanie nowych zdolności i umiejętności oraz usychanie starych. Mimo to wrodzony obraz naszego przeznaczenia pozostaje niezmienny i jest taki sam zarówno dziś, wczoraj, jak i jutro. Moja osoba nie jest żadnym rodzajem procesu czy zmiany rozwojowej. Ja jestem owym podstawowym obrazem, który rozwija się i podlega zmianom, o ile oczywiście w ogóle tak się dzieje. Picasso powiedział: „Ja się nie rozwijam; ja jestem”…

Taka jest bowiem sama natura obrazu, każdego obrazu. Od początku jest on nam dany w całości. Kiedy patrzysz na twarz stojącego przed tobą człowieka, na coś, co dzieje się właśnie za oknem, lub też na wiszący na ścianie obraz – widzisz ów Gestalt[5] w jego całości. Wszystkie części prezentują się tobie równocześnie, jawią ci się „naraz”. Jeden z fragmentów nie powoduje drugiego ani też nie poprzedza go w czasie. Nie ma znaczenia, czy malarz umieścił te czerwone plamki na końcu czy na początku pracy nad obrazem, czy te szare smugi przyszły mu do głowy dopiero później, czy też wszystko właśnie od nich się zaczęło ani czy są to pozostałości jakiejś wcześniejszej, zamalowanej kompozycji na tym samym płótnie, czy nie – to, co widzimy, jest dokładnie tym, co mamy przed oczami[6], wszystko naraz, w całej pełni. W przypadku ludzkiej twarzy jest tak samo: jej wygląd, cera, rysy, określony wyraz – wszystko to stanowi pojedynczy obraz, dany nam w całości, naraz, w jednej chwili. Tak samo jak w przypadku zarodka dębu w żołędziu – rodzimy się z danym nam z góry charakterem; darem, jak mówią stare opowieści – od strażników, którzy następnie opiekują się nami po urodzeniu.

Książka ta wyznacza nowy kurs, opierając się na starej idei. Każdy człowiek przychodzi na świat wezwany. Owa idea pochodzi od Platona; została zaczerpnięta z jego mitu o Erze, który przytacza on na zakończenie swojego najbardziej znanego dzieła, Państwa (gr. Politeja). Ideę tę mogę zawrzeć w łupinie orzecha – zwięźle ją opisać.

Przed narodzeniem duszy każdego z nas przydzielony zostaje osobisty dajmon, który wcześniej wybrał dla nas obraz czy też wzór, według którego mamy żyć na ziemi. Ów towarzysz duszy, dajmon, jest naszym przewodnikiem na tym świecie. Po urodzeniu zapominamy o wszystkim, co zdarzyło się wcześniej, tak że później sądzimy, iż przychodzimy na świat całkowicie sami, bez żadnego opiekuna. Dajmon pamięta jednak to, jak wygląda ów obraz i co przynależy do danego nam wzoru życia, i dlatego to właśnie on jest nośnikiem naszego przeznaczenia.

Jak pisze Plotyn (205–270), najwybitniejszy przedstawiciel późnego platonizmu, sami wybraliśmy sobie ciało, rodziców, a także miejsce i okoliczności urodzenia, które najbardziej odpowiadają naszej duszy, oraz, jak mówi mit, wynikają z przypisanej jej koniczności. To zdaje się świadczyć o tym, że wszystkie okoliczności, łącznie z ciałem i rodzicami, których możemy przeklinać, są wynikiem wyboru dokonanego przez naszą własną duszę – my zaś nie pojmujemy tego w ten sposób, ponieważ o wszystkim zapomnieliśmy.

Tak więc, aby odświeżyć nam pamięć, Platon opowiada mit o Erze (fragment mitu na stronie 82) i w ostatnim fragmencie Państwa mówi, że ocalając ów mit, przyczyniamy się do ocalenia samych siebie i zapewnienia sobie szczęśliwego życia. Innymi słowy, ów mit ma zbawczą funkcję psychologiczną, a wypracowana na jego podstawie psychologia może stanowić siłę inspirującą ufundowane na nim życie.

Mit Platona skłania również do wielu praktycznych posunięć. Najbardziej praktyczne znaczenie ma kultywowanie zawartych w nim implicite idei oraz odwoływanie się do nich przy analizowaniu naszej biografii – idei powołania, duszy, dajmona, losu/przeznaczenia, konieczności; każdą z nich zajmiemy się bliżej na kartach tej książki. Z mitu wynika również, że powinniśmy z wielką uwagą przyglądać się dzieciństwu, by móc uchwycić najwcześniejsze przejawy działalności dajmona, właściwie rozumieć jego intencje i nie stawiać mu przeszkód na drodze. Reszta praktycznych implikacji nasuwa się niejako sama:

Uznać powołanie za podstawowy i najbardziej znaczący fakt ludzkiej egzystencji;

Odpowiednio dostosować do niego swoje życie;

Odnaleźć w sobie dostatecznie dużo zdrowego rozsądku, by zrozumieć, że wszelkie wypadki i niespodziewane zdarzenia – również takie jak atak serca czy „tysiące tych wstrząsów, które dostają się ciału w spadku natury”

[7]

– stanowią integralną część wzoru tworzącego ów wrodzony obraz, są mu niezbędne, sprzyjają jego pełnemu urzeczywistnieniu.

Powołania można nie chcieć usłyszeć, można go unikać, od czasu do czasu nawet zupełnie o nim zapominać. Cokolwiek by się nie działo, w końcu da ono jednak znać o sobie i dojdzie do głosu. Wysunie swoje żądania i roszczenia, i będzie oczekiwało ich spełnienia. Twój dajmon cię nie opuści.

Od wieków poszukujemy odpowiedniego terminu na określenie tego rodzaju „wezwania/powołania”. Rzymianie nazywali je genius (geniusz); Grecy dajmon; chrześcijanie – aniołem stróżem. Poeci romantyczni, tacy jak John Keats, mówili, że powołanie pochodzi z serca, a Michał Anioł okiem swojej intuicji widział obraz w sercu osoby, którą rzeźbił. Neoplatonicy mówili o ciele wyobrażeniowym, ochema[8], które niesie nas niczym wehikuł (jest „nośnikiem naszej duszy”)[9]. Było ono osobistym nośnikiem czy też podporą. Inni nazywali to Boginią Losu, czyli Fortuną; jeszcze inni dżinnem, „złym nasieniem” i „demonem zwodzicielem”[10]. W starożytnym Egipcie była to dusza ka lub ba, z którą można było nawet porozmawiać. Pośród tych, których zwykło się nazywać Eskimosami, oraz innych przedstawicieli ludów, w których żywa jest tradycja szamańska, mówi się o duchu danej osoby, jej wolnej duszy, jej duszy zwierzęcej, jej duszy-oddechu.

Przed ponad wiekiem wiktoriański badacz religii i kultur Edward Burnett Tylor (1832–1917) pisał, że według „ludów prymitywnych” (jak wówczas nazywano przedstawicieli społeczeństw preindustrialnych) to, co my nazywamy „duszą”, „to przezroczysty, bezcielesny obraz ludzki, a jego istota, będąca parą, tchnieniem lub cieniem, jest przyczyną życia i myślenia istoty, w której przebywa… najczęściej jest on nieuchwytny i niewidzialny, czasami jednak ujawnia także siłę fizyczną”[11]. Żyjący w późniejszym czasie etnolog i antropolog Åke Hultkrantz, który zajmował się głównie badaniem kultur Indian amerykańskich, pisał, że według ich wierzeń dusza „bierze swój początek w obrazie”, a także „zostaje poczęta w formie obrazu”[12]. W micie o Erze Platon posługuje się podobnym słowem, paradeigma[13], które oznacza rodzaj podstawowej formy obejmującej cały los danej osoby (wzorcowa forma losu). Choć ów towarzyszący nam obraz, który niczym cień unosi się nad naszym życiem, jest nosicielem naszego losu i przeznaczenia, nie jest on czymś w rodzaju strażnika naszej moralności ani też nie należy go mylić z naszym sumieniem.

Rzymski genius też nie był moralistą. Choć „wiedział on wszystko o przyszłości danej osoby i kontrolował bieg jej losu”, to jednak „owo bóstwo nie narzucało żadnej sankcji moralnej; było ono jedynie czymś w rodzaju agenta jej osobistego szczęścia i powodzenia. Dlatego można było zwracać się doń, bez obawy potępienia z jego strony, o spełnianie również całkiem nagannych czy też egoistycznych pragnień”[14]. W Rzymie, Afryce Zachodniej i na Haiti można było z powodzeniem poprosić swojego dajmona (czy jak tam nazywano owego ducha) o wyrządzenie szkody wrogowi, sprowadzenie nań nieszczęścia, zniweczenie jego planów lub o pomoc w jakichś machlojkach czy próbie uwiedzenia kogoś, kto akurat wpadł nam w oko. Owym „złym” aspektem dajmona zajmiemy się bliżej w jednym z kolejnych rozdziałów („Złe Nasienie”).

Koncepcja tego rodzaju zindywidualizowanego obrazu-duszy ma długą, skomplikowaną historię; pojawia się ona w kulturach bardzo zróżnicowanych pod względem charakteru i miejsca występowania, przy czym owemu obrazowi nadaje się różnego rodzaju nazwy i określenia. To tylko nasza współczesna psychologia i psychiatria całkowicie pomijają to zagadnienie, nie poświęcając mu ani słowa w swoich podręcznikach. Badania i terapia psyche w naszym społeczeństwie kompletnie ignorują ów czynnik, który w innych kulturach uważany jest za najważniejszy składnik, samo jądro charakteru, za strażnika i powiernika czuwającego nad losem jednostki. Co paradoksalne, o głównym przedmiocie zainteresowania psychologii, psyche, czyli duszy, niczego nie pisze się w książkach poświęconych rzekomo badaniu jej istoty oraz trosce o nią.

Na określenie żołędzia, o którym tu mowa, będę używał wielu terminów – obraz, charakter, los, geniusz, powołanie, dajmon, dusza, przeznaczenie – posługując się nimi mniej lub bardziej wymiennie, preferując jeden lub drugi w zależności od danego kontekstu. Tego rodzaju bardziej swobodny sposób traktowania tego pojęcia odpowiada stylowi znanemu z innych, często starszych kultur, mających znacznie lepsze wyczucie owej enigmatycznej siły, która przejawia się w ludzkim życiu, niż nasza współczesna psychologia, mająca tendencję do zawężania rozumienia złożonych zjawisk i ujmowania ich istoty w jak najprostsze, jednoznaczne definicje. Nie bójmy się owych wielkich rzeczowników; czujemy przecież, że nie są puste, lecz przeciwnie, obdarzone potężną wewnętrzną treścią. Zostały jedynie porzucone i zapomniane, i teraz należy tylko przywrócić im ich dawną godność, pozycję i znaczenie.

Tych wiele słów i nazw nie mówi nam o tym, czym „to” jest, potwierdza jednak fakt, że „to” istnieje. Wskazują one również na jego tajemniczą i zagadkową naturę. Nie możemy wiedzieć, do czego się dokładnie odnosimy, ponieważ jego natura pozostaje ukryta w cieniu, jest niejasna i zagadkowa, ujawnia się najczęściej tylko poprzez przeczucia, intuicje, podszepty, nagłe impulsy i osobliwe zachowania, które zaburzają nasze życie i które przywykliśmy nazywać symptomami.

Zastanówmy się nad takim oto zdarzeniem. Wieczór Amatorów w Harlem Opera House. Na scenę wchodzi wyraźnie przestraszona, chuda, niezgrabna w ruchach szesnastolatka. Publiczność słyszy zapowiedź: „Przed państwem następny uczestnik, młoda dama nazwiskiem Ella Fitzgerald… Panna Fitzgerald zatańczy przed nami… Chwileczkę, chwileczkę. Co się stało, skarbie?… Proszę państwa drobna korekta. Panna Fitzgerald zmieniła zdanie. Nie będzie tańczyć, lecz zaśpiewa…”.

Ella Fitzgerald wykonała piosenkę, trzykrotnie bisowała, po czym zdobyła pierwszą nagrodę. A przecież „początkowo planowała zatańczyć”[15]…

Czy to przypadek, że w ostatniej chwili zmieniła zdanie? Może nagle w jej organizmie uruchomił się „śpiewaczy gen”? A może w tamtej chwili Ella Fitzgerald doznała czegoś w rodzaju objawienia, wzywającego ją do zrobienia tego, co było zgodne z jej przeznaczeniem?

Pomimo oporów, które nie pozwalają w zakres badań włączyć losu jednostki, psychologia uznaje, owszem, że każdy z nas ma swoją własną odrębną, osobniczą naturę, że każdy z nas jest ściśle, może nawet nazbyt ściśle, określonym, unikalnym indywiduum. Kiedy jednak chodzi o wyjaśnienie istoty owej tkwiącej w nas iskry unikalności i jedyności oraz owego wezwania, które nakazuje nam działać zgodnie z jej wskazaniami, wówczas psychologia nie potrafi sobie z tym poradzić i ma poważny problem. Metody analityczne pozwalają jej na rozbicie puzzli, z jakich składa się każde indywiduum, na poszczególne czynniki i cechy osobowości, na typy, kompleksy i temperamenty, na podejmowanie prób odkrycia sekretu indywidualności w różnych warstwach materii mózgowej oraz w „samolubnych genach”. Bardziej radykalne szkoły psychologiczne w ogóle nie zajmują się tego rodzaju kwestiami, odmawiając im wstępu do swoich laboratoriów, odsyłając je do dziedziny parapsychologii i uznając „powołanie” za zjawisko o charakterze paranormalnym lub też pozostawiając je w wyłącznej gestii naukowców prowadzących badania w tak odległych i egzotycznych „zamorskich koloniach” jak magia, religia czy szaleństwo. W swych najśmielszych i jednocześnie najbardziej jałowych próbach psychologia w celu wyjaśnienia unikalności każdego z nas odwołuje się do hipotezy mierzalnej statystycznie zmiennej losowej.

W książce tej sprzeciwiam się, by kwestię poczucia indywidualności, jaka leży u podstaw każdego „ja” i stanowi o jego istocie, powierzać pracownikom laboratoriów psychologicznych. Nie zgadzam się również z tym, że jedyne w swoim rodzaju i drogocenne ludzkie życie jest rezultatem statystycznego prawdopodobieństwa i przypadku. Proszę jednak zwrócić uwagę, że sprzeciw nie oznacza, że składamy dłonie jak do modlitwy i oddajemy się pod opiekę jakiegoś kościoła. Kwestia powołania, czyli wezwania do spełniania swojego indywidualnego przeznaczenia, nie ma nic wspólnego z podziałem na pozbawioną wiary religijnej naukę i nienaukową wiarę. Problem indywidualności każdego człowieka pozostaje tematem zainteresowania psychologii – jednak takiej psychologii, która wierna jest pierwszemu elementowi, z którego składa się jej nazwa, „psyche”, oraz jej głównej przesłance, duszy, tak że jej umysł może wyznawać swoją wiarę bez zinstytucjonalizowanej Religii oraz praktykować swoją wnikliwą obserwację zjawisk bez zinstytucjonalizowanej Nauki. Teoria żołędzia lokuje się zgrabnie dokładnie pomiędzy tymi dwoma starymi, rywalizującymi ze sobą i zwalczającymi się dogmatami, które od wieków zajadle oszczekują się nawzajem i z którymi myśl Zachodu w żaden sposób nie potrafi się rozstać – jak z ulubionymi czworonogami.

Teoria żołędzia zakłada, postaram się dostarczyć na to przekonujących dowodów, że ty i ja, podobnie jak każdy inny człowiek, rodzimy się ze ściśle określonym obrazem samych siebie, który następnie definiuje nasze istnienie. Indywidualność zawiera się w przyczynie formalnej – by posłużyć się językiem filozoficznym wypracowanym przez Arystotelesa. Każdy z nas ucieleśnia swoją własną ideę, wyrażając się językiem Platona i Plotyna. A owa forma, owa idea, ów obraz nie tolerują tego, kiedy je zaniedbujemy i koncentrujemy się na czym innym. Teoria żołędzia przydaje również owemu wrodzonemu obrazowi rodzaj anielskiej czy może dajmonicznej intencji, tak jakby obdarzony on był iskrą świadomości; a także, co więcej, utrzymuje, że nasz osobisty interes leży mu na sercu, ponieważ wybrał on nas właśnie ze względu na leżące u jego podstaw pobudki.

Założenie, zgodnie z którym dajmonowi leży na sercu nasz osobisty interes, jest tą częścią teorii żołędzia, którą wyjątkowo trudno zaakceptować. To, że serce ma swoje pobudki, w porządku; że istnieje rodzaj nieświadomości mający swe własne intencje; że los/przeznaczenie wpływa na bieg zdarzeń i obrót spraw – wszystko to jest akceptowalne, ma wręcz charakter konwencjonalny i jest niemal powszechnie przyjęte.

Bardzo trudno jednak wyobrazić sobie, że coś się o nas troszczy, że coś interesuje się tym, co robimy, że być może znajdujemy się pod czyjąś opieką i ochroną, że może nawet żyjemy nie tylko dzięki swojej własnej woli i swoim własnym uczynkom. Dlaczego przedkładamy polisę ubezpieczeniową nad tego niewidzialnego gwaranta i strażnika naszego istnienia? Umrzeć z pewnością jest łatwo. Ułamek sekundy nieuwagi i wszelkie doskonale wykoncypowane plany silnego ego biorą w łeb, my zaś leżymy martwi na ulicy. Każdego dnia coś chroni nas przed spadnięciem ze schodów, potknięciem się o krawężnik, potrąceniem przez samochód na przejściu dla pieszych. Jak to możliwe, że pędzimy samochodem po autostradzie, wyśpiewujemy na cały głos słowa piosenki, której właśnie słuchamy na odtwarzaczu, myślami jesteśmy zupełnie gdzie indziej i mimo to udaje nam się przeżyć? Czym jest ów „system immunologiczny”, który codziennie nad nami czuwa, podczas gdy zajadamy się potrawami, w których nie brakuje najrozmaitszych wirusów, toksyn i bakterii? Hordy roztoczy pasożytują nawet na naszych brwiach, niczym małe bąkojady na ciele nosorożca. To, co nas chroni i zachowuje przy życiu, nazywamy instynktem samozachowawczym, szóstym zmysłem, świadomością podprogową (choć każdy z tych czynników również jest niewidzialny, jesteśmy przeświadczeni o ich istnieniu). Kiedyś, w przeszłości, tym, co tak skutecznie się o nas troszczyło, był duch opiekuńczy, zwany aniołem stróżem, my zaś doskonale wiedzieliśmy, w jaki sposób powinniśmy oddawać mu należną cześć i go szanować.

Mimo obecności owego niewidzialnego opiekuna wolimy wyobrażać sobie, że zostajemy wrzuceni na ten świat nadzy i samotni, całkowicie bezbronni i pozbawieni jakiejkolwiek ochrony. Znacznie łatwiej przychodzi nam zaakceptować opowieść o heroicznych zmaganiach, dochodzeniu do sukcesu, w którym wszystko zawdzięczamy wyłącznie samym sobie, niż opowieść o tym, że być może jesteśmy kochani i prowadzeni przez życie przez opatrznościowego opiekuna, który czasami, w wyjątkowo trudnych sytuacjach, okazuje nam niezbędną pomoc oraz kieruje naszymi postępkami. Czy wolno mi skonstatować ów powszechnie znany fakt bez cytowania słów jakiegoś guru, powoływania się na autorytet Chrystusa czy mówienia o cudzie duchowego odrodzenia? Dlaczego psychologia w swoim głównym nurcie nie powinna zajmować się także i tym, co niegdyś nazywano opatrznością – tym, że pozostajemy pod nieustannym nadzorem troszczącej się o nasze dobro wszechwiedzącej siły duchowej?

Najbardziej przekonujących dowodów na rzecz prawdziwości założeń, na jakich opiera się psychologia opatrzności, dostarczają dzieci. Mam tu na myśli coś więcej niż opatrznościowe cuda, owe zdumiewające opowieści o dzieciach, którym nic się nie stało, mimo że spadły z dużej wysokości, a następnie przez długi czas przebywały przysypane pod gruzami zniszczonego przez trzęsienie ziemi domu. Chodzi mi raczej o „banalne”, „zwyczajne” cuda – momenty, gdy nagle ujawniają się specyficzne cechy charakteru dziecka. Nagle i niespodziewanie, na pozór zupełnie bez przyczyny, mały chłopiec lub mała dziewczynka demonstrują światu, kim naprawdę są i co muszą zrobić.

Owe impulsywne przejawy przeznaczenia bywają często tłumione przez dysfunkcyjne reakcje, niewrażliwość i brak receptywności ze strony otoczenia, ponieważ powołanie przejawia się poprzez mnóstwo symptomów, jakie wykazują tzw. trudne, mające tendencję do autodestrukcyjnego zachowania, wyjątkowo podatne na wypadki, „hiperaktywne” dzieci – wszystkie te terminy zostały wymyślone przez dorosłych, starających się za wszelką cenę usprawiedliwić tworzone przez siebie, a wynikające z braku zrozumienia istoty rzeczy, koncepcje. Teoria żołędzia proponuje całkowicie świeży, nowatorski sposób traktowania zaburzeń rozwojowych dzieci – nie tyle w kategoriach przyczyny i skutku, ile w kategoriach powołania, nie tyle w kategoriach wpływów z przeszłości, ile w kategoriach intuicyjnych objawień.

Odnośnie dzieci i psychologii dziecięcej – chciałbym, żeby z naszych oczu opadły łuski przyzwyczajenia i rutyny (a także zamaskowanej nienawiści, która w nas tkwi). Chcę, żebyśmy wyobrazili sobie, że to, przez co przechodzą dzieci, ma związek ze znajdowaniem swojego własnego, odpowiadającego specyfice ich powołania miejsca w świecie. Dzieci starają się prowadzić jednocześnie dwa życia; to, wraz którym przyszły one na świat, i to, które związane jest z miejscem i ludźmi, pośród których przyszło im żyć. Cały obraz przeznaczenia danej osoby upakowany jest we wnętrzu maleńkiego żołędzia; nasienie ogromnego dębu spoczywa na bardzo wątłych barkach. Przy tym jego wezwanie rozbrzmiewa głośno, jest nieustępliwe i ma równie natarczywy i ponaglający charakter, co jakiś dochodzący do dziecka z zewnątrz stanowczy głos, który kategorycznie przywołuje je do porządku. Owo wezwanie/powołanie manifestuje się u dzieci w napadach złości i nieprzejednanym uporze albo w nieśmiałości i wycofaniu. Te symptomy zdają się stawiać je w opozycji w stosunku do naszego świata, a w istocie są zapewne środkami mającymi na celu ochronę i zabezpieczenie interesów życia, wraz z którym przyszły na ten świat, oraz tego świata, z którego pochodzą.

Książka ta bierze dzieci w obronę i opowiada się po ich stronie. Dostarcza teoretycznych podwalin niezbędnych do prawdziwego zrozumienia ich życia, podwalin, które z kolei same opierają się na mitach, filozofii, wiedzy innych kultur i wyobraźni. Starajmy się pojąć sens i znaczenie dziecięcych dysfunkcyjnych zachowań; nie traktujmy natury owych zaburzeń w sposób dosłowny i nie postulujmy natychmiastowego odsyłania dziecka do terapeuty, jak robią to inni.

Bez teorii, która od samego początku stanowi dlań wsparcie, oraz bez mitologii, która łączy je z czymś, co było przed jego zaistnieniem, dziecko przychodzi na świat jak zwykły produkt – w sposób przypadkowy lub zaplanowany, lecz całkowicie pozbawione swojej własnej autentyczności. Nękające je zaburzenia w takim wypadku również nie mają żadnej autentyczności, ponieważ dziecko nie pojawia się na świecie ze swoich własnych pobudek, dysponując swym własnym projektem rozwoju i prowadzone przez własnego duchowego opiekuna.

Teoria żołędzia kładzie podwaliny psychologii dziecka diametralnie odmiennej od dotychczas obowiązującej. Afirmuje ona rolę i znaczenie wrodzonej dziecku unikalności oraz przeznaczenia, co przede wszystkim oznacza, że również objawy kliniczne dotyczące dysfunkcyjnego zachowania dziecka stanowią, w taki czy inny sposób, integralny element owej unikalności i przeznaczenia. Wszelkie psychopatologie są równie autentyczne jak samo dziecko, nie zaś wtórne, przypadkowe czy uboczne. Pojawiając się wraz dzieckiem, a nawet dane temu a nie innemu dziecku, owe objawy kliniczne stanowią część daru, jaki otrzymało ono od losu. Oznacza to, że każde dziecko jest osobą obdarowaną przez los; posiada dar złożony z wszelkiego rodzaju potencjalnych, wstępnych przesłanek rozwojowych, specyficznych wyłącznie dla niego, które mogą przejawiać się na różne osobliwe sposoby, często przyczyniając się do zachowań świadczących o nieprzystosowaniu oraz powodując cierpienie.

Tak więc książka ta jest o dzieciach; proponuję w niej odmienny sposób ich postrzegania i traktowania, zachęcam do wejścia w ich świat wyobraźni, a także do odkrycia w dziecięcych patologiach tego, co stara się im przekazać i na co wskazuje dzieciom ich dajmon, oraz tego, czego oczekuje od nich ich przeznaczenie.

POWOŁANIE

Oto dwie historie dzieci: pierwsza dotycząca angielskiego filozofa, R.G. Collingwooda (1889–1943) i druga o słynnym hiszpańskim toreadorze, Manoletem[16] (1917–1947). Pierwsza pokazuje, w jaki sposób dajmon wdziera się nagle w życie młodego człowieka; druga mówi o przebraniach, kamuflażach i pokrętnych sztuczkach, jakimi czasami się posługuje.

Ojciec posiadał mnóstwo książek. Pewnego dnia, gdy miałem osiem lat, pchnięty ciekawością, zdjąłem z półki niewielką, czarną rzecz, na której grzbiecie wytłoczono: Teoria etyki Kanta… i już kilka pierwszych zdań unieruchomiło moją niepozorną osobę w przestrzeni pomiędzy biblioteczką a stołem. Doświadczyłem napływu osobliwie następujących po sobie emocji. Najpierw pojawiło się silne podniecenie. Czułem, że najwyższej wagi rzeczy zostaną powiedziane o sprawach najbardziej palących i za wszelką cenę muszę je zrozumieć. Potem, z falą oburzenia, nadciągnęło odkrycie, że nie potrafię ich pojąć. Zawstydzające wyznanie. Jest oto książka, w której wyrazy należą do języka angielskiego, zdania zaś są gramatycznie poprawne, a jednak jej sens wymyka mi się. Jeszcze później, jako trzecia i ostatnia, przyszła emocja najsilniejsza ze wszystkich. Treści tej książki, choć nie potrafiłem ich zrozumieć, jakimś sposobem należały do mnie, były sprawą dotyczącą mnie osobiście, czy też raczej – tego mnie, który pojawi się dopiero w przyszłości… Z poczuciem tym nie wiązało się żadne pragnienie. Nie „chciałem”, w jakimkolwiek naturalnym sensie słowa, stać się, w odpowiednim wieku, znawcą kantowskiej etyki. Miałem jednak wrażenie, że podniosła się zasłona i ukazano mi moje przeznaczenie.

Od tamtej pory, stopniowo, opanowywało mnie przeświadczenie, że nałożono na mnie ciężar zadania, którego istoty nie potrafiłem określić inaczej, niż mówiąc: „Muszę myśleć”. O czym? Nie wiedziałem. I kiedy, poddając się temu wezwaniu, stawałem się w towarzystwie innych cichy i roztargniony lub szukałem samotności, aby kontemplować w spokoju, nie umiałem wyjaśnić, i do dziś jeszcze nie potrafię, o czym naprawdę myślałem[17].

Ten filozof, który napisał następnie wiele znaczących dzieł na temat metafizyki, estetyki, religii i historii, został powołany do rozpoczęcia procesu „filozofowania” w wieku ośmiu lat. Jego ojciec umożliwił mu dostęp do książek, jednak to dajmon wybrał mu ojca, a także rozniecił w nim „ciekawość”, która skłoniła go do sięgnięcia po nie.

Będąc dzieckiem, Manolete w żaden sposób nie zdradzał tego, że w przyszłości zostanie wielkim toreadorem. Ten człowiek, który miał zrewolucjonizować dawny styl walki z bykami i odnowić ideały korridy, był chłopcem wielce nieśmiałym i płochliwym.

Delikatny i chorowity – w wieku dwóch lat otarł się o śmierć w wyniku zapalenia płuc – mały Manuel interesował się wyłącznie malowaniem i czytaniem książek. Tak rzadko wychodził z domu, przez cały czas kurczowo uczepiony pasków kuchennego fartucha matki, że jego siostry oraz inne dzieci śmiały się z niego i dokuczały mu. W swoim rodzinnym miasteczku i w okolicy znany był jako „ten chudy, melancholijny chłopiec, który po szkole spaceruje zamyślony po ulicach i rzadko kiedy grywa w piłkę i bawi się w korridę z innymi chłopcami”. Wszystko zmieniło się „kiedy to, mając jakieś jedenaście lat, poza walką z bykami przestał wiedzieć cokolwiek innego”[18].

Cóż za radykalna transformacja! Podczas swojej pierwszej korridy Manolete, który ledwo wyrósł z krótkich spodenek, stawia odważnie czoło bykowi, stając naprzeciw niego całkowicie nieruchomo – choć zostaje ugodzony rogiem w pachwinę, nie przejmuje się otrzymaną raną, odmawia odwiezienia do domu pod opiekę matki i zamiast tego spędza czas w towarzystwie kolegów-toreadorów.

Najwyraźniej mamy tu do czynienia z ukonstelowaniem się postawy heroicznej. Z wnętrza żołędzia dobywa się wezwanie do zachowania zgodnego z mitem bohatera.

Czy niejasne przeczucie owego wezwania obecne było w nim od samego początku? Pamiętajmy, że mały Manolete był bardzo strachliwy i kurczowo trzymał się matki. (Czyżby „paski kuchennego fartucha matki” były tu rodzajem metafory? Może Manolete już wówczas myślał o jej fartuchu i czepku jako elementach stroju toreadora oraz bawił się połami jej sukni niczym muletą?). A przecież na podwórku nie chciał bawić się z innymi chłopcami w korridę, dobrze i bezpiecznie czując się tylko w kuchni przy matce. W jaki sposób ów dziewięciolatek mógłby stawić czoło swojemu przeznaczeniu? W jego żołędziu były ważące setki kilogramów potężne czarne byki; pośród nich był również Islero – to on, kiedy Manolete miał trzydzieści lat, zadał mu rogiem w udo ranę, która okazała się tak poważna, że doprowadziła do śmierci toreadora. Jego pogrzeb stał się największą i najliczniejszą uroczystością żałobną, jaka kiedykolwiek miała miejsce w Hiszpanii[19].

Przypadki Collingwooda i Manoletego mówią o pewnym fundamentalnym fakcie: bardzo skąpe i ograniczone kompetencje dziecka nie są w żaden sposób adekwatne do żądań i wymogów dajmona. Wrodzona wewnętrzna istota dziecka zdecydowanie przerasta je samo, nawet jeśli w szkole dostaje ono słabe stopnie i zdaje się pozostawać w tyle za innymi. Jednym ze sposobów radzenia sobie z wezwaniem dajmona jest dla dziecka odważne wyjście ku światu, jak w powszechnie znanym przypadku małego Mozarta i podobnych mu „cudownych dzieci”, które zwykle korzystają przy tym z pomocy jakiegoś dobrego przewodnika lub mentora. Innym sposobem jest wycofanie się i powściąganie zapędów dajmona, tak jak próbował to robić Manolete, odseparowując się od świata i przebywając nieustannie w kuchni, w pobliżu matki.

„Fala oburzenia”, jaka ogarnęła Collingwooda, stanowi wyraz owej nieadekwatności; nie czuł się on bowiem na siłach, by czytać Kanta, który był „sprawą dotyczącą go osobiście”. Jedna jego część była zbyt niewykształcona i niedoświadczona, żeby zrozumieć sens tekstu filozoficznego, tymczasem druga nie była ośmioletnim chłopcem, zresztą nigdy nie była dzieckiem.

Dwa inne, podobne przykłady także pokazują rozbieżność między zdolnościami i umiejętnościami dziecka, a potrzebami i wymaganiami jego geniusza. Pierwszy z nich dotyczy pionierki badań genetycznych, Barbary McClintock; drugi światowej sławy skrzypka, Yehudiego Menuhina.

McClintock otrzymała Nagrodę Nobla za swoje osiągnięcia, które były wynikiem wielogodzinnych, prowadzonych w samotności przemyśleń oraz pracy naukowej w laboratorium, która sprawiała jej największą radość i satysfakcję. Wspominając swoje dzieciństwo, napisała:

Pewnego razu, kiedy miałam pięć lat, powiedziałam, że chcę dostać zestaw narzędzi. [Mój ojciec] nie dał mi jednak takich narzędzi, jakimi posługują się dorośli, lecz mniejsze, takie, które pasowały do moich małych dłoni… Nie o to mi jednak chodziło. Ja chciałam dostać prawdziwe narzędzia, a nie narzędzia-zabawki dla dzieci[20].

Menuhin również pragnął czegoś, co nie pasowało do jego małych dłoni. Zanim Yehudi skończył cztery lata, często słuchał, siedząc wraz z rodzicami na galerii w Curran Theatre[21], gry na skrzypcach koncertmistrza Louisa Persingera, który brawurowo wykonywał solowe fragmenty różnych utworów.

W trakcie jednego z takich koncertów spytał rodziców, czy mógłby dostać skrzypce na czwarte urodziny… Wydawało się, że jego życzenie zostało spełnione, kiedy jeden z przyjaciół rodziny podarował mu małe blaszane skrzypce-zabawkę z metalowymi strunami. „Wybuchnąłem płaczem, rzuciłem… Nie dla dzieci!”[22]

Ponieważ geniusz nie jest w żaden sposób ograniczony wiekiem, wielkością ciała, poziomem wykształcenia czy rozwoju danej osoby, każde dziecko, w którym zaczyna on dochodzić do głosu, z konieczności ma o sobie wygórowane mniemanie, jest zachłanne i mierzy siły na zamiary. Zwykle bywa narcystyczne, żąda dla siebie wyjątkowej uwagi, dorośli zaś pomawiają je o dziecięce fantazje wszechmocy i wszechpotęgi, z których wynikają takie żądania jak posiadanie profesjonalnego instrumentu, na którym nie jest w stanie grać. Co jest źródłem owego poczucia omnipotencji, jeśli nie wielkość i wspaniałość wizji, wraz z którą dusza przychodzi na świat? Poeci romantyczni rozumieli to wrodzone każdemu dziecku poczucie wielkości. Jeden z nich ujął to zdaje się tak: „Ze smugą chwały biegnie nasza droga”[23].

Ręce Barbary nie były w stanie utrzymać ciężkiego młotka, a ramiona i palce Yehudiego były za krótkie, by móc grać na „dorosłych” skrzypcach, jednak jego wizja była doskonale dopasowana do wielkiej muzyki, którą nosił w sobie, miał w swoim umyśle. Musiał mieć to, czego pragnął, ponieważ „wiedział instynktownie, że dla niego gra na skrzypach oznacza życie”[24].

Zwróćmy uwagę, że dajmon małego Yehudiego nie chce być traktowany jak dziecko mimo faktu, że chłopiec ma zaledwie cztery lata. Wpada on w złość, domagając się prawdziwych skrzypiec, na których można grać, a nie tylko instrumentu zabawki. Dajmon sprzeciwia się temu, żeby uważano go za dziecko; on nie jest dzieckiem, nie jest również kimś w rodzaju „wewnętrznego dziecka” – w rzeczy samej owa dysproporcja zapewne wyjątkowo mu doskwiera; czuje się on niekomfortowo z powodu uwięzienia w ciele małego, słabego dziecka, z powodu utożsamienia jego kompletnej wizji z niekompletną istotą ludzką. Buntowniczy sprzeciw i nietolerancja, o czym najlepiej świadczy przykład Yehudiego Menuhina, to podstawowe cechy charakteryzujące zachowanie żołędzia w naszym wnętrzu.

Jeśli przyjrzymy się dzieciństwu francuskiej pisarski Colette[25], odkryjemy, że ona również od początku wykazywała fascynację narzędziami niezbędnymi do wykonywania swojego przyszłego zawodu. Jednak w odróżnieniu od przeznaczenia Menuhina, które objawiło się nagle i gwałtownie, niczym atakujący tygrys, jej przeznaczenie, przypominające bardziej domowego kota wylegującego się na parapecie, spokojnie przyglądało się światu i czekało, nie tyle zmuszając do pisania ją samą, ile skłaniając do obserwowania literackich prób jej ojca. Podobnie jak Manolete, Colette była początkowo bardzo wycofana – czy była to jej reakcja samoobronna?

Jak mówi Colette, jej opory przed pisaniem uchroniły ją przed tym, by zacząć to robić zbyt wcześnie, tak jakby jej dajmon nie chciał, by zaczęła pisać, nim będzie w stanie przyjąć ów dar, i dlatego skłaniał ją, by najpierw dużo czytała, dorastała i uczyła się, rozwijała swoją wrażliwość i uczucia. Pisanie i tortura wynikająca z przymusu pisania miały wkrótce stać się dla Colette zarówno przekleństwem, jaki i błogosławieństwem, najpierw jednak musiała wchłonąć dostatecznie dużą dawkę zmysłowej atmosfery, która następnie miała przenikać wszystkie jej utwory. Na atmosferę tę składały się nie tylko poszczególne przeżycia i doświadczenia, jakie zapadały jej w pamięć, lecz także świadomość tego, że pisanie jest rodzajem bardzo konkretnego, materialnego rzemiosła. Choć bowiem Colette początkowo nie ufała słowu pisanemu i wyrzekała na nie, to jednak lubiła i gromadziła „narzędzia”, przedmioty i materiały bezpośrednio związane z jej powołaniem:

Blok białej bibuły; linijka z kości słoniowej; jeden, dwa, cztery, sześć ołówków zaostrzonych scyzorykiem, każdy w innym kolorze; obsadki ze stalówkami średniej i małej wielkości, obsadki z bardzo szerokimi stalówkami, piórka do rysowania nie grubsze od pióra kosa; lak – czerwony, zielony i fioletowy; suszka do atramentu, buteleczka kleju w płynie, nie wspominając o paskach przezroczystej, bursztynowej substancji zwanej „klejem na ślinę”; maleńki skrawek peleryny spahisa[26], wielkości wycieraczki do stalówek, o ząbkowanych brzegach; duży kałamarz stojący obok małego, oba z brązu, i miseczka z laki pełna złotego proszku do osuszania wilgotnych stronic; inna miseczka z różnokolorowymi pieczęciami opłatkowymi (białe lubiłam kiedyś jeść); po prawej i po lewej na stole ryzy papieru, kremowego, prążkowanego w linię, ze znakiem wodnym.

Menuhin dokładnie wiedział, czego chce: grać na skrzypcach; z kolei Colette była niemal tak samo mocno przekonana o tym, czego nie chce: pisać. Choć miała już sześć lat i umiała całkiem dobrze czytać, „uparcie odmawiała nauki pisania”:

Nie, nie będę niczego pisać, nie chcę pisać i już. Jak człowiek umie czytać, a więc uzyskał wstęp do czarodziejskiego świata książek, to po co mu pisanie?… W dzieciństwie, nigdy, ale to nigdy, nie chciałam pisać. Nie, nie wstawałam po kryjomu w nocy, żeby pisać wiersze, które później chowałam w pudełku po butach! Nie, nigdy nie powierzałam natchnionych słów poezji zachodniemu wiatrowi czy światłu księżyca! Nie, nigdy nie dostawałam dobrych stopni z pisania wypracowań między dwunastym a piętnastym rokiem życia. Ponieważ czułam, z każdym dniem coraz silniej, że moim powołaniem jest nie pisać… Byłam kimś jedynym w swoim rodzaju, jedynym stworzeniem, które przyszło na świat, żeby nie pisać[27].

Chciałbym w tym miejscu dokonać rekapitulacji tego, czego dowiedzieliśmy się jak dotąd o tym, w jaki sposób przeznaczenie danej osoby oddziałuje na jej dzieciństwo. W przypadku Collingwooda był to rodzaj niespodziewanego objawienia; w przypadku Manoletego i Colette zahamowanie i awersja skłaniające do wycofania się. Poza tym, w przypadku McClintock, Menuhina i Colette, mieliśmy do czynienia z obsesyjnym pragnieniem posiadania narzędzi umożliwiających spełnienie ich przeznaczenia. Widzieliśmy również wielką rozbieżność między możliwościami dziecka a wymaganiami dajmona. Przede wszystkim zaś dowiedzieliśmy się, że wezwanie dociera do ludzi na różne, osobliwe sposoby, inaczej w przypadku każdej konkretnej osoby. Nie ma tu żadnego ogólnie obowiązującego wzorca, lecz tylko specyficzny, ściśle określony wzorzec odnoszący się do konkretnego przypadku.

Jednak każdy czytelnik obdarzony wrażliwym freudowskim nosem wyczuł zapewne istnienie pewnego wspólnego czynnika: wszędzie pojawia się ojciec – zarówno w przypadku Collingwooda, McClintock, Menuhina, jak i Colette! Tak jakby ojciec mógł w jakikolwiek sposób mieć wpływ na powołanie swojego dziecka. Tego błędu wynikającego z przeceniania roli i znaczenia rodziców, który nazywam „sofizmatem rodzicielskim”[28] i o którym pomówimy szerzej w jednym z kolejnych rozdziałów, bardzo trudno uniknąć. Fantazja na temat rzekomego wpływu, jaki w dzieciństwie wywierają na nas rodzice, towarzyszy nam przez całe życie, także wówczas, kiedy nasi rodzice są już tylko wyblakłym wspomnieniem uwiecznionym na rodzinnych fotografiach, tak iż gruncie rzeczy ich władza nad nami wynika w głównej mierze z idei owej władzy, a nie z faktycznego jej oddziaływania. Dlaczego tak bardzo hołubimy w sobie owo błędne przekonanie? Czy stanowi ono dla nas coś w rodzaju namiastki rodzicielskiej opieki, zapewnia nam poczucie bezpieczeństwa? A może boimy się dopuścić do udziału w naszym życiu dajmona, obawiamy się, że jeśli raz posłuchamy jego wezwania, to może on nie poprzestać na tym jednym razie, i dlatego wolimy schować się w kuchni przy mamie? Wolimy uciekać się do wyjaśnień, w których decydujący wpływ na nasze życie w dzieciństwie mają rodzice, niż odważnie stawić czoło przeznaczeniu.

O ile Colette zdołała opóźnić ingerencję swojego przeznaczenia, dając swym upartym sprzeciwem wobec niego świadectwo jego przemożnej mocy, o tyle Golda Meir, która w późniejszym czasie została premierem Izraela i stała na czele swojego kraju w czasie wojny w 1973[29] roku, bez wahania poszła za głosem swojego przeznaczenia, kiedy była uczennicą czwartej klasy szkoły podstawowej w Milwaukee. Zorganizowała wówczas akcję protestacyjną przeciwko obowiązkowi kupowania podręczników, które były za drogie dla dzieci z biedniejszych rodzin, które tym samym zostały pozbawione równych szans w nauce. Ta jedenastoletnia (!) wówczas dziewczynka zorganizowała wokół siebie grupę koleżanek, wynajęła aulę, w której urządziła wiec, w trakcie którego zbierano pieniądze na zapomogi dla najbiedniejszych dzieci, namówiła swoją młodszą siostrę do wyrecytowania w języku jidysz wiersza o socjalistycznym przesłaniu, po czym sama wygłosiła płomienne przemówienie do zgromadzonych. Czy w ten sposób nie przygotowywała się ona do tego, by w przyszłości stać się działaczką partii pracy i premierem Izraela?

Matka Goldy Meir sugerowała jej, by przygotowywała swoje mowy na piśmie, „Goldzie jednak zawsze wydawało się bardziej sensowne po prostu mówić ludziom to, co ma im do powiedzenia, wygłaszać przemówienia prosto z głowy”[30].

Przyszłe życie nie zawsze objawia się nam w sposób równie jawny i oczywisty. Golda Meir, niezwykle zdeterminowana i pełna przywódczej energii kobieta, bardzo szybko wzięła na siebie powierzone jej przez los zadanie. Jej dajmon wyznaczył jej drogę postępowania i wskazał kierunek. Tymczasem będąc mniej więcej w tym samym wieku, Eleanor Roosevelt, kolejna z niezwykle zdeterminowanych i pełnych przywódczej energii kobiet, wchodziła w świat, w którym w przyszłości miała się zadomowić, nie poprzez działanie, lecz przez wycofanie się w marzenia i fantazje.

Eleanor Roosevelt uważała się za „nieszczęśliwe dziecko”, którego dzieciństwo było pasmem „szarych dni”. Co za delikatne, wyważone określenie tego, co musiała ona wówczas przechodzić! „Dorastałam w lęku przed obłędem”[31]. Nim skończyła dziewięć lat, Eleanor straciła matkę, która nigdy jej nie lubiła, młodszego brata oraz ojca, który był playboyem i alkoholikiem. „Była tak osobliwym dzieckiem, tak powściągliwym i poważnym w sposobie bycia, że wszyscy nazywali ją Granny”[32]. Od czasu, kiedy skończyła pięć lat, jeśli nie wcześniej, wrodzona rezerwa Eleanor wobec otoczenia jeszcze bardziej się nasiliła; dziewczynka zrobiła się jeszcze bardziej posępna, uparta, złośliwa, zgorzkniała i nieudolna (mając siedem lat, nie umiała czytać; później zaś nie potrafiła ani szyć, ani gotować, a więc nie posiadła podstawowych umiejętności, jakich w tamtej epoce wymagano od młodych panien). Kłamała; kradła; przebywając w towarzystwie, wpadała w złość, niecierpliwiła się i była niegrzeczna. Przez lata nauczaniem Eleanor i jednocześnie okiełznaniem jej temperamentu zajmowała się prywatna nauczycielka, której dziewczynka „szczerze nie znosiła”[33].

Przez cały ten czas „żyłam z dnia na dzień pewną tworzoną przez siebie historią, która była najbardziej realną rzeczą w moim życiu”[34]. W tej historii Eleanor wyobrażała sobie, że żyje ze swoim ojcem jako pani domu, prowadzi wielkie gospodarstwo, a także towarzyszy mu w jego podróżach. Historię tę snuła również lata po jego śmierci.

Dziś „przypadek Eleanor R.” kwalifikowałby się do terapii. Dziś, nawet gdyby zastosowano podejście systemowe do terapii rodzinnej, dziecku prawie na pewno zaaplikowano by cały arsenał środków farmakologicznych, jakimi dysponuje psychiatria biologiczna (biopsychiatria), która jedynie z całą siłą biologii utwierdziłaby w nim poczucie tego, że jest ono „niedobrym dzieckiem”. (Przyczyny tego, że jestem niedobry, muszą tkwić w każdej komórce mojego organizmu, niczym grzech pierworodny lub jakaś choroba. W przeciwnym razie, po co miałbym zażywać wszystkie te tabletki, żeby mi się polepszyło, tak jak tabletki, które biorę, kiedy mam gorączkę lub coś mnie boli?).

Same w sobie wielowątkowe „sny na jawie” Eleanor nie miały żadnej wartości jako bezpośrednie przejawy aktywności imaginacyjnej jej dajmona ani też jej powołania. Były one przede wszystkim próbami ucieczki od rzeczywistości, czymś na granicy majaków czy urojeń. Dysponując lekami zdolnymi redukować siłę i częstotliwość „rojeń” Eleanor, psychiatria biologiczna mogłaby zająć się skutecznie jej „chorym umysłem”, tym samym doprowadzając do tego, że, rozumując na zasadzie błędnego koła, to, co zostało przez nią wyeliminowane, w istocie było rodzajem choroby.

Inny konsultant, gdyby został zawezwany do „przypadku Eleanor R.”, mógłby odkryć związek między jej codziennym dziecięcym fantazjowaniem a tym, że w późniejszym czasie pisywała ona regularnie do gazet artykuły na tematy społeczne, a nawet miała swoją własną autorską kolumnę zatytułowaną „My Day[35]”. Ów konsultant mógłby zredukować jej geniusz do czegoś w rodzaju demokratycznego w charakterze współczucia dla bliźnich oraz troski o dobrobyt innych, a jej pełną optymizmu dalekosiężną wizję lepszego, szczęśliwszego społeczeństwa uznać za wyraz „kompensacji” jej dawnych osobistych życzeniowych fantazji z okresu „szarych dni” dzieciństwa.

I znów ten ojciec. I znowu okazja do popadnięcia we freudowskie interpretacje: Eleanor cierpiała na kompleks Elektry (zaborcza miłość do ojca i pragnienie zastąpienia matki w roli jego żony), co powodowało u niej zarówno mroczno-szare nastroje depresyjne, jak i skłaniało ją do ucieczki od rzeczywistości w rojenia i fantazje, w których mogła być wszechmocna i o wszystkim decydować. Ponieważ jednak treść owych fantazji mogła być zupełnie inna i dotyczyć takich spraw jak magiczne loty, tajemne pakty, romantyczne schadzki, przychodzące z pomocą zwierzęta czy królewskie zaślubiny, teoria żołędzia proponuje zupełnie inne rozumienie snów na jawie Eleanor Roosevelt.

To, że były one przesycone troską o innych i przedstawiały Eleanor w roli osoby, która sprawuje pieczę i zarządza różnymi rzeczami, nie było przypadkowe i miało określony cel – stanowiło rodzaj przygotowania do pełnego obowiązków, zaangażowania i oddania dla innych życia, jakie miała ona prowadzić w późniejszym czasie. Fantazje te były kreowane przez dajmona Eleanor zgodnie z jej powołaniem; w rzeczy samej, jeśli chodzi o ich rolę orientacyjną, można powiedzieć, że fantazje te były o wiele bardziej realistyczne niż jej zwyczajne, codzienne życie. Jej wyobraźnia spełniała funkcję nauczyciela, który udziela wskazówek dotyczących wielkich, wymagających mnóstwa trudu i poświęcenia zadań, przed jakimi miała ona stanąć w przyszłości jako matka dużej rodziny, żona niepełnosprawnego męża, żona gubernatora stanu Nowy Jork, amerykańska pierwsza dama, a w końcu delegat USA przy ONZ. Fantazje Eleanor na temat oddania i poświęcenia dla „Ojca” były czymś w rodzaju wprawek, pozwalających jej w pełni rozpoznać swoje powołanie, którym była, wynikająca z jej wielkiego współczucia dla bliźnich, działalność na rzecz szczęścia i dobrobytu innych.

TEORIA KOMPENSACJI

Teoria kompensacji – zgodnie z którą Eleanor Roosevelt kompensowała nękające ją poczucie beznadziejności fantazjami na temat swojej wszechmocy – odgrywa znaczącą rolę w psychobiografii. Mówiąc prosto i zwięźle, teoria ta głosi, że korzenie naszych późniejszych wybitnych dokonań i sukcesów tkwią w naszych początkowych niepowodzeniach i porażkach. Wątłe, chorowite i smutne dzieci skłaniają się, na zasadzie kompensacji, ku temu, by w przyszłości stać się górującymi nad innymi, silnymi i pewnymi siebie liderami w jakiejś dziedzinie.

Biografia generalissimusa Francisco Franco, dyktatorskiego przywódcy Hiszpanii w latach 1939–1973 (zmarłego dwa lata później), doskonale pasuje do schematu teorii kompensacyjnej. W dzieciństwie był on „wyjątkowo nieśmiałym”, „wątłym” i „niepozornym” chłopcem. „Kiedy w wieku piętnastu lat chudy, mający twarz dziecka Francisco wstąpił do Akademii Piechoty w Toledo, jeden z instruktorów zamiast przepisowego ciężkiego karabinu przydzielił mu lekki krótkolufowy muszkiet”. Widząc to, Francisco zebrał się w sobie i powiedział: „Potrafię wykonywać wszystko to, co najsilniejszy kadet w moim oddziale”[36]. Owa zniewaga utkwiła silnie w pamięci Franco, dla którego od tamtej pory sprawa godności i honoru stała się pierwszorzędna. Poza oczywistą kompensacją swoich początkowych fizycznych ułomności, Franco starał się także dorównać swoim dwom ekstrawertycznym braciom („rywalizacja z rodzeństwem”), którzy byli bardzo otwartymi, przebojowymi i wygadanymi chłopcami. Tak więc Franco przezwyciężył swoje początkowe braki i słabości swoimi późniejszymi zwycięstwami, a także surową i bezwzględną postawą wobec przeciwników oraz stosowaniem represji.

Moglibyśmy tu przytoczyć długą listę, wymieniając, jednego po drugim, znanych ludzi, którzy w wieku dorosłym dokonali wielkich czynów i wykazali się niezwykłą odwagą, a którzy jako dzieci reprezentowali cechy wręcz przeciwne i zupełnie niczym się nie wyróżniali.

Erwin Johannes Eugen Rommel – nazywany Lisem Pustyni bohaterski żołnierz, odznaczony najwyższymi medalami za odwagę na polu bitwy w obu wojnach światowych, niemiecki feldmarszałek, weteran wielu kampanii, znakomity taktyk, dowódca licznych operacji bojowych prowadzonych na terytorium Belgii, Francji, Rumunii, Włoch i Afryki Północnej, uznawany za idola przez swoich żołnierzy – jako mały chłopiec nazywany był przez rodzinę „białym niedźwiedziem” dlatego, że zawsze był blady, zamyślony i powolny w mówieniu. W szkole podstawowej, uzyskując słabsze wyniki w nauce od większości swoich kolegów, Rommel uważany był za leniwego, nieuważnego i mało ambitnego ucznia[37].

Robert Peary, słynny badacz i podróżnik, który przewędrował całą arktyczną bezkresną lodową pustynię, by „odkryć” biegun północny, był jedynakiem, synem wdowy. W dzieciństwie zawsze trzymał się blisko matki, zarówno w domu, jak i na podwórku, „unikając innych chłopców, którzy nazywali go chudzielcem i dokuczali mu z powodu jego wielkiej nieśmiałości i strachliwości”.

Vilhjalmur Stefansson, inny z wielkich polarnych odkrywców, był przez swoich szkolnych kolegów przezywany „mięczakiem”, lubił przebywać w samotności, bawiąc się statkiem-zabawką, pływającym w wypełnionej wodą wannie.

Mohandas Karamchand Gandhi był niskim, chudym, chorowitym, brzydkim i wylęknionym chłopcem, który wyjątkowo bał się węży, duchów i ciemności[38].

Teoria kompensacji, której owe postacie są jakoby egzemplifikacją, zaczyna się od Alfreda Adlera, trzeciego, najmniej znanego i najkrócej żyjącego członka wielkiego psychoterapeutycznego triumwiratu: Freud, Jung, Adler. Jego studia nad wyjątkowo uzdolnionymi i utalentowanymi osobami doprowadziły do uniwersalizacji idei kompensacji i przekształcenia jej w jedno z podstawowych i powszechnie obowiązujących praw odnoszących się do ludzkiej natury. Według zgromadzonych przez Adlera materiałów dowodowych, zbieranych na początku XX w. głównie w szkołach o profilu malarskim i plastycznym, 70% studentów owych uczelni miało kłopoty ze wzrokiem, a jak wiadomo wielcy kompozytorzy, tacy jak Mozart, Beethoven czy Bruckner mieli poważne problemy ze słuchem.

Zgodnie z teorią Adlera, wyzwania takie jak choroby, wady wrodzone, bieda oraz inne niefortunne zdarzenia i okoliczności w dzieciństwie, stanowią impuls do wszelkiego rodzaju wyjątkowych osiągnięć w wieku dorosłym. Każda przeciętna osoba – oczywiście w sposób mniej spektakularny niż osobnik wybitny i niezwykły – kompensuje swoje słabości dążeniem do zdobywania siły, dokonując transformacji swoich braków i ułomności w moc dającą jej poczucie władzy i kontroli nad otoczeniem. Ludzki umysł jest w swej istocie tak skonstruowany, by myśleć w kategoriach silniejszy/słabszy, lepszy/gorszy, co sprawia, że człowiek z natury dąży do osiągnięcia przewagi nad innymi i zajęcia jak najbardziej uprzywilejowanej pozycji na szczycie[39].

Przytoczona powyżej drobna anegdota z życia hiszpańskiego dyktatora stanowi ilustrację uproszczonej wersji teorii kompensacji Adlera. W swojej bardziej subtelnej i jednocześnie niebezpiecznej wersji teoria ta łączy się z teorią sublimacji Freuda. Zgodnie z tą ostatnią, początkowa słabość nie zostaje przekształcona po prostu w siłę, lecz w wytwory sztuki i kultury – u podłoża których leżą jednak rudymenty traumatycznych przeżyć z okresu wczesnego dzieciństwa, które można wykryć w owych wytworach, uznając je za prawdziwe źródło inspiracji do ich powstania – nasiono, z którego wyrosły.

Tego rodzaju zgubny sposób interpretacji daje się z powodzeniem zastosować do wielu konkretnych przypadków: weźmy chociażby Jacksona Pollocka (1912–1956), przedstawiciela ekspresjonizmu abstrakcyjnego, uważanego za „wynalazcę” techniki malarskiej zwanej drip calligraphy[40], przy pomocy której tworzył on swoje action paintings[41]. Pollock malował na wielkich, białych płótnach, które układał na podłodze, po czym, chodząc po nich, pryskał na nie ściekającą z pędzla różnokolorową farbą, dzięki czemu z przecinających się łukowatych i spiralnych linii, rozmaitych zawijasów i nieregularnych plam, powstawała niezwykle dynamiczna i zrytmizowana kompozycja. Artysta miał kiedyś powiedzieć: „Kiedy maluję, nie jestem świadomy tego, co robię”.

Jednak każdy spostrzegawczy psycholog potrafi oczywiście wnikliwie zinterpretować owe rozpryski farby na białym płótnie, uznając za źródło ich inspiracji poczucie niższości, które nękało artystę w dzieciństwie. Urodzony na farmie w Wyoming, najmłodszy z pięciu braci, mały Jackson nazywany był przez nich „‘Baby’[42] również kiedy był już nastolatkiem, czego szczerze nie znosił”.

Podobnie jak większość chłopców mieszkających na wsi, Pollockowie unikali chodzenia za potrzebą do wygódki, zamiast tego opróżniając pęcherze gdzie tylko się dało, z upodobaniem wykonując strumieniem moczu skomplikowane wzory na suchej piaszczystej glebie [zimą zaś na białym śniegu]. Mały Jackson często przyglądał się swoim braciom… którzy oddając w ten sposób mocz, rywalizowali ze sobą w tym, któremu z nich uda się trafić najdalej. Za mały, żeby z nimi współzawodniczyć, Jackson zawsze chadzał do wygódki… nawet, żeby się wysikać – zwyczajowi temu pozostał wierny przez resztę swojego życia, także wówczas, kiedy był już na tyle duży, że strumień jego moczu leciał takim samym szerokim żółtym łukiem i równie daleko, co jego braci[43].

Choć sam malarz nie wiedział, co robi, każdy wyrobiony analitycznie psychobiograf może nam to wszystko bez trudu wyjaśnić! Łukowate smugi farby na obrazie to oczywiście sublimacje wzorów pozostawionych na piaszczystej glebie przez strumienie moczu, wzorów, które wyryły się w skonfundowanej, przesyconej poczuciem winy nieświadomości artysty. Analitycznie nastawiony psychobiograf kwestionuje to, co mówi nam sam malarz (a więc o czym zapewne wie – to znaczy o tym, że on tak naprawdę nie zna lub nie do końca zna niewidzialne źródło, z którego wypływa inspiracja do powstawania jego dzieł). Poza tym, nasz interpretator ignoruje znaczenie tego właśnie słowa, na którym opiera się cała jego interpretacja: „nieświadomość”. Przecież jeśli z góry się wie, co nieświadomość zawiera i co powoduje – sublimując falliczne współzawodnictwo oraz rywalizację z rodzeństwem w procesie malowania – wówczas źródłem artystycznej inspiracji wcale nie jest nieświadomość, sam Pollock zaś sprowadzony zostaje do roli realizatora programu, który potwierdza z góry przyjętą teorię psychobiograficznej interpretacji dzieła sztuki.

Teoria, która do tego stopnia deprecjonuje inspirację, zasługuje jedynie na drwiny, których jej tu nie szczędzę. Teoria kompensacji zabija ducha, obrabowując niezwykłe, wyjątkowo utalentowane osoby oraz ich dzieła z autentyczności sui generis. Wybitne dokonania czerpią swoją inspirację ze znacznie głębszego źródła i stanowią odbicie znacznie wznioślejszego obrazu. Historia niemal każdego niezwykłego, wyjątkowego życia świadczy o tym, że na początku zawsze jest wizja, wzniosła idea, która domaga się urzeczywistnienia. To, w jaki dokładnie sposób ma ona zostać zrealizowana przez daną osobę, pozostaje dla niej początkowo zwykle nie do końca jasne, a nawet całkowicie niewiadome.

Jeśli wszelkie wybitne dokonania nie są niczym innym niż przezwyciężonymi i zrekompensowanymi słabościami, a wszystkie wyjątkowe umiejętności i talenty jedynie przetransponowanymi traumami w szlachetnym, artystycznym przebraniu, które łatwo może zdemaskować każdy przenikliwy psychoanalityk, wówczas generał Franco rzeczywiście nie jest nikim innym jak tylko niskim mężczyzną, który wciąż rywalizuje ze swoimi braćmi, a Jackson Pollock również nie jest nikim więcej jak tylko wiecznym „Baby”. W sumie więc nie są oni niczym innym niż samą ową teorią kompensacji, podobnie zresztą jak i wszystkie inne osoby, na które będziemy spoglądać przez jej pryzmat. Nie ma żadnego talentu czy daru i nie ma żadnego dajmona, od którego się go otrzymuje. Każdy z nas jest całkowicie sam na tej planecie, nie ma przy nim żadnego anioła stróża, stoi całkiem bezbronny, wydany na wstrząsy, „które dostają się ciału w spadku natury”, oraz „gwałty ciemięzców”[44] w postaci rodziny i warunków życia, które można pokonać i przezwyciężyć tylko i wyłącznie siłą woli „mocnego ego”.

Po całkowitym zdyskredytowaniu, spopieleniu i wyrzuceniu na śmieci teorii kompensacji cofnijmy się i spójrzmy raz jeszcze, tym razem z perspektywy teorii żołędzia, na cechy i zachowania, jakie w dzieciństwie przejawiali Gandhi, Stefansson, Peary i Rommel, próbując odczytywać ich życie wstecz, tak jak zrobiliśmy to w przypadku wyjątkowej nieśmiałości małego Manoletego. Gandhi bał się obecności niewidzialnych stworzeń i ciemności, ponieważ dajmon, który czuwał nad jego losem, wiedział o tym, że w przyszłości, biorąc udział w pokojowych demonstracjach, zostanie on w starciu z policją pobity, aresztowany i przez długi czas przetrzymywany w mrocznej celi, a także o tym, że śmierć i myśl o śmierci będą stale towarzyszyły mu na jego życiowej drodze. Zamachy na jego życie wpisane były w scenariusz przeznaczenia Gandhiego. Z kolei czy Peary i Stefansson nie wprawiali się, na swój specyficzny, dziecięcy sposób, w znoszeniu samotności i odizolowania od świata, z którymi konfrontowali się następnie wielokrotnie, odbywając trwające wiele tygodni wyprawy w bezludne rejony Arktyki i bieguna północnego? A Rommel, który powiedział kiedyś swojemu synowi: „Już kiedy byłem kapitanem, wiedziałem, jak dowodzić całą armią”[45]? Być może ów blady, powolny, leniwy, nieuważny chłopak, nazywany „białym niedźwiedziem”, był początkowo tak bardzo wycofany, ponieważ na zasadzie czegoś w rodzaju prekognicji miał już pierwsze objawy nerwicy frontowej, której nabawił się następnie podczas ciężkiego ostrzału artyleryjskiego w bitwie pod El Alamein oraz z powodu stresu i traumatycznych przeżyć w trakcie licznych kampanii zbrojnych, w jakich brał udział w dwóch wojnach światowych (kiedy to na przykład w Normandii jego samochód został ostrzelany przez alianckie myśliwce, w wyniku czego został poważnie ranny w głowę); później zaś SS zmusiło go do popełnienia samobójstwa przez zażycie trucizny za karę za jego domniemany udział w spisku na życie Hitlera.

Również surową i roszczeniową postawę generała Franco można odczytywać wstecz nie tyle jako zachowanie zgodne z teorią kompensacji Adlera, ile rodzaj demonstracji poczucia godności ze strony dajmona. „Nie jestem już wątłym chłopcem o twarzy małego dziecka. Teraz jestem El Caudillo[46] całej Hiszpanii i w związku z tym, zgodnie z moim powołaniem, wszyscy muszą okazywać mi najwyższą cześć i szacunek”. Bez względu na rodzaj powołania – jako że nie tylko caudillos żądają dla siebie uznania i szacunku (lecz także mordercy, o czym pomówimy w rozdziale „Złe Nasienie”) – dajmon zawsze ma bardzo silne poczucie godności oraz wysokie mniemanie o sobie. Nie obrażaj i nie traktuj pogardliwie dajmona. Dziecko zawsze staje w obronie godności swojego dajmona. Właśnie dlatego, nawet kiedy jest bardzo małe, słabe i nieśmiałe, odmawia kategorycznie podporządkowania się temu, co uważa za niesprawiedliwe i nieprawdziwe, oraz reaguje bardzo gwałtownie na wszelkie próby przymuszania go do czegokolwiek i niewłaściwego postępowania względem siebie. Pojęcie nagannego traktowania dzieci powinno obejmować więcej niż sferę wykorzystywania seksualnego – które jest czymś wyjątkowo złym nie tyle ze względu na swoją seksualną naturę, ile na to, że stanowi ono zamach na integralność i godność samego jądra osobowości dziecka, owego żołędzia, w którym zawarta jest cała mityczna opowieść o jego życiu.

TEORIA MOTYWACJI

Choć potępiłem kompensacyjną teorię powołania, teoria motywacji znajduje potwierdzenie w naszym materiale anegdotycznym odnoszącym się do życia znanych ludzi. U sławnych osób, których życie stanowi najbardziej uderzające przykłady działania powołania, można, zdaniem psychiatry Alberta Rothenberga, wyróżnić pewien wspólny, dominujący czynnik. Badacz eliminuje przy tym takie czynniki jak inteligencja, temperament, typ osobowości, introwersja, geny, środowisko rodzinne, inspiracje, obsesje, zaburzenia psychiczne. Wszystkie one mogą być mniej lub bardziej obecne, mogą mieć taki czy inny wpływ, mogą przejawiać silnie dominujący charakter, jednak tylko motywacja jest tym czynnikiem, który „jest absolutnie wszechobecny – występuje u każdego z nich bez wyjątku”[47].

Czy to nie „motywacja” psychologiczna steruje zawartym w żołędziu impulsem, który każe mu stać się dębem – lub może, trafniej, stanowi o „dębowości” żołędzia? Dęby rodzą żołędzie, ale żołędzie są brzemienne dębami.

Motywacja przejawia się na różne osobliwe sposoby – zarówno pośrednio i delikatnie, jak w przypadku „snów na jawie” Eleanor Roosevelt, jak i bezpośrednio i gwałtownie, jak dowiadujemy się o tym z pewnej historii z bardzo wczesnego dzieciństwa – kiedy nasz bohater miał zaledwie pięć lat – Eliasa Canettiego, urodzonego w Bułgarii[48] myśliciela i pisarza, który w 1981 roku został laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

Ojciec czytał codziennie Neue Freie Presse, był to wielki moment, gdy powoli rozkładał gazetę… Próbowałem się dowiedzieć, co go tak frapowało w tej gazecie. Najpierw myślałem, że zapach. Gdy byłem sam i nikt mnie nie widział, wdrapywałem się na krzesło i wąchałem chciwie dziennik… [Później] wyjaśnił mi, że chodzi tu o litery, wiele małych literek, które wskazywał palcem. Wkrótce sam się ich będę uczył, powiedział, i obudził we mnie nieugaszoną tęsknotę do liter…

[Pewnego razu moja kuzynka wróciła ze szkoły] z zeszytem, a uczyła się już czytać i pisać. Rozkładała go uroczyście na moich oczach. Zawierał litery pisane błękitnym atramentem, które fascynowały mnie bardziej niż wszystko, co kiedykolwiek widziałem. Ale gdy chciałem go dotknąć, nagle spoważniała. Powiedziała, że mi tego nie wolno, tylko jej, że nie wolno jej wypuszczać zeszytu z rąk… Wszystko, co osiągnąłem czułymi prośbami, to była możliwość pokazywania liter palcem, bez dotykania ich…

Dzień w dzień pozwalała, bym żebrał o zeszyty i codziennie mi ich odmawiała…

Tego dnia, którego nikt z rodziny nie miał zapomnieć, stałem jak zwykle przy bramie i czekałem na nią. „Pokaż litery!”, zacząłem błagać, gdy tylko się ukazała… Próbowałem ją złapać, biegałem za nią, żebrałem o zeszyty… przy czym miałem na myśli zarówno zeszyty, jak i pismo, było to dla mnie to samo. Podniosła ręce z zeszytami wysoko nad głowę, była dużo wyższa ode mnie, i położyła je na szczycie murku. Nie mogłem dosięgnąć, byłem za mały… Nagle zostawiłem ją i pobiegłem wokół domu na podwórze kuchenne po siekierę, żeby ją zabić…

Podniosłem siekierę i trzymając ją prosto przed sobą pomaszerowałem z powrotem na dziedziniec ogrodowy z pieśnią mordu na ustach, powtarzając bez ustanku: Agora vou matar a Laurica!Agora vou matar a Laurica! – „Teraz zabiję Laurikę! Teraz zabiję Laurikę!”[49].

Wyjątkowi ludzie ujawniają swoje powołanie w najbardziej oczywisty i spektakularny sposób. Być może dlatego właśnie fascynują oni swoje otoczenie. Z drugiej strony, być może są oni wyjątkowi właśnie dlatego, że ich powołanie przejawia się w nich z tak wielką mocą, a oni sami są mu całkowicie oddani. Stanowią wzorcowe przykłady działania powołania oraz jego mocy, a także dochowywania mu wierności.

Wydaje się zresztą, jakby nie mieli innego wyboru. Canetti musiał posiąść litery i słowa; jak inaczej mógłby on kiedykolwiek stać się pisarzem? Franco musiał być równie twardy i sprawny fizycznie jak każdy kadet w jego szkole wojskowej. Barbara McClintock i Yehudi Menuhin żądali prawdziwych narzędzi i instrumentów; musieli jak najwcześniej zacząć trenować swoje dłonie i ćwiczyć koordynację ruchów. Wybitni ludzie dają lepsze i wyraźniejsze świadectwo działania powołania, ponieważ demonstrują to, czego zwykli śmiertelnicy po prostu nie potrafią. Większość z nas zdaje się mieć w sobie mniej motywacji i być bardziej rozproszona i nieuważna niż oni. A jednak także i na nasz los oddziałuje ta sama uniwersalna siła. Ludzie niezwykli nie stanowią żadnej odrębnej kategorii; ta siła po prostu przejawia się w nich wyraźniej i z większą mocą niż w innych.

Tak więc obiektem naszego zainteresowania są nie tyle owi ludzie i ich „osobowości”, ile ów wyjątkowy czynnik przeznaczenia jako taki – to, skąd on pochodzi i jak się objawia, czego żąda i jakie są skutki uboczne jego działania. Zajmujemy się biografami znanych i sławnych osób w poszukiwaniu przejawów przeznaczenia.

Jak widać, nie zajmujemy się kultem „sławnych i bogatych” ani też zgłębianiem istoty artystycznej kreatywności czy geniuszu, tym, dlaczego Mozart czy van Gogh byli tym, kim byli. Geniusz przynależy do każdego. Nikt sam nie jest geniuszem ani też nie może się nim stać, ponieważ geniusz, dajmon czy anioł to coś w rodzaju niewidzialnego, nie mającego ludzkiej natury opiekuna, nie zaś osoba, której ów geniusz nieustannie towarzyszy w życiu.

WIZJA DZIECKA

We wczesnym dzieciństwie osobę i dajmona często traktuje się jako jedną i tę samą istotę; dziecko wydaje się być całkowicie pochłonięte przez swojego geniusza. Wynikająca stąd konfuzja jest całkiem zrozumiała – dziecko ma tak mało innych mocy, a dajmon od początku dysponuje nimi w obfitości. W rezultacie dziecko często wyróżnia się i w związku z tym bywa uznawane za wybitne, wyjątkowe czy „cudowne” – lub też za nieprzystosowane i sprawiające kłopoty, za potencjalnego przestępcę, kogoś, na kogo trzeba uważać („dziecko specjalnej troski”), kogo trzeba zbadać, zdiagnozować i odseparować od reszty.

Związek między patologią a wyjątkowością wynika również z dawnej, sięgającej korzeniami do epoki romantyzmu tradycji, która, łącząc ze sobą geniusz i obłęd, dała asumpt do powstawania najróżniejszych bezsensownych teorii. Na przykład, im bardziej przypominasz z wyglądu szaleńca, tym pewniej musisz być kimś wyjątkowo utalentowanym, geniuszem. Tymczasem przedstawiane tu ujęcie jest znacznie bardziej odpowiedzialne, a nawet inspirujące. Kojarzy nasze zwyczajne życie, a także jego osobliwe, niecodzienne momenty, z istniejącym w nas, wrodzonym obrazem, który scala ze sobą poszczególne elementy naszych przeżyć zgodnie z określonym, mającym sens i znaczenie wzorem. Każdą z anegdot związanych z wczesnym okresem życia wybitnych osób przytaczamy tu nie po to, by oświetlać ich własne dzieciństwo, lecz po to, by rzucić nieco światła na dzieciństwo nas samych oraz dzieci, które wychowujemy i które stanowią przedmiot naszej troski. W każdej z opowieści spotykamy intuicyjne przebłyski powołania, które manifestują się osobliwymi, mającymi charakter symptomów zachowaniami dzieci. Czy mając na względzie tę okoliczność, tę odmienną wizję rzeczywistości, moglibyśmy zacząć przyglądać się również naszym dzieciom? Niewątpliwie złagodziłoby to wówczas sposób naszego ściśle diagnostycznego podejścia do takich kwestii, jak charakter i zwyczaje dziecka.

The War Against Children[50], jak Peter i Ginger Bregginowie zatytułowali swoją ostatnią książkę, grozi amerykańskim dzieciom prawdziwą epidemią kłopotów i dolegliwości spowodowanych przez metody, które w pierwotnym zamyśle miały wyleczyć je z owych kłopotów i dolegliwości[51]