Kobieta o aksamitnym naszyjniku. La Femme au collier de velours - Aleksander Dumas (syn) - ebook

Kobieta o aksamitnym naszyjniku. La Femme au collier de velours ebook

Aleksander Dumas (syn)

0,0

Opis

Fabuła tej historii nie jest oryginalna, w tej pracy Alexander Dumas zręcznie przerobił historię, którą znał wcześniej. Uważa się, że „Kobieta o aksamitnym naszyjniku” miała dwa źródła. Pierwsze to prace Ernsta Theodore'a Amadeusa Hoffmanna, najbardziej rozpoznawalnego przedstawiciela nurtu romantycznego w literaturze niemieckiej. Dumas był dobrze zaznajomiony z jego twórczością, więc w tej historii można zauważyć nawiązania do powieści Hoffmana. Innym źródłem tej historii może być historia angielskiego poety Thomasa Moore'a, przetłumaczona przez amerykańskiego pisarza-romantyka Washingtona Irvinga. W swojej opowieści „Przygody niemieckiego ucznia” (1824) Irving opowiada o młodym człowieku, który jest nawiedzany w Paryżu przez marę, którą zabiera do domu, a w rzeczywistości jest to trup kobiety – jednej z ostatnich ofiar gilotyny, młodzieniec oszalał dowiedziawszy się o tym. Tak czy inaczej, tę powieść Dumasa warto przeczytać. Chociaż bowiem wątki nie są oryginalne, to przecież jest ona zupełnie inaczej napisana i rzeczywiście przy jej czytaniu budzi się dreszczyk emocji. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Alexandre Dumas / Aleksander Dumas

(ojciec / père)

 

Kobieta o aksamitnym naszyjniku

La Femme au collier de velours

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Arthur Hughes   (1832–1915), In the Grass (1865), licencja: public domain,

źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Arthur_Hughes_-_In_the_Grass.jpg

  

Wydaniepolskiewedług edycji z roku 1928.

Wydanie francuskie z roku 1850

  

Zachowano oryginalną pisownię.

  

© Wydawnictwo Armoryka

  

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

  

ISBN 978-83-7950-486-2  

  

  

  

KOBIETA O AKSAMITNYM NASZYJNIKU

    

ROZDZIAŁ I. RODZINA HOFFMANA

    

W liczbie uroczych miast rozrzuconych po wybrzeżach Renu, niby ziarna różańca, którego sznurkiem byłaby rzeka, stoi Manheim, druga stolica wielkiego księstwa Badeńskiego, druga rezydencja wielkiego księcia.

Dziś, kiedy statki parowe dochodzą do Manheimu, kiedy kolej żelazna prowadzi do Manheimu, a strzelanina rewolucyjna zbryzgała krwią jego szatę — nie wiem już, czem jest Manheim; ale w epoce rozpoczynającej to opowiadanie, to jest, lat temu sześćdziesiąt, określę wam czem ono było.

Było to miasto typowo niemieckie, ciche i polityczne zarazem, nieco smutne, a raczej marzycielskie; było to miasto romansów Augusta Lafontaine‘a, poematów Goethego, Henryki Belmann i Werthera.

Dość rzucić okiem na jego domy uczciwie wyrównane, podzielone na cztery kwadraty, na ulice szerokie i piękne, gdzie kiełkuje trawa, na wodotrysk mitologiczny z promenadą, ocienioną dwurzędowemi akacjami, by osądzić, jak życie miłeby było i łatwe w podobnym raju, gdyby namiętności miłosne lub polityczne, nie wkładały tam czasami pistoletu do ręki Werthera, lub sztyletu do ręki Sanda.

Jest tam zwłaszcza miejsce mające charakter szczególny, to, na którem wznosi się kościół i teatr.

Musiały one być wybudowane razem i przez jednego architekta; zapewne w połowie przeszłego wieku, kiedy kaprysy jakiejś faworyty wpływały na artyzm do tego stopnia, że cała jedna część sztuki przybierała jej nazwisko, od kościoła, do maleńkiego domku, od posągu bronzowego o dziesięciu stopach, do figurki z saskiej porcelany.

Owóż, kościół i teatr Manheimski, są w stylu pompadur.

Kościół ma dwie nisze zewnętrzne, i w jednej z nich stoi Minerwa, w drugiej Hebe.

Nade drzwiami teatru znajdują się dwa sfinksy; jeden z nich przedstawia komedję, drugi tragedję. Pierwszy trzyma pod łapą maskę, drugi sztylet. Na głowach ich włosy układają się szczeciniasto z warkoczem pudrowanym, co się dziwnie nadaje do ich charakteru egipskiego.

Cały wreszcie plac, domy otaczające, drzewa przycinane, mury festonowane, wszystko otacza się tym samym charakterem, i tworzy całość nader wesołą.

Do pokoju jednego z tych domów, na pierwszem piętrze, którego okna skośnie wychodzą na drzwi kościoła Jezuitów, wprowadzimy czytelnika — cofając go do miłościwego lub niemiłościwego lata 1793, w dniu niedzielnym 10 maja. Wszystko więc rozkwita: wodorosty nad brzegiem rzeki, stokrotki na polu, przęcze po płotach, róże w ogrodach, miłość w teatrach.

Dodajmy teraz to, że jedno z serc bijących najmocniej w mieście Manheimie i okolicach, znajdowało się w piersi młodzieńca, zamieszkującego niewielki pokój, o którym mówimy.

Pokój i młodzieniec zasługują na opis szczegółowy. Pokój niechybnie znamionował umysł kapryśny i malowniczy, wyglądał bowiem jak pracownia malarska, magazyn muzyczny, i gabinet literacki.

Była w nim paleta, pędzle i stalugi, na stalugach zaczęty szkic.

Była gitara, wiola i fortepian, na fortepianie otwarta sonata.

Było pióro, kałamarz i papier, na papierze nagryzmolony początek ballady.

Następnie, wzdłuż ścian, łuki, strzały, arbalety z piętnastego wieku, narzędzia muzyczne z siedemnastego, szkatułki ze wszystkich wieków, czary wszystkich form, spinki wszystkich gatunków, nareszcie naszyjniki szklane, wachlarze z piór, wypchane jaszczurki, zasuszone kwiaty; ale wszystko to niewarte dwudziestu talarów bitych.

Mieszkaniec tego pokoju byłże to malarz, muzyk czy poeta? Nie wiemy.

Ale był to niezaprzeczenie palacz; wpośród bowiem wszystkich tych zbiorów, zbiór najkompletniejszy, zajmujący honorowe miejsce w słońcu nad starą kanapą, a tuż pod ręką — stanowiła fajczarnia.

Kimkolwiek on jednak był, poetą, muzykiem, malarzem, czy palaczem, w tej chwili nie palił, nie malował, nie komponował, nie pisał.

On patrzył.

Patrzył nieustannie, stojąc, oparty o mur, powstrzymując oddech; patrzył oknem otwartem z poza firanki, by widzieć, sam będąc niewidzianym; patrzył, jak w chwili, gdy oczy są tylko lunetą serca!

Na co patrzył?

Na miejsce w tej chwili opróżnione, na drzwi kościoła Jezuickiego.

Miejsce to wprawdzie było dlatego opróżnione, że kościół był pełen.

A teraz, jak wyglądał ten mieszkaniec tego pokoju, patrzący z poza firanki, którego serce biło mocniej przy tem wpatrywaniu się?

Był to młodzieniec najwyżej osiemnastoletni, niewielkiego wzrostu, chudy, z wejrzeniem dzikiem. Długie włosy z czoła spadały mu na oczy, zasłaniając je, gdy nie odrzucił czupryny; poza zasłoną włosów wzrok błyszczał nieustannie i bystro, jak u człowieka, którego władze umysłowe nie zawsze są w równowadze.

Młodzieniec ten nie był poetą, ani malarzem, ani muzykiem; była to mieszanina tego wszystkiego, całość dziwaczna, fantastyczna, dobra i zła, odważna i nieśmiała, czynna i leniwa; młodzieńcem tym, słowem, był Ernest Teodor Wilhelm Hoffman.

Urodził się wśród tęgiej zimy 1776 roku, podczas, gdy świszczał wiatr, sypał śnieg, gdy wszystko, co nie bogate, cierpiało. Urodził się w Królewcu, tak słaby, wątły, tak licho zbudowany, że wszyscy myśleli prędzej trumnę dlań sprawić, niż kolebkę. Urodził się w tym samym roku, gdy Schiller, pisząc swój dramat „Zbójcy”, podpisał się:: „Schiller, niewolnik Klopstocka”. Pochodził z rodziny staromieszczańskiej, jakich wkrótce nie będzie nigdzie. Matka jego była osobą chorobliwego usposobienia, ale rezygnacji głębokiej, co nadawało jej wygląd miłej melancholji; ojciec odznaczał się postawą i inteligencją surową, był bowiem radcą kryminalnym i komisarzem sprawiedliwości przy wyższym trybunale prowincjonalnym. Około tego ojca i matki przesuwali się stryjowie i wujowie, będący sędziami, intendentami, burmistrzami; ciotki młode jeszcze, ładne jeszcze, zalotne, a wszystko to grało, śpiewało, władało ołówkiem i pędzlem, pełne życia i wesołości.

W domu, gdzie Hoffman przepędził wiek chłopięcy, żyła jedna z sióstr jego matki, młoda kobieta o lubym wzroku i do głębi duszy przenikającym, sprytna i inteligentna, która w chłopcu, uważanym przez wszystkich za manjaka i dziwoląga, dostrzegła umysł świetny. Ona wraz z jego matką, rozumie się, sama jedna gardłowała za nim; przepowiadała mu talent, sławę, co nieraz łzy nasuwało na oczy matki; jako matka, wiedziała bowiem, że nieodłącznym towarzyszem talentu i sławy, jest nieszczęście.

Była to ciocia Zofja.

Jak cała rodzina, tak i ona zajmowała się muzyką i grała na lutni. Kiedy Hoffman budził się w kolebce, to zalany brzmiącą harmonją; gdy otwierał oczy, spostrzegał wdzięczną postać, jakby zrosłą z narzędziem muzycznem. Zazwyczaj ubierała się w suknię wodnego koloru z różowemi wstążkami; towarzyszył jej zwykle do grania stary muzyk o krzywych nogach, w białej peruce, grający na basetli większej od siebie. Z tego potoku harmonji spadającego kaskadą pereł z pod rąk pięknej Euterpy, wypijał Hoffman czarowny napój, który go samego uczynił muzykiem.

Więc też ciocia Zofja należała do jego najmilszych wspomnień.

Inaczej było ze stryjem. Śmierć ojca i choroba matki pozostawiła go w ręku stryja. Był to człowiek tak dokładny, ile Hoffman roprzężony, tak regularny, ile ten fantastyczny, i którego narów porządku i dokładności wiecznie się ścierał z bratankiem, lecz zawsze daremnie, tak jak daremnie porał się z zegarami umysł Karola piątego; cokolwiekbądź czynił w tym względzie stryj, godzina biła według fantazji bratanka, nigdy według jego.

Pomimo swej dokładności, nie był on wszelako wielkim wrogiem sztuk i wyobraźni; tolerował nawet muzykę, poezję i malarstwo; ale utrzymywał, że człowiek porządny używać może tego wczasu tylko po obiedzie, dla strawności. Według tego tematu urządził on życie bratanka: tyle godzin na sen, tyle na naukę prawa, tyle na posiłek; tyle minut na muzykę, tyle na poezję, tyle na malarstwo.

Bratanek radby był to odwrócić, i powiedzieć: tyle minut na naukę prawa, a tyle godzin na poezję, malarstwo i muzykę; ale nie był on panem. Wynikło stąd, że Hoffman znienawidził prawo i stryja, i pewnego pięknego dnia umknął z Królewca z kilku talarami w kieszeni, przybył do Heidelbergu, gdzie zatrzymał się chwil kilka, ale gdzie nie mógł pozostać dłużej z powodu złej muzyki, jaką wykonywano w teatrze.

Z Heidelberga więc udał się do Mamheimu, którego teatr uchodził za współzawodnika scen lirycznych Francji i Włoch — i zamieszkał w jego sąsiedztwie.

W Manheimie żył z muzyki, malarstwa i poezji, łącząc w to kilka frydrychsdorów, jakie mu niekiedy dobra matka przysyła — a to w chwili, gdy my, przywilejem Djabła kulawego, odsłoniliśmy sufit jego pokoju i ukazali go stojącego, opartego nieruchomie o ścianę za firanką, i z powstrzymanym oddechem spoglądającego na portal kościoła Jezuitów.

    

ROZDZIAŁ II. ZAKOCHANY I SZALENIEC

        

W chwili, gdy kilka osób wychodzących z kościoła jeszcze przed skończeniem sumy, najżywiej zajmowało uwagę Hoffmana, zastukano do jego drzwi. Młodzieniec wstrząsnął głową i tupnął z pewnem zniecierpliwieniem, ale nie odpowiedział.

Zastukano drugi raz.

Skośny wzrok padł piorunująco na natręta przeze drzwi.

Zastukano trzeci raz.

Na ten raz młodzieniec stał zgoła nieruchomy; widocznie postanowił nie otworzyć.

Ale zamiast upornie stukać, gość wymówił jedno z imion chrzestnych Hoffmana.

— Teodorze! — zawołał.

— A! to ty, Zacharjaszu Wernerze — rzekł zcicha Hoffman.

— Tak, to ja; czy chcesz być koniecznie sam?

— Nie, zaczekaj.

I poszedł otworzyć.

Wszedł młodzieniec wysoki, blady, chudy blondyn, nieco pomieszany, mógł być o trzy do czterech lat starszy od Hoffmana. Przy otwarciu drzwi położył mu rękę na ramieniu, a usta na czole, jakby to czynił starszy brat.

Był też on rzeczywiście dla Hoffmana bratem. Urodzony w tym samym domu co i on, Zacharjasz Werner przyszły twórca „Marcina Lutra”, „Attyli”, „24 lutego”, „Krzyża bałtyckiego”, wyrósł pod podwójną opieką matki własnej i ciotki Hoffmana.

Obie kobiety, dotknięte cierpieniem nerwowem, które zakończyło się obłąkaniem, przekazały synom tę chorobę która, złagodzona przez przeniesienie, u Hoffmana objawiła się wyobraźnią fantastyczną, u Wernera usposobieniem melancholijnem. Matka tego ostatniego sądziła się być, równie jak Najświętsza Panna, obdarzona pełnomocnictwem boskiem. Syn jej Zacharjasz, miał być nowym Zbawicielem, przyszłym Siloe, obiecanym przez pisma. Kiedy spał, ona plotła wieńce z bławatków i niemi otaczała czoło; klękała przed nim, śpiewając swym harmonijnym głosem najpiękniejsze pieśni Lutra, spodziewając się za każdą strofą przemiany wieńca na aureolę.

Obaj chłopcy wychowali się razem. Dlatego to Hoffman od stryja umknął do Heidelberga, że tam Zacharjasz mieszkał, odbywając studja. Nawzajem Zacharjasz, oddając Hoffmanowi przyjaźń za przyjaźń, opuścił Heidelberg i przeniósł się do Manheimu, skoro tamten znalazł tu muzykę lepszą od heidelberskiej.

Ale zszedłszy się w Manheimie, zdala od powagi matczynej, obaj młodzieńcy powzięli chęć podróży, tego nieuniknionego uzupełnienia edukacji studenta niemieckiego, i postanowili zwiedzić Paryż. Werner, z powodu dziwnego widowiska jakie przedstawiała stolica Francji podczas srożącego się w niej wtedy teroryzmu; Hoffman, dla porównania muzyki francuskiej z włoską, a zwłaszcza dla wystudjowania środków opery francuskiej pod względem wystawy i dekoracji, gdy wtedy już powziął myśl, którą piastował całe życie, zostania dyrektorem teatru.

Werner, wolnomyślny z temperamentem, chociaż religijny przez wychowanie, liczył też jednocześnie na przyjemność z tej dziwnej wolności obyczajów, jaka grasowała w r. 1793, i której jeden z jego przyjaciół, świeżo wróciwszy z Paryża, dał mu opis tak ponętny, że zawrócił głowę zmysłowemu studentowi.

Hoffman zaciekawił się do muzeów, o których opowiadano mu cuda, a nosił już myśl porównania malarstwa włoskiego z niemieckiem.

Jakiekolwiek wreszcie mogły być jeszcze pobudki tajemne obu przyjaciół, obaj zarówno pragnęli zwiedzić Francję.

Do urzeczywistnienia tych życzeń, brakło im jednej tylko rzeczy: pieniędzy. Ale szczególnym zbiegiem okoliczności, Zacharjasz i Hoffmain otrzymali jednego dnia od swych matek po pięć frydrychsdorów.

Dziesięć frydrychsdorów, czyli prawie dwieście franków, była to piękna sumka dla dwóch studentów, którzy z wiktem, mieszkaniem i opałem, wydawali po pięć talarów na miesiąc. Ale było to zamało dla odbycia owej wielkiej podróży.

Przyszła jedna myśl młodzieńcom, a ponieważ przyszła im do głowy razem, wzięli ją za natchnienie z nieba: oto, żeby pójść do domu gry i zaryzykować po pięć fryderyków. Boć ani myśleć, żeby za dziesięć tych sztuk, odbyć taką podróż, a ryzykując ją, można było wygrać sumę do odbycia podróży choćby naokoło świata.

Co umyślili, to wykonali: zbliżała się pora zdrojowisk, i od dnia 1 maja domy były otwarte; Werner i Hoffman wstąpili do jednego z nich.

Werner spróbował pierwszy i w pięciu pociągnięciach przegrał wszystkie pięć sztuk. Przyszła kolej na Hoffmana. Ze drżeniem postawił pierwszą sztukę, i wygrał.

Zachęcony tym początkiem, podwoił stawkę. Był przy wenie; wygrywał cztery razy na pięć, a był jednym z tych młodzieńców, którzy mają ufność w fortunie. Zamiast się namyślać, szedł śmiele z parolu na parol; można było mniemać, że go wspiera jakaś moc nadprzyrodzona, bez żadnej obmyślanej kombinacji, bez żadnego rachunku, rzucał złoto na kartę, złoto mnożyło się dwakroć, trzykroć, pięćkroć.

Zacharjasz, drżący jak w febrze, blady jak widmo, podszeptywał: — „Dosyć, Teodorze, dosyć”; — ale gracz szydził z tej dziecinnej obawy. Złoto czepiało się złota, wyradzało złoto. Nareszcie uderzyła druga godzina ranna, godzina zamknięcia zakładu, gra ustała; dwaj młodzieńcy nie licząc, zabrali każdy po kupie złota. Zacharjasz, nie mogąc uwierzyć, aby cała ta fortuna była jego własnością, wyszedł pierwszy. Hoffman miał iść za nim, kiedy jakiś stary oficer, który nie tracił go z oczu podczas całego grania, zatrzymał go na progu.

— Młodzieńcze — rzekł kładąc mu rękę na ramieniu i bystro patrząc w oczy — jak będziesz szedł tak dalej, rozbijesz bank, przyznaję; ale jak bank runie, ty staniesz się tem pewniejszą pastwą dla szatana.

I, nie czekając odpowiedzi Hoffmana, znikł. Ten odszedł również, ale nie był już tym samym. Przepowiednia starego żołnierza ochłodziła go jak zimna kąpiel, a złoto przepełniające jego kieszenie, ciążyło mu. Zdawało mu się, że dźwiga ciężar swych nieprawości.

Werner czekał go radosny. Obaj wrócili razem do mieszkania Hoffmana, jeden śmiejąc się, tańcząc, śpiewając, drugi zamyślony, prawie ponury. Obaj weszli postanowili wyjechać nazajutrz wieczorem do Francji. Pożegnali się uściskiem.

Hoffman pozostawszy sam, obrachował złoto. Miał pięć tysięcy talarów, około dwudziestu trzech tysięcy franków.

Namyślał się długo nad jakiemś postanowieniem. Podczas tego namyślania przy świetle lampy miedzianej, rozjaśniającej pokój, twarz jego była blada, czoło zwilżone potem.

Na każdy szelest koło siebie, choóby tak nieznaczny jak szum skrzydeł muszki, Hoffman drgał, obracał się, i patrzył dokoła z przestrachem wieszcza z Fausta, i zdawało mu się, że widzi na progu drzwi gryzącego szczura, a we framudze okiennej czarnego kundla.

Nareszcie zdecydował się.

Odsunął tysiąc talarów, które uważał za nieodzownie potrzebne na podróż, pozostałe cztery tysiące opakował; następnie na paczce, lakiem przylepił kartkę z napisem:

„Do wielmożnego pana burmistrza miasta Królewca, dla rozdzielenia pomiędzy najuboższe rodziny w mieście”.

Potem, rad ze zwycięstwa odniesionego nad samym sobą, odświeżony tem co uczynił, rozebrał się, położył, i spał jednym ciągiem do godziny siódmej nazajutrz.

Po zbudzeniu, spojrzał najsamprzód na tysiąc talarów widzialne i cztery tysiące zapieczętowane. Zdawało mu się, że to był sen.

Widok przedmiotów upewnił go o rzeczywistości tego, co mu się wydarzyła wczoraj.

Ale co było nadewszystko rzeczywistością dla Hoffmana, choć w nieobecności przypominającego mu ją — to przepowiednia starego oficera.

Bez żadnego też żalu ubrał się jak zazwyczaj i wziąwwszy cztery tysiące talarów pachę, sam zaniósł je na dyliżans królewiecki, zamknąwszy poprzednio pozostały tysiąc na klucz w szufladzie.

Potem, ponieważ obaj przyjaciele mieli razem tegoż wieczora odjechać do Francji, Hoffman zaczął robić przygotowania do podróży.

Chodząc, wracając, czyszcząc surduty, gładząc koszulę wybierając chustki do nosa, Hoffman wyjrzał oknem na ulicę i pozostał w pozie, w jakiej go widzieliśmy.

Młoda, 16 lub 17 letnia dziewica, prześliczna, obca zapewne w Manheimie, bo Hoffman nie znał jej wcale, szła z przeciwnej strony ulicy ku kościołowi.

Hoffman w swych marzeniach poety, muzyka, i malarza, nic nigdy podobnego nie widział, ani nawet spodziewał się ujrzeć. Jednakże z tej odległości widział zachwycającą całość, szczegóły były mu niedostępne.

Za dziewicą szła stara służąca. Obie wstąpiły wolno po schodach kościoła i znikły w kruchcie.

Hoffman porzucił tłomok napół upakowany, frak barwy osadu winnego napół oczyszczony, surdut z potrzebami napół złożony, i stanął nieruchomy za firanką.

Tam to zastaliśmy go, czekającego na wyjście tej, którą widział wchodzącą.

Bał się tylko jednej rzeczy: aby to czasem nie był anioł, i zamiast wyjść przez drzwi, nie wyniósł się oknem, by wzlecieć ku niebu.

W tej to ujęliśmy go sytuacji, a po nas ujął go Zacharjasz Werner.

Nowoprzybyły, jak powiedzieliśmy, położył mu jednocześnie usta na czole, a rękę na ramieniu. Potem głęboko westchnął.

Lubo Zacharjasz Werner był zawsze bardziej blady, dziś jednak jeszcze bledszy był, niż zwykle.

— Cóż ci jest? — zapytał go Hoffman z istotnym niepokojem.

— Och! mój bracie! — zawołał Werner. — Jestem rozbójnikiem! nędznikiem! wartem śmierci... rozwal mi głowę toporem... serce przebij mi strzałą. Nie godnym już oglądać światła słonecznego.

— No! no! — odrzekł Hoffman z łagodnem roztargnieniem człowieka szczęśliwego — cóż to się stało, mój bracie?

— Stało się... Co się stało, pytasz?... chcesz wiedzieć, co się stało?... Otóż mój drogi, kusił mnie djabeł.

— Jakto?

— Kiedym zobaczył wszystko moje złoto dziś rano, było go tyle, iż myślałem, że to sen.

— Jakto! sen?

— Był go pełen stół, cały założony — mówił dalej Werner. — Jakem to zobaczył, to majątek, mój drogi, tysiąc frydrychów złotych. Otóż, kiedym to wszystko zobaczył, kiedym ujrzał z każdej sztuki tryskający promień, ogarnął mną szał, nie mogłem mu się oprzeć, wziąłem trzecią część mego złota, i poszedłem grać.

— I przegrałeś?

— Do ostatniego grajcara.

— To jeszcze niewielkie nieszczęście, skoro pozostają ci jeszcze dwie trzecie.

— Żebyż to!... Poszedłem po drugą część, i...

— Przegrałeś ją tak jak i pierwszą.

— Prędzej jeszcze, mój drogi, prędzej.

— I poszedłeś po trzecią część?

— Nie poszedłem, poleciałem; wziąłem pozostały tysiąc pięćset talarów i straciłem je na czerwoną.

— A wtedy wyszła czarna — rzekł Hoffman.

— Ah! czarniusieńka, jak piekło, mój drogi; czarna, potworna, bez wahania, bez zgryzot, jak gdyby wychodząc, nie pozbawiała mnie ostatniej nadziei! Wyszła! wyszła! mój bracie!

— A tobie żal tych frydrychów tylko z powodu podróży?

— Nie z żadnego innego. Oh! gdybym był przynajmniej jakie pięćset talarów odłożył na wyjazd do Paryża!

— To byś się pocieszył po stracie reszty?

— Odrazu.

— Niechże i tak będzie mój drogi Zacharjaszu — rzekł Hoffman, prowadząc go do swej szuflady — oto masz pięćset talarów; jedź.

— Jakto? A ty? — zawołał Werner.

— Ja nie wyjeżdżam.

— Jakto nie wyjeżdżasz?

— Przynajmniej nie w tej chwili.

— Ależ dlaczego? z jakiej przyczyny? kto ci przeszkadza? co cię zatrzymuje w Manheim?

Hoffman żywo pociągnął przyjaciela do okna. Zaczęto wychodzić, nabożeństwo się skończyło.

— Patrz, patrz — rzekł wskazując palcem Wernerowi kogoś wychodzącego.

Jakoż, młoda nieznajoma ukazała się na wysokości portalu, schodząc zwolna po schodach, z książką modlitewną wspartą na piersiach, z głową spuszczoną, skromna i zamyślona jak Małgorzata Goethego.

— Czy widzisz ją? czy widzisz? — rzekł Hoffman.

— Widzę.

— I cóż mówisz?

— Mówię, że niema na świecie kobiety, dla którejby warto poświęcić podróż do Paryża, choćby to nawet była piękna Antonina, córka starego Murra, nowego dyrektora orkiestry teatru Manheimskiego.

— Znasz ją więc?

— Znam.

— I ojca jej?

— Był dyrektorem orkiestry w teatrze Frankfurckim.

— Czy możesz mi dać do niego list?

— I owszem.

— To siadaj tu, Zacharjaszu, i pisz.

Zacharjasz usiadł i napisał.

W chwili wyjazdu do Francji, polecał swego młodego przyjaciela, Teodora Hoffmana, staremu przyjacielowi swemu, Bogumiłowi Murr.

Hoffman zaledwie dał czas Zacharjaszowi do dokończenia listu; po podpisaniu, wziął mu go z ręki, a uścisnąwszy przyjaciela, wybiegł z pokoju.

— Jak sobie chcesz! — krzyknął za nim po raz ostatni Zacharjasz Werner — przekonasz się, że niema kobiety, niewiedzieć jak pięknej, dla której możnaby zaniedbać podróż do Paryża.

Hoffman usłyszał słowa przyjaciela, ale nie uważał za właściwe nawet obejrzeć się, by mu odpowiedzieć, choćby znakiem zgody, lub niezgody.

Zacharjasz Werner zaś włożył do kieszeni swe pięćset talarów i, aby się już nie dać skusić szatanowi gry, biegł tak prędko do biura pocztowego, jak Hoffman do domu starego dyrektora orkiestry.

Hoffman pukał do drzwi mieszkania Bogumiła Murra w tejże samej chwili, kiedy Zacharjasz Werner wsiadał do dyliżansu strasburskiego.

        

ROZDZIAŁ III. MISTRZ BOGUMIŁ MURR

                

Sam dyrektor osobiście otworzył mu drzwi.

Hoffman nigdy nie widział mistrza Bogumiła Murra, poznał go jednak.

Człowiek ten, jakkolwiek dziwacznie wyglądający, nie mógł być nikim innym, tylko artystą, i to wielkim artystą.

Był to starzec sześćdziesięcioletni, z jedną nogą skrzywioną, lecz niebardzo na nią kulejący, podobny do korkociąga. Idąc, a raczej podskakując, i wyprzedzając gości wprowadzanych do siebie, stawał, wykręcał się na skrzywionej nodze, co wydawało się, jakby chciał świder zapuścić w ziemię — i szedł dalej.

Idąc za nim, Hoffman przyglądał się mu i rył sobie w umyśle jeden z tych fantastycznych i dziwotwornych kontrefektów, których tak kompletną galerję dał nam w swoich dziełach.

Oblicze starca było entuzjastyczne, dowcipne i rozumne zarazem, okryte skórą pergaminową, wycętkowaną czerwono i czarno, jak karta chorału. Pośrodku tej dziwnej facjaty błyszczało dwoje żywych oczu, których ostry wyraz tem snadniej można było ocenić, że okulary nie zdejmowane nigdy, nawet podczas snu, zawsze trzymały się na czole, lub spuszczone były na koniec nosa. Wtedy tylko gdy grał na skrzypcach, podnosząc głowę i patrząc z oddali, zużytkowywał ten mały przyrząd, zdający się być u niego raczej przedmiotem zbytku, niż potrzeby.

Głowa jego była łysa i wiecznie okryta czarną krymką, tworzącą część dopełniającą jego osobę. Dniem i nocą mistrz Bogumił ukazywał się nawiedzającym w tej krymce. Tylko wychodząc, nakładał na nią małą peruczkę á la Jean Jacques. Nie potrzebujemy dodawać, że mistrz Bogumił nie troszczył się nigdy i bynajmniej o tę część aksamitu, wychodzącą z pod fałszywych włosów, która mając więcej powinowactwa z kapeluszem, niż z głową, towarzyszyła kapeluszowi w jego wycieczce powietrznej, ilekroć mistrz Bogumił kłaniał się komu.

Hoffman spojrzał dokoła i nie spostrzegł nikogo.

Szedł więc za mistrzem Bogumiłem, idącym przed nim, dokąd ten chciał go zaprowadzić.

Mistrz Bogumił zatrzymał się w wielkim gabinecie pełnym nagromadzonych partytur i kart muzycznych; na stole leżało z dziesięć, lub dwanaście puzder mniej więcej ozdobnych, tego kształtu, na którym nigdy się nie myli muzyk: były to futerały skrzypcowe.

W tej chwili mistrz Bogumił zajęty był wystawieniem w teatrze Manheimskim opery Cimarosy: Il vmatrimonio segreto, próbując, czy się nie uda zaszczepić muzyki włoskiej.

Smyczek, niby berło Arlekina, zasadzony miał za pas, raczej za zapięcie od spodni; pióro dumne sterczało mu za uchem, a palce poczernione były atramentem.

Temi palcami wziął list podany przez Hoffmana, a rzucając okiem na adres i poznając pismo:

— Ah! Zacharjasz Werner — rzekł — poeta, ale szuler.

Potem, jak gdyby przymiot łagodził wagę dodał: Szuler, bo szuler; ale poeta!

Odpieczętowawszy wreszcie list:

— Wyjechał? doprawdy? wyjechał — rzekł.

— Wyjeżdża prawie w tej chwili.

— Niechże go Bóg prowadzi! — dodał Bogumił wznosząc oczy do nieba, jakby duszę jego polecając Bogu. — Ale dobrze robi, że wyjeżdża. Podróże kształcą młodzież; i ja gdybym nie podróżował, nie byłbym poznał nieśmiertelnego Päsiella, boskiego Cimarosy.

— Ale niemniej znałby pan ich dzieła — rzekł Hoffman.

— Dzieła ich, zapewne, ale co to znać dzieło bez mistrza? to znać duszę bez ciała; dzieło, to widmo; dzieło, jest tem, co zostaje po naszej śmierci. Ale ciało, widzisz pan, jest tem, co żyło; nigdy całkowicie nie poznasz dzieła człowieka, jeśliś nie znał go samego.

Hoffman skinął głową potwierdzająco.

— To prawda — rzekł — ja sam należycie oceniłem Mozarta wtedy dopiero, kiedym go zobaczył.

— Tak, tak — odrzekł Bogumił — Mozart ma wartość; ale dlaczego ma wartość? dlatego, że podróżował we Włoszech. Muzyka niemiecka, młodzieńcze, to muzyka ludzi; ale pamiętaj to dobrze, muzyka włoska jest muzyką bogów.

— Nie we Włoszech to jednak — odparł Hoffman z uśmiechem — Mozart utworzył „Zaślubiny Figara” i „Don Juana”, skoro jedno skomponował w Wiedniu dla cesarza, a drugie w Pradze dla teatru włoskiego.

— Istotnie, młodzieńcze, istotnie, i miło mi widzieć w tobie tego ducha narodowego, który staje w obronie Mozarta. Zapewne, gdyby nieborak był żył i odbył jeszcze kilka podróży po Włoszech, byłby to mistrz, i bardzo wielki mistrz. Ale te „Zaślubiny Figara” i ten „Don Juan”, o których mówiono, na czem on je zrobił? Na librettach włoskich, na słowach, pod blaskiem słońca Bolonji, Rzymu lub Neapolu. Wierzaj mi, młodzieńcze, słońce to trzeba widzieć, trzeba je uczuć na sobie, by je według wartości ocenić. Oto i ja opuściłem Włochy przed czterema laty, od czterech lat drżę z zimna, wyjąwszy, gdy myślę o Włoszech, samo już myślenie rozgrzewa mnie, nie potrzebuję brać płaszcza, kiedy myślę o Włoszech, nie potrzebuję odzieży, nawet tej krymki. Wspomnienie ożywia mnie, o! muzyko Bolonji! o, słońce Neapolu, o!...

Twarz starca przybrała wyraz najwyższej błogości, i po całem ciele zdawał się przechodzić rozkoszny dreszcz, jak gdyby potoki południowego słońca, spływające mu na głowę, spływały mu z łysego czoła na ramiona, a z ramion na całe życie.

Hoffman nie wyprowadzał go z tej ekstazy, skorzystał z niej tylko, by spojrzeć dokoła siebie, spodziewając się wciąż zobaczyć Antonję. Ale drzwi były pozamykane, i z poza tych drzwi nie dolatywał żaden szelest, mogący świadczyć o bytności istoty żyjącej. Musiał więc znowu zwrócić się do mistrza Bogumiła, którego ekstaza powoli ustępowała, i zakończyła się pewnego rodzaju dreszczem.

— Brrrru! młodzieńcze powiadasz więc?

Hoffman drgnął.

— Powiadam, mistrzu Bogumile, że przychodzę z rekomendacji przyjaciela mojego, Zacharjasza Wernera, który wiele mi mówił o waszej dobroci względem młodzieży, a ja jestem muzykiem.

— Aha, jesteś muzykiem?

I Bogumił wstał, podniósł głowę, rzucił nią w tył, i poprzez okulary, chwilowo zapadłe na kończyny nosa, spojrzał na Hoffmana.

— Tak, tak — dodał — głowa muzyka, czoło, oko muzyka; a czemże pan jesteś? kompozytorem, czy instrumencistą?

— I jednym i drugim, mistrzu Bogumile.

— Jednym i drugim! — rzekł mistrz Bogumił — jednym i drugim? Że też to ta młodzież nigdy o niczem nie wątpi! Trzebaby całego życia człowieka, dwóch ludzi, trzech ludzi, ażeby zostać jednym, lub drugim! A oni są jednym i drugim!

Obrócił się wznosząc ręce do nieba, i zdając się zagłębiać w podłogę grajcarek swej prawej nogi. A po wykonaniu tego pirueta, zatrzymał się przed Hoffmanem.

— Cóż tedy, zarozumialcze — zapytał — uczyniłeś w zakresie kompozycji?

— Pisałem sonety, śpiewy religijne, kwintety.

— Sonety po Sebastjanie Bachu! śpiewy religijne po Pergolesie, kwintety po Franciszku Józefie Heydnie! Ah, młodzieńcze! młodzieńcze!

Potem z uczuciem głębokiej litości:

— A jako instrumencista — mówił dalej — na jakim grywasz instrumencie?

— Prawie na wszystkich, a głównie na skrzypcach.

— Doprawdy? — rzekł mistrz Bogumił — doprawdy? zrobiłeś ten zaszczyt skrzypcom? A! to wielkie szczęście dla tego instrumentu. Ależ nieszczęśliwy! — dodał, skokami przysuwając się do Hoffmana na jednej nodze dla pośpiechu — czy ty wiesz, co to są skrzypce? Skrzypce!

I mistrz Bogumił bujał się na tej jednej nodze, o której mówiliśmy, gdy druga, jak u żórawia, pozostała w powietrzu.

— Skrzypce! ależ to najtrudniejszy instrument. Skrzypce wymyślił sam szatan dla męczarni człowieka, wtedy, gdy już mu na inne męczarnie konceptu nie stało. Przez skrzypce szatan więcej dusz zgubił, niż przez wszystkie siedem grzechów głównych. Jeden tylko nieśmiertelny Tartini, mój mistrz, mój bohater, on tylko jeden osiągnął doskonałość na skrzypcach; ale też on tylko jeden wie, co go kosztowało na tym świecie i na tamtym to, że raz grał przez całą noc na skrzypcach samego szatana, i że zachował sobie jego smyczek. Oh! skrzypce! czy wiesz, nieszczęsny bluźnierco, że instrument ten pod swą, prawie nędzną prostotą, zawiera najbardziej niewyczerpane skarby harmonji, jakie człowiek może wypijać z kielicha bogów? Badałeś też ty to drzewo, te struny, ten smyczek, to włosie, włosie mianowicie? Spodziewasz-że się zebrać, zjednoczyć, ugiąć pod palcami tę całość cudowną, która od dwóch wieków opiera się wysiłkom najuczeńszym, która żali się, jęczy, skacze pod palcami grajka, śpiewała tylko pod palcami nieśmiertelnego Tartiniego, mojego mistrza? Biorąc pierwszy raz do ręki skrzypce, czy pomyślałeś co czynisz, młodzieńcze? Ale nie jesteś pierwszym — dodał mistrz Bogumił z westchnieniem, dobytym z głębi wnętrzności — i nie będziesz ostatnim z tych, których zgubiły skrzypce, ta wiekuista pokusa. Ej! lepsi od ciebie wierzyli w swe powołanie, a postradali życie, drąc baranie kiszki; i ty powiększysz liczbę tych nieszczęśliwych, tak mnogich, tak nieużytecznych społeczeństwu, tak nieznośnych bliźniemu.

Potem odrazu, bez żadnego przejścia, chwytając skrzypki i smyczek, jak fechmistrz chwyta dwa florety, i podając Hoffmanowi:

— Ano! — rzekł głosem wyzywającym — zagraj mi co, zagraj, a ja ci powiem, dokądeś zaszedł; a jeżeli czas jeszcze do wyciągnięcia ciebie z przepaści, wyciągnę, tak jak wyciągnąłem biednego Zacharjasza Wernera. On także grał na skrzypcach; grał z zawziętością, wściekle. Marzyły mu się cuda, alem ja mu otworzył głowę. Potłukł skrzypki na drobne kawałki i podpalił niemi w piecu. Potem dałem mu do ręki basetlę, i to go ostatecznie uspokoiło. Tam znalazło się miejsce dla jego długich i chudych palców. Z początku przerabiał niemi milę na godzinę, a teraz, teraz, zagra nienajgorzej na imieniny wuja, gdy tymczasem na skrzypcach mógłby był grać tylko na imieniny djabła. No, dalej, młodzieńcze, oto skrzypce, pokaż mi co umiesz?

Hoffman wziął skrzypce i oglądał.

— Tak, tak — rzekł mistrz Bogumił — oglądasz, czyja jest, tak jak smakosz wącha wino, które ma pić. Szczypnij strunę, jedyną; a jeśli ci ucho nie powie nazwiska tego, co te skrzypki zrobił, niegodzieneś jej dotknąć.

Hoffman uszczypnął strunę, która wydała dźwięk brzmiący, długi drgający.

— To Antoni Stradivarius?

— A no nieźle; ale z jakiej epoki Stradivariusa? Naprzykład? On dużo skrzypek narobił od 1698 do 1728.

— A! co do tego, wyznaję swą nieświadomość — rzekł Hoffman — i zdaje mi się niepodobieństwem...

— Niepodobieństwem, bluźnierco! niepodobieństwem! to tak, jakbyś mówił, że niepodobieństwem jest poznać wiek wina po smaku. Posłuchaj, jak dziś mamy 10 maja 1793 roku, tak skrzypce te wykonane zostały podczas podróży, którą wielki Antonio odbył z Kremony do Mantui w r. 1705, gdzie pozostawił pracownię swemu pierwszemu uczniowi. To też widzisz, ten oto Stradivarius, rad ci to mogę powiedzieć, jest trzeciorzędny; ale i ten, zdaje mi się, jeszcze będzie za dobry dla takiego terminatora, jak ty.

Hoffman przyłożył skrzypce do ramienia i nie bez żywego bicia serca, począł warjację na temat z „Don Juana”.

                

La ci darem la mano.

                

Mistrz Bogumił stał przy Hoffmanie, wybijając takt głową i końcem krzywej nogi. W miarę jak Hoffman grał, twarz mistrza się ożywiała, oczy nabierały blasku, szczęka wyższa przygryzała niższą, a z obu stron tej szczęki spłaszczonej, wychodziły dwa zęby, które w położeniu zwyczajnem zakrywać miała, wychodziły one teraz jak kły odyńca. Nareszcie allegro, z którego Hoffman wyszedł dość zwycięsko, zjednało mu ze strony mistrza Bogumiła poruszenie głowy, podobne do znaku pochwały.

Hoffman zakończył brawurą, która wydawała mu się jedną z najświetniejszych, ale ta, zamiast zadowolić starego muzyka, wywołała w nim straszne skrzywienie.

Oblicze jego zwolna jednak się wypogodziło, i klepiąc młodzieńca po ramieniu:

— No, no — rzekł — nie jest tak źle jak myślałem. Jak zapomnisz tego wszystkiego czegoś się nauczył, jak zaniechasz tych modnych skoków, jak będziesz oszczędnie używał tych krzykliwych nacisków na struny, to można będzie coś z ciebie zrobić.

Pochwała ta ze strony człowieka tak wymagającego, jak stary muzyk, uniosła Hoffmana. Nie zapomniał przytem, lubo pławiący się w oceanie muzycznym, że mistrz Bogumił jest ojcem pięknej Antonji.

Chwytając też w lot słowa wypadłe z ust starca:

— A któż się podejmie zrobić coś ze mnie? — zapytał — czy to wy, mistrzu Bogumile?

— Czemużby nie, młodzieńcze? czemużby nie, jeżeli zechcesz posłuchać starego Murra?

— Będę was słuchał, mistrzu, ile tylko chcecie.

— Och! — wyrzekł starzec cicho i melancholijnie, bo wzrok jego sięgnął w przeszłość — znałem ja wielu wirtuozów: Znałem Corelliego, prawda w tradycji; on to otworzył drogę, trzeba grać na sposób Tartiniego, lub się wyrzec. Tartini pierwszy odgadł, że skrzypce są jeżeli nie bogiem, to przynajmniej świątynią, z której może wystąpić bóg muzyki. Po nim przychodzi Paganini, skrzypek niczego, inteligentny, ale miękki, za miękki, zwłaszcza w niektórych appogiamenti; potem Germiniani, o! ten silny, lecz silny swawolnie, bez przejść. Byłem umyślnie w Paryżu aby go usłyszeć, tak jak ty wybierasz się do Paryża dla usłyszenia Opery, to manjak, lunatyk, mój przyjacielu, człowiek, który poruszał się jak we śnie, który rozumiał nieźle tempo, fatalne tempo rubato, zabijając więcej instrumencistów niż ospa, żółta febra, morowa zaraza! Więc ja mu zagrałem moje sonety na sposób nieśmiertelnego Tartiniego, i wtedy uznał swój błąd. Nieszczęściem, uczeń tonął po szyję w swojej metodzie; no, miał biedak siedemdziesiąt jeden lat. O czterdzieści lat wcześniej byłbym go uratował, tak jak chciałem ratować Giardiniego, było jeszcze dość wcześnie, ale na nieszczęście był on niepoprawny. Djabeł wszedł mu w lewą rękę, i pędził, pędził tak, że prawa nie mogła za nią zdążyć, gra jego też, był to taniec Świętego Wita. Raz też, kiedy w obecności Jomell‘ego zepsuł jakiś wspaniały numer, poczciwy Jomelli, człowiek najłagodniejszy w świecie, tak go rżnął w papę, że Giardini miał twarz spuchniętą przez miesiąc, a Jomelli pięść zwichniętą przez trzy tygodnie. To tak jak Lulli, warjat, istny warjat, tancerz na linie, skoczek, któremu zamiast smyczka, należało dać w rękę drąg równoważniczy. Niestety! niestety! — zawołał boleśnie starzec — mówię to z głęboką rozpaczą, z Nardinim i ze mną wygaśnie piękna sztuka grania na skrzypcach; ta sztuka za pomocą której mistrz nasz powszechny, Orfeusz, przyciągał zwierzęta, poruszał kamienie i budował miasta. Zamiast budować, jak skrzypce boskie, my rozwalamy jak trąby przeklęte. Jeżeli Francuzi wejdą kiedy do Niemiec, to dla zwalenia murów Filipsburga, który tyle razy oblegali, dość im będzie kazać przed jego bramami zagrać koncert przez czterech znajomych mi skrzypków.

Starzec odetchnął i dodał łagodniej:

— Wiem, że jest Viotti, jeden z moich uczniów, chłopiec pełen zdolności, ale niecierpliwy, wybujały, lekceważący prawidła. Co do Żarnowieckiego, jest to pyszałek i ignorant, a pierwsza rzecz jaką powiedziałem mojej Elżbiecie, to, że gdy usłyszy nazwisko to pod mojemi drzwiami, żeby je czemprędzej zamknęła. Elżbieta bawi przy mnie trzydzieści lat; otóż, powiadam ci, młodzieńcze, wypędzę Elżbietę, jeżeli wpuści do mnie Żarnowieckiego: sarmata, welsz, który pozwolił sobie mówić lekceważąco o mistrzu nad mistrzami, o nieśmiertelnym Tartinim. Oh! temu, kto mi przyniesie głowę Żarnoweckiego, przyrzekam udzielić lekcji i rad, wiele zechce. Co do ciebie, mój chłopcze — mówił dalej starzec, zwracając się do Hoffmana — nie jesteś ty silny, to prawda, ale Rode i Kreutzer, moi uczniowie, nie byli silniejsi od ciebie. Ty, przychodząc do mistrza Bogumiła, i to z zalecaniem tego warjata Zacharjasza Wernera, który mnie zna i ceni, ty dajesz poznać, że w twej piersi bije serce artysty. Otóż, młodzieńcze, teraz już nie Stradivariusa dam ci w rękę; nawet nie Gramula, tego starego majstra, którego nieśmiertelny Tartini cenił tak wysoko, że zawsze grywał tylko na Gramulach; nie, ja chcę cię słyszeć grającego na Antoniu Amati, na przodku, na pniu pierwotnym wszystkich skrzypek, na instrumencie, który będzie posagiem córki mojej, Antonji. Jest to łuk Ulisesa, widzisz, a kto zdoła naciągnąć łuk Ulisesa godnym jest Penelopy.

Wtedy starzec otworzył puzderko aksamitne złotem wykładane i wydobył zeń skrzypce, jakie zdawałoby się, nie powinny istnieć nigdy, i jakie może sam Hoffman pamiętał na fantastycznych koncertach swych prawujów i praciotek. Potem mistrz Bogumił schyliwszy się nad czcigodnym instrumentem, i podając go Hoffmanowi:

— Weź — rzekł — i staraj się nie być zbytnio ich niegodnym.

Hoffman skłonił się, wziął instrument z szacunkiem i począł stary etiud Sebastjana Bacha.

— Bach, Bach — szepnął Bogumił — do organów ujdzie, ale na skrzypcach nie znał się. Lecz nic nie szkodzi.

Przy pierwszym dźwięku, jaki wydobył z instrumentu, Hoffman drgnął; wyborny bowiem muzyk zrozumiał, jaki skarb harmonji podano mu w rękę.

Smyczek podobny do łuku — tak zakrzywiony — pozwalał grającemu obejmować wszystkie cztery struny naraz, a ostatnia z tych strun wznosiła się do niebiańskich tonów tak cudownych, iż Hoffman nie sądził nigdy, ażeby tak boski dźwięk mogła ludzka ręka zbudzić.

Przez ten czas starzec stał przed nim z głową odrzuconą w tył, oczyma mrugającemi, mówiąc za całą zachętę:

— Nieźle, nieźle, młodzieńcze; prawa ręka! prawa ręka! lewa, to tylko ruch, prawa, to dusza. Duszy! duszy! duszy!

Dobrze czuł Hoffman, że stary Bogumił ma słuszność, i rozumiał zarazem, że, jak to mu powiedział poprzednio, musisz się oduczyć wszystkiego, czego się nauczył; nieznanem, ale nieustannem i wzmagającem się stopniowaniem przechodził od pianissimo do fortissimo, od pieszczoty do groźby, od błysku do gromu; gubił się w potoku harmonji, którą podnosił jak mgłę i spuszczał w szeleszczących kaskadach, w perłach skroplonych, w wilgotnym pyłku; był pod wpływem nowego położenia, w stanie zbliżającym się do ekstazy, gdy naraz jego ręka omdlała na strunach, smyczek opadł, skrzypce zsunęły się z ramienia, oczy gorejące stanęły w słup.

Drzwi się otwarły, a w zwierciadle, naprzeciw którego grał Hoffman, spostrzegł on, niby cień wywołany niebiańską harmonją, ukazującą się piękną Antonję, z ustami półotwartemi, piersią wzdętą, okiem wilgotnem.

Hoffman wydał okrzyk zdziwienia, a mistrz Bogumił zaledwie miał czas powstrzymać czcigodnego Amati, który wysunął się z ręki młodego grajka.

                

ROZDZIAŁ IV. ANTONJA

                                

Antonja wydała się Hoffmanowi jeszcze tysiąckroć piękniejsza w chwili, gdy otwierając drzwi przechodziła przez próg, niż wtedy, gdy schodziła ze stopni ołtarza. A to dlatego, że w zwierciadle obraz jej odbił się zaledwie o dwa kroki przed Hoffmanem, który mógł jednym rzutem oka ogarnąć wszystkie wdzięki niewidzialne zdaleka.

Antonja miała lat zaledwie siedemnaście; była średniego wzrostu, raczej wysoka, niż niska, ale tak szczupła, a nie chuda, tak giętka, a nie wątła, że wszystkie porównania lilji kołyszącej się na łodydze, palmy pochylającej się za wiatrem, nie starczyłyby dla odmalowania tej włoskiej morbidezza, jednego wyrazu w języku ludzkim określającego wrażenie budzące się na jej widok. Matka jej, równie jak Szekspirowskiej Juliety, była jednym z najpiękniejszych kwiatów wiosny Werońskiej, a w Antonji widać było, nie stopione, ale kłócące się, co właśnie stanowiło urok tej dziewicy, wdzięki obu ras walczących o palmę piękności. Owóż przy delikatności skóry kobiet północnych, miała ona matowość skóry kobiet południa; włosy jej płowe, gęste i lekkie zarazem, rozwiewające się za najmniejszym wietrzykiem, niby złocista mgła, ocieniały oczy i brwi z czarnego aksamitu. Przytem, rzecz dziwna, w jej mianowicie głosie znać było harmonijną mieszaninę obu języków. Więc też, kiedy Antonja mówiła po niemiecku, to słodycz pięknego języka południowego, w którym, jak mówi Dante, przebrzmiewa głoska si łagodziła ostrość akcentu germańskiego; przeciwnie, kiedy mówiła po włosku, zbyt miękki język Metastazjusza i Goldoniego nabierał werwy, jaką mu nadawała potężna akcentacja Schillera i Goethego.

Ale nietylko pod względem fizycznym uwydatniało to zmieszanie: Antonja pod względem moralnym stanowiła dziwny i rzadki typ tego, co mogą zjednoczyć przeciwległe: poezja z pod słońca Włoch i z pod mgieł niemieckich. Rzekłbyś, zarazem muza i czarodziejka, Loreley z ballady i Beatryx z Boskiej komendji.

Bo i Antonja, artystka wyśmienita, była córką wielkiej artystki. Matka jej, nawykła do muzyki włoskiej, wzięła się raz zawzięcie do muzyki niemieckiej. Wpadła jej raz do ręki partytura Alcesty Glucka; mąż, mistrz Bogumił, na jej prośbę, kazał jej przetłomaczyć tekst na język włoski, i potem zaśpiewała tę operę w Wiedniu. Ale zanadto zaufała siłom, a raczej dzielna śpiewaczka nie znała miary wrażliwości. Przy trzeciem przedstawieniu opery, mającej powodzenie znakomite, przy prześlicznem solo Alcesty: „Bóstwa Styksowe”... kiedy doszła do re, które wyrzuciła pełną piersią, zbladła, zachwiała się, zemdlała; naczynie pękło w tej tak szlachetnej piersi, ofiara bogom podziemnym spełniła się istotnie: matka Antonji umarła.

Biedny mistrz Bogumił dyrygował orkiestrą; z miejsca swego widział on jak się zachwiała, zbladła i upadła ukochana; co większa, usłyszał rwącą się w jej piersi tę tkannę, od której zależało jej życie, i wydał okrzyk okropny, który zlał się z ostatnim westchnieniem wirtuozki.

Stąd to może pochodziła ta nienawiść mistrza Bogumiła do kompozytorów niemieckich; to kawaler Gluck, wprawdzie zgoła niewinnie, zabił jego Teresę, ale niemniej miał on urazę do Glucka za tę głęboką boleść, jaką uczuł, a która nie uśmierzyła się, aż zwolna przeniósł na Antonję tę miłość, jaką czuł dla matki.

Teraz, w siedemdziesiątym roku życia, dziewica zastępowała ojcu wszystko. Żył on przez Antonję, oddychał przez Antonję. Nigdy śmierć Antonji nie przeszła mu przez głowę; ale gdyby i przeszła, nie zaniepokoiłby się, z uwagi, że nie mógłby przeżyć Antonji.

Nie z mniejszem też zapałem jak Hoffman, lubo uczucie jego czystsze było jeszcze, spostrzegł on ukazującą się Antonję na progu swego gabinetu.

Dziewica zbliżała się wolno, dwie łzy błyszczały u jej powiek, a podszedłszy trzy kroki do Hoffmana, podała mu rękę.

Potem tonem skromnej poufałości, i jakby znała młodzieńca dziesięć lat:

— Dzień dobry, bracie — rzekła.

Od ukazania się córki mistrz Bogumił pozostał milczący i nieruchomy; dusza jego, jak zwykle, opuściła ciało, oblatując koło Antonji, śpiewała w jej uszy wszystkie melodje miłości i szczęścia, jakie śpiewa dusza ojca na widok osieroconej córki.

Położył na stole swojego Amati, i spoglądał na dziecko.

Hoffman nie wiedział, czy czuwa, czy śpi, czy był na ziemi, czy w niebie; czy to kobieta przyszła do niego, czy zjawił mu się anioł.

To też prawie cofnął się krokiem wstecz, gdy spostrzegł, że Antonja zbliża się do niego i podając mu rękę nazywa go bratem.

— Pani moją siostrą? — zapytał głosem stłumionym.

— Tak — odrzekła Antonja — nie krew ustanawia rodzinę, ale dusza. Wszystkie kwiaty braćmi są po zapachu, wszyscy artyści braćmi są po sztuce. Nie widziałam pana nigdy, to prawda, ale zczasem i smyczek opowiedział mi twe życie. Jesteś poetą trochę zagorzałym, biedny przyjacielu! Niestety! to ta iskra gorejąca, jaką Bóg rzuca w naszą głowę, lub piersi, pali nasz mózg, lub trawi serce.

Potem, zwracając się do mistrza Bogumiła:

— Dzień dobry, ojcze — rzekła — czemuż to jeszcze nie ucałowałeś swej Antonji? A! rozumiem, Il matrimonio segreto, Stabat mater, Cimaroza, Pergolese, Porpora! Co tam Antonja znaczy przy tych genjuszach? Biedne, kochające cię dziecko, o którem ty zapominasz dla nich!

— Jabym o tobie zapomniał? — zawołał Bogumił — stary Murr zapomniałby o Antonji! Ojciec zapomniałby o córce? Dlaczego? Dla kilku nut, dla krzyżyków i bemoli. Oto mi się podobasz. Zobaczysz zaraz!

I okręciwszy się na kulawej nodze ze zwinnością zadziwiającą, drugą nogą i obu rękami starzec rozrzucił głosy orkiestrowe z Matrimonio segreto, gotowe już zupełnie do rozdania między członków orkiestry.

— Ojcze mój! ojcze! — wołała Antonja.

— Ognia! ognia! — wołał mistrz Bogumił — ognia, spalić to wszystko! spalić Pergolesa! spalić Cimarozę! spalić Paesiella! spalić Stradivariusa i Gramula i Amatiego! Czyż Antonja, moja córka, nie powiedziała, że ja wolę moje struny, drzewo i papier, niż moje ciało i krew? Ognia! ognia! ognia!

I starzec rzucał się jak opętany, skakał na nodze jak djabeł kulawy, rękami machał jak skrzydłami wiatraka.

Antonja patrzyła na ten szał starca ze słodkim uśmiechem zadowolonej dumy dziecięcej. Ona z ojcem tylko pozwalająca sobie zalotności, wiedziała dobrze, iż jest nad ojcem wszechwładna, że serce jego było królestwem, w którem panowała nieograniczenie. Zatrzymała też starca pośród tych ewolucji, i przyciągając go ku sobie, złożyła na jego czole pocałunek.

Starzec wykrzyknął radośnie, wziął córkę w objęcia, podniósł jak ptaszę, i okręciwszy się kilka razy, padł na kanapę, gdzie jął ją huśtać, jak matka niemowlę.

Zrazu Hoffman patrzał na mistrza Bogumiła z przestrachem. Widząc, jak rozrzuca partycje po powietrzu, porywa córkę w objęcia, wziął go za furjata. Ale uspokoił go niebawem uśmiech Antonji; zbierając więc z szacunkiem rozrzucone głosy, kładł je napowrót na stołach i pulpitach, końcem oka spoglądając na tę dziwną grupę w której sam nawet starzec wyglądał dość poetycznie.

Naraz coś pieściwego, niby nuta eteryczna, powiało w powietrzu; była to mgła, melodja, coś bardziej jeszcze boskiego. Był to głos Antonji. Ze swą artystyczną fantazją, poczęła ona tę cudowną kompozycję Stradelli, która ocaliła życie jej twórcy, ową Pieta Signora.

Przy pierwszych drganiach tego anielskiego głosu, Hoffman stał nieporuszony, podczas gdy stary Bogumił lekko córkę z kolan podnosząc, ułożył ją wzdłuż na kanapie; potem, pobiegłszy po Amati i dostrajając akompanjament do słów, zaczął przelewać harmonję swego smyczka pod głos Antonji, i podtrzymywać go jak anioł podtrzymuje duszę unoszącą się do nieba.

Głos Antonji był sopranowy, posiadający całą obszerność, jaką dać może szczodrobliwość boża, nie już kobiecemu, lecz anielskiemu głosowi; Antonja przebiegła pół-szóstej oktawy, od wysokiego ut do głębokich nut basowych. Nigdy Hoffman nie słyszał nic tak aksamitnego jak cztery pierwsze takty śpiewane bez akompanjamentu „Pieta, Signora, di me dolente”. To westchnienie duszy cierpiącej do Boga, ta gorąca modlitwa do Pana o litość nad żalącem się cierpieniem, nabierały w ustach Antonji przeczucia czci Bożej podobnej do przestrachu. Ze swej strony, akompanjament, powtarzający echo skargi, schwytane między ziemią i niebem godnym był ze wszechmiar tego żałosnego głosu i bolesnym jak on. Mówił on nie po włosku, nie po niemiecku, ani po francusku, ale tym językiem powszechnym, który zwie się muzyką.

— „Litości, Panie, litości nade mną, nieszczęśliwą! Litości, Panie, a jeśli ma prośba dojdzie do Ciebie, niech ustąpi twój gniew, a oczy twe zwrócą się ku mnie łaskawie!”

Potem, gdy głosem drżącym poczęła: — „Niechaj to nigdy nie nastąpi, abym została potępiona i rzucona w wiekuisty twego gniewu ogień, o! wielki Boże‘” — wtedy akompanjament, jakby przerażony widokiem płomieni wiecznych, błagał ze swej strony, jęczał, podtrzymywał w tonach grozy i boleści. Aż kiedy wyczerpany i bezsilny głos zamierał w piersi Antonji, akompanjament szedł dalej sam po zagasłym głosie, jak po duszy uleciałej ku niebu, ciągną się szemrzące i żałosne modły pozostałych.

Wtem do suplikacji skrzypcowych mistrza Bogumiła, zaczęła przybywać harmonja niespodziewana, cicha a zarazem potężna, prawie niebiańska. Antonja wsparła się na łokciu, mistrz Bogumił odwrócił się w połowie i stanął ze smyczkiem zwieszonym nad strunami skrzypiec. Hoffman, zrazu ogłuszony, upojony, w szale, zrozumiał, że dla uniesień tej duszy potrzeba nieco nadziei, że złamałby się, gdyby jej jaki promień boski nie ukazał nieba; rzucił się więc ku organom i położył ręce na drżących klawiszach, a organy wydając długie westchnienie połączyły się ze skrzypcami Bogumiła i głosem Antonji.

Cudowny też był ów zwrot motywu Piêta Signora, w towarzystwie tego zwrotu nadziei: dreszcz przeszedł po żyłach starego Bogumiła, okrzyk wybuchnął z ust Hoffmana, który, tłumiąc skrzypce pod potokami harmonji płynącej z jego organu, przedłużał głos Antonji po jego uciszeniu się, i na skrzydłach już nie anioła, lecz huraganu, zdawał się nieść ostatnie westchnienie tej duszy, pod stopy Pana wszechmocnego i wszechmiłosiernego.

Potem nastała cisza; wszystko troje spojrzeli po sobie, ręce ich połączyły się w uścisku bratnim, tak jak dusze zjednywały się w harmonji wspólnej.

Od tej chwili, nietylko Antonja nazywała Hoffmana bratem, ale i stary Bogumił Murr nazwał Hoffmana synem.

                                

ROZDZIAŁ V. PRZYSIĘGA

                                                                

Może czytelnik zapyta jak to się stało, że, lubo matka Antonji umarła śpiewając, mistrz Bogumił pozwolił, aby córka jego narażała się na podobny wypadek.

Najprzód, usłyszawszy pierwszy raz próbującą głosu swego Antonję, biedny ojciec drżał jak listek, przy którym śpiewa ptak. Lecz Antonja była prawdziwym ptakiem, i stary muzyk niebawem spostrzegł, iż śpiew stanowił jej język przyrodzony. Bóg też dając jej głos tak rozległy, że prawie nie miała równej sobie na świecie, wskazał zarazem, iż pod tym względem mistrz Bogumił nie ma się czego obawiać. Jakoż, kiedy do tego daru przyrodzonego przystąpiło ćwiczenie muzyczne, a wszelkie trudności przechodziły bez żadnego wysiłku i niby prosta zabawka, zrozumiał on doskonałość narzędzi i przekonał się, że nie było żadnego niebezpieczeństwa w tem, iżby pozostawić słowika skłonnościom jego melodyjnego powołania.

Tylko mistrz Bogumił zapomniał, że struna muzyki nie jest jedną, jaka dźwięczy w sercu młodych dziewcząt, i że jest inna struna, nierównie czulsza, wrażliwsza, świetniejsza — struna miłości!

Ta zbudziła się w dziewczęciu przy brzmieniu smyczka Hoffmana. Pochylona nad krosienkami w sąsiednim pokoju, podniosła głowę przy pierwszym dźwięku jaki się rozległ w powietrzu. Słuchała, potem dziwne wzruszenie przeniknęło jej duszę i dostało się do żył.

Podniosła się wtedy, zwolna, jedna ręka jej wsparła się na krześle, z drugiej haft wypadł na ziemię. Chwilę stała nieruchoma; następnie, wolno podeszła ku drzwiom, i jak widmo urocza, stanęła we drzwiach gabinetu mistrza Bogumiła Murra.

Widzieliśmy, jak muzyka stopiła te trzy dusze w jedną i jak pod koniec koncertu Hoffmana stał on się współbiesiadnikiem domu.

Była to godzina, w której stary Bogumił zwykle siadał do stołu. Zaprosił Hoffmana na obiad, co młodzieniec przyjął z równą serdecznością, z jaką go zapraszano.

Wtedy, kilka chwil, piękna i poetyczna dziewica psalmów niebiańskich, zamieniła się na dobrą gospodynię. Antonja nalewała herbatę, jak Klaryssa Harlowe, krajała bułeczki z masłem, jak Szarlotta, i sama nareszcie usiadła do stołu i jadła jak prosta śmiertelniczka.

Niemcy nie tak rozumieją poezję, jak my, francuzi. W naszych obyczajach świata manierowanego, kobieta jedząca i pijąca, depoetyzuje się. Kiedy kobieta młoda i ładna, siada do stołu, to dlatego, ażeby przy nim prezydować; jeżeli ma przed sobą szklankę, to dlatego, ażeby w nią wpakować rękawiczki, i to, jeśli je zdejmie przy obiedzie; jeżeli ma przed sobą talerz, to dlatego, ażeby na nim położyć pod koniec obiadu gronko wina, które ta istota niematerjalna raczy wyskubywać niedbale, wybierając ziarnka najbardziej złociste.

Według przyjęcia, jakiego doznał Hoffman u mistrza Bogumiła, łatwo się domyśleć, że przybył tam nazajutrz i dni następnych. Mistrza Bogumiła zgoła nie niepokoiły te częste odwiedziny; Antonja była zbyt czysta, iżby starzec mógł przypuścić jaki z jej strony błąd.

Hoffman był więc szczęśliwy, to jest, tyle szczęśliwy, ile może być śmiertelny człowiek. Słońce radości nigdy całkowicie nie oświetla serca człowieka; zawsze tam na niektórych punktach tego serca znajduje się plama, przypominająca człowiekowi, że szczęście zupełne nie istnieje na tym świecie, ale tylko w niebie.

Lecz Hoffman miał pewną wyższość nad przeciętnym człowiekiem. Często człowiek sam nie może sobie wytłumaczyć tego niepokoju, jaki go dręczy przy stanie skądinąd najpomyślniejszym, tego cienia, który ciemnem, szarem widmem rzuca się na jego promienną szczęśliwość.

Hoffman wiedział czego mu brak do szczęścia, i co mu je zatruwało.

Oto przyrzeczenie uczynione Zacharjoszowi Wernerowi, że połączy się z nim w Paryżu, oto dziwna ta chęć zwiedzenia Francji, która tajała w obecności Antonji, ale brała górę natychmiast, gdy się Hoffman od niej oddalił. Było nawet coś więcej. W miarę jak czas upływał, a listy Zacharjasza, domagające się od przyjaciela dotrzymania słowa, przychodziły coraz częściej, Hoffman smutniał coraz bardziej.

Jakoż, obecność dziewicy już nie była zdolna odpędzić widma ścigającego teraz Hoffmana, nawet przy boku Antonji. Często przy niej zapadał w głębokie zamyślenie. O czem myślał? O Zacharjaszu Wernerze, którego głos zdawało mu się słyszeć. Często oko jego, zrazu roztargnione, wkońcu utkwiło w jeden punkt mieszkania. Co widziało to oko, a raczej co rzekomo widziało ono? Drogę do Paryża, potem, na jednym z zakrętów tej drogi, Zacharjasza, który szedł przed nim i dawał mu znak przybycia. Powoli, widmo zjawiające się przed Hoffmanem, wracało z większą regularnością, w końcu obiegło go zupełnie.

Hoffman kochał Antonję coraz więcej. Czuł, że Antonja potrzebna jest dla jego życia, że ona stanowi szczęście jego przyszłości; ale czuł także, iż nim się rzuci w to szczęście, i ażeby ono było trwałe, musi dopełnić zamierzonej pielgrzymki, w przeciwnym razie, pragnienie zamknięte w jego sercu, jakkolwiek dziwne, zagryzie go.

Raz, gdy siedząc obok Antonji, podczas gdy mistrz Bogumił rozpisywał Stabat Mater Pergolesa do wykonania w towarzystwie filharmonicznem frankfurckiem, Hoffman wpadł w zwykłe zamyślenie — Antonja długo weń się wpatrzywszy, wzięła go za obie ręce.

— Trzeba tam jechać, mój drogi — rzekła.

Hoffman spojrzał na nią zdziwiony.

— Jechać tam? — powtórzył — a dokąd?

— Do Francji, do Paryża.

— A któż ci, Antonjo, wypowiedział tę tajemną mysl mego serca, której ja sam przed sobą wyjawić nie śmiem?

— Mogłabym przypisać sobie względem ciebie, Teodorze, władzę czarodziejki, i powiedzieć ci: Czytałam w twej myśli, czytałam w twych oczach, czytałam w twem sercu; alebym skłamała. Nie, jam sobie tylko przypomniała.

— A cóżeś ty sobie przypomniała, Antonjo?

— Że w przeddzień przybycia twego do nas, był u nas Zacharjasz Werner, i opowiadał nam o waszym zamiarze podróży, o chęci gorącej zwiedzenia Paryża; chęci żywionej prawie od roku i gotowej się urzeczywistnić. — Mówiłeś mi potem, co ci przeszkodziło do wyjazdu. Mówiłeś, jako widząc mnie po raz pierwszy, doznałeś tego nieprzezwyciężonego uczucia, jakiego doznałam i ja sama usłyszawszy ciebie, a teraz pozostaje ci tylko powiedzieć ani — że tyleż kochasz mnie zawsze.

Hoffman uczynił ruch.

— Nie trudź się powiedzeniem mi tego, bo ja o tem wiem sama — mówiła dalej Antonja, ale jest coś potężniejszego od miłości, to chęć zwiedzenia Francji, połączenia się z Zacharjaszem, zobaczenia Paryża, słowem.

— Antonjo! — zawołał — wszystko prawdą jest co mówiłaś, prócz jednego punktu, że jest coś na świecie silniejszego od mojej miłości! Nie, przysięgam ci, Antonjo, szczególną tę chęć, której sam zgoła nie rozumiem, pogrzebałbym w mem sercu oddawna, gdybyś ty nie była jej stamtąd wydobyła. Nie mylisz się więc, Antonjo! Tak jest, jakiś głos wzywający mnie do Paryża, głos silniejszy od mojej woli, a jednak, powtarzam ci, któregobym nie posłuchał; ten głos jest głosem przeznaczenia!

— Zgoda, spełnijmy nasze przeznaczenie, mój drogi. Pojedziesz jutro. Ile potrzebujesz czasu?

— Miesiąc, Antonjo! za miesiąc powrócę.

— Miesiąc nie wystarczy, Teodorze; przez miesiąc nie zobaczysz nic, daję ci dwa miesiące, trzy, wiele chcesz, wreszcie. Żądam tylko jednej rzeczy, a raczej dwóch.

— Jakich, droga Antonjo, jakich? Powiedz.

— Jutro jest niedziela, dzień wielkiego nabożeństwa. Patrzaj przez okno, tak jak patrzałeś w dniu wyjazdu Zacharjasza Wernera, a w tym dniu, tylko nieco smutniejszy, niż wówczas, zobaczysz mnie wstępującą po schodach kościoła. Przyjdź do mnie na moje zwykłe miejsce, usiądź przy mnie, a podczas konsekracji wykonasz mi dwie przysięgi: jedną, że mi dochowasz wierności, drugą, że nie będziesz grał w karty.

— O! wszystko co zechcesz, w tej chwili, droga Antonjo! przysięgam ci...

— Cicho, Teodorze, przysięgniesz jutro.

— Antonjo! Antonjo! ty jesteś aniołem.

— W chwili rozstania się, Teodorze, czy nie masz co do powiedzenia mojemu ojcu?

— Masz słuszność. Ależ istotnie, wyznaję ci, Antonjo, iż drżę, waham się. Boże mój! czemże ja jestem, ażeby spodziewać się?...

— Jesteś człowiekiem, którego ja kocham. Idź do ojca mojego, idź.

I dając mu znak ręką, otworzyła drzwi stancyjki przekształconej przez nią na modlitewnię.

Hoffman powiódł za nią oczyma i stał, aż znikła za drzwiami. Przez drzwi posłał jej od ust wszystkie pocałunki, od serca wszystkie wybuchy miłości.

Potem wszedł do gabinetu ojca.

Mistrz Bogumił tak był oswojony z krokami Hoffmana, że nawet nie podniósł oczu od biurka, na którem przepisywał Stabat Mater; młodzieniec wszedł i stanął za nim.

Po chwili, mistrz Bogumił nie słysząc już nic, nawet oddechu Hoffmana, obejrzał się.

— Aha! to ty chłopcze — rzekł zarzucając głowę w tył, by przez okulary spojrzeć mu w oczy. — Cóż mi masz powiedzieć?

Hoffman otworzył usta, ale zamknął je nie wyksztusiwszy żadnego dźwięku.

— Cóżeś to oniemiał? — zapytał starzec — hm! to byłaby bieda. Taki gaduła jak ty, co gdy język rozpuścisz, to nie ma końca i miary, byłby bardzo nieszczęśliwy — i nie może utracić mowy, chyba za karę, że jej nadużywał.

— Nie, mistrzu Bogumile, nie straciłem mowy, dzięki Bogu! Tylko to co mam powiedzieć...

— No co?

— Wydaje mi się trudne.