Sprawa Clemenceau - Aleksander Dumas (syn) - ebook

Sprawa Clemenceau ebook

Aleksander Dumas (syn)

0,0

Opis

Sprawa Clemenceau” to powieść Aleksandra Dumasa syna, pisarza i dramaturg francuskiego, autora słynnej Damy kameliowej.

Powieść rozgrywa się we Francji w XIX wieku. Między piękną, wrażliwą ale nieszczęśliwą kurtyzaną a nieodpowiedzialnym lekkoduchem wybucha gorąca miłość. Historia tego związku jest niezwykle burzliwa. Wielokrotnie kochankowie, rozważają decyzję o rozstaniu i równie wiele razy dochodzą do wniosku, że nie mogą bez siebie żyć.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Dumas (syn)

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-392-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM I

Do p. Rollinet’a Nadwornego obrońcy

 „Ponieważ na pierwszą wieść o mojem aresztowaniu, nie wchodząc w to co prawdą, a co fałszem było, w różnych pogłoskach krążących na mój rachunek, raczyłeś pan wspomnieć na nasze przyjazne stosunki i skłoniłeś mię do starań o możliwie najdłuższe zachowanie mego życia, w imieniu dziecka i czci mej splamionej, rozpoczynam dziś nie już proste wyszczególnienie faktów, dokładna znajomość których nieodzowną jest obrońcy, raczącemu się podjąć trudnej mojej sprawy, lecz nadto poufne, ścisłe, bezstronne wyznanie okoliczności, wypadków, pojęć wreszcie, które spowodowały smutną katastrofę minionego miesiąca.  „Sprawa będzie razstrząsaną za pięć lub sześć tygodni zaledwie; mam więc czas zebrać wspomnienia. Opowiem panu prawdę całą tak, jakbym ją wyznał przed Bogiem, gdyby On, co wie wszystko, badał mię. Co rok swój czyniąc zawisłym od mniejszej lub większej szczerości mojego wyznania. Pamiętnik ten spożytkujesz pan o tyle, o ile to uznasz za potrzebne do mej obrony. Postaram się prowadzić go tak jasno i porządnie, jak tylko to się możliwem okaże w obecnym stanie mojego umysłu, swobodniejszego zresztą niżem się spodziewał. Zdolność i przyjaźń pańska dokonają reszty.  „Jakimkolwiek będzie wyrok przysięgłych, nigdy nie zapomnę widoku dwojga twoich ramion, wyciągniętych ku mnie, gdy drzwi mego więzienia otwarto przed tobą i ostatnia myśl moja, czy zostanę skazany lub nie, będzie dla syna mego i dla ciebie. „Piotr Clemenceau“. „8, Maja 18.“

I

Pochodzę z mniej niż nieznanej rodziny. Słowo rodzina wymaga niejakiego objaśnienia. Moją rodzinę stanowiła matka. Mam wszystko od niej: urodzenie, wychowanie, nazwisko, dotąd bowiem nie znam jeszcze mego ojca. Jeżeli żyje, dowie się z dzienników, jak wszyscy, o mojem aresztowaniu, i ucieszy się zapewne, że nie dał swego nazwiska dziecku, któreby go kiedyś zmusiło zasiąść na ławach sądu kryminalnego, przypuściwszy naturalnie że los mój nie byłby odmiennym, gdyby on się zajmować nim raczył.  Aż do dziesiątego roku życia chodziłem dość przykładnie do szkółki, utrzymywanej przez niejakiego starowinę, a mieszczącej się w domu przytykającym do naszego, na dole. Tam się nauczyłem czytania, pisania, nieco arytmetyki historji świętej i katechizmu.  Z nadejściem dziesiątego roku matka postanowiła oddać mię na pensję ze wszystkiem, wyżej ceniąc przyszłą korzyść moją nad swoje szczęście obecne; boć rozłąka ze mną musiała być straszną dla kobiety, co mnie jednego miała kochać na świecie.  — Nie masz ojca, — rzekła do mnie w owym czasie; — nie znaczy to przecież by twój ojciec umarł; to znaczy tylko, że nie jeden pogardzać tobą będzie, lżyć cię za nieszczęście któreby raczę budzić współczucie i wywoływać opiekę powinno to znaczy jeszcze, ie możesz liczyć jedynie na siebie i na mnie, która, nieszczęściem, nie będę mogła zawsze pracować; to znaczy, nareszcie, że jakiekolwiekbyś mi kiedy sprawił zmartwienie przebaczyć ci je muszę. Nie korzystajże z tego zbytecznie.  Oto już przeszło lat dwadzieścia jakem usłyszał słowa, a stają dziś przedemną tak jasno i wyraźnie, jak gdyby wczoraj były wyrzeczone. Jakże straszną jest władza pamięci! Za jakąż winę Bóg chciał ukarać człowieka, obdarzając go złowrogim takim darem? Są błogie wspomnienia, powiecie. Tak, dopóki szczęście jest z nami; lecz za pierwszą żałobą lub pierwszą zgryzotą wszystkie owe wspomnienia pierzchają, i jeżeli je gonić zapragniemy, zwracają się przeciwko nam, godząc w serce samo.  Nie podobna mi było, dziesięcioletniemu dziecku wniknąć we właściwe znaczenie słów matki instynktownie wszakże dojrzałem w nich boleść dla niej i obowiązek dla siebie.  Uścisnąłem ją, to pierwsza odpowiedź dzieci, skoro są wzruszone; potem z oddźwiękiem nagłego postanowienia i ze stałością nad wiek.  — Bądź spokojna mamo, — powiedziałem, — będę pracował pilnie, a gdy dorosnę, obaczysz jak cię uczynię szczęśliwą.  Matka otworzyła było maleńki skład bielizny i haftów na rogu ulicy tle la Grange-Botehere na drugiem piętrze, wprost merostwa, Pierwsza robotnica sławnej Karohny, z koleji zdobyła się na własną pracownię, a jej gust, punktualność, obejście ujnujące, ściągnęły do niej nieliczną, lecz wyborową klientelę.  Jeszcze zda się widzę skromne nasze a tak czyste mieszkanko, starą służącą, od świtu zajętą czyszczeniem i z którą, pod pozorem pomocy w tem zajęciu rannem, biegłem swawolić, ledwie ze snu otworzywszy oczy; nasze niewykwintne obiady, podczas których matka wiodła rozmowę z tąż sługą staruszką, zwyczaj powszechny w małomieszczańskiej sferze; sąsiadów, spotykanych na schodach gdy szedłem do szkoły, a których mój szczebiot zajmował i bawił, wreszcie długie wieczory i dwie czy trzy robotnice, młode, wesołe śmieszki którym matka rozdzielała robotę, przygotowawszy ją uprzednio sama.  Dziewczęta owe psuły mię jak mogły. Moje położenie jako nieprawego dziecka było zapewne jedną więcej przyczyną, że mię tak kochały. Kobiety z tej klasy zbyt często są narażane na podobne wypadki i podobne cierpienia by nie szanować ich w drugich i wespół z niemi czuć nie miały. Podczas ostatnich wieczorów, poprzedzających oddanie mię na pensyę, wysilały się by mię zabawić i dać mi zapomnieć o blizkiem wygnaniu; pomimo bowiem silne postanowienie odwagi, wiek odzyskiwał swe prawa, i nie bez strachu myślałem o owej chwili.  Wreszcie w wigilję dnia pamiętnego; — 1-go października 18! — po obiedzie, matkę rzekła do mnie:  — Idźmy pokończyć sprawunki.  Poprowadziła mię najprzód do jednego z małych sklepików na bulwarze Ś-go Marcina, i tam, biedna droga istota! kupiła mi nakrycie i kubeczek srebrny, z całą dobrocią, pozwalając mi nawet wybierać samemu. Wybrałem najskromniejsze, myśląc, że najmniej kosztować będą. Uściskała mię z wylaniem; serce tak łatwo domyśla się wszystkiego! Wracaliśmy następnie przez bulwary, a że lubiłem bardzo rysować kolorami (była to moja najulubińsza rozrywka, podczas gdy ona szyła w długie zimowe wieczory) matka kupiła mi pudełko farb, następnie czyżyka, sznurek do skakania, i czego tam nie było! różne drobne zabawki dziecięce mające się przyczynić do złagodzenia jutrzejszej boleści, zajmując młodociany mój umysł ulubionemi rozrywkami.  Skorośmy wrócili do domu, było już późno, robotnice odeszły. Lampa o przyćmionym płomyku, oczekiwała nas na dużym krawieckim stole. Cała moja drobna wyprawka, zupełnie już gotowa, leżała starannie złożona. Każdy z tych przedmiotów przedstawiał pewną kwotę pieniężną zdobytą z niezmiernym trudem, długie czuwanie w noc późną, niekiedy do rana. Mężczyzna, który sprawia, że uboga dziewczyna zostaje matką, i który skazuje tę kobietę na utrzymywanie dziecka własną pracą, czyli wie, zaprawdę, co on czyni?  Matka usiadła, wzięła mię w ramiona, ja złożyłem głowę na jej piersi, i z godzinę tak może przesiedzieliśmy w milczeniu, ona zadumana o przeszłości baz wątpienia, ja nie myślący o niczem, oddany jedynie poczuciu błogości obecnej.  — Chcesz być grzeczną, mateczko? — zapytałem, gdy przyszła pora udania się na spoczynek, pozwól mi dzisiaj spać z tobą.  Byłem niezmiernie wątły w niemowlęctwie mojem. Matka, która karmiła mię sama, kładła mię zawsze przy sobie. Zwyczaj ten przeciągnął się dla mnie aż do lat sześciu. Następnie stawało się to rodzajem nagrody, jeślim bywał wyjątkowo grzeczny, lub wynagrodzenia, skoro mi rozrywkę jaką obiecano, a której następnie dla braku pieniędzy lub czasu odmówić mi było potrzeba. Wtedy wypraszałem u matki pozwolenie spania z nią razem, i za nadejściem wieczoru biegłem do pokoju sypialnego, i tam dostawszy się do jej łóżka, przewracałem się po niem, trzepocąc się jak ryba, co dopadnie wody, aż wreszcie zasypiałem tym snem głębokim, spokojnym, co niestety! dziecięctwa jest tylko udziałem. Po skończonej pracy matka ostrożnie kładła się koło mnie, i nazajutrz budziłem się w tem samem położeniu, z ustami na jej ręce, którą trzymałem w obu rękach moich. Ta to nadewszystko chwila przebudzenia była dla mnie uciechą prawdziwą; swawoliłem z nią, rozplatałem jej włosy. Śmieliśmy się oboje; ona, cisnąc mię silnie w ramionach, mówiła: — Jak ja ciebie kocham, moje drogie dziecko!

II

Otóż niemało szczegółów niepotrzebnych bynajmniej do sprawy, nieprawdaż? Ale, powtarzam piszą nie tylko dla mego obrońcy, piszę to również dla siebie, byłoby mi niepodobnem przejść od razu do drugiej części mego istnienia nie zaczerpnąwszy tchu w pierwszej. Trzeba mi odwagi, A gdzież ją znaleźć, jeżeli nie we wspomnieniu tych lat dziecinnych, pełnych słodyczy i pogody cichej?

III

Nazajutrz o siódmej rano, byłem w gabinecie zawiadowcy zakładu, którego opiece matka polecała mię poraz setny może; „Nie odstępowała mię nigdy; potrzebowałem największej względności; łagodnością wszystko ze mną zrobić było można; gdybym zachorował, w tejże chwili należało posłać po nią; zresztą, nie mieszkała daleko, będzie więc przychodzić z początku codziennie, w godzinach rekreacyi, i t. d, i t, d.“ Dzwonek się ozwał, uściskała mię poraź ostatni i zostałem sam.  Jak prawie każdy mężczyzna, i pan również musiałeś mieć taką chwilę w dzieciństwie swojem. Wiesz co ona mieści.  P. Fremin rzekł do mnie tonem pełnym ojcowskiej czułości, nawykły łagodzić to pierwsze cierpienie, którego tak często był świadkiem.  — Pójdź mój przyjacielu.  I zaprowadził mię do grona nowych towarzyszy.  Oddając mię na pensyę nie zaś do szkoły, co byłoby nie równie łatwiejszem i mniej kosztownem matka użyła tu jednego z tych półśrodków, do których się serce pomyślne ucieka by złagodzić cios którego uniknąć nie podobna. Zresztą zakład ten położony w najzdrowszej części miasta, w sąsiedztwie ogrodów Tiwoli przedstawiał wszelkie możliwe korzyści, pod względem wychowawczym i higienicznym. Był to w samej rzeczy aczkolwiek niesłusznie, jeden z najbardziej renomowanych zakładów Paryża. Mieścił też około trzystu wychowańców, należących przeważnie do najwyższych sfer finansowych, handlowych, albo arystokracyi świeżo kreowanej.  Matka moja jak wszyscy doznający sami braku wykształcenia pragnęła bym ja je posiadł w całej rozciągłości możliwej. Sądziła więc że dobrze postąpi udając się do jednej z najbogatszych swych klientek, mającej syna w równym ze mną wieku, i zapytała ją, tłómacząc się dla czego to czyni, w jakim zakładzie ta umieściła swojego syna. Ta prosta na pozór okoliczność miała sprowadzić pierwsze bolesne ciosy mego życia. Wielka pani uczuła się dotkniętą tem, że jedna z jej liwerentek śmiała chcieć uczynić swego syna, a do tego dziecko nieprawe, towarzyszem i kolegą jej syna, hrabiątka z czasów Restauracyi.  Matka nie domyślała się niczego. Wyłuszczając swe zamiary pani d’Anglepierre, z całą naiwnością dodała:  — Byłabym niezmiernie szczęśliwą, gdyby mój syn kolegował z synem pani. Byłaś pani zawsze tak dla mnie życzliwą, iż nie wątpię że p. Ferdynand również się dobrm dla Piotra okaże. Biedne drogie dziecko; nie oddalało się nigdy odemnie, potrzebuje więc bardzo życzliwości i przyjaźni.  Matka moja nie miała w sobie ani zbytniej dumy, ani tej uniżoności. Powyższe słowa wypowiedziała poprostu do swojej kundmanki, pokazując jej hafty żądane i tuląc mą głowę do swych kolana.  Zresztą każda matka rozmawiająca o dzieciach, z drugą matką uważa się za równą jej zupełnie. Miłość macierzyńska powinna zdaje się, chwilowo przynajmniej równać wszystkie kobiece stany, gdy nie ma przecież, odpowiednio do różnych stopni społecznych, różnych rodzajów poczęcia i ukochania dziecka. Tu to przedewszystkiem niezbłagane prawa przyrody wyraźnie obalają hierarchie społeczne, czyniąc wszystkie rodzicielki podległemi tym samym przyczynom, tym samym obawom, i obowiązkom tym samym.  Pani owa wszakże inaczej myślała. Wróciwszy do domu, opowiedziała zapewne w obecności syna wszystko czego się przed chwilą dowiedziała, z dodaniem własnych wniosków i uwag, które niebawem ciężko na mnie odbić się miały.

IV

Zakład był ogromny, taki, jakiego wymagało pomieszczenie prawie dwustu pięćdziesięciu pensyonarzy. Dzielił się na dwie części: na szkołę niższą i wyższą. Pierwsza obejmowała uczniów od klas najniższych aż do piątej włącznie; druga od klasy czwartej aż do retoryki, filozofii, matematyki specyalnej, wreszcie nauki wyzwolone. Obie szkoły mieściły się każda w oddzielnym budynku, które przedzielone gęstą balustradą nie miały z sobą żadnej styczności pozornej. Miały nawet dwa wyjścia na dwie równolegle ulice.  W wyższym oddziale, kilku najzdolniejszych uczniów skupionych przy boku p. Fremin, tworzyło punkt zbiorny pilnej działalności, szlachetnej emulacyi i świetnych rezultatów, utrzymujących zakład na zaszczytnem stanowisku dawnych dobrych czasów. P. Fremin oddawał się całkowicie temu wybranemu kółku, na podwładnych profesorów zdając tę resztę, którą zdaniem jego zajmować się nie było warto; a która w rękach jego wspólnika, aferzysty wyłącznie, przedstawiała zyskowną stronę interesu.  To, co się działo pomiędzy tymi drugimi, przechodzi wszelkie pojęcie. Złe książki, popisywanie się z bezbożnością i występkiem, wywołane może zbytniemi wymaganiami nowoczesnego klerykalizmu, bezczynność i zniewieściałość, przedwczesna rozpusta, wszystkie te występki były na porządku dziennym w owej anarchicznej rzeczypospolitej. W godzinach rekreacyjnych malcy zaglądali ciekawie po przez balustradę dzielącą ich od młodzieńców, na tych bohaterów skandalu, powtarzającego się niemal codziennie, odgłos którego aż do ich uszu dobiegał niekiedy. I malcy pokazywali ich sobie prawie z uwielbieniem.  Panicze owi, pyszni taką sławą, występowali pełni zasłużonej dumy przed olśnionemi oczyma dziecięcego tłumu, mizdrząc się, skubiąc cienkie wąsiki, przybierając pozy zdolne najzgubniej podziałać na wyobraźnie tak młode i słabe.  Tak więc zło rozszerzało się stopniowo i z biegiem czasu najniewinniejsi nawet mieli paść jego ofiarą. Że mnie nie dosięgło, zawdzięczam to jedynie wyjątkowemu położeniu, którego nie błogosławić nie mogę, ono to bowiem uchroniło mię od zepsucia, które stokroć gorszem nieszczęściem stałoby się dla mnie.  P. Fremin zaprowadził mię, jak to już powiedziałem, do grona nowych moich towarzyszy, i tam mię zostawił, poleciwszy wprzód wyłącznej opiece profesora, którego zapytałem zaraz, czy syn pani d’Anglepierre już przybył do zakładu, odpowiedział mi że nie, i że prawdopodobnie jutro dopiero przybędzie. Usiadłem więc z boku na ławce i czekałem.  Łatwo zgadnąć jakim wzrokiem patrzyłem na wielkie podwoje zawarte tak nagle pomiędzy mną a matką moją, Biedna droga mateczka! ścigałem ją myślą jak szła przez ulicę; widziałem jak chustką zakrywając oczy, by przechodnie łez jej nie widzieli, wbiegała do mieszkania; gdzie oddawszy się na chwilę gwałtownemu wzruszeniu, niebawem, z męztwem którego tylekrotnie dawała dowody, ocierała oczy, i wracając do codziennej pracy, odpowiadała przyjaźnie na liczne pytania od których dziewczęta podręczne wstrzymać się zapewne nie umiała. Wszystkie tak dobrze znane przedmioty przesuwały mi się przed oczami, niby starzy przyjaciele, uczułem się blizkim płaczu; ale łez mych pokazać nie chciałem.  Wtedy począłem rozglądać się dokoła, by się nałożyć do nowego trybu życia. Malcy jedni wrócili, drudzy obeznali się już byli ze zwyczajami przyjętemi w szkole. Przechadzali się po kilku razem, grali w piłkę, skakali przez sznurek, pokazywali sobie wzajemnie podarki otrzymane w domu, opowiadali o zajęciach sześciu ubiegłych tygodni, śmiali się, darzyli wzajem łakociami.  I ja również miałem w koszyku mój szczupły zapas zabawek i łakoci. Chciałbym był wydobyć jedne i podzielić się drugie mi. Nie śmiałem! Do kogo tu się zwrócić w takiej wrzawie? Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Gdyby drzwi były otwarte, byłbym uciekł niechybnie.  Bo i po co tu być miałem? Czułem się tak szczęśliwym godzinę jeszcze temu! Czegóż się tu nauczę, co by o matce zapomnieć mi dało?  Boleść byłaby mię już zmogła niewątpliwie, gdy jeden z chłopców, który wszystkich kolegów zaczepiał po kolei, stanął przedemną przyglądając mi się w milczeniu.  Z zawadyacko rozstawionemi nogami, z rękami w kieszeniach, częstym i pełnym wdzięku ruchem odrzucał w tył długie, gęste, jedwabiste włosy jasnego blond koloru, opadające mu wciąż na czoło. Wpatrywałem się w niego jak on we mnie, a zresztą twarz tego dziecka wydała mi się dość zajmującą. Bardzo blady, bladością kredową, oczy miał jasno-niebieskie, koloru chińskiej porcelany, o brwiach i rzęsach kasztanowatych. Te oczy ruchliwe, zdające się wiecznie gonić za jakąś nową myślą podkrążone były obwódką perłową, którą każde poruszenie oka wprawiało w leciuchne drżenie, nakształt owych błysków bez huku i gromu co to na chwilę rozdzierają obłoki wśród lata. Usta ładnie wykrojone, jakkolwiek wargi miały barwę chorobliwą, choć je nieustannie aż do krwi przygryzał, i zęby drobne jak u kota, nos prosty, o nozdrzach podniesionych nieco, składały się na tę iście kobiecą twarzyczkę.  Od czasu do czasu wyjmował rękę z kieszeni i gryzł paznokcie. A szkoda, gdyż ręce miał białe, miękkie, jakby bez kości, i nigdy nie zdarzyło mi się widzieć rąk równie pięknych u takiego dziecka — chłopczyka.  — Co ty tam robisz? rzekł do mnie głosem lekko przytłumionym przerywanym nerwowem chrząkaniem.  — Nic.  — Jesteś nowicyusz?  — Tak, a ty?  — Ja jestem dawny. Zkąd jesteś?  — Z Paryża. A ty?  — Ja, jestem z Charleston’u.  — Gdzie to jest?  — W Ameryce. Jak się nazywasz?  — Piotr Clemenceau. A ty?  — Andrzej Minati. Co twój ojciec robił?  — Nie mam ojca.  — Umarł?  Nic nie odpowiedziałem; milczenie musiał wziąć za odpowiedź twierdzącą.  — A twoja matka co robi?  — Jest szwaczką.  — Szwaczką? Szyje koszule?  — I różne inne rzeczy, — odrzekłem z całą naiwnością.  — A twoja?  — Moja nic nie robi. Moja jest bogata, i mój ojciec także. Podróżuje sobie.  — Ile masz lat?  — Dwanaście. A ty?  — Dziesięć.  — W której jesteś klasie?  — W klasie tego pana, co tam chodzi.  — I ja także.  — A przecież jesteś starszy odemnie.  — Ale mi trudniej, bom cudzoziemiec. Co ty tam masz w koszyku?  — Ciastka. Chcesz spróbować?  — Sprobójmy tych ciastek.  Otworzyłem koszyk trzymając go na kolanach; Andrzej zanurzył rękę, wydobył ją następnie pełną ciastek, które począł zajadać łapczywie.  — A to dobre, te twoje ciastka; czemuż nie jesz?  — Nie jestem głodny.  — To i cóż?  I ponowiwszy szturm do koszyka, wypróżnił prędko cały mój zapasik.  — Nic więcej nie masz?  — Nic.  — Bywaj zdrów. Wydajesz mi się trochę głupi.  I wykręcając się na piętach, zostawił mię odurzonego takim wstępem, następnie rozpędziwszy się pobiegł do innego dziecka, które stało odwrócone od niego plecami, wpadł na nie bez poprzedniego ostrzeżenia, i w jednej chwili obaj leżeli na piasku; Andrzej tylko nie poniósł najmniejszego szwanku. Co chwila rozpoczynał nowy żart tego rodzaju, starannie wybierając dzieci młodsze i słabsze od siebie.  Dozorujący nauczyciel nie widział nic, a przynajmniej zdawał się nie widzieć. Przechadzał on się wzdłuż i wszerz krokiem mierzonym, z rękami w tył, i rozmyślał. Nad czem? Zapewne nad swym ciężkim losem, któremu wakacye ulżyły na chwilę, a który znowu zamykał na nim żelazne okowy.

V

Ponieważ jednak ze wszystkich tych dzieci jeden Andrzej rozmawiał był za mną, bezwiednie ścigałem go oczami. Najprzód zjedzone ciastka leżały mi na sercu, a potem wydał mi się dziwnym. Widziałem więc, jak nieznacznie oddalał się od towarzyszy, a obróciwszy się razy parę, w celu zapewnienia się że nie zważano na niego, skierował się ku balustradzie, dzielącej nas od wyższej szkoły, i ostrożnie zajrzał na drugie podwórze, zapewne musiał znaleźć czego szukał, dał bowiem znak, a oparłszy się plecami o baryerę, wysunął rękę za siebie, i odebrał od dużego, ośmnastoletniego chłopaka małą karteczkę, którą szybko schował do kieszeni; poczem znów zmieszał się z tłumem dzieci.  W kilka chwil potem udaliśmy się na mszę do Ducha Świętego, którą ksiądz miejscowy odprawiał w szkolnej kaplicy, z tamtąd poszliśmy do klasy. Nasza klasa mieściła się w bardzo obszernej sali. W głębi stała katedra, środek zaś zajmowały ławki z pulpitami, każda na dziesięciu uczniów ustawione jedna za drugą.  Na skutek zlecenia p. Fremin, siedziałem z brzegu, po lewej stronie profesora, w pierwszej ławce, a mój amerykanin siedział już przy mnie. Wolałbym był inne sąsiedztwo, gdyż po tem co m matka powiedziała, i przyrzeczeniach jakiem je uczynił, postanowiłem nie stracić nawet pierwszej chwili, zdecydowany wciągać wszystkiemi porami tę wiedzę tak bardzo szacowną, że w imię jej rozłączono mię ze wszystkiem co mi drogiem było. Otwierałem więc oczy, uszy, usta nawet na słowa nauczyciela, głoszącego nam jej zasady.  Nie takiem wszakże było zadanie mego sąsiada. Ten przedewszystkiem zajął się odczytaniem karteczki napisanej ołówkiem, udając że czyta coś w książce, następnie pożuł ją i połknął, potem trącił mię kolanem dla pokazania niewiem już czego w swoim pulpicie;, ale widząc zupełną obojętność moją, zwrócił się do drugiego sąsiada, potem znów do mnie powrócił, szepcząc mi do ucha, zarzucając pytaniami, których nie rozumiałem, ani nie odpowiedziałem na nie, co go wreszcie skłoniło do obryzgania atramentem mojej kurtki.  Oh! kiedym zobaczył go tak niszczącego moją nową kurtkę, która przecież pieniądze kosztowała moją matkę, nakazałem mu dość głośno by dał pokój. Koniec końców wiedziałem tak dobrze jak i on jak to się daje kułaka; i odbierałem je i dawałem, czasu bytności mej w szkółce, i zaprawdę nie czułem się bynajmniej usposobionym dać się tak krzywdzić, Jak dzieci, na które poprzednio napadał  Ten krok energiczny zdawał się wprawiać go w podziw nie mały. Szepnął mi na ucho, że po lekcji będę z nim miał do czynienia.  Zaledwieśmy się znaleźli na podwórzu gdy otoczony kilku kolegami zbliżył się do mnie i grożąc mi pięścią pod samym nosem, nazwał mię kramarzem koszul, zapytał, co chciałem rozumieć przez poprzednie słowa i wreszcie zakazał mi odzywać się do siebie. Odwróciłem się milcząc pogardliwie. Przypisał to bojaźni i wymierzył mi tak potężnego szturchańca, że omałom nie padł na ziemię. Wtedy zakipiałem cały i wprzód nim zdążył stanąć do walki, uderzyłem go w bladą twarz tak silnie, że krew się polała.  Przestraszony własnym postępkiem, podbiegłem mu na pomoc, gdy z całej siły nowy cios w brzuch mi wymierzył. Wtedy z bólu straciłem przytomność, i bez pamięci rzuciłem się na nieszczęśliwego. Pokonałem go wprędce, a cisnąc mu piersi kolanem, byłbym go udusił niewątpliwie, gdyby mi go z rąk nie wyrwano.  Przez kilka minut stałem zdyszany, żądny nowej walki, drżąc na całem ciele. Rozpoczęło się badanie. Opowiedziałem prawdę całą, od epizodu z ciastkami, aż do ostatecznego wyzwania. Byłem mocniejszy; większość tych, którzy mieli powody skargi na Andrzeja, lubo nigdy stawić mu czoła nie śmieli, odważnie przeszli na moją stronę, zwalając na niego tyle win ile się dało; drudzy usunęli się, bojąc się narażać na wypadek odwetu; inni otaczali go, ubolewając głośno, wyśmiewając się po cichu.  Tak więc, od pierwszej chwili bezpośredniego zetknięcia się z ludźmi, miałem sposobność poznania nikczemności jednostkowej i nikczemności ogółu. Nie tu wszakże, niestety! miał być koniec doświadczenia mego.  Potłuczonego Andrzeja zaprowadzono do studni, obmyto mu twarz zimną wodą. Nie mówił ani słowa: łatwo było wszakże poznać, po zwiększonej bladości i z pod oka rzucanych spojrzeniach że mi tego nigdy nie przebaczy.

VI

Syn pani d’Anglepierre przybył do zakładu wieczorem dopiero, gdyśmy już spali, Nie myślę tu wyliczać nawału czarnych myśli, które poprzedziły sen mój owej nocy. Nazajutrz poznałem się z młodym wicehrabią. Od pierwszego wejrzenia stał mi się równie wstrętnym, wstrętniejszym może nawet niż Minati.  Przedstawcie sobie dziesięcioletniego panicza od stóp do głów pełnego urzędowej powagi. Ufryzowany starannie, d l’oiseau imperial; o dwóch płaskich kosmykach przylegających do skroni, przybierał poważne pozy, przejęte widocznie od szanownego papy, którego najkomiczniejszem był odbiciem w miniaturze. Małe to paniątko pachniało, zda się swem świeżem szlachectwem. Szlachectwo jego błyszczało, lśniło się dosłownie. Nader wyszukany w ubiorze, obciśnięty kołnierzykami jak prefekt na paradzie, sztywny jakby kij połknął powagę posuwał do wygłaszania sentencyj, a pychę do pomiatania drugimi. Patrząc nań, bez trudności odgadywało się rodzinę; czuło się z jak głupiej osobistości miał zaszczyt być poczętym, i widziało jak na dłoni, że zawodem jego będzie wysokie urzędowanie.  Była to jedna z tych tysiąca nicości w powiciu, na które Restauracya tak bardzo liczyła. Spotkałem się z nim później w życiu. Służył pod rządem Lipcowym, do którego przeszedł za przykładem pana hrabiego ojca: była to ta sama twarz, taż mowa i obejście, które w nim znałem, gdy był dziesięcioletnim malcem.  Głowy takie, osadzone na jednym krawacie, nigdy się nie ruszają. Krawat jest niezmiennie biały, albo czarny, głowa niezmiennie ta sama. Włosy ułożyły się do jednego uczesania, oko do jednego spojrzenia, usta do jednego wyrazu. I tak już będzie lat ośmdziesiąt. Brodę golą tak gładko i tak często, że ta w końcu nie odważa się rosnąć. Ludziom tym wprędce udaje się przekonać ludzkość, że się bez nich obejść nie potrafi. Są uczciwe matki, chowające córki świątobliwie dla zaszczytu ich łoża. Zwykle miewają dwoje dzieci ślubnych, syna i córkę. Zostają ojcami nie zapominając o decorum, nie zrzucając krzyża Legii honorowej, co około dwudziestego piątego albo trzydziestego roku życia zawisa im w dziurce od guzika, nie zmieniając wstążki aż do zmiany stopnia. Zwykle przechodzą trzy pierwsze stopnie i umierają komandorami. Wówczas sławią ich cnoty i talenta, zasługi u grobu familijnego, aż wreszcie nikną, zawadziwszy wprzód o wszystko, nie zostawiając po sobie nic, ani czynu, ani myśli, ani nawet słowa. Przychodzi zapytać siebie, jakim sposobem zdołali zajmować tyle miejsca i tak długo w społeczeństwie, potrzebującem przedewszystkiem ruchu, postępu i inicyatywy, aż oto, w chwili gdy się najbardziej dziwimy, występują nam przed oczy ich synowie, upostaciowujący wskrzeszenie i uwiecznienie panów ojców.  Osobistości powyższe stanowią tę siłę przeważną, przeciw której od pierwszego związku społeczeństwa, geniusze walczą na próżno, a którą górującą i czczoną, napotykamy we wszystkich klassach, wśród szlachty, mieszczaństwa, pomiędzy adeptami wiedzy, sztuk pięknych, w wojsku: stowarzyszenie nierozerwalne, które bez różnicy stopni rodów, braci swoich wszędy sławi i wyznaje; spójnię potężną, przechodzącą z rodu w ród i z pokolenia w pokolenie, niby wieczyste karty pobytu między ludzką głupotą, szeregi zdań i myśli gotowych dających się zastosować do każdego przedmiotu czuwającą pysznie a niewzruszenie nad świętym przybytkiem rutyny; którą wreszcie zowią: miernotą.  Nowy mój kolega, mający przyczynkiem do tej rasy, nie mały już wpływ wywierał na współuczniów równego wieku, a nawet starszych od siebie, tak dobre o sobie rozumienie może zaimponować drugim, skoro jest nieograniczone, a przedewszystkiem — niezasłużone.  Dość mi było spojrzeć na młodego wicehrabiego, by utracić wszelką chęć do wszczęcia z nim rozmowy; ale że matka chciała bym się z nim zapoznał, i, że od wczorajszej utarczki byłem w jak najlepszych stosunkach z większością kolegów, podszedłem do niego i przedstawiłem mu się, powołując się po prostu na znajomość naszych matek.  — Ja mam swoich przyjaciół, — odpowiedział oschłe, nie patrząc prawie na mnie. — I innych nie potrzebuję. Przyjaciół miewa się tylko między równymi.  Widocznie to małe oślę, powtarzało frazes zasłyszany. Dałem mu pokój, nie mniej wszakże nie umiałem sobie wytłómaczyć tego, com widział i słyszał wciągu tych dwudziestu czterech godzin.  Tymczasem matka nadeszła. Opowiedziałem jej wrażenia. By jej wszakże nie trwożyć zbytecznie, nic nie wspomniałem o bitwie wczorajszej, Domyśliła się od razu postępowania pani d’Angleplerre i zaleciła mi naturalnie nie zważać więcej na jej syna: wreszcie dodała:  — Jeżelibyś miał tu jakąkolwiek przykrość, moje drogie dziecko, powiedz, przeniosę cię na inną pensyę.  Ściśle biorąc, nie przytrafiło mi się jeszcze nic takiego, co by się każdemu innemu przytrafić nie mogło.  Co mnie wyłącznie przytrafić się miało, zaraz zobaczymy.

VII

Dla oszczędzenia mi nowych z Andrzejem utarczek, kazano mu zmienić miejsce w klasie. Otrzymałem innego sąsiada, słodziutkiego, pilnego, metodycznego, pełnego najgłębszej uwagi. Wypowiadał lekcye bez zająknienia, i głośno, rano i wieczór, żegnając się całem ramieniem, recytował modlitewkę, którą reszta klasy ledwie wymruczała. Jeśli wypadkiem przemówił do mnie, czynił to tylko w razach koniecznych i w rzeczach dotyczących nauki jedynie.  Mały Barnaba wprędce zyskał moje zaufanie opowiadaniem o niezamożnych rodzicach, którzy będąc ziomkami wspólnika p. Fremin, za pośrednictwem jego otrzymali znaczną obniżkę w opłacie za syna, pod warunkiem wszakże wyjątkowej pilności ze strony tego ostatniego. Następnie opisywał mi pierwsze lata dzieciństwa, spędzone na wsi, przy boku ojca; mówił o matce, którą już utracił.  Wypytywany z kolei, wylałem się zupełnem zaufaniem. I czegóż miałbym się obawiać? Wtajemniczyłem go we wszystko, com wiedział o sobie i o drogiej mateczce, aż do słów jej dotyczących mego urodzenia.  Ponieważ jego ojciec zajmujący stanowisko rządcy w swojej okolicy, zaledwie na wakacye mógł go brać do siebie, zaproponowałem mu, czyby nie zechciał wychodzić czasem ze mną w niedziele. Poszlibyśmy czasem na spacer, a potem na obiad do nas. Mieszkanko nasze było bardzo skromne, zawsze jednak weselej w niem było niż w opustoszałym zakładzie, we święto.  Tak więc zostaliśmy przyjaciółmi, większą część chwil wolnych pędząc na wspólnej zabawie, rozmowie, lub na czytaniu.  W następną niedzielę, skoro matka przyszła po mnie, na moją prośbę zabrała nas obu. Zawiozła nas do Saint-Cloud, wsadziwszy do jednego z tych małych omnibusów, kursujących w tamtą stronę. Tam, w skromniutkiej restauracyi, pod otwartem niebem jedliśmy śniadanie, i wszystko troje wróciliśmy pieszo do Paryża, na obiadek, czekający nas na ulicy de la Grange-Bateliére.  Nowy mój przyjaciel wydawał się zachwycony, ja zaś obiecywałem sobie często powtarzać tę niewinną uciechę, Za pierwszy tydzień dostałem był wcale nie złą cenzurkę. Przy codziennych odwiedzinach mateczki, takich wycieczkach w każdą niedzielę, zadowoleniu z nabywanej wiedzy i przyjacielu jak Barnaba, nie było nie podobnem, w moim wieku, zaaklimatyzowanie się na zrazu nielubianej pensyi. Nazajutrz wróciłem więc pełen odwagi i prawie wesoło.  Andrzej nie zaczepiał mnie więcej; Ferdynand nie zaczepiał mnie wcale. Prócz nich, byłem jak najlepiej ze wszystkimi kolegami. Pewnego poniedziałku, gdym podszedł do jednego z tych, z którymi się zwykle bawiłem, ten, wprzód, nim zdołałem przemówić słowo, uciekł wołając:  — Kwarantanna!  Wziąłem to za żart i podszedłem do drugiego. To samo. To samo z trzecim i ze wszystkimi, którzy zdala zoczyli mnie podchodzącego; jeden Barnaba nie uciekł na mój widok. Śmiejąc się zapytałem go o wyjaśnienie tej dziwnej strategji. Wówczas przybrał minę poważną, zapowiadając mi, że to wcale śmiesznem nie było; zostałem skazany.  Skazany! Kwarantanna. Jakie znaczenie miały te wyrazy? Barnaba objaśnił mię o zwyczaju istniejącym w marynarce, a przyswojonym przez uczniów, na mocy którego ten, co zasłużył na karę, bywał wykluczony z towarzystwa przez dni czterdzieści, i żaden z kolegów ani w pośrednim, ani w bezpośrednim nie miał z nim zostawać stosunku. W zasadzie kwarantanna mogła mieć zastopowanie tylko w razie znacznego przestępstwa, jak: zdrada oszustwo lub kradzież; z biegiem czasu wszakże, stała się bardziej narzędziem kaprysu i osobistej zemsty mocniejszego. Kilku chłopców zmawiało się i skazywało na kwarantannę którego z towarzyszy; resztę szkoły uwiadamiano o zapadłym wyroku i wyrok miał siłę prawa.  Mój to amerykanin uknuł taką zemstę, przewąchawszy wspólnika w Ferdynandzie, którego ze mną obejście nie uszło jego uwagi. Począł go zręcznie badać o przyczynę. Ten powtórzył wszystko czego się dowiedział o mnie z ust rodziców; wyłączono mię wtedy z towarzystwa, ponieważ nie znałem ojca i że w oczach tych nieletnich sędziów równało się to co najmniej zarażeniu powietrzem lub trądem. Tak więc przepowiednia matki mojej spełniać się poczynała; nie wiedziała tylko biedna, że się spełni tak rychło, wyrokiem takich serc młodocianych.  Nie zdając sobie zrazu sprawy z tego dziwnego skazania, powiedziałem przyjacielowi, że nie chcę różnić go z kolegami, i że wolno mu nie mówić do mnie. Wtedy zdawał się wahać przez chwilę, spuścił oczy, kręcił chustkę w palcach, w końcu wszakże lepsze uczucie przemogło. Odpowiedział, że mu to wszystko jedno, że zresztą użyje swego wpływu by mi karę zmniejszono, jak to często miało miejsce, skoro skazany prosił o przebaczenie.  Na te słowa, krew we mnie zawrzała. Nie popełniwszy nic na wzgardę zasługującego, nie uczynienie dla odzyskania dobrego imienia. Towarzysze nie chcą mówić do mnie przez dni czterdzieści: niech i tak będzie. Obejdziemy się jakoś bez siebie w ciągu tego czasu.  — Ale muszę cię uprzedzić, — ostrzegł mię Barnaba, — że skoro skazany walczyć się ośmiela, mogę podwoić, potroić mu czas kary, i to może się przeciągnąć rok cały.  — Niech będzie i rok.  — Ale wtedy nie ograniczają się już tylko na usunięciu się od skazanego.  — A cóż mu robią?  — Różne rodzaje przykrości.  — Jakie?  — Zobaczysz, bo zdaje mi się, że tobie właśnie zamierzają je wyrządzać.  — A więc zobaczę.  Jednej rzeczy wszakże nie powiedział mi mały Barnaba, to że sam dostarczył wszelkich o mnie szczegółów; że dobra wiara jego została wyzyskaną ze współudziałem jego może, że opowiedział wszystko z czem mu się zwierzyłem, zatruwając tym sposobem pociski, które ci mali nędznicy gotowali dla mnie, by przerwać na chwilę jednostajność codziennych swych rozrywek.  I otóż jeden sądził się w prawie wyrzucać mi moje ubóstwo, dla tego że sam był bogaty; drugi, pracę mojej matki, bo jego próżniaczką była; ten moje stanowisko syna wyrobnicy, bo sam był synem magnata; ów, że nie miałem ojca, bo sam miał dwóch może. I ani jednemu z pomiędzy tych dzieci rodzice nie nakazali miłości bliźniego. Przeciwnie, któremuś z młodszych matka jego wskazała mię jako istotę szkodliwą. Tak więc przesady, które w świecie mają może jakąś racyę bytu a przynajmniej usprawiedliwienie w przeciwieństwie interesów, lub starciu namiętności, przejawiały się bez racyi i bez usprawiedliwienia, bezkształtne i nagle, pomiędzy dziećmi, z których najstarsze nie miało jeszcze lat czternastu, i pierwsze uczucia, z któremi miałem spotkać się u ludzi, w wieku tak zwanym niewinności i pieszczoty, były okrucieństwo i niesprawiedliwość. Dobrze. Przyrzekłem sobie w duszy dać się raczej rozszarpać, niż przyjąć wszystkie następne napaści inaczej jak pierwszą przyjąłem. Mimo to wszakże, ciężką jest rzeczą potrzebować się bronić od napaści już w dziesiątym roku życia!

VIII

Wziąłem się usilnie do nauki. Chwile wolne spędzałem przy nauczycielu, który mię polubił, nie mając odwagi bronić mię czynnie, pomimo że dobrze wiedział jakiego spisku byłem ofiarą. Biedny ten człowiek za jedyne utrzymanie miał ową skromną posadę, a wiedział, że jeśliby uczniowie zechcieli z miejsca go wysadzić, niechybnie dopięliby tego z nim, jak już dopięli z tylu innymi. Ztąd niema pabłażliwość milcząca zachęta do wielu wybryków.  Nie mógł tedy w niczem mi poradzić, chyba tylko kochać mię więcej niż drugich, boleć nademną i czuwać wyłącznie nad moją nauką.  Tak też uczynił; odpłaciłem mu za to wdzięcznością na jaką zasługiwał. W późniejszym czasie popadł w niezmierną nędzę. By się zagłuszyć pił. Wspomogłem go nieco i pięć czy sześć lat temu pochowałem własnym kosztem.  Podwórze nasze było bardzo obszerne. Zakładając szkołę p. Fremin zostawił był czwartą część tego podwórza na małe ogródki, które wychowańcy sami uprawiaćby mogli i studyować przyrodę na gruncie, zamiast patrzeć na nią przez martwotę książek przepisanych.  Pożyteczny ten zwyczaj ustąpił wszelako, jak tyle innych tego rodzaju, a wrzawliwe swawole opanowały miejsce owych spokojnych rozrywek. Wszelako pozostał mały kącik, obojętności kilku stóp kwadratowych, gdzie z trochę dobrej woli można było założyć ogródek. Ziemia była jeszcza dobrą. Nauczyciel doradził mi prosić o pozwolenie uprawiania tego kącika. P. Fremin udzielił mi je bez trudności, pragnąc bardzo wskrzesić zamiłowanie dawnych prostych a pouczających rozrywek. Kazał mi więc dać grabie, rydel, łopatkę trochę flanców jesiennych i wprędce rozpocząłem moją nową pracę, według wskazówek odźwiernego, który niegdyś był ogrodnikiem u założycieli szkoły.  Łatwo sobie wystawić jak takie postawienie się w obec kwarantanny musiało rozjątrzyć moich nieprzyjaciół. Nie tego im się chciało od obojętności więc i wzgardliwego milczenia przeszli do działań zaczepnych.  Byliby się może zresztą znużyli prędzej odemnie gdyby amerykanin nie podniecał tej ich nienawiści. Gdzie odczerpał odwagę do prześladowania mię w taki sposób? W upokorzeniu pierwszej porażki, w poczuciu własnej winy, w naturze spaczonej już pewnie, w krwi amerykańskiej, może we wspomnieniu katuszy, zadawanych, kto wie, przez ojca jego ludziom odmiennej niż oni cery? Postanowiono tedy najprzód nie dać mi spać spokojnie. W nocy ciskano mi na głowę co dało, zrywając mię ze snu, to znowu zabierając się do spoczynku znajdowałem całą pościel zmoczoną. I komuż przypisać winę. Czułem cios lecz nie widziałem ręki. Skarżyć się? Duma nie pozwalała mi na to. Milczałem.  W Jadalni, pod rozmaitemi pozorami, usunięto mię na szary koniec. Zwyczaj był, że uczniowie nakładali sobie sami na talerze. Półmiski więc dostawały się do mnie próżne, albo prawie próżne. Upominałem się u służącego, gdy byłem głodny; najczęściej wszakże wstano od stołu nim ten wypełnił moje żądanie; a zresztą i jego za pomocą małych datków, spiskowi przeciągnęli na swoją stronę. Śniadanie więc moje, a i obiad często, składały się z kawałka chleba i szklanki wody. Rozumie się, że gdym pracował w ogródku kamienie latały koło mnie, i że w poniedziałek wracając od matki znajdowałem pracę moją zniszczoną przez tych, co zostając w niedzielę mieli poruczone sobie od kolegów dalsze prowadzenie wojny, nawet w czasie niebytności mojej.  Mógłbym był opuścić pensję; ale zdawało mi się, że wszędzie znajdę to samo, a przytem nie chciałem narażać na stratę matki, która za mnie zapłaciła za kwartał z góry. Walka nie ustawała ani na chwilę niepokojąc mię od świtu, a i w nocy nie dając wytchnienia. I zasypiałem i budziłem się z trwogą w duszy. Ustawicznie musiałem się mieć na baczności. Charakter mój i zdrowie psuły się. Stawałem się podejrzliwy, niespokojny, zły. Czułem potrzebę zemsty, która, pomijając wszystko właściwością jest uciśnionych i słabych, zemsty podstępnej i nizkiej. Mianożby ze mnie zrobić nikczemnika? Bądź co bądź, dość już wycierpiałem, by z kolei zapragnąć dokuczyć wszystkim tym dzieciakom; ale jak? Bić się z nimi otwarcie niepodobna, a zresztą, nie taką oni walczyli ze mną bronią. Choćbym wyzwał jednego lub dwóch, wszyscy inni przyszliby im z pomocą. Jeżeli wypadkiem noc przeszła spokojnie, krzepiłem się nieco, gotów wszystko puścić w zapomnienie: przerwa ta przecież nie trwało długo, wywoływało ją raczej znużenie lub chwilowe czem innem zajęcie mych wrogów, nie zaś żal lub przebaczenie. Przebaczenie czego? chciałbym wiedzieć.  Doszło do tego, żem żył życiem przestępcy Doznawałem drżenia serca, które mi dech zabijało. Gdy miara się przepełniała, szedłem się wypłakać gdzie w kąciku, byleby sprawcy łez moich widzieć ni cieszyć się niemi nie mogli.  Nie wszyscy przecież byli tak na mnie zawzięci. Niektórzy zdawali się nie wiedzieć wcale jakiego prześladowania byłem celem; większość jednak, lubo bez czynnego współudziału, zezwala biernie, jak to zwykle na tym świecie, przez obojętność albo opieszałość. Skoro swawola znużyła, a gry się wyczerpały, dość by komukolwiek przyszło do głowy powiedzieć: „A Clémenscau? czemu się już w niego nie bawimy? by wnet napaści zdwojono, prześcigali się wtedy kto coś lepszego wynajdzie.  Wreszcie, pewnego wieczora, nie wiedząc co już wymyślić, gdym sam pozostał na chwilę w klasie okładając książki i zamykając szufladkę, w której, niemal codziennie zamek mi kręcono, spiskowym udało się zagasić lampę na schodach i zagrodzić przejście sznurem. Wskutek tego spadłem głową na dół, z wysokości kilku stopni. Omałom się nie zabił. Tą razą nie mogłem się wstrzymać od krzyku, tak ból był gwałtowny i nauczyciel widząc jaki obrót brały rzeczy, postanowił; zawiadomić o wszystkiem p. Fremin. Nazajutrz rano zaraz po pacierzu, przełożony wszedł do i sali i wygłosił nader ostre napomnienie, grożąc ukaraniem wszystkich, a wydaleniem niektórych. Zapytał mię głośno o nazwiska tych, którzy mi najwięcej dokuczali, i pozwolił samemu oznaczyć wymierzenie im kary. Nie chciałem wymienić nikogo. To posłużyło mu za temat do podniesienia szlachetności mojej. Upoważnił mię wreszcie wymierzenia sobie samemu sprawiedliwości, ilekroć coś podobnego się trafi, jeślibym nie chciał odwoływać się do niego.  Zacny ten człowiek zdawał się prawdziwie wzruszonym. Ja płakałem rzewnie, w głębi wszakże czułem się szczęśliwym, myśląc że cierpienia moje się skończyły. Istotnie odetchnąłem nieco. Dawano mi jeść, spać, uczyć się, uprawiać ogródek w spokoju. Nie żądałem nic więcej.

IX

Pewnego rana, kopałem w najlepsze w ogródku, gdy dobrze znane i drogie mi imię kilkakrotnie odbiło mi się o uszy. Pracując dalej i nie zwracając niby na to uwagi, przysłuchiwałem się rozmowie dwóch moich kolegów, z których jeden był Andrzej Minati. Opowiadano sobie jakąś zabawną historyjkę, bohaterka której zwała się Felicya. Otóż Felicya było imię mojej matki, opowiadający usiłował wymawiać je jaknajdobitniej, ilekroć przechadzając się zawsze w jednym kierunku, równali się ze mną, dodając do niego za każdym razem jakiś dziwaczny epitet, którego znaczenia nie pojmowałem; znaczenie to wszakże musiało być szyderskie albo obelżywe, słuchający bowiem głośnemi okrzykami objawiał swe zdumienie, lub wybuchał śmiechem niepomiarkowanym. Treść tego opowiadania, o ile zrozumieć mogłem, była wielce romansowa. Kończąc, zawyrokowali, te możnaby ją nazwali Szczęsna w miłości. Zresztą moje imię ani razu wspomnianem nie było, nie mogłem też pochwycić żadnej wyraźnej alluzyi, ukradkowego bodaj spojrzenia, zwróconego w moją stronę. Dzieci te zdawały się naprawdę rozmawiać tylko ze sobą i dla siebie. Wróciłem do klasy, żywiąc jeszcze nadzieję, że tożsamość imion była tylko wypadkową.  Upłynęło może z pół godziny spokojnie przy lekcyi, gdy jeden z uczniów zażądał od profesora wyjaśnienia. Zapytania takie bywały bardzo częste najczęściej zadawane przez swawolę.  — Proszę pana, jaki był przydomek Filipa Orleańskiego?  — Filip Nieprawy.  — Co to jest nieprawy?  — Jest to..  Profesor zawahał się z objaśnieniem, jakby w obawie by to go nie zaprowadziło za daleko.  — Jest to dziecko, które nie ma ojca, wtrącił drugi, pragnąc się pokazać nie mniej śmiałym od pierwszego.  Na te słowa podniosłem głowę; poczułem znowu nieprzyjaciela. Zresztą, wszystkie oczy były na mnie zwrócone, jak gdyby wszelką wątpliwość odegnać ode mnie chciano. Wszelako nie rozumiałem jeszcze.