Kobieta morska - Henryk Ibsen - ebook

Kobieta morska ebook

Henryk Ibsen

0,0

Opis

Kobieta morska” to dzieło Henryka Ibsena, norweskiego dramatopisarza, uważanego za czołowego twórcę dramatu modernistycznego.
Kobieta morska” jest bardzo ciekawym i wciągającym dramatem Ibsena. Główna bohaterka, Elida, staje przed wyborem między obecnym mężem a byłą miłością. Sytuacja okazuje się bardziej skomplikowana, kiedy dowiadujemy się, że Elida była zmuszona do czekania na powrót byłego kochanka, z ucieczki spowodowanej morderstwem jego kapitana. Ta piękna sztuka pokazuje potęgę oddania oraz prawdziwej miłości, która jest wstanie przezwyciężyć nawet najtrudniejsze przeciwności losu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 105

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Henryk Ibsen

KOBIETA MORSKA

SZTUKA W PIĘCIU AKTACH.

Wydawnictwo Avia Artis

2023

ISBN: 978-83-8226-935-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Osoby

DOKTÓR WANGEL, lekarz powiatowy. ELLIDA, jego druga żona. BOLETA, jego córka z pierwszego małżeństwa. HILDA, jego córka z pierwszego małżeństwa. PROFESOR ARNHOLM. LYNGSTRAND. BALLESTED. OBCY CZŁOWIEK. Młodzi ludzie, turyści, przebywający na letnich mieszkaniach. Rzecz dzieje się w lecie w miasteczku nad fiordem w północnej Norwegii.

Akt I

Na lewo dom Doktora z wielką umeblowaną werandą. Wkoło ogród, przy werandzie słup na flagę. Na prawo altana, w niéj stół i trzy krzesła. W głębi żywopłot, w nim furtka, daléj droga prowadząca nad morze wysadzana drzewami. Pomiędzy niemi widać w oddali fiord, jego skaliste ściany i szczyty. Ciepły jasny letni poranek.

Scena I

BALLESTEDw średnim wieku, ubrany w żakiet aksamitny i wielki artystyczny kapelusz, stoi przy słupie i urządza liny, flaga leży na ziemi. Nieco daléj sztalugi z rozpostartém płótnem a przy nich składane krzesło, pędzle, paleta, szkatułka z farbami. BOLETA WANGEL wchodzi przez otwarte drzwi pokoju na werandę niosąc wielki wazon z kwiatami, który stawia na stole.

 BOLETA. Cóż? czy teraz dobrze się będzie podnosić?  BALLESTED. Tak jest, to mała rzecz. Czy państwo dzisiaj spodziewają się gości?  BOLETA. Spodziewamy się po południu profesora Arnholma. Jest już w mieście od wczoraj.  BALLESTED. Arnholm? Czy nauczyciel, który niegdyś był u państwa nie nazywał się Arnholm?  BOLETA. Tak, to ten sam.  BALLESTED. Patrzcie państwo! Więc on powraca w te strony.  BOLETA. Dlatego chcielibyśmy flagę wywiesić.  BALLESTED. To bardzo naturalne. BOLETA. ( wchodzi do domu).

Scena II

BALLESTED, LYNGSTRANDwchodzi drogą z prawéj strony i zatrzymując się przy żywopłocie, patrzy z zajęciem na sztalugi i malarskie przyrządy. Jest to wątły młodzieniec, skromnie, ale przyzwoicie ubrany, wyglądający mizernie.

 LYNGSTRAND ( z tamtéj strony żywopłotu). Dzień dobry.  BALLESTED ( zwracając się ku niemu). Ha! — Dzień dobry ( podnosi flagę). Tak, — teraz dobrze idzie ( przymocowywa sznury a potém zatrudnia się około sztalugi). Dzień dobry, szanowny panie. Co prawda, niemam przyjemności...  LYNGSTRAND. Pan jest pewnie malarzem?  BALLESTED. Ma się rozumiéć. Dlaczegóż nie miałbym być malarzem.  LYNGSTRAND. Widzę to. Czy mógłbym tu wejść na chwilę?  BALLESTED. Chcesz pan może obejrzeć moją robotę?  LYNGSTRAND. Pragnąłbym bardzo...  BALLESTED. Niéma jeszcze nic do widzenia. Ale jeśli pan ciekawy, to proszę, wejdź.  LYNGSTRAND. Stokrotne dzięki ( wchodzi przez ogrodową furtkę).  BALLESTED ( maluje). Jestem teraz na fiordzie pomiędzy wyspami.  LYNGSTRAND. Widzę to.  BALLESTED. Jeszcze brakuje figur. Tuta nie można dostać modelu.  LYNGSTRAND. Więc tu jeszcze będzie figura?  BALLESTED. Tak, na pierwszym planie, tutaj na brzegu, leżéć będzie nawpół martwa kobieta morska.  LYNGSTRAND. Dlaczegóż pół martwa?  BALLESTED. Zabłąkała się na lądzie, nie może trafić do morza i zamiera w kałuży, rozumie pan przecie.  LYNGSTRAND. Ach! Tak.  BALLESTED. Pani tego domu podała mi myśl do obrazu.  LYNGSTRAND. A jak go pan zatytułuje, gdy będzie ukończony?  BALLESTED. Sądzę, że „Koniec morskiéj kobiety”.  LYNGSTRAND. Bardzo stosowne. Można z tego zrobić coś dobrego.  BALLESTED. Może pan jest także...  LYNGSTRAND. Malarzem?  BALLESTED. Tak.  LYNGSTRAND. Nie, malarzem nie jestem, ale będę rzeźbiarzem, nazywam się Jan Lyngstrand.  BALLESTED. Więc pan chce być rzeźbiarzem? także piękna sztuka rzeźbiarstwo. Zdaje mi się, żem pana parę razy spotkał na ulicy. Czy pan tu od dawna?  LYNGSTRAND. Bawię tu od kilkunastu dni, ale będę się starał spędzić tu całe lato.  BALLESTED. Aby używać przyjemności kąpielowych, nieprawdaż? LYNGSTRAND. Chciałbym trochę sił nabrać.  BALLESTED. Przecież nie jesteś pan chory.  LYNGSTRAND. Trochę. Czuję się osłabiony, ale to nie jest niebezpieczne. Coś nakształt astmy  BALLESTED. Ba! mała rzecz. Powinien pan jednak poradzić się biegłego doktora.  LYNGSTRAND. Myślałem już o tém, ażeby przy sposobności zasięgnąć rady doktora Wangla.  BALLESTED. Zrób to pan ( ogląda się na lewo). Znowu przypływa parowiec. Mnóstwo podróżnych na pokładzie. Napływ podróżnych wzmógł się, w niebywały sposób, ostatniemi czasy.  LYNGSTRAND. Tak, zdaje mi się, że tu napływ jest wielki.  BALLESTED. Mamy także wielu przybywających na lato. Boję się czasem, ażeby nasze poczciwe miasto, z powodu tylu obcych, nie utraciło swego charakteru.  LYNGSTRAND. Pan się tutaj urodził?  BALLESTED. Nie, alem się tutaj akla... aklimatyzował. Przywyknienie i czas związały mnie z tą miejscowością.  LYNGSTRAND. Więc pan tu już mieszka od dawna?  BALLESTED. No tak, ze siedemnaście, osiemnaście lat. Przybyłem z towarzystwem dramatyczném, Skives’a. Potém, mieliśmy trudności pieniężne, towarzystwo się rozwiązało i rozpierzchło na wszystkie strony.  LYNGSTRAND. A pan tu pozostał? BALLESTED. Zostałem. I dobrze mi się dzieje. Muszę panu powiedzieć, żem się głównie w teatrze zajmował dekoracyami.

Scena III

CIŻ I BOLETA.

 BOLETA ( wynosi z przedpokoju biegunowy fotel, który stawia na werandzie i mówi do kogoś znajdującego się w pokoju). Hildo, poszukaj haftowanego podnóżka dla ojca.  LYNGSTRAND ( idzie ku werandzie i wita się). Dzień dobry, pani.  BOLETA ( przy balustradzie). Ach! to pan. Dzień dobry. Przepraszam bardzo, muszę odejść na chwileczkę! ( wchodzi do domu).  BALLESTED. Pan zna państwa Wangel?  LYNGSTRAND. Tak, trochę. Spotykałem panny tu i owdzie, a na ostatnim koncercie mówiłem z samą panią, i ta upoważniła mnie do odwiedzin.  BALLESTED. Więc pan powinieneś uprawiać tę znajomość.  LYNGSTRAND. Ja też postanowiłem złożyć wizytę, bo tak to nazywają. Gdybym tylko miał jaki powód.  BALLESTED. Powód! Cóż znowu! ( spoglądając na lewo). Do dyabła! ( zbiera swoje rzeczy). Parowiec jest już koło przystani. Muszę iść do hotelu. Może będzie mnie potrzebować ktoś z nowoprzybyłych, bo przyznam się panu, że jestem także fryzyerem.  LYNGSTRAND. Jesteś pan wielostronnym.  BALLESTED. W małych miastach trzeba się do wielu rzeczy ak... aklimatyzować. Gdybyś pan kiedy potrzebował fryzyera, zapytaj tylko o Ballesteda, nauczyciela tańca.  LYNGSTRAND. Nauczyciela tańca? BALLESTED. Albo też dyrektora muzyki na dętych instrumentach. Dziś wieczorem koncertujemy na promenadzie. Adieu! adieu! ( wychodzi z przyborami malarskiemi przez furtkę i kieruje się na lewo).

Scena IV

LYNGSTRAND, BOLETA, HILDA, wychodzą z domu na werandę.

 HILDA ( z podnóżkiem).  BOLETA ( przynosi więcéj kwiatów).  LYNGSTRAND ( kłania się Hildzie z ogrodu).  HILDA ( przy balustradzie nie odkłaniając się). Mówiła mi już Boleta, żeś się pan w końcu wejść odważył.  LYNGSTRAND. Tak, ośmieliłem się to uczynić.  HILDA. Czy pan już odbył poranny spacer?  LYNGSTRAND. Nie, dziś nie zamierzałem dłuższéj przechadzki.  HILDA. Może byłeś pan w kąpieli?  LYNGSTRAND. Tak jest, i widziałem matkę pani, szła właśnie do swojéj kabiny.  HILDA. Kto szedł?  LYNGSTRAND. Matka pani.  HILDA. Ach! tak... o! ( stawia podnóżek przy biegunowym fotelu).  BOLETA. ( jakby przerywając). Czy nie widziałeś pan na fiordzie łodzi ojca?  LYNGSTRAND. Tak, zdaje mi się, że widziałem łódź żaglową, zmierzającą do lądu.  BOLETA. To pewno był ojciec. Miał on chorych na wyspach. ( porządkując na stole).  LYNGSTRAND ( posuwając się o krok do werandy). Jak tu wszystko kwiatami przystrojone.  BOLETA. Nieprawdaż, że to ładnie wygląda?  LYNGSTRAND. Prześlicznie. Jakby w domu było jakie święto.  BOLETA. Bo téż tak jest.  LYNGSTRAND. Może urodziny ojca.  BOLETA ( przestrzegając Hildę). Hm! hm!  HILDA ( nie zważając na to). Nie, to urodziny mamy.  LYNGSTRAND. Tak — urodziny matki pań.  BOLETA ( pocichu z gniewem). Ależ Hildo.  HILDA ( tak samo). Dajże mi pokój. ( do Lyngstranda). Pan teraz pewno wraca do hotelu na śniadanie.  LYNGSTRAND. ( schodząc ze stopni). Tak, muszę trochę przekąsić.  HILDA. Czy pan się w hotelu jeszcze nie rozgościł na dobre?  LYNGSTRAND. Nie mieszkam już w hotelu, to dla mnie za drogo.  HILDA. A gdzież pan teraz mieszka?  LYNGSTRAND. Na górze u pani Jensen.  HILDA. U jakiéj pani Jensen?  LYNGSTRAND. Akuszerki.  HILDA. Przepraszam, panie Lyngstrand, ale mam tyle zajęcia, że...  LYNGSTRAND. Ach! nie powinienem był tego mówić.  HILDA. Czego?  LYNGSTRAND. Tego, co powiedziałem.  HILDA ( patrząc na niego niechętnie). Wcale pana nie rozumiem.  LYNGSTRAND. Nie, nie, ale teraz muszę panie pożegnać.  BOLETA ( na stopniach werandy). Żegnam. Niech pan dzisiaj wybaczy, ale późniéj, jeśli znajdziesz pan czas — przyjdź pan odwiedzić ojca — i nas także.  LYNGSTRAND. Stokrotne dzięki. Chętnie to uczynię. ( kłania się i wychodzi przez ogrodową furtkę. Za ogrodem, zwracając się na lewo, kłania się raz jeszcze.  HILDA ( półgłosem). Adieu, mój panie. Proszę się odemnie kłaniać matce Jensen.  BOLETA ( cicho wstrząsając jéj rękę). Hildo! Jakżeś źle wychowana! Czyś oszalała! Mógł cię usłyszeć.  HILDA. Ba! Cóż to szkodzi. BOLETA ( spoglądając na prawo). Ojciec idzie.

Scena V

CIŻ I DOKTÓR WANGEL w podróżnym stroju, z torebką w ręku, idzie ścieżką z prawéj strony.

 WANGEL. Otóż jestem, moje dzieci. ( wchodzi do ogrodu).  BOLETA ( spotykając go w ogrodzie). Ach! jak to ładnie, że wracasz.  HILDA ( idąc także naprzeciw niego). Czyś się już na cały dzień uwolnił, ojcze?  WANGEL. Nie. Późniéj muszę jeszcze na chwilę być w biurze. Ale powiedzcie, nie słyszałyście, czy Arnholm przyjechał?  BOLETA. Tak, wczoraj wieczór przyjechał. Posyłałyśmy do hotelu.  WANGEL. Nie widziałyście go jeszcze?  BOLETA. Nie, ale pewno przyjdzie jeszcze przed południem.  WANGEL. Zapewne.  HILDA ( ciągnąc go). Ojcze, obejrzyjże się.  WANGEL ( spogląda na werandę). Widzę, widzę, dzieci, dom wygląda świątecznie.  BOLETA. Czyśmy nie ładnie go przystroiły?  WANGEL. Tak, muszę przyznać. Czy... czy sami jesteśmy w domu?  HILDA. Ona sobie poszła.  BOLETA ( przerywając szybko). Mama poszła do kąpieli.  WANGEL ( spogląda przyjaźnie na Boletę i głaszcze jéj włosy. Potém mówi z pewném wahaniem). Słuchajcie, dzieci. Czy wszystko ma tak pozostać dzień cały? I flaga wywieszona także?  HILDA. Naturalnie, ojczulku.  WANGEL. Hm! No tak — ale widzicie...  BOLETA ( mruga i przytakuje mu). Możesz sobie wyobrazić, że to wszystko na cześć Arnholma. Skoro tak dobry przyjaciel, pierwszy raz cię odwiedza...  HILDA ( śmiejąc się i wstrząsając głową). Pomyśl tylko, ojczulku. On był nauczycielem Bolety.  WANGEL ( z półuśmiechem). Jakie wy przebiegłe! Mój Boże, to przecie rzecz naturalna, iż pamiętamy o tych, co nie są z nami. A prócz tego... Masz, Hildo ( daje jéj podróżną torebkę) zanieś to do biura. — Nie, dzieci, ja tego nie chcę. Nie w taki sposób przynajmniéj, wiecie o tém. Tak rok rocznie. Cóż na to powiedzą? I nie można tego zmienić?  HILDA ( chce iść z torebką przez ogród, ale zatrzymuje się, odwraca, i wskazuje). Patrzcie na tego pana, co idzie. To pewnie profesor.  BOLETA ( spoglądając). Ten sam? ( śmieje się). Paradna jesteś. Ten pan taki podstarzały, miałby by być Arnholmem?  WANGEL. Czekajcie, moje dzieci. Tak, zdaje mi się, że to on. On niezawodnie. BOLETA ( patrzy zdumiona). Tak, Bóg widzi — zdaje mi się, że tak jest.

Scena VI

CIŻ i PROFESOR ARNHOLM w eleganckim rannym ubiorze, złotych okularach, z cienką laseczką i torebką podróżną, ukazuje się na drodze, po lewéj stronie. Wygląda swobodnie, spogląda w ogród, kłania się przyjaźnie i wchodzi przez furtkę.

 WANGEL ( idąc naprzeciw niemu). Witam, kochany profesorze, witam z całego serca, na dawnych śmieciach.  ARNHOLM. Dziękuję, dziękuję, po tysiąc razy. ( Ściska mu ręce i idą razem przez ogród). Oto są i dzieci. ( Podaje im rękę i przypatruje się). Zaledwie mógłbym je poznać obiedwie.  WANGEL. Bardzo wierzę.  ARNHOLM. A jednak — możebym poznał Boletę — tak Boletę poznałbym niezawodnie.  WANGEL. Nie sądzę. Przecież to już ośm, nie, dziewięć lat, kiedyś ją widział raz ostatni. Ach! tak, ileż to rzeczy zmieniło się od tego czasu.  ARNHOLM ( oglądając się). Tego nie uważam. Drzewa tylko urosły i zbudowano altanę.  WANGEL. Tak się to zdaje pozornie.  ARNHOLM ( z uśmiecham). No i teraz są tu wdomu, dwie panny na wydaniu.  WANGEL. O! na wydaniu jest tylko jedna.  HILDA ( półgłosem). Co téż ojczulek mówi.  WANGEL. Siądźmy tymczasem na werandzie. Jest tam chłodniéj niż tutaj. Proszę.  ARNHOLM. I owszem, kochany doktorze ( wchodzą na werandę).  WANGEL ( wskazuje Arnholmowi miejsce na biegunowym fotelu). No, teraz siądźmy i odpocznijmy, wyglądasz trochę zmęczony podróżą.  ARNHOLM. Nic nie znaczy. Tutaj w tych miejscach...  BOLETA ( do ojca). Może przynieść do pokoju przy werandzie wody sodowéj i soku? Tu będzie wkrótce za gorąco.  WANGEL. Dobrze, dzieci. Przynieście wody sodowéj i soku, a może także koniaku.  BOLETA. I koniaku?  WANGEL. Troszkę, gdyby go kto zażądał.  BOLETA. Dobrze, zaraz. A ty Hildo, odnieś torebkę ojca do biura. ( odchodzi w głąb domu i drzwi za sobą zamyka). HILDA ( bierze torebkę ojca i odchodzi przez furtkę ogrodową na lewo).

Scena VII

ARNHOLM i WANGEL.

 ARNHOLM ( spoglądając za Boletą). Doprawdy, jaka śliczna... wyrosły ci doktorze dwie, śliczne dziewczyny.  WANGEL ( siadając). Tak sądzisz?  ARNHOLM. Co do Bolety, to wprost uderzające. Co do Hildy, także. — Mówmy jednak o tobie, kochany doktorze. Czy zamierzasz spędzić tutaj całe życie?  WANGEL. Ach! tak! zapewnie tak się stanie. Byłem tu niegdyś tak szczęśliwy z tamtą, która nas tak wcześnie opuściła. Z tą, którą znałeś jeszcze, gdyś był u nas raz ostatni.  ARNHOLM. Tak, tak.  WANGEL. A teraz szczęśliwy jestem z tą, co jéj miejsce zajęła. Tak, mogę przyznać, iż los okazał się w wielu rzeczach łaskawym dla mnie.  ARNHOLM. Nie masz dzieci z drugiego małżeństwa?  WANGEL. Przed półtrzecia rokiem urodził nam się synek. Nie cieszyliśmy się nim długo. Umarł, mając zaledwie cztery czy pięć miesięcy.