Klucz nieśmiertelności. Sekretna historia bezimiennej religii - Brian C. Muraresku - ebook
NOWOŚĆ

Klucz nieśmiertelności. Sekretna historia bezimiennej religii ebook

Brian C. Muraresku

4,5

Opis

Przełomowe spojrzenie na rolę, jaką psychodeliki odegrały w narodzinach zachodniej cywilizacji.

Czy Eucharystia pierwszych chrześcijan była Eucharystią psychodeliczną?

Sekretna wiedza o halucynogennych roślinach, ziołach i grzybach była przekazywana z pokolenia na pokolenie już od epoki kamienia, stając się źródłem prastarej „bezimiennej religii”, której wspólnym wyznacznikiem było spożywanie psychodelicznego sakramentu. Przyjmowała wiele form, z których najsłynniejszą są owiane tajemnicą misteria eleuzyńskie w starożytnej Grecji. Jednak czy to możliwe, że również pierwotne chrześcijaństwo było inkarnacją tej zapomnianej religii?

Szukając odpowiedzi na to pytanie, Brian Muraresku bada archaiczne korzenie Eucharystii, łącząc ten rytuał z psychodelicznym sakramentem i odsłaniając prawdziwe początki zachodniej cywilizacji. Niczym poszukiwacz Świętego Graala zabiera czytelnika do ukrytych archiwów Luwru i Watykanu, ruin starożytnej Grecji i rzymskich katakumb. Analizuje wyniki najnowszych badań naukowych i śledzi klasyczną literaturę i sztukę. Rekonstruuje też zakazaną historię kobiet, które kiedyś odgrywały główną rolę w komunii z bóstwem, a potem spotkały się z marginalizacją i prześladowaniem ze strony zdominowanego przez mężczyzn Kościoła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 659

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Brian C. Muraresku Klucz nieśmiertelności. Sekretna historia bezimiennej religii Tytuł oryginału The Immortality Key ISBN Copyright © 2020 by Brian C. Muraresku Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2024 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2024All rights reserved Redakcja Beata Kozieł-Kulesza Korekta Dorota Jastrzębowska, Julia Młodzińska Projekt okładki Paweł Panczakiewicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Dla Juliety Belén i Alexy Paz,

bez których ta książka nigdy by się nie narodziła, a za których przyczyną nie mogła się prawie doczekać ukończenia.

I dla PJ, formosissima causa sine qua non

 

 

 

αν πεθάνεις πριν πεθάνεις, δεν θα πεθάνεις όταν πεθάνεις

Jeśli umrzesz przed śmiercią, nie umrzesz w chwili śmierci.

Przedmowa

Tak jak Brian Muraresku, autor tej znakomitej książki, do której mam przyjemność wprowadzić Czytelnika, wychowałem się w rodzinie chrześcijańskiej, tyle że prezbiteriańskiej, Brian zaś w rzymskokatolickiej. Pomiędzy tymi wyznaniami istnieją liczne różnice doktrynalne, ale w obu sprawowany jest obrzęd Komunii Świętej i oba też postulowały i praktykowały straszliwy obyczaj palenia na stosie „heretyków”, szczególnie tych oskarżanych o czary.

Moi rodzice poznali się w kościele w Edynburgu w latach 40. Ojciec został chirurgiem, a potem w latach 1954–1958 był misjonarzem medycznym w Christian Medical College w Welurze na południu Indii.

Ja urodziłem się w 1950 roku. Wychowywałem się jako jedynak i ten nasz czteroletni czas „misyjny”, który spędziłem w pobożnej wspólnocie chrześcijańskiej, miał niewątpliwie formujący wpływ na moje życie, choć nie taki, na jaki liczył szczególnie ojciec. Chciał wypełnić mi głowę chrześcijańskimi ideami, ale jego wysiłki, oparte na regularnych czytaniach staro- i nowotestamentowych, tylko nakręcały moją narastającą niechęć do chodzenia do kościoła i wysłuchiwania tam długich, nudnych kazań.

Do czasu gdy skończyłem czternaście lat, niechęć ta przerodziła się w nienawiść. W 1964 roku znalazłem się znów w Wielkiej Brytanii. Musiałem spędzić sześć ciężkich lat w szkole z internatem w Durham. Związana z Kościołem anglikańskim (różniącym się pod względem doktryny od katolicyzmu i prezbiterianizmu, ale tak jak one sprawującym obrzęd Komunii Świętej) szkoła ta była wówczas placówką okropną, wręcz sadystyczną — szczegółów nie będę teraz opisywał — funkcjonującą w cieniu zimnej kamiennej kaplicy, gdzie regularnie odprawiano nabożeństwa, w których my, uczniowie, mieliśmy obowiązek uczestniczyć.

Obawiałem się tych nabożeństw, bo niosły ze sobą tak wiele wyrzutów sumienia; były już dla mnie nie tyle nudne, co głupie i nieracjonalne. Czemu miałem wierzyć w tego „Boga” i jego „syna”, Jezusa? Dlaczego miałem wierzyć w niebo i piekło, aniołów i Szatana, tylko dlatego, że Biblia, duchowni i Kościół, a także moi rodzice, mówili mi, że to wszystko prawda?

Ale dla mnie to nie były realne byty!

Wyrażając swój bunt — na sposób nastolatka — odmawiając klękania, modlitwy i śpiewania pieśni podczas nabożeństw w kaplicy, postanowiłem sobie, że od tej pory będę kwestionować wszystko i nigdy niczego nie przyjmę na wiarę tylko dlatego, że jakiś autorytet albo zatęchła książka powiedzą mi, że jest tak, a nie inaczej.

Jako starszy nastolatek byłem już zaprzysięgłym ateistą; w rzeczy samej ateizm wydawał mi się jedyną sensowną i racjonalną odpowiedzią na chrześcijańskie dogmaty. Na początku lat 70. studiowałem na uniwersytecie socjologię, w owym czasie dyscyplinę radykalną i skorą do stawiania znaków zapytania. Moje poglądy jeszcze się wtedy utwierdziły.

Od tej pory pozostawałem ateistą w ścisłym znaczeniu tego słowa, wywodzącego się od greckiego átheos, co znaczy dosłownie „bezbożny”. Upłynęło pięćdziesiąt lat i wciąż nie widzę żadnego powodu, by wierzyć w jakieś bóstwo czy bóstwa. Niemniej jednak pewne doświadczenia, które stały się moim udziałem przez ostatnie półwiecze, zmieniły zasadniczo mój światopogląd. I o ile „bóg” pozostaje dla mnie niesprawdzoną hipotezą, to wspomniane doświadczenia przekonały mnie co do istnienia obszarów rzeczywistości innych od naszych, koegzystujących jednak z naszymi i wywierających na nas wpływ, lecz przechodzących na ogół niedostrzegalnie i bez rozpoznania w nowoczesnych społeczeństwach technologicznych — zwłaszcza tych wystawionych od dawna na nauczanie chrześcijańskie.

Doświadczenia

Doświadczenie słuchania kazania w kościele, takie, jakie tam miałem (a przynajmniej powinienem mieć), było po prostu doświadczeniem słuchania kazania w kościele plus wszelkich reakcji, jakie to kazanie we mnie budziło.

Zatem było to doświadczenie pokrewne słuchaniu/reagowaniu na wykład czy inną formę nauczania. Mogłem się nauczyć czegoś nowego albo zetknąć z materiałem, który już znałem. Mogłem też zareagować szerokim wachlarzem emocji, od śmiertelnego znudzenia do entuzjastycznego zaangażowania, a także różnym stopniem akceptacji czy niezgody na to, o czym mówi wykładowca.

Podobnie kiedy czytam książkę czy naukowy referat o ludzkim akcie seksualnym, mogę doświadczyć tej lektury jako nudnej, stymulującej, intrygującej, niepokojącej, pouczającej lub zbytecznej. Jedno jest jednak pewne: słuchanie wykładu albo książki o seksie jest doświadczeniem całkiem innej kategorii niż rzeczywiste uprawianie seksu.

Mam nadzieję, że się zatem zgodzimy, iż wykłady, kazania czy lektury dostarczają doświadczeń zasadniczo różniących się — i niższego rzędu — od tych, które wiążą się z faktycznymi doznaniami, które owe teksty próbują opisać, zanalizować czy zdezawuować. Tak jak słuchanie wykładu o seksie nie jest tym samym, co uprawianie seksu, tak też słuchanie kazania o Królestwie Niebieskim nie jest tym samym, co odwiedzenie Królestwa Niebieskiego i doświadczenie tego bezpośrednio.

To naprowadziło mnie na kwestię środków psychodelicznych i doświadczeń, które dają.

Mój pierwszy kontakt z psychodelikami nastąpił w 1974 roku w Anglii, gdy wziąłem LSD pod wpływem impulsu na pewnym festiwalu — i zostałem nagrodzony dwunastoma godzinami błogostanu, doznaniami objawienia, niebezpiecznych wyzwań, podróży w czasie i tajemnicy.

Doświadczenie było tak silne, że obawiałem się zaznać go ponownie — może ten drugi raz nie wyniósłby mnie tak wysoko? I przez następne trzydzieści lat rezygnowałem z okazji do „odlotu”.

Było tak do czasu, gdy zabrałem się do pisania książki mającej w początkowym zamyśle dotyczyć tajemniczej sztuki jaskiniowej z epoki kamienia, ale wykroczyła ona znacznie poza te ramy, ukazując się w 2005 roku pod tytułem Supernatural: Meetings with the Ancient Teachers of Mankind. W 2002 roku, podczas zbierania materiałów, natrafiłem na pracę Davida Lewis-Williamsa, profesora antropologii na University of Witwatersrand. Właśnie w tym roku ukazała się książka Davida The Mind in the Cave: Consciousness and the Origins of Art. Było to dla mnie objawienie. Znalazłem tam mnóstwo informacji, wspartych nieodpartą argumentacją, przemawiających za tezą, że charakterystyczne cechy i tematy sztuki jaskiniowej z całego świata, będącej dziełem artystów nieutrzymujących ze sobą żadnych bezpośrednich kontaktów, mogą być najlepiej wytłumaczone odmiennymi stanami świadomości, zwłaszcza transowej, jej twórców, podobnymi do stwierdzonych u szamanów z kultur łowiecko-zbierackich, stosujących silne substancje psychodeliczne. Krótko mówiąc, „neuropsychologiczna teoria sztuki jaskiniowej”, wysunięta przez Davida, głosi, że szamani z epoki kamienia używali rozmaitych środków — zwłaszcza psychodelicznych roślin i grzybów — by wprowadzić się w stany transowe, w których doznawali śmiałych wizji. Później, powróciwszy do „normalnego”, powszedniego stanu świadomości, przypominali sobie te wizje i odmalowywali je na ścianach jaskiń.

Szybko się zorientowałem, że szamani społeczności łowiecko-zbierackich wciąż żyją na świecie i wprowadzają się w podobne stany transowe, często przy użyciu psychodelicznych roślin i grzybów. Wielu z nich odmalowuje potem swoje wizje, a twory ich wyobraźni — ukazujące ponoć „świat duchowy” i jego mieszkańców — są uderzająco podobne do twórczości ich poprzedników z epoki kamienia.

Jako badacz ceniący empirię zdałem sobie sprawę, że nadszedł czas, by odnowić swoją znajomość z psychodelikami. Na pierwszy naukowy „odlot” wybrałem podróż do amazońskiego lasu deszczowego. Chciałem zasiąść z tamtejszymi szamanami i wypić z nimi święty wizyjny napój, znany jako ayahuasca, wytwarzany z pewnego pnącza (nazywanego Pnączem Dusz albo Pnączem Śmierci), zawierającego dimetylotryptaminę (DMT), najsilniejszy halucynogen znany nauce.

W sumie odbyłem wtedy (w 2003 roku) jedenaście rytuałów ayahuaski, wystarczająco wiele, by naprawdę zrozumieć doświadczenia, których potrzebowałem, by napisać tę książkę. Ponieważ jednak Supernatural ukazała się w 2005 roku, wziąłem jeszcze udział w ponad siedemdziesięciu dalszych rytuałach ayahuaski, z których ostatnia (do czasu, gdy to piszę) odbyła się w Kostaryce w grudniu 2019 roku. Nie była to praktyka regularna, ale starałem się pielgrzymować na rytuały ayahuaski raz w roku, przy każdej okazji i w różne miejsca świata, dołączając do niedużej grupki poszukiwaczy (zwykle było to od pięciu do dwudziestu osób, choć zdarzały się, rzadko jednak, i grupy stuosobowe), by doświadczyć działania tego wywaru podczas ceremonii.

Ceremonie takie były na ogół urządzane przez amazońskich szamanów albo ludzi z Zachodu blisko z nimi zaznajomionych. Co ciekawe, coraz częściej to kobiety, a nie mężczyźni, prowadziły te sesje.

Pomimo dyskomfortu, jaki musiałem przezwyciężać przy okazji tych doświadczeń, wizje, których wtedy doświadczałem, sprawiały, że wracałem co roku do ayahuaski — do tego poczucia wejścia do jakiegoś absolutnie zniewalającego równoległego świata i do możliwości uczestniczenia tam w intrygujących, pełnych znaczeń i czasem zmieniających życie spotkaniach z istotami z ewidentnie innego świata.

Istoty te bardzo często przybierają postać węży albo wężowo-ludzkich hybryd, a sama Matka Ayahuasca, istota uważana przez wielu za nadprzyrodzoną inteligencję, dającą moc wywarowi, przedstawiana jest też często w sztuce szamańskiej jako wąż czy wężowo-ludzka hybryda. Spotkałem „ją” w tej postaci wielokrotnie. Przy jednej, pamiętnej dla mnie okazji, objawiła mi się jako wielki boa dusiciel, długi na osiem czy dziewięć metrów. Otoczyła mnie delikatnie zwojami swego ciała, położyła olbrzymią głowę na moim ramieniu i wpatrywała się bez końca w moje oczy. Wyglądało to dla mnie bardzo realnie — nawet bardziej niż realnie — a jej obecność (pomimo „naturalnego” lęku odczuwanego przez ludzi wobec węży) była niezwykle współczująca; wydawało mi się, że to skończenie piękna bogini, która od dawna mnie kochała. Raz po raz nadawała do mnie jakiś telepatyczny przekaz — bardzo prosty i konkretny, ale przesyłany ze zdumiewającą, zapierającą dech w piersiach siłą: że powinienem być milszy i bardziej wyczulony na potrzeby innych.

Wyszedłem z tej sesji z jasnym przeświadczeniem, że choć nie mogę cofnąć czasu i naprawić błędów z przeszłości, to mogę się postarać, by nigdy już ich nie powtarzać i stać się człowiekiem bardziej uprzejmym, współczującym i mającym konstruktywny wpływ na innych.

Nie wiem, czy Matka Ayahuasca jest „realna” w ten sposób, o jakim zwykle myślimy, mówiąc o realnym istnieniu ludzi czy rzeczy, ale interesujące jest to, że na poziomie fenomenologicznym (źródła gruntownie udokumentowane podane są w przypisach do Supernatural) tysiące ludzi przeżyły spotkania z „nią” podczas sesji ayahuaski i w rezultacie zmieniły swoje zachowanie i światopogląd. Te zmiany są realne, nawet jeśli materialistyczna nauka chciałaby zredukować ową istotę, która je zainspirowała, do zwykłego epifenomenu zaburzonej aktywności mózgowej.

Bardzo często istota ta (która, powtarzam, może być realna lub nie, ale jest doświadczana jako realna) daje nam ważne pouczenia moralne, gdy zagłębiamy się w sesjach ayahuaski. Możemy wtedy zobaczyć epizody z naszego życia, momenty, gdy zachowaliśmy się nieprzyjemnie albo niesprawiedliwie wobec innych lub też poniżej swoich standardów. I ujrzymy to dokładnie tak, jak było, bez złudzeń i wykrętów; staniemy twarzą w twarz z chłodną i krystalicznie twardą prawdą o nas samych. Takie objawienia mogą być bolesne. Często ludzie płaczą z tego powodu na sesjach ayahuaski. Lecz sesje te dają nam wgląd w samych siebie i szansę, by zmienić swoje zachowanie w przyszłości — na bardziej troskliwe i mniej toksyczne, spolegliwe i nacechowane świadomością tego niewiarygodnego przywileju, jaki dał nam świat, pozwalając, byśmy się urodzili w ludzkim ciele: z możliwością wzrastania i doskonalenia duszy. Absolutnie nie wolno tej szansy zmarnować.

Być może to jeden z powodów, dla których ayahuasca jest tak pomocna w wyciąganiu ludzi z uzależnienia od groźnych twardych narkotyków. Na przykład dr Jacques Mabit od wielu lat ze znakomitym skutkiem leczy za pomocą ayahuaski uzależnionych od heroiny i kokainy w swej klinice Takiwasi w Tarapoto w Peru, gdzie przechodzą oni zwykle dwanaście sesji ayahuaski w ciągu miesiąca1.

Bardzo wysoki odsetek uczestników tych sesji doznaje silnych objawień dotyczących korzeni swoich problemów i zachowań. Opuszczają Takiwasi całkowicie uwolnieni od uzależnienia, często bez żadnych objawów odstawienia, i nie powracają do nałogu. Współczynnik udanych kuracji jest znacznie wyższy niż w konwencjonalnych zachodnich klinikach terapii uzależnień. W Kanadzie dr Gabor Mate oferował swoim pacjentom fenomenalnie skuteczne terapeutycznie sesje ayahuaski tak długo, dopóki jego pracy nie przerwały kanadyjskie władze, twierdzące, że ayahuasca sama jest nielegalnym narkotykiem2.

Jak jednak wykazuje Brian Muraresku na stronach swej książki, zachodnia nauka, tak długo wykorzystywana do ostrego karania w ramach tak zwanej wojny z narkotykami, coraz częściej uznaje pozytywne życiowe zmiany wypływające ze stosowania psychodelików. Dotyczy to na przykład uwalniania od stresu pourazowego albo, w przypadku terminalnych stanów nowotworowych, od strachu przed śmiercią. Potencjał tkwiący w psylocybinie (składniku aktywnym „magicznych grzybów”) jest obecnie badany w Johns Hopkins Center for Psychedelic and Consciousness Research i, co uderzające, „około 75% — jak pisze Brian — ochotników uczestniczących w badaniu ocenia przyjęcie tylko jednej dawki psylocybiny jako najbardziej znaczące doświadczenie w swoim życiu, a przynajmniej jedno z pięciu takich najistotniejszych doświadczeń”.

Podobnie i ja mogę zaświadczyć, że podczas kilku (choć na pewno nie wszystkich) sesji ayahuaski zostałem obdarzony doznaniami tak nadzwyczajnej mocy, tak głębokiego wglądu w siebie, że bez wahania mogę te momenty zaliczyć do najważniejszych w całym moim życiu. Były to epizody tak znaczące, że zmieniły całe moje spojrzenie na życie i naturę „rzeczywistości”. Wciąż jestem ateistą i nadal uważam, że naukowcy próbujący zredukować świadomość do materii mogą mieć rację. Jednak moje doświadczenia z ayahuaską przekonały mnie — bardziej niż niezliczona liczba wykładów, lektur czy kazań — że materialistyczny redukcjonizm jest poważnym błędem, że bycie żywym i świadomym jest olbrzymią, niepomierną tajemnicą. Jak to wyraził Szekspir w Hamlecie: „Więcej jest rzeczy na ziemi i niebie / Niż się ich śniło waszym filozofom”3.

Gdy wybrałem kiedyś ateizm, wybrałem też związane z nim poglądy, mówiące, że nie ma żadnego transcendentalnego sensu czy celu życia, że nie ma nieba ani piekła, i że kiedy nasze ciała i mózgi umierają, nie pozostaje po nich żadna „duchowa część” — dusza. Inne poglądy na ten temat uważałem za absurdalne.

Jednak po doświadczeniach z ayahuaską nie jestem już pewien, czy logika i racjonalne myślenie są w stanie zredukować nas tak prosto do naszych ciał. Wręcz przeciwnie, zobaczyłem wystarczająco dużo, by dojść do przekonania, że chociaż za życia świadomość przejawia się w ciele, nie jest jego wytworem ani nie zamyka się w nim; nie musi też koniecznie zaniknąć po śmierci ciała. Dzięki temu między innymi nie boję się już tak śmierci jak kiedyś. Raczej oczekuję jej przyjścia z ciekawością i w przeczuciu przygody.

Myślę więc, że mogę powiedzieć, iż moje doświadczenia z ayahuaską były przekonujące, być może w bardzo podobny sposób, jak doświadczenia pielgrzymów odwiedzających starożytne greckie sanktuarium w Eleusis, i z podobnych przyczyn. A to dlatego, że — o czym będzie mowa na dalszych stronach książki — psychodeliczny zapewne wywar kykeon, pity przez zgromadzonych w Eleusis pątników, obdarzał ich doznaniami znoszącymi wszelki strach przed śmiercią. Psychodeliczne składniki ayahuaski są blisko spokrewnione ze składnikami kykeonu, choć nie identyczne. Jednakże efekty „uszczęśliwiających wizji” oraz głębokich doznań intelektualnych, wywoływane przez oba specyfiki, wydają się wskazywać na godne uwagi podobieństwa.

Starożytni nauczyciele

Przez wielką część historii Zachodu, do IV wieku n.e., gdy wczesne, „pierwotne” chrześcijaństwo zaczęło być systematycznie miażdżone ciężkimi butami Kościoła rzymskokatolickiego, „uszczęśliwiające wizje” stanowiły podstawowe narzędzie rekrutacyjne prastarej i niezwykle wpływowej „bezimiennej religii”, będącej tematem tej książki. Religia ta mogła przyjmować wiele form — Brian podaje m.in. przykłady misteriów eleuzyjskich i dionizyjskich, a ja dodałbym do tego znacznie starsze religie z epoki malarstwa jaskiniowego, które badałem w Supernatural — ale w przypadku każdej z nich występował wspólny czynnik: psychodeliczny sakrament (w którym używano czasem jakiegoś pokarmu, czasem napoju, a czasem jednego i drugiego) łączący wszystkich uczestników.

„Pierwotne” chrześcijaństwo, jak przekonująco dowodzi Brian, narodziło się około dwóch tysięcy lat temu jako ostatnia forma, czy inkarnacja, tej archaicznej religii i – przynajmniej w niektórych przypadkach — wydawało się korzystać z chleba i wina, zaprawionych psychodelicznymi roślinami czy grzybami, jako komunikantów w sakramencie Eucharystii. Ponieważ chrześcijaństwo było prześladowane w Cesarstwie Rzymskim aż do panowania Konstantyna (306–337 n.e.), normalną praktyką w owych czasach było potajemne zbieranie się wyznawców w małych grupach, by spożywać chleb i pić wino Komunii Świętej, a potem doświadczać silnych i pełnych znaczeń uszczęśliwiających wizji. Te potajemne ceremonie doznawanej bezpośrednio komunii z bóstwem bywały najczęściej prowadzone przez kobiety, a mężczyźni odgrywali w nich rolę drugorzędną.

Później, począwszy od drugiej połowy IV wieku n.e., nastąpiła krystalizacja rzymskiego katolicyzmu, zdominowanego przez mężczyzn, którzy podjęli zasadnicze kroki dla marginalizacji kobiet w Kościele i usunięcia z sakramentów elementów psychodelicznych, redukując Komunię Świętą do pustego aktu symbolicznego, pozbawionego potężnego aspektu doznaniowego.

Mój przyjaciel, wizjonerski artysta Alex Grey, na którego twórczość ayahuasca ma duży wpływ, ujął starotestamentową historię o wężu, zakazanym owocu i wygnaniu Adama i Ewy z ogrodu Edenu jako „pierwszy łomot psychodelików”.

Idąc za jego myślą, rzymskokatolickie prześladowania „pierwotnych chrześcijan” i wyrugowanie ich wizyjnej Komunii winnej może być postrzegane jako „drugi łomot psychodelików”.

Jeszcze później, w XX wieku, gdy wydawało się, że uwolniliśmy się z bezdusznego uścisku Kościoła i otworzyliśmy się na nowe horyzonty duchowe, rządy na całym świecie zabrnęły w tak zwaną wojnę z narkotykami — i to był „trzeci łomot psychodelików”.

Tak więc potężne i nierzadko mordercze siły (zdolne, na przykład, do palenia ludzi na stosach albo więzienia ich przez długie lata) przez stulecia zabraniały ludziom doświadczania bezpośredniego kontaktu z obszarami rzeczywistości innymi niż te przyziemne. Z drugiej jednak strony nawet wtedy, gdy „bezimienna religia” wydawała się wymazana ostatecznie z ludzkich dziejów, istniały wciąż, że użyję takiej metafory, jej „kopie zapasowe” w postaci psychodelicznych roślin i grzybów rosnących na całej planecie. Mogły być długie przerwy, luki nawet wielowiekowe, ale zawsze przychodził taki moment, że jakieś ciekawskie jednostki przypadkiem bądź celowo zdobywały rośliny czy grzyby z odwiecznego archiwum bezimiennej religii, wznawiając w ten sposób doświadczenia i uruchamiając procesy, które w końcu doprowadzały do jej pełnego odrodzenia.

Nie jest dziełem przypadku, że szamani ludu Mazateków z południowego Meksyku nazywają psylocybinowe grzyby, używane w ich ceremoniach, „małymi nauczycielami”. W pewnym sensie wszystkie psychodeliczne rośliny i grzyby są odwiecznymi nauczycielami ludzkości. Niezależnie od tego, czy się zajmiemy ayahuaską czy Psilocybe mexicana, pejotlem albo LSD (otrzymywanym ze sporyszu), mamy do czynienia z biologicznymi agentami bezimiennej religii i z ich numinotyczną zdolnością do rozbudzania naszych duchowych apetytów i możliwości.

Brian mówi nam, że nigdy w życiu nie miał doświadczeń psychodelicznych — i nie ma powodu, dla którego musiałby ich spróbować, bo jego książka operuje twardymi faktami i empirycznymi argumentami. Nie jest to raport z „odlotu”. Co więcej, decyzja autora, by pozostać psychodelicznym prawiczkiem, jest w mojej opinii mądrym wyborem strategicznym, gdyż wytrąca broń z ręki samorodnym sceptykom — których jest legion — i leniwym krytykom, lubiącym argumenty ad hominem, mogącym zlekceważyć tę ważną książkę jako „brednie” jakiegoś „ćpuna”, czy coś w tym rodzaju.

Moje podejście jest inne. Nie mógłbym napisać Supernatural bez osobistego doświadczenia z psychodelikami — i wynikająca z tego sceptyczna reakcja była silna, długotrwała i do przewidzenia. Właściwie to do dzisiaj, ponad piętnaście lat od ukazania się Supernatural, moje zaangażowanie w psychodeliki pozostaje jednym z głównych narzędzi do ośmieszania i deprecjonowania mojej pracy.

Nie mam jednak o to żalu.

Pomimo mojego niewzruszonego ateizmu i wielu lat dystansowania się od wszystkiego, co wygląda na wiarę religijną, psychodeliczne ceremonie, w których brałem udział na całym świecie — ceremonie prowadzone często przez kobiety i w ukryciu, jak komunie „pierwotnych” chrześcijan — wprowadziły znów duchowość do mojego życia.

I jestem za to głęboko wdzięczny.

Graham Hancock

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Zob. www.takiwasi.com/docs/arti_ing/ayahuasca_in_treatment_addictions.pdf.

2 Zob. www.theglobeandmail.com/life/health-and-fitness/bc-doctor-agrees-to-stop-using-amazonian-plant-to-treat-addictions/article4250579/.

3 Przełożył Józef Paszkowski.