Klątwa Berserkera - Anna Wolf - ebook + audiobook + książka

Klątwa Berserkera ebook i audiobook

Wolf Anna

4,1
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Miłość, zdrada, zbrodnia i wielkie namiętności w scenerii kamiennych fortec, rycerskich potyczek i krwawych bitew. Czy klątwa rzucona przez konającą kobietę na ród Istrel doprowadzi do jego zagłady? A może miłość, która niespodziewanie rozkwitnie pod osłoną nocy, przywróci nadzieję tam, gdzie jej już od dawna nie było? Jeżeli ktoś miał wątpliwości, czy przed wiekami ludzie nienawidzili i kochali równie mocno jak teraz, to ta książka raz na zawsze je rozwieje. Nieokiełznana namiętność była i zawsze będzie ponadczasowa, tak samo jak pogarda i rządza zemsty.

Piękna i Bestia w nowej odsłonie!

snieznooka

Byli gangsterzy i niegrzeczni panowie z MC, ale czegoś takiego jeszcze nie czytaliście! Anna Wolf w zupełnie nowym wydaniu. Pasja, niebezpieczeństwo, konwenanse i niezwykły wojownik, który zawładnie sercem każdej kobiety! „Klątwa Berserkera” stanie się Waszą, wypali swoje piętno nie tylko na skórze, ale w każdej myśli! Gorąco polecam tę powieść historyczną.

katus_love_book

Mega wciągająca i inna od wszystkich dzieł autorki książka, która może być początkiem zupełnie nowego kierunku. Historia królestwa powitego klątwą sprzed wielu wieków, której nikt nie był w stanie zdjąć oraz miłość niczym z bajki o Pięknej i Bestii, porwie nas w zaskakujący świat. Odmienny styl Ani podsycił ciekawość i sprawił, że będziemy chcieli znacznie więcej.

pasje_zaczytanej_agnes

„Klątwa Berserkera” Anny Wolf w magiczny sposób przenosi czytelnika do średniowiecza - do świata rycerzy w lśniących zbrojach. Piękna historia miłości Bianki i Ilandera. Czy to, co ich łączy, przełamie klątwę?

Moim zdaniem, to najlepsza z napisanych dotychczas książek autorki.

katarzynabm

Anna Wolf w całkowicie nowej odsłonie. Powieść historyczna!

Autorka zabiera czytelników do mrocznych czasów średniowiecza i zamku Istrel, aby ukazać losy błękitnookiego Ilandera. Naznaczonego od urodzenia klątwą oraz znakiem szkarłatnego wilka, niczym normańskiego berserkera. Czytając „Klątwę” na pewno mocniej zabije Wam serce! Fabuła wciąga i nie można się od niej oderwać by poznać losy Ilandera i Bianki.

Papierowe Księżniczki

Od pierwszych stron łakniemy tylko więcej. Anna w napisanie książki włożyła całe serce, za co my jesteśmy jej wdzięczne. Znalazłyśmy w niej historię, której potrzebowałyśmy. Starodawne klimaty i stylizowany na tamte czasy język nas zachwycił. Zdecydowanie polecamy i czekamy na ciąg dalszy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 284

Data ważności licencji: 12/1/2026

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 54 min

Lektor: Monika ChrzanowskaChrzanowska Monika

Data ważności licencji: 12/1/2026

Oceny
4,1 (854 oceny)
445
173
126
83
27
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
madlenna1

Nie polecam

Jezu nie jej ktoś zabroni pisać co książka to gorzej
161
masza186

Z braku laku…

Infantylny gniot jakiego dawno nie czytałam. Ktoś Powinien przeredagować tę książkę i wydać jako bajkę dla dzieci.
40
dorpod

Całkiem niezła

Piękna i bestia w dość nieudanej formie. Książka razi sztucznością i nieudolnymi archaizmami. Porażka.
30
elaturek89

Nie polecam

Niestety nie polecam
31
kermit84

Nie polecam

Nie polecam.
31



Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redakcja: Kamila Recław

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Kamila Cukrowska, Barbara Milanowska (Lingventa)

Zdjęcie na okładce

© D-Keine/iStock

Elementy graficzne na okładce: © ADMakowska

© by Anna Wolf

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022

ISBN 978-83-287-1821-0

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2022

Moim Czytelnikom, którzy tak bardzo czekali na tę opowieść.

Przedmowa

Miejsca oraz ich nazwy wymyślono na potrzeby owej historii, a wszystkie postacie są fikcyjne.

Prolog

W czasach, kiedy mrok ogarniał coraz większe połacie ziemi, pewnej burzowej nocy, gdy niebo rozświetlały tylko błyskawice, a wiatr wył niczym potępiony, pan na zamku Istrel powitał na świecie swe pierworodne dziecię. Chłopiec naznaczony był na skórze znakiem szkarłatnego wilka, a oczy miał tak błękitne, iż jego narodziny przeraziły towarzyszącą pani służkę. Obawiała się reakcji lorda, bo nie należał on do mężczyzn łagodnych w obejściu.

A kiedy pan udał się do komnaty zobaczyć swego nowo narodzonego dziedzica, pojął w lot, że jego połowica nie mogła być mu wierna. Gniew, jaki rozlał się w jego żyłach, okazał się straszniejszy niż nawałnica szalejąca za zamkowymi murami. Był dumnym lordem, który nie znosił sprzeciwu, a każde, choćby najmniejsze, przewinienie karał bardzo surowo. Spojrzał więc na wszetecznicę, która była mu żoną, i zazgrzytał zębami.

– Ty dziwko! – ryknął, a jego głos odbił się od kamiennych ścian komnaty i niósł po zamkowych korytarzach. – Zginiesz! Nie daruję ci takiej zniewagi! – grzmiał.

– Cóżem uczyniła, że chcesz mej śmierci? – wychrypiała osłabiona białogłowa.

– Urodziłaś bękarta! – huknął.

Lord Istrel nie mógł znieść takiej potwarzy, więc uznał, iż jego zdradziecka żona nie dożyje poranka. Syn, którego tak pragnął i wyczekiwał, był dlań jedynie bastardem zrodzonym z nierządnicy i Bóg raczył wiedzieć kogo. Być może i samego diabła. Nie mogąc zdzierżyć widoku dziecięcia, jego włosów czarnych niczym smoła i błękitu oczu, uznał, iż dziecko podzieli los matki. Syn stanie się dla niego jedynie wspomnieniem, niczym więcej.

– Oszczędź nas, panie – błagała białogłowa z oczami i sercem przepełnionymi strachem.

– Zrobiłaś ze mnie głupca, ty dziwko! – krzyczał do półprzytomnej z bólu, wysiłku i lęku małżonki. – Ten bękart nie dożyje wschodu słońca, tak samo jak i ty!

– Dziecko jest twoje, przysięgam, panie, na swe własne życie – wychrypiała słabym głosem, patrząc z czułością i ze łzami w oczach na swój maleńki skarb owinięty w płótno i leżący obok niej w łożu.

– Sekutnica – warknął i, o mało nie rozbijając po drodze glinianego dzbana, wypadł pospiesznie z komnaty.

Drzwi trzasnęły, ale po chwili rozwarły się ponownie. Płomienie ognia strzeliły w górę w kominku, a w komnacie dało się wyczuć jakby powiew wiatru. Pani zamku przytuliła swego synka do bladej piersi, połykając łzy. Znała małżonka i wiedziała, do czego ten człek był zdolny. Lękała się nie o siebie, ale o swojego małego błękitnookiego chłopca. Dla niej było już za późno na ratunek, ale mogła ocalić ukochanego pierworodnego. Wyciągnęła rękę, żeby przywołać służkę, która cicho krzątała się po komnacie.

– Pani… – Milda dopadła łoża niewiasty i ujęła jej drobną dłoń. – Pan każe zgładzić ciebie oraz dziecko. Cóż mam, na Boga, czynić? Jak temu zaradzić?

– Uciekniesz.

– Jakże to?

– Ja jestem stracona, ale nie on.

– Lord oszalał – wyszeptała służka, przerażona tym, co groziło jej za takie słowa.

– Zatem nie ma czasu do stracenia. – Pani ścisnęła dłoń Mildy. – Uciekniesz z mym synem Ilanderem tam, dokąd cię nogi poniosą. Nikomu nie zdradzisz jego pochodzenia. Nikomu nigdy nie wyjawisz tego choćby słowem. Przysięgnij na Boga, że spełnisz tę prośbę, inaczej ma dusza nie zazna spokoju i będę się błąkać po świecie niczym potępieniec.

– Przysięgam, moja pani – zaklinała się służąca, której łzy ciekły strumieniem po policzkach.

– Ale gdy nadejdzie odpowiedni dzień, wyjawisz mu prawdę. Opowiesz mu o mnie i jego dziedzictwie. Opowiesz mu, kim jest i co mu się należy z racji urodzenia, aby mógł odebrać to, co jego. Przyrzeknij, Mildo, że tak uczynisz.

– O, pani. – Milda wytarła dłonią łzy. – Uczynię, co każesz. Czy jesteś jednak pewna, że nie dasz rady uciec z nami?

– Zostanę tutaj, gdzie me miejsce. Jestem lady Istrel. – Rzekłszy to, poczuła, iż jej koniec jest bliski. Poród nadto ją wyczerpał i nie dałaby rady ciemną nocą wsiąść na swą klacz. – Spiesz się zatem, Mildo. Czas nagli – wyszeptała, a potem spojrzała po raz ostatni na swe dziecię, które niczym nie zawiniło. Jedynie tym, że los obdarzył je znakami pochodzącymi od normańskich przodków matki. Ucałowała po raz ostatni główkę synka.

Lady Istrel patrzyła na Mildę trzymającą małego lorda. Serce jej pękało na ten widok, ale nie chciała dopuścić do rozlewu niewinnej krwi. Prędzej ona spłonie w piekle, niźli Istrel dostanie jej syna w swe obmierzłe łapska. Nie pozwoli, żeby go stracił.

– W tej skrzyni – wskazała ręką w kierunku okna – są me kosztowności. Zabierz je ze sobą – wyszeptała łamiącym się głosem.

– Ależ pani…

– To wszystko, co mam, a wam się przyda. Nie czas na dysputy, kiedy on dybie na nasze życie. Chyżo, Mildo.

– Jak sobie życzysz, pani.

Milda posłusznie wyjęła schowaną pod sukniami na dnie skrzyni sakiewkę. Przytroczyła ją do swego pasa i odwróciła się, a łzy zatańczyły po raz kolejny pod powiekami na widok jej pięknej pani, która powiła ślicznego chłopca. Jakież to życie jest niesprawiedliwe, pomyślała.

– Weź mą klacz. Powiesz, że musisz udać się do wioski, lecz z niczym więcej się nie zdradzaj.

– Będę milczeć jak kamień.

– Jedźcie już.

Milda zabrała z komnaty chłopca owiniętego niczym tobołek. Wychodząc, natknęła się jednak na straże, które lord kazał ustawić przy wyjściu. Z duszą na ramieniu spojrzała na dwóch zbrojnych pana, którego miała za największego okrutnika.

– A dokądże to? – zapytał jeden z nich, bacznie przyglądając się temu, co trzymała w rękach.

– Trza uprać – pokazała na tobołek – szaty pani. A może sam to uczynisz?

– Zejdź mi z oczu – warknął drugi – i nie pokazuj się tutaj więcej. Nie masz już po co.

Milda czmychnęła. Udało jej się niepostrzeżenie wydostać z donżonu. Wraz z dzieckiem schroniła się w stajni, gdzie poczęła ze stajennym szykować klacz pani do podróży. Wiedziała, że jeśli ją znajdą z małym lordem, jej godziny będą policzone.

– Cały zamek aż huczy od plotek – odezwał się starszy, niewidzący na jedno oko, mężczyzna.

– Jeśli mnie wydasz, skróci nas oboje o głowę, a swego syna zabije.

– Dlatego musisz się spieszyć, bo niedługo za­mkną bramę. – Rzekłszy to, pomógł Mildzie dosiąść gniadej klaczy.

– Lepiej będzie – odezwała się na pożegnanie – jeśli cię tutaj nie zastaną. Domyślą się, żeś mi pomógł.

– Jedźże już, kobieto. – Klepnął konia w bok, po czym sam posłusznie umknął ze stajni.

Jeszcze tej nocy niewiasta została zamordowana, nie wyjawiwszy mężowi, iż dziecko dzięki domieszce normańskiej krwi mogło być, jak jej przodek, berserkerem. Nim wyzionęła ducha, przeklęła cały ród męski, który się zrodzi w zamku Istrel, jednocześnie ubolewając, iż klątwa mogłaby w jakiejś mierze dosięgnąć w przyszłości i jej synka. Jednakże nie było już na to rady. Jej szeptane i niesione wiatrem po korytarzach słowa: Niechaj los każdego pierworodnego zrodzonego z nasienia Istrel będzie naznaczony męką i szkaradztwem po kres kresów, wnikały w mury kamiennej budowli, łącząc się z nią na wieki i czyniąc zimne kamienie przyszłymi świadkami cierpień, których zaznają kolejne pokolenia. Lady Istrel również związała swą duszę z tym zamkiem. Z ostatnim jej tchnieniem płomienie wszystkich pochodni przygasły i mrok spowił cały zamek. Szeptano między sobą, że związała się z piekielnymi mocami, gdyż jeszcze tej nocy widziano ją przechadzającą się po blankach.

W czasie, gdy okrutny pan dokonywał swego postępku, służąca i jednocześnie powiernica lady Istrel była już z chłopcem poza murami zamku. Z niewielkim kwilącym zawiniątkiem pod osłoną nocy udała się do oddalonej o kilka dni drogi wioski, w której mieszkała jej siostra i u której postanowiła się schronić.

Pod troskliwą opieką Mildy chłopiec imieniem Ilander wyrósł na silnego młodzieńca, potem zmienił się w mężczyznę, który, w niezbyt jasnych okolicznościach, stał się walecznym rycerzem – tak mistrzowsko władającym mieczem, iż jego imię było śpiewane przez wędrownych minstreli.

Tajemnica, której brzemię Milda nosiła w swym sercu, musiała zostać w końcu wyjawiona. Nadszedł dzień, kiedy do uszu Ilandera dotarła prawda o jego pochodzeniu. Piastunka, którą traktował jak matkę, ze łzami w oczach opowiedziała mu historię jego narodzin. Gdy tylko ostatnie słowa padły z jej ust, dosiadł swego konia i, cicho się pożegnawszy, pognał w kierunku zamku Istrel, pragnąc rozmówić się z tyranem, który zamordował mu matkę, a który nigdy później nie doczekał się potomstwa.

Stary lord, sam będąc już na łożu śmierci, kiedy obaczył Ilandera, dostrzegł w młodzieńcu własne odbicie. Syn był do niego tak łudząco podobny, że można by go pomylić z nim samym przed laty. Dopiero wtedy pojął, jak straszną rzecz uczynił, lecz było za późno, gdyż piekło już otwierało przed nim swe wrota. Nijak nie można było cofnąć jego czynów ani klątwy, która już rozpoczęła swój bieg i miała zebrać krwawe żniwo. Nim lord Istrel wyzionął ducha, przypieczętował oddanie swych ziem i tytułu jedynemu potomkowi, którego uznał za syna, a którego przed laty chciał zgładzić.

I oto kilka dni później, kiedy ciało poprzedniego pana zamku nie zdążyło jeszcze ostygnąć, nowy lord musiał stoczyć walkę o swe ziemie. Rozpętało się piekło, jakiego do tej pory nikt nie widział. Pożoga ogarnęła wioskę, a nowy pan odniósł na polu bitwy z nieprzyjacielem dotkliwe rany i wracał do zam­ku z okaleczonymi członkami. Ból ogarniający jego ciało był tak silny, że z piersi wyrwało się przeraźliwe wycie. Swąd spalonej skóry unosił się w powietrzu, a kto go obaczył po drodze, brał nogi za pas. Ilander nie stracił życia. Zostało mu darowane niczym przekleństwo, choć prosił samego Boga, a nawet diabła, by nie skazywano go na takie męczarnie. Od tej pory tkwił w swym kalectwie otoczony murami zamku Istrel, oszpecony ze wszech miar i siejący postrach. Ostał się przy nim jedynie wierny giermek, który nie dojrzał w swym panu potwora, a tylko okaleczonego mężczyznę.

Klątwa się wypełniła i po kres czasów potomkowie lorda Istrel mieli nosić piętno zła, którego dopuścił się pierwszy z ich rodu. Grzech miał być odtąd wyryty na ich ciałach, a zamek pozostał przeklętym miejscem.

Mijały lata, na świat przychodziły nowe pokolenia, a słowa pierwszej pani zamku niesione tamtej nocy z wiatrem zamieniały się na powrót w złowrogi szept przy każdym pierworodnym dziecięciu. Nadszedł czas, gdy w przeklętym miejscu został ostatni z rodu. Dano mu na imię Ilander, gdyż był łudząco podobny do swego przodka i imiennika.

Chłopiec dorósł i sam stał się panem zamku Istrel oraz znakomitym rycerzem, który nie miał sobie równych we władaniu mieczem. Zwano go Wilkiem. Czas jego chwały jednak przeminął, kiedy i on odczuł na sobie klątwę lady Istrel, a ta uczyniła z niego potwora z piekła rodem. Zyskał wtedy miano bestii, a okrutne i legendarne poczynania jego przodków niosły się daleko po kraju. Sprawiło to, iż ojcowie chcący bogato wydać za mąż swoje córki, trzymali je z dala od tego przeklętego miejsca. To zaś chroniło rycerza przed wścibskimi oczami obcych, którzy mogliby ujrzeć jego szkaradztwo.

Ilander wiedział o klątwie. Ciążyła ona na męskich potomkach lorda Istrel. Toteż gdy dosięgła i jego, poprzysiągł sam przed sobą, że owa klątwa zakończy się na nim. Jako ostatni z rodu nie przedłuży linii, a ta wygaśnie wraz z jego śmiercią. Zamek Istrel popadnie zaś w ruinę i zapomnienie. Nie spłodzi potomka, bo musiałby zmusić niewiastę do zaślubin, a tego uczynić nie mógł i nie chciał. Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie zgodziłaby się na ożenek z takim potworem, którym był nawet dla samego siebie. Choć może i jego serce nie było z kamienia, wyglądem mógł straszyć niczym sam diabeł. Poprzysiągł więc, iż nie znieważy cnoty niewiasty i w niczym żadnej nie ujmie, jak to uczynił jego ojciec wobec matki. Nie zrobi nic, co przez wieki czynili wcześniejsi panowie zamku. Mężczyźni, w których żyłach płynęła przeklęta krew, brali bowiem żony nie z miłości, a jedynie po to, żeby spłodzić potomka zrodzonego z gwałtu. Ilander postanowił, że nie splugawi dobrego imienia białogłowy. Wybrał swój los ostatniego pana na Istrel – władcy zamku bez dziedzica. Do końca swych dni ostanie się samotny, gdyż poprzysiągł Bogu, że prędzej sczeźnie w piekle, niż dopuści się niegodziwości.

Rozdział 1

W odległym zamczysku pewien lord pozostawał w ukryciu przed ludzkim okiem, podczas gdy w ogrodzie zamku Arter, oddalonego o dwa dni drogi od przeklętego miejsca, dziewczę ocierało pot z czoła, pieląc grządki. Może i pannie z dobrego rodu nie przystało brudzić swych rąk w ziemi, lecz ostatnimi czasy zapomniano o jej pochodzeniu. Sprawiono, że Bianca była prawie na równi ze służebną dziewką, gdyż pan tego zamku tak ją traktował. Klękając przy wspinających się ku słońcu ziołom, rozmyślała nad własnym losem. Brakowało jej dni tak beztroskich jak za życia ojca. Brakowało jej wolności, którą miała. Cicho westchnęła, gdyż zdawało się, że już nic innego ją nie czeka. Osiągnęła wiek dobry do wydania, jeno nie było żadnego rycerza, który przybyłby w konkury. Zatem nawet i męża jej poskąpiono, którego sama za przyzwoleniem matki by sobie wybrała.

– Bianco? – Była tak zatopiona we własnych myślach, że nie usłyszała matczynego wołania. – Bibi, gdzie jesteś? – Dało się ponownie słyszeć nawoływanie jej matki, która domyśliła się, gdzie mogła podziać się jej córka.

– W ogrodzie – odpowiedziała w końcu Bianca.

Wyprostowała się i otrzepała dłonie z ziemi, po czym odgarnęła kosmyk z policzka, zostawiając na nim ciemną smugę. Nawet nie używała ozdobnych przepasek na czoło, jak to czyniły jej siostra i rodzicielka. Nie widziała ku temu potrzeby, kiedy była zaledwie siostrą swej siostry.

– Na Boga, jak ty wyglądasz! – wykrzyknęła kobieta, dojrzawszy swą pierworodną.

– Jak służąca, którą ze mnie uczynił mąż twej młodszej córki – powiedziała z goryczą.

Może i nie powinna narzekać na swój los, ale przyjmowała go, bo nie miała wyjścia. I lepsze było to niż patrzenie na jego gębę.

– Nie bądź niewdzięczna, tylko ciesz się, że masz dach nad głową.

– Owszem, i to domu, który był od urodzenia mój, a który teraz przeszedł we władanie tej parszywej świni – wycedziła, kipiąc gniewem.

– Cicho bądź – upomniała ją matka, łapiąc za ramię i rozglądając się. – Chyba nie chcesz, żeby jego gniew nas dosięgnął?

– Wybacz, nie taki był wszak mój zamiar.

– Dobrze, bo mam dla ciebie wieści.

– A jakież to?

– Opuścisz to miejsce, gdyż sir Ivy w swej łaskawości znalazł ci doskonałego męża.

Bianca wyrwała się z matczynego chwytu i zadrżała na te słowa. Od początku obawiała się, że szwagier będzie chciał się jej pozbyć, ale nie sądziła, że w taki sposób. Nie minęły nawet dwa miesiące, a już chciano wydać ją za mąż. Nie to, że była temu przeciwna, ale nie spodziewała się niczego dobrego po szwagrze. Był podstępną osobą, dla której liczyły się tylko dobra. W tejże chwili bała się o własne życie.

– Ale, matko – poszła za nią – nie wyjawisz mi, któż to jest?

– Nie guzdraj się i chodź szybko. Wiesz przecie, że mąż twej siostry bardzo nie lubi czekać, a i on sam ci wszystko objaśni. – Nie chciała mówić córce, kimże był jej przyszły małżonek, bo i jej samej wybór się nie podobał.

Idącej Biance już cisnęły się na usta słowa obelgi, ale ugryzła się w język. Nie warto było go sobie strzępić po próżnicy, bo do jej matki i szwagra nic nie docierało, a siostra nie posiadała swego zdania. Obeszły zamkowe mury i przecisnęły się na drugą stronę bocznym wejściem, o którego istnieniu wiedzieli nieliczni, po czym pognały przez dziedziniec. Gdy Bianca wraz z matką weszła do obszernej sali, gdzie przy dużym kominku w miękko wyściełanym fotelu spoczywał jej szwagier, przystanęła. Nie bała się go tak, jak jej siostra, co nie oznaczało, że była głupią gęsią. Miała swój rozum.

– Wzywałeś mnie – odezwała się, ale nie dygnęła przed nim. Nie miała zamiaru korzyć się przed panem zamku.

– A i owszem. – Spojrzał na matkę Bianki i odesłał ją machnięciem ręki. – Niezwłocznie udasz się do swego przyszłego męża, który oczekuje twego przybycia. Niech on się męczy z tobą, pani. A może jego razy nauczą cię posłuszeństwa.

Bianca pobladła. W całym swym życiu ani razu nie została uderzona, lecz widziała, co jej siostra musiała znosić od tego bydlaka. Uniosła dumnie głowę i spojrzała w oczy niegodziwca.

– Jak sobie życzysz, panie. Lecz może wpierw wyjaw mi, za kogo mnie wydajesz?

– Och – machnął ręką – znasz go, przebywał u nas ostatnio podczas polowań.

Gdyby płótno mogło być jeszcze bielsze, zapewne jej skóra byłaby taka. Biance zebrało się na wymioty, przypomniawszy sobie człowieka, który był gościem szwagra, a który próbował posiąść ją siłą. Uderzyła go tak dotkliwie, że miał podbite oko. Nie żałowała swego uczynku, ale teraz na samą myśl o nim pobladła. Wiedziała, że jeśli ów lord dostanie ją w swoje łapska… oj, biada jej będzie.

– Nie możesz – wyszeptała ochrypłym od emocji głosem.

– Ależ mogę i robię to. Czeka na ciebie i radzę ci być dla niego dobrą i posłuszną żoną, inaczej zasmakujesz jego pięści. Skoro nie chciałaś dla mnie rozkładać swych nóg, zrobisz to dla niego. – Zarechotał, po czym ją odprawił.

Bianca ze łzami w oczach i na drżących nogach uciekła do swej komnaty. Stąpała po schodach, a odgłos jej kroków roznosił się wśród kamiennych ścian, które były świadkami niejednego. Opadła na posłanie, przykładając dłoń do ust. W końcu strumienie łez potoczyły się po jej bladych policzkach, gdyż jej los został przypieczętowany.

Słońce chyliło się prawie ku zachodowi, gdy kolorowe wstęgi rozpościerały się na niebie, z każdą chwilą blednąc i ustępując przed nadciągającym granatem nocy. Nim się zorientowała, w komnacie nastała ciemność. Nie zeszła na wieczerzę, postanowiła pójść spać głodna. Nie chciała słyszeć puszącego się lorda Arter.

– Bianca? – wyszeptała z trwogą w głosie Alana, która wieczorem cicho weszła do jej komnaty.

– On cię przysłał? – zapytała z trwogą.

– Nie, na rany Chrystusa. – Siostra podeszła do niej, usiadła obok i ujęła jej dłoń. – Aż tak nisko mnie cenisz?

– Nie. – Spojrzała na Alanę. – Wybacz mi te słowa.

– Wszystko w rękach Pana.

– Nie chcę wychodzić za mąż – jęknęła – za tego wieprza.

– I ja nie chciałam, wierz mi. Ale czyż mamy wyjście? Jesteśmy niczym ich własność, z którą mogą zrobić, co im się żywnie podoba.

– Nie godzę się na to.

– Śmierć albo małżeństwo, Bianco.

– A czyż to nie jest to samo?

– Zaiste, to samo.

Żadna słowa już nie rzekła. Siedziały obie w komnacie, dopóki księżyc nie zawisł wysoko na niebie. A gdy późny wieczór nastał, Alana wymknęła się z komnaty Bianki, udając do swojej, w której czekał na nią rozeźlony małżonek.

– Jeśli myślisz, że coś mnie powstrzyma przed wydaniem jej za mąż, jesteś głupią gęsią.

– Jeno żegnałam się z nią. Wszak to ma siostra, panie.

– W takim razie – rzucił jej spojrzenie pełne głodu – rozdziewaj się. Dłużej nie zamierzam czekać.

– Tak, mój panie.

Następnego dnia słońce przesłoniły złowrogie oraz ciężkie ołowiane chmury, które zwiastowały deszcz. Powietrze z każdym oddechem stawało się coraz cięższe, a serce niewiasty ściskało się na to, co musiała pozostawić. Dom, który był jedynym miejscem, jaki Bianca znała, przyszło jej niechybnie opuścić. Z cichym westchnieniem spojrzała na swój marny, przytroczony do siodła dobytek. Chociaż dobytek nie był właściwym słowem, nie, gdy jedna z sakw zawierała zioła, a w drugiej była jedyna suknia na zmianę, jaką pozwolono jej zabrać. Miała jeszcze schowany przed oczami innych pierścień będący pamiątką po ojcu. Sir Angus w tajemnicy przed wszystkimi dał go jej na dziesiąte urodziny. To był jej skarb i zabierała go ze sobą jako jedyną pamiątkę po życiu, jakie wiodła, a które od jutra miało wydawać się jedynie mrzonką.

Najświętsza Panienko, od jutra będziesz w piek­le, pomyślała i zadrżała. Gdyby poślubiła kogoś, zanim uczyniła to jej siostra, zamek Arter przypadł­by w udziale jej mężowi oraz jej, a tak ani do niego, ani do ziemi nie miała żadnych praw. Była jedynie córką, którą trza było wydać za mąż i która miała urodzić potomka. Do tego sprowadzała się rola niewiasty.

Powiodła ostatni raz spojrzeniem swych zielonych oczu po dziedzińcu, gdzie na podejściu do donżonu stały jej matka wraz z siostrą, jednak żadna z nich nie ośmieliła się podejść ani pożegnać. Była, jak one dobrze urodzoną damą – lecz potrakto­wano ją jak byle służkę. Bianca poczuła żal w sercu i rozgoryczenie. Wszak nie na nie, jeno na tego łotra, sir Ivy. Uniosła dumnie głowę, poprawiła się w siodle swojej jabłkowitej klaczy, po czym nasunęła kaptur opończy głębiej na głowę i ruszyła stępem za jednym ze zbrojnych szwagra do zamkowej bramy.

– Nie radzę ci się mu sprzeciwiać. – Odwróciła głowę na słowa przestrogi. – Nie należy do miłosiernych ani bogobojnych rycerzy.

– Zbytek łaski z twej strony, że mnie ostrzegasz, sir Ivy.

– Wszak jesteś mą rodziną.

Bianca nie rzekła ni słowa. Były one zbyteczne. Jeno odwróciła głowę i spojrzała, zapewne po raz ostatni, na swą siostrę i matkę. Nie sądziła, że będzie jej jeszcze dane kiedykolwiek je zobaczyć. Toteż z rozdzierającą ją na wskroś rozpaczą opuściła zamkowe mury. Przejechała przez bramę pod uniesioną broną i ze stukotem końskich kopyt wjechała na wijący się między zielonymi łąkami gościniec. Podróżowała w milczeniu i rozmyślała. Nie chciała nawet wiedzieć, ile temu łotrowi, szwagrowi, przypadło w udziale z jej posagu. Być może ci dwaj szubrawcy podzielili się jej wianem, a ona i tak nie miała nic do powiedzenia, wszak była tylko kobietą, i to prawie osiemnastoletnią.

Przez cały dzień Bianca bez słowa sprzeciwu i narzekania podążała przy boku mężczyzny, który wyprzedzał ją nieznacznie na swym koniu, a do tego wydawał się jej znajomy. Jego kolczuga podzwaniała, skórzane siodło skrzypiało, jednak nie ośmieliła się do niego odezwać słowem. Jej umysł spowity był myślami o przyszłym życiu przy boku tego wieprza, którego przyjdzie jej poślubić. Wolałaby prędzej zamieszkać z jaką bestią niż z tym człekiem. Zaiste był taki, jak malowały go słowa jej szwagra. Sir Ivy rzekł jeno prawdę. Sir Magmort był dlań diabłem wcielonym.

– Pani – odezwał się jej towarzysz, który w pewnym momencie wstrzymał konia – pora, gdzieś się zatrzymać, deszcz przybiera na sile, a i koniom zdałby się odpoczynek.

I rzeczywiście tak było. Bianca spostrzegła, że drobne siąpienie przeszło w strugi lejące się z nieba, które powoli ciemniało. Była tak zamyślona, iż nawet tego nie zauważyła. Jej wełniana opończa nasiąkła wodą tak bardzo, że zmoczyła jej suknię spodnią, która wraz z giezłem przylgnęła mocno do skóry, wywołując drżenie na jej ciele. Mimo iż wiosna była w pełni, wieczory pozostawały jeszcze chłodne. I ów wieczór zapowiadał się na takowy.

– Masz rację, chyba pora się gdzieś schronić. Powinnam wcześniej zauważyć nieprzychylną nam aurę.

Przystanęli pod dużym, rozłożystym drzewem, którego gałęzie wraz z listowiem osłaniały ich przed niełaskawą pogodą. Bianca, cała zesztywniała po całodziennej jeździe, zsunęła się z siodła i zachwiała. Niechybnie by upadła, gdyby w ostatniej chwili nie przytrzymała się popręgu. Z niemałym trudem wyprostowała plecy. Nie przywykła do takiej dalekiej jazdy, toteż odetchnęła z ulgą, gdy postąpiła kilka kroków z uzdą. Uwiązała konia, po czym, postanawiając udać się na stronę, zgarnęła spódnicę w dłonie i okręciwszy się na pięcie, ruszyła w gęstwinę, nie zważając na swego towarzysza podróży.

– A można wiedzieć, gdzie się, pani, wybierasz?

Przystanęła i zsunęła kaptur, żeby spojrzeć na swego strażnika.

– Za potrzebą, jeśli łaska.

– Owszem, ale proszę cię, pani, żebyś zbytnio się nie oddalała. W tych lasach grasują wilki.

– Wilki? – wykrztusiła.

– Tak – pokiwał głową – lecz ja cię obronię, pani. – Zsunął kaptur, ukazując swą twarz.

– Abelart! – wykrzyknęła Bianca, dopadając do niego. – To naprawdę ty czy jaki diabeł cię nasłał?

– To ja – wydusił.

Przytulił do siebie dziewczynę, która, będąc dziec­kiem, pałętała się pod jego nogami i przyprawiała swego ojca nieraz o zgryzotę.

– Na Boga, cóż ty tutaj robisz? – zapytała z lekko rozszerzonymi oczami. Dawno go nie widziała. Podejrzewała nawet, że zmarł gdzieś podczas jednej z walk.

– Mam cię bezpiecznie dowieźć do twego przyszłego małżonka. Takie mam rozkazy.

– Ale jakże to? – przerwała mu. – Myślałam, że… – Zasępiła się, gdyż wiedziała, że nie uniknie swego losu. Mimo że zapłonęła w niej na chwilę iskierka nadziei, równie szybko zgasła.

– Przykro mi. Nijak nie mogę zhańbić siebie ani ciebie, pani. Wszak służę mu.

– Nie może być. Nie ty… – Pokręciła głową i odsunęła się od niego. – Najwaleczniejszy rycerz mego ojca. Stawałeś z nim ramię w ramię, a teraz… – Łzy zalśniły w jej oczach.

– Bianco, pani?

– Wybacz – szepnęła – głupia gęś ze mnie. – Przez jedną chwilę Bianca sądziła, że Abelart przyszedł jej na ratunek przed niechcianym zamążpójściem, ależ jakie to było z jej strony nieroztropne, żeby tak sądzić. Przecież był rycerzem, który wykonywał tylko rozkazy. – Nie odejdę za daleko, wszak grasują tutaj wilki – rzuciła z przekąsem. Myśl, że mogła zostać pożarta przez te bestie, napawała ją lękiem.

Oddaliła się ku gęstwinie. Mając jednak za ostrzeżenie słowa o wilkach, nie odeszła za daleko. Nie chciała być ich posiłkiem. Nasłuchała się opowieści mrożących krew w żyłach, jakie to były z nich dzikie stworzenia, które, zanurzając zębiska w ciele swej ofiary, rozszarpywały ją.

Po załatwieniu swych potrzeb wróciła do obozu, gdzie płonął już ogień. Deszcz wciąż siąpił, a powietrze przesycone było wilgocią oraz zapachem dymu z ogniska, który unosił się smugą ku górze. Bez słowa usiadła na rozłożonej na ziemi derce i skuliła się przy ogniu, obejmując ramionami kolana. Mokra suknia przywarła doń niczym druga skóra, lecz mało ją to obchodziło. Pomyślała, że może gdyby zachorowała i zapadła w malignę, los oszczędziłby jej bycia jedynie dziwką dla tego knura. Potrząsnęła głową, bo wciąż była naiwna. Wiedziała, że nawet gdyby, to i tak jutro wieczorem będą już na miejscu. Nie mogła wymagać od Abelarta, żeby ją puścił. Wiedziała, co by się stało z mężczyzną. Spotkałaby go sroga kara z ręki męża siostry, a może i straciłby życie. Nie, nie mogła tego uczynić, gdyż miałaby go na sumieniu, a to prześladowałoby ją każdego dnia. Nie ostało jej się nic, jeno posłusznie przyjąć swój los.

– Pani?

– Tak? – Uniosła głowę.

– Nie mam tego za dużo, ale dla naszej dwójki wystarczy. – Podszedł do niej i podał jej zawinięty w płótno ser oraz kawałek chleba.

– Dziękuję.

Była głodna i dopiero teraz na zapach jedzenia zaburczało jej w brzuchu. Nie przejmując się manierami, ułamała ser i skosztowała, po czym pochłonęła jedzenie szybciej niż Abelart, który był rosłym mężczyzną i jadł dwa razy więcej niż ona.

– Widzę, że ci smakowało, pani.

– Owszem. Dziękuję z całego serca, żeś o mnie pomyślał.

– Ale jakże miałbym zapomnieć? Tak się przecież nie godzi.

Bianca nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć mężczyźnie. Życzyła mu więc dobrej nocy, po czym ułożyła się w jeszcze wilgotnej sukni na końskiej derce, gdy jej opończa przesiąknięta od deszczu leżała nieopodal i schła od ciepła bijącego z ogniska. Jej myśli wirowały wokół tego, jak będzie wyglądać jej przyszłe życie. Na wspomnienie małżeństwa siostry przeszył ją dreszcz. Nie takiego chciała dla siebie życia, ale czyż miała wybór? Żadna kobieta go nie miała. W końcu wyczerpana zapadła w sen.

Deszcz przestał padać, a niebo się przejaśniało, gdy ciężkie ołowiane chmury powoli rozchodziły się, ukazując gwiazdy na ciemnym granacie. Do świtu było niedaleko. Ogień w ognisku przygasał, kiedy po lesie rozniosło się przeraźliwe wycie oraz warczenie. Bianca podskoczyła na posłaniu i w ledwo widocznej poświacie od tlącego się jeszcze żaru dojrzała kilka par błyszczących i wpatrujących się w nią ślepi.

– Abelart – szepnęła, czując wędrujące wzdłuż kręgosłupa zimno.

– Widzę je. Nie ruszaj się, pani – nakazał, gdy uniósł się nieznacznie i sięgnął miecz. – Bianco – wyciągnął miecz z pochwy – gdy ja odciągnę ich uwagę od ciebie, ty, pani, wsiądziesz na konia i popędzisz, nie oglądając się za siebie.

– Nie – potrząsnęła głową – nie ostawię cię. Jakżebym mogła to uczynić? Wilki nie dostaną nas żywych. Pomogę ci. – Ale po prawdzie nie wiedziała, w jakiż sposób mogłaby to uczynić.

– Pani, to jest rozkaz.

Nim się spostrzegła, siedziała już na oklep na swej klaczy, którą Abelart klepnął w zad. Koń popędził przed siebie w las. Mimo że Bianca chciała zawrócić, klacz wcale jej nie słuchała. Nie miała wodzy, jeno trzymała się jej grzywy. Z łopoczącym w piersi sercem wczepiła w nią dłonie, przywierając doń, aby nie spaść wprost pod rozpędzone końskie kopyta. Pędząc na oślep, w duchu się modliła o ocalenie Abelarta przed tymi bestiami w czarnym futrze. Klacz sama wybrała sobie drogę między leśną gęstwiną, której przybywało. Gałęzie rozdzierały suknię Bianki, raniąc ciało, lecz nie zważając na to, próbowała utrzymać się na końskim grzbiecie. W pewnym momencie klacz lekko zwolniła, zarżała, stanęła dęba i nim Bianca się spostrzegła, z cichym łoskotem została zrzucona z jej grzbietu prosto w rozmiękłą ziemię. Na chwilę poczerniało jej przed oczami i ból rozszedł się po całym ciele. Gdy udało jej się złapać oddech, który przy uderzeniu uleciał jej z płuc, przetarła dłońmi twarz i odrzuciła z oczu jasne kosmyki ubłoconych włosów. Wtedy wycie znowu doszło jej uszu. Przerażona próbowała się podnieść, lecz jej nogi zaplątały się w suknię. W końcu, wygramoliwszy się z błota, stanęła na równych nogach. Ująwszy materiał sukni w dłoń, popędziła w ciemność przed sobą. Gnała między drzewami, uciekając przed futrzanymi bestiami z zębiskami tak wielkimi, że rozszarpałyby ją na jednym posiedzeniu. Pędziła niczym łania, uciekająca przed łowczym i jego strzałą.

Rozdział 2

Noc otuliła swymi ramionami połacie ziemi, nad którymi panował pan na zamku Istrel. Ciemność trzymała teraz w swej pieczy niebo oraz gwiazdy. Ciężkie deszczowe chmury powoli ustępowały, pokazując nieboskłon usiany drobnymi jasnymi kropkami, które mrugały z oddali. To w takie dni, kiedy księżyc leniwie wyglądał zza chmur pędzonych wiatrem, Ilander zapuszczał się za zamkowe mury. Wiedział, że pod osłoną nocy mógł korzystać do woli z przejażdżek na swym gniadoszu. Będąc szkaradztwem, unikał pokazywania swego oblicza za dnia, jednak nie omieszkał robić tego, gdy nastawała noc okryta całunem granatu. Mrok był jego ochroną albo raczej chronił innych przed nim samym.

Tak było i tej nocy, kiedy Ilander, siedząc w siodle na swym wierzchowcu, z twarzą zwróconą ku górze, czuł zimne, spadające z nieba krople. Deszcz był dla niego oczyszczeniem i pokutą za wszystko, co uczynił i czego nie uczynił w swym marnym życiu. W końcu opuścił głowę i poprawiwszy na niej kaptur, cicho westchnął. Poklepał konia, po czym lekko trącił jego bok łydką, dając mu znak, by ruszył z miejsca. Miał zamiar wrócić już do zamku. Przejażdżka była skończona.

Gościniec majaczył w oddali, kiedy wyjeżdżał z leśnej gęstwiny. Skraj lasu malował się przed nim, a drzewa przerzedzały. Stęp przeszedł w kłus, siodło zaskrzypiało pod ciężarem jeźdźca, kiedy raptem w oddali dało się słyszeć wycie wilków. Zignorował ich ujadanie, lecz nijak już nie mógł tego uczynić, gdy powietrze przeciął przerażający krzyk, kobiecy krzyk. Ilanderem zawładnęły instynkty, które szkolił w sobie przez lata, i nim się spostrzegł, zawrócił konia i pędził w kierunku mrożącego krew w żyłach wrzasku.

Wpadł między drzewa i, przedzierając się między nimi na koniu, dotarł do miejsca, jak mu się zdawało, ataku. Las szumiał, drzewa skrzypiały złowrogo niczym stare drzwi w chacie, lecz on nie lękał się niczego, w końcu nazywano go wysłannikiem piekieł. Może i nim był. Wszak jego wygląd był mu pisany za sprawą tej diabelskiej klątwy lady Istrel.

Wytężył wzrok, uniósł się w strzemionach i zaczął rozglądać dookoła. Wpierw z prawej dostrzegł jakiś ruch, po czym usłyszał czyjś okrzyk, a po chwili zapanowała cisza przerywana warczeniem. Wiedział, że tam nieopodal leży kobieta, a on nie byłby rycerzem, gdyby ostawił niewiastę w potrzebie. Mając baczenie na futrzaste bestie, wyciągnął z pochwy miecz i zwinnie zeskoczył z konia. Nie miał zamiaru dać im się pożreć. Ustawił ze swego gniadosza zaporę, a sam stanął naprzeciwko trzem wysłannikom piekła. Ich ślepia świeciły w ciemności, a warczenie mogło przyprawić o ciarki na ciele.

– Chodźcie, a zasmakujecie mej stali – warknął do dzikich bestii.

Gdy padło jego ostatnie słowo, jeden z wilków rzucił się ku Ilanderowi. Rycerz celnie nakierował ostrze i jednym płynnym ruchem przebił zwierza na wylot. Potem uczynił to samo z dwoma pozostałymi. Martwe wilki leżały u jego stóp, a ostrze spłynęło ich krwią. Ciche rżenie konia przypomniało mu, dlaczego się tutaj znalazł. Poklepał zwierzę po szyi, przytroczył miecz do siodła, po czym ruszył do niewiasty. Trzask kruchych gałęzi, gdy stąpał po miękkiej ziemi, rozniósł się po okolicy. Nie uczynił nawet dziesięciu kroków, a już dojrzał zwiniętą w kłębek ludzką postać tuż obok zwalonego i porośniętego mchem pnia. Przyklęknął niedaleko i dostrzegł długie, ubłocone włosy. Zaiste, toż to naprawdę była niewiasta.

– Pani – odezwał się łagodnie, lecz nie usłyszał nic w zamian. – Pani – powtórzył. I tym razem odpowiedziała mu cisza.

Poprawił swe długie włosy, spojrzał na kobietę leżącą w błocie i postanowił zrobić dobry uczynek. Pochylił się i, zanurzając ręce pod jej wątłym ciałem, uniósł ją w ramionach. Ze swym ubłoconym pakunkiem podszedł do konia. Kiwnął na niego w celu zrobienia sztuczki, której nauczył go dawno temu. Gniadosz wykonał rozkaz swego pana, pochyliwszy się, a dzięki temu Ilander dosiadł konia, który po chwili stanął na równych nogach. Trącił go łydką w bok, żeby ruszył. Jechał między drzewami, zostawiając za sobą truchła wilków.

Kiedy znalazł się na linii drzew, powoli zaczynało świtać, a wiosenny deszcz sprawił, że lekka mgła unosiła się nad okolicą i zaczęła się wdzierać do lasu, okrywając swym białym welonem okoliczne ziemie oraz łąkę. Ilander wyjechał zza drzew i popędził swego rumaka ubitą drogą do zamku.

Jadąc, trzymał nieprzytomną niewiastę mocno czując na sobie słodki ciężar jej krągłych piersi. Zacisnął zęby w frustracji, gdyż pojął, iż była dlań niebezpieczna i nie powinien zabierać jej ze sobą. Jednakże jakim byłby człowiekiem, pozostawiając ją wilkom na pożarcie? Bez sumienia. A to jeszcze posiadał w swym marnym ciele. Ona wszak była tylko słabą niewiastą. Kiedyś przysiągł stać na straży prawości i ratować damy w opałach.

Trakt wiódł prosto do zamku, usytuowanego na niewielkim wzniesieniu w otoczeniu lasu, łąk oraz bagna, w sąsiedztwie niewielkiej, oddalonej od niego wioski. Okolica może nie do końca była przyjazna, lecz jemu życie tutaj odpowiadało. Podjechał do zamkowej bramy, gdzie na murach stali wartownicy.

– Otworzyć! – nakazał, a po chwili ciężka metalowa brona uniosła się ze skrzypnięciem.

Ilander ze stukotem końskich kopyt wjechał na brukowany dziedziniec. Dicon, jego giermek, dopadł do swego pana. Przytrzymując konia za uzdę, zrobił wielkie oczy na widok pakunku w ramionach lorda Istrel.

– A cóż to, na Boga, w twych rękach, panie? – zapytał głosem tak cienkim, jakby samego czarta obaczył.

– Zdaje się, że niewiasta – odparł chmurnie Ilander.

Kobieta cicho jęknęła z twarzą wtuloną w jego pierś.

– Niewiasta? – zaskrzeczał. – Nie może być. I skąd, u licha, żeś ją wziął, panie? – dopytywał.

– Nie czas teraz na dociekania i zostaw tego konia, Diconie! – huknął. – Pogoń służącą, niech przygotuje komnatę, ale już! – ryknął na swego giermka, który popędził przodem przed swym panem.

Niosąc w ramionach kruchą postać, Ilander nie krył rozgoryczenia. Miał zamiar jej się pozbyć tak szybko, jak pozbawił wilków życia. Nie potrzebował kłopotu ani tym bardziej, żeby jakaś przeklęta kobieta oceniała jego wygląd. Na rany Chrystusa, nigdy!

W donżonie minął osłupiałą służbę, która zaprzestała szykowania wielkiej sali do podania jadła. Rzucił im jedno spojrzenie, pod wpływem którego chyżo rozbiegli się do swych zajęć. Pokonał w kilku susach kamienne schody, a będąc już na górze, skierował swe kroki do gościnnej komnaty, która od zawsze stała pusta. Pchnął nogą drzwi, zastając w środku krzątającą się Mag. Służąca dygnęła, po czym dorzuciła drwa do kominka.

– Doprowadź ją do porządku – nakazał i pokierował się do łoża.

– Jak rozkażesz, panie – odpowiedziała, zerkając na to, co ponoć było człowiekiem i leżało na posłaniu.

– Jeśliby czego było trzeba, niech Dicon przyniesie – poinstruował i rzucił ostatnie spojrzenie na pozostawiony na posłaniu pakunek, po czym, zostawiwszy niewiastę pod opieką służącej, zamknął za sobą wrota.

Przemykał przez zacienione korytarze kamiennej budowli. Jedynie pochodnie umieszczone na ścianach rzucały na niego swą poświatę, gdy kroczył do komnaty niczym cień. Pchnął ciężkie drewniane drzwi, po czym skrył się w niej. Stanął pośrodku, zrzucił z siebie przemoczone odzienie, zzuł buty i podszedł do kominka, w którym wesoło buzował ogień. Próbował ogrzać przy nim swe zziębnięte członki. Odwrócił się ku stołowi i sięgnął po napitek. Z niewielkim pucharem rozsiadł się na ławie przy kominku i sączył piwo. W jego głowie niebezpiecznie zaczęły krążyć myśli o białogłowej, którą uratował. Znał damy, i to od różnych stron, gdyż z niejedną zległ w łożu, lecz teraz żadna by z nim do jednego stołu nie zasiadła. Zaklął pod nosem, czując się podle, lecz z każdą mijającą chwilą nijak nie mógł zapomnieć o nocnej przygodzie w lesie. Bardzo był ciekaw dziewki, jednak nie odważył się ruszyć i pokazać jej w świetle poranka. Pozostawał wszak bestią w ludzkiej skórze. Służba oraz rycerze przywykli do jego wyglądu, lecz już nieraz wywołał śmiertelne przerażenie w oczach innych, toteż postanowił nie pokazywać nigdy nikomu swego szkaradnego oblicza. Był aż nadto świadomy, że ostała mu się jedynie samotność. W końcu jednak ciekawość wzięła górę. Wstał, podszedł do drzwi i, nie przejmując się swą nagością, uchylił je i krzyknął:

– Dicon, do mnie!

Wrócił przed kominek, po czym z piwem opadł na ławę. Po chwili dało się słyszeć tupot na schodach wraz z ich dźwiękiem odbijającym się od ścian. Drzwi lekko się rozwarły i czarna czupryna giermka pojawiła się w szparze z wtórującym temu cichym skrzypnięciem.

– Wzywałeś, panie. – Wszedł przez próg i stanął nieopodal lorda.

– Co z niewiastą? – zapytał wielce ciekawy.

– Została pogryziona. Wilk zatopił zęby w jej ręce. – Ilander na te słowa zerwał się na równe nogi, chcąc samemu sprawdzić stan swego gościa. – Ale Mag wyczyściła ranę – szybko dodał Dicon, widząc wzburzenie na twarzy lorda – i zaaplikowała maść.

– Aha.