Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co się dzieje z Kierownikiem, jak współpracownicy nazywają między sobą Donalda Tuska? Dlaczego premier coraz mniej przypomina dawnego politycznego drapieżcę, jakim był przez ostatnie dwadzieścia lat? Jak wyglądają od środka relacje Tuska z Trzaskowskim, Hołownią, Kosiniakiem Kamyszem i Czarzastym? Czy Kierownik znów porzuci swoją partię i ucieknie przed przegranymi wyborami na jakąś wygodną, zagraniczną posadkę? Autor bestsellera „Kulisy PiS” tym razem wchodzi w sam środek rządzącej koalicji i głosami współpracowników Tuska buduje portret polityka.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 1 min
Lektor: Bartosz Głogowski
Rozdział I
Dobra zmiana
Poseł PSL: Pierwszy kontakt z Donaldem? Czarodziej. Serce na dłoni, „kochany Donald”. Jednak wie pan, jak to jest. Kochany mąż potrafi być i czarodziejem, i sukinsynem.
Europoseł KO: Donald po powrocie z Brukseli bardzo się zmienił. Jest kompletnie innym człowiekiem, dużo bardziej cierpliwym. Więcej niż kiedyś poświęca uwagi swoim partnerom w rozmowie. Wydaje mi się, że tu nastąpiła spora zmiana. Bruksela go wygładziła. Wiek też zrobił swoje. No i oczywiście wnuki.
Polityk KO: On w tej Brukseli zarobił pieniądze, dzięki czemu ma finansowy spokój do końca życia. I bardzo dobrze. A mieliśmy już w historii kraju byłego premiera, który w pewnym momencie chodził po ludziach i pożyczał pieniądze. Między innymi Mirek Drzewiecki mu dał. Przecież to wstyd dla Polski.
Senator: Jest o wiele dojrzalszy i mądrzejszy, nasiąknął tą polityką europejską. Natomiast stary Donald z niego czasem wychodzi i się wtedy śmiejemy, że przeleżał siedem lat pod brukselskim lodem.
Wieloletni współpracownik Donalda Tuska: Jak się Kierownik wkurza, to mówi przez zaciśnięte zęby. Wtedy też pokazuje te swoje słynne wilcze oczy. Potrafi być bardzo nieprzyjemny. Do jego sekretarki wielokrotnie przychodzili ministrowie i pytali, w jakim szef jest nastroju.
Polityk KO: Tusk jest Kaszubem. Znam jednego Kaszuba. Złoty człowiek, profesor. A w domu tyran. No i Tusk jest taki sam. Dla tłumu czarujący. A na piątym piętrze, czyli w siedzibie naszej partii, widziałem takie sceny, że szok! On nie krzyczy, ale wystarczy, że powie jedno słowo i delikwent nie żyje.
Minister: Przed jednym z posiedzeń rządu podchodzi do mnie minister klimatu, Paulina Hennig-Kloska, z takimi rozbieganymi oczami i mówi: „Jezu, ciekawe, czego tym razem będzie chciał i o co się przyczepi?”.
Wiceminister: Pełczyńska-Nałęcz i Hennig-Kloska to dwie ulubienice Donalda (śmiech). Zresztą tak samo jak i pozostałych członków rządu. Kosiniak-Kamysz drwił kiedyś, że chyba odda Pełczyńskiej-Nałęcz ten MON, bo widzi, że ona naprawdę zna się na wszystkim.
Minister: Pełczyńska-Nałęcz jest tak mądra, że sam nie wiem, jak ona sobie radzi z tą swoją mądrością (śmiech). Jest po prostu irytująca. Jak czasem zabierze głos, to ludzie tylko patrzą po sobie i oczami przewracają. Donald ma z nią wielki problem. Wszyscy wiedzą, że jej nie lubi. Jak wybuchła afera z pieniędzmi z KPO na jachty i ekspresy do kawy, to był wściekły. Publicznie się wyzłośliwiał. Przed posiedzeniem rządu, kiedy miała się tłumaczyć z tej historii, wbił jej szpileczkę: „Wszystkie kamery na panią minister. Pozazdrościć popularności”. To było w jego stylu.
Ważny urzędnik: Przed posiedzeniem rządu odbywa się zwykle spotkanie w tak zwanym pokoju przygotowań. Jest na nim Tusk, wicepremierzy, czyli Kosiniak-Kamysz i Gawkowski, od niedawna Sikorski, często Pełczyńska-Nałęcz, Maciej Berek, Jan Grabiec. To trwa czasem półtorej godziny, a pozostali ministrowie siedzą pod tym pokojem i czekają, czy ktoś ich nie wezwie. I zwykle nikt ich nigdy nie wzywa.
Minister: Była kiedyś jakaś sprawa do załatwienia przed posiedzeniem rządu związana z resortem klimatu i w pokoju przygotowań pojawiła się Paulina. Pech chciał, że usiadła akurat na miejscu, które zwykle zajmuje Donald. Ten wszedł z Kosiniakiem-Kamyszem i od razu ją zdzielił wzrokiem. Usiadł obok, rozmawiając dalej z Władkiem. No i ta im się wtrąciła w rozmowę. Myślałem, że Tuska szlag trafi. Powiedział do Kosiniaka, nie patrząc na nią: „Panie premierze, czy mógłby pan uświadomić pani minister, że jeszcze nie skończyliśmy?”.
Ważny minister: Jak ktoś szuka informacji o jakichś awanturach na posiedzeniach rządu, to tego aż tak dużo nie ma. Polityczne mordobicie odbywa się gdzie indziej. Tusk po prostu nie cierpi, jak ktoś za pięć dwunasta próbuje jeszcze dorzucić swoje trzy grosze. Od tego są spotkania komitetu stałego Rady Ministrów.
Ważny urzędnik: Są tacy ministrowie, którzy nie są w stanie ukryć, że czują presję ze strony Kierownika. Ale są też tacy, jak Tomek Siemoniak, do których Tusk ma wiele szacunku i to po prostu widać na pierwszy rzut oka. To są zupełnie inne relacje. Oni się z „Siemkiem” znają ponad trzydzieści lat. Tomek w latach dziewięćdziesiątych był nawet czasami jego kierowcą w partii.
Minister: Są ministrowie, którzy proszą o spotkanie, i Donald jest w stanie ich przyjąć w ciągu dwóch, trzech godzin. Jedzie się wtedy albo do KPRM, albo na Parkową, choć w swojej willi to się raczej spotyka ze „swoimi”, czyli z ludźmi z KO, ale też z Czarzastym czy Kosiniakiem. Są i tacy, którzy z nim tygodniami bezpośrednio nie rozmawiają. Wielu nie ma do Tuska nawet prywatnego telefonu, a do niektórych dzwoni on sam i opierdala, ale to raczej rzadkość. Często się kontaktuje przez Grasia, Janka Grabca, szefa Kancelarii Premiera, ale też Agnieszkę Rucińską, która odpowiada za komunikację. Kiedyś jeszcze przez „Kierwę”, choć po tym, jak Kierwiński wyjechał do Brukseli na dwa miesiące i wrócił, to się raczej zmieniło. Prawda jest też taka, że niektórzy po prostu boją się z Donaldem bezpośrednio kontaktować, więc wolą to robić przez pośredników.
Poseł KO: Do niego się człowiek nie naprasza. Co najwyżej czeka się na zaproszenie, ale jak już cię zaprosi, to naprawdę trzeba być dobrze przygotowanym. Jeśli ktoś będzie sobie chciał z nim po prostu pogadać, to on go rozjedzie, bo nie ma czasu na pitu pitu. To będzie jego pierwsza i ostatnia rozmowa z Kierownikiem. A niestety, wielu próbuje zająć go tym, że „Heniek” ze „Stefanem” się o coś pokłócili w powiecie. Gdy w 2021 roku Tusk został znowu szefem partii, totalnie przeorganizował piąte piętro w „Czytelniku”, czyli budynku obok Sejmu, gdzie jest nasza siedziba. On na „piątym” ma swój gabinet. Wcześniej, oprócz szefa partii, swoje pomieszczenia miał tam sekretarz generalny i skarbnik, były też trzy pokoje organizacyjne. Jak wrócił, kazał księgowym i większości pracowników przenieść się na czwarte piętro. Wyżej zostali tylko on i sekretarz.
Kamil Dziubka: A czemu to miało służyć?
Poseł KO: Żeby mu tam dupy nie zawracać. Ja go rozumiem. Naprawdę nie da się zarządzać partią, kiedy musisz zajmować się tym, że co chwilę ktoś wchodzi i chce cię o wszystko pytać albo wręcz zrobić zdjęcie. Podobno Leszek Miller, jak był szefem partii, to czasem do godziny dwudziestej trzeciej siedział w siedzibie klubu w Sejmie i przyjmował ludzi. I kto ostatni wszedł, ten miał rację, bo nagadał na tego czy tamtego. A po nim wchodził ktoś, kogo już w ogóle nie było w kalendarzu, a i tak Miller go przyjmował. Ludzie potrafią zamęczyć takimi pierdołami i wtedy lider traci szersze spojrzenie.
Doświadczony parlamentarzysta: Donald nienawidzi spotkań, które ma wpisane w kalendarz, czyli takich, w trakcie których trzeba coś oficjalnie załatwić, rozwiązać problem. On lubi się spotykać z ludźmi, których w tym kalendarzu nie ma. Z kolei Kaczyński ma ogromny kłopot w odróżnieniu rzeczy ważnych od nieważnych. Porozmawiałeś z panią Basią ileś miesięcy temu i jesteś wpisany na spotkanie, przyjeżdżasz ze swoją gęsią pod jedną pachą, a indykiem pod drugą, żeby opowiedzieć, że w gminie lokalny szef PiS właśnie wydymał kogoś na kasę. A że byłeś w Porozumieniu Centrum, to mówisz: „No, Jarek, pamiętasz zjazd w Pile w 1993 roku?”. I Jarek to będzie pamiętał. A za drzwiami czeka Morawiecki. Tusk ma inaczej.
Polityk koalicji: Jak się idzie do Tuska, to trzeba mieć dużo do powiedzenia i to nie tylko o sprawach bieżących. Trzeba być erudytą, bo on narzuca taki poziom rozmowy, który nie każdy wytrzymuje. Choć jak mu się chce, to potrafi się dostosować do niższego poziomu gościa. Jeżeli Donald ma ochotę, to jest w stanie wszystko znieść, proszę mi wierzyć. I tego mu Kaczyński zazdrości. Jeżeli Tusk chce, to może pana przekonać, że jest taki, jak pan chce, żeby właśnie był. Pójdzie na spotkanie narodowców i oni wyjdą ze spotkania przekonani, że tak naprawdę jest narodowcem. Pójdzie na spotkanie socjaldemokratów, socjaldemokraci wyjdą i powiedzą: „Kurwa, nasz człowiek”.
Doświadczony parlamentarzysta: Donald czuje się komfortowo wtedy, kiedy jest królem podwórka. Gdy może siedzieć, jest wino, wtedy błyszczy, śmieszy, tumani, przestrasza – cytując klasyka. Czuje się dobrze, kiedy może sobie zażartować, z każdego trochę podrzeć łacha albo wręcz poniżać na oczach innych. Na przykład takiego Grasia. On to uwielbia. Kaczyński tego nie ma. On ma co innego. Kaczor na spotkaniu może być dla kogoś bardzo miły, ale jednocześnie podejrzewać, że ten ktoś go przyszedł zabić. Kaczyński jest psychopatą. Tusk jest skurwysynem. Tak bym określił dzielące ich różnice.
Kamil Dziubka: A co ich łączy?
Doświadczony parlamentarzysta: Obaj nie kradną. Kaczyński żyje z partii, Tusk zarobił duże pieniądze w Europie. I uczciwie zarobił. Kaczyński ma kłopot z rozróżnieniem tego, co jest jego politycznym interesem, a co jest interesem Polski. Co jest jego polityczną, nawet uzasadnioną emocją, a co powinno być politycznym programem. Kaczyński bardziej niż Tusk ulega plotkom i temu, kto ma dostęp do jego ucha jako ostatni. U Donalda tego nie ma. Donald jest za to bardziej podatny na towarzyskie koterie.
Minister: Tusk potrafi się z siebie śmiać, co jest rzadką cechą. Siedzimy kiedyś, w tle leci telewizor. I akurat puścili wypowiedź Kaczyńskiego, który na jakimś wiecu powiedział, żeby ludzie uważali na „tego ryżego”. A Donald: „Jestem rozczarowany. Powinien powiedzieć «tego ryżego chuja»”.
Ważny polityk koalicji: Ciekawa sprawa. Nigdy nie słyszałem, żeby Donald w luźnych rozmowach mówił źle o Kaczyńskim. Za to o Morawieckim wiele razy, między innymi, że to zdradzieckie nasienie, które się przykleiło do Platformy, a jak nie dostało tego, co chciało, poszło do PiS. Kiedyś też słyszałem, jak kogoś pouczał w żartach: „Zastanów się, co by w tej sytuacji zrobili chłopcy Morawieckiego. Broniliby go do upadłego. Bierz przykład”.
Minister: Bywa małostkowy. Na inaugurację polskiej prezydencji w Unii Europejskiej odbył się wielki koncert muzyki poważnej w Teatrze Wielkim. Utwór specjalnie na tę okazję skomponował Radzimir Dębski. Wykonanie trwało niestety niemiłosiernie długo, było to wszystko dość ciężkie i widać było, że wielu ludzi po prostu ma dość. Potem Donald stwierdził, że gdyby wiedział, że tak to będzie wyglądać, to kazałby zorganizować koncert disco polo. Miał chyba traumę po inauguracji prezydencji w 2011 roku, kiedy – również w Teatrze Wielkim – z tej okazji odbyła się premiera „Króla Rogera” i ówczesny szef Komisji Europejskiej José Manuel Barroso po prostu przysnął. Ponoć Donald chciał rozerwać wtedy na strzępy tych, którzy za to odpowiadali.
Doświadczony parlamentarzysta: Cenię go za to, że można się od niego nauczyć skurwysyństwa w polityce. Bez tego nie da się w niej długo przetrwać.
Parlamentarzysta KO: Lubi pytać: „Co sądzisz o Kowalskim? Co sądzisz o Malinowskim?”.
Kamil Dziubka: A wtedy sprawdza „Kowalskiego” i „Malinowskiego”, czy pytanego?
Parlamentarzysta KO: Jednego i drugiego. Każdego pyta o każdego. Dzisiaj mnie pyta o Kowalskiego, jutro jego o mnie. Dlatego jak się idzie do Kierownika, to o innych mówi się tylko dobrze. Na wszelki wypadek.
Urzędnik: Duża część pracowników Kancelarii Premiera o tym, że Kierownik jest, dowiaduje się z parkingu przed bocznym wejściem do budynku. Jeśli stoi kolumna limuzyn, to wiadomo, że premier urzęduje. Pracuje w zamkniętej części budynku, do której prawie nikt nie ma dostępu. Są urzędnicy, którzy nie widzieli go na oczy przez kilkanaście miesięcy.
Minister: Donald w ciepłe dni urzęduje głównie w „Miami”.
Kamil Dziubka: W „Miami”?
Minister: Tak mówimy na jedno miejsce w willi premiera w kompleksie Parkowa. Konkretnie na taras z ogrodem, który się tam znajduje. Bardzo przyjemnie się tam siedzi. Wie pan, Kancelaria Premiera nie jest zbyt przyjazną przestrzenią do pracy. Zatęchłe, długie korytarze, drzwi przypominające epokę Gierka. Jest to miejsce dość przytłaczające. Nie dziwię się, że Tusk woli częściej przebywać gdzie indziej.
Współpracownik Donalda Tuska: Kierownik ma taką metodę pracy, że wzywa ludzi, rzuca im temat, słucha, co mają do powiedzenia i przez to upewnia się, że to, co on myśli, jest dobre. Nie siedzi nad papierami, tylko ciągle rozmawia i słucha.
Były urzędnik: Te rozmowy czasem ciągną się w nieskończoność. Siedzisz, chcesz już iść do domu i położyć się spać, a tu w kółko jeden temat. A jednocześnie jak wstaniesz od stołu, to jest to źle widziane. Poza tym często się okazywało, że rano Kierownik podjął zupełnie inną decyzję, niż zapowiadał wieczorem.
Ważny urzędnik: Premier coraz częściej przeciąga spotkania. Zaprasza kogoś na pół godziny, a wypuszcza po dwóch. Lubi sobie posiedzieć, zwłaszcza wieczorem. Trwa to wtedy nierzadko do nocy.
Ważny polityk koalicji: Lubi wino, porto, czyli słodkie albo półsłodkie wzmacniane spirytusem winnym. Ale nie pije dużo. Raczej sączy. Weźmie kieliszek do ust, odstawi na piętnaście, dwadzieścia minut, kontynuuje rozmowę. Z rzadka pyka jakieś cygaro. Bawi anegdotami. Czasem w tle leci muzyczka, najczęściej jazz, ale też poważna. Dużo poważnej muzyki było, jak dopinaliśmy skład rządu i trwały rozmowy koalicyjne w 2023 roku. Był adwent, a z głośnika płynął Bach.
Polityk KO: Zmienił się. Widać, że się szybciej męczy. Jak leci do Brukseli na szczyt Rady Europejskiej, to raczej nie bladym świtem, jak kiedyś, tylko dzień wcześniej, wieczorem, żeby się normalnie przespać. A kiedyś potrafił wyruszać wcześnie rano, załatwiać rzeczy i wracać do Warszawy późnym wieczorem, bez chwili odpoczynku.
Minister: Nie gra już w piłkę, bo ma problem z kolanami. Trochę biega. Gra w ping-ponga. Ma stół na Parkowej. Wiadomo, że wiek robi swoje i tej aktywności jest trochę mniej niż kiedyś. No i lekki brzuszek też złapał, więc teraz marynarki mu szyją trochę szersze.
Polityk KO: Donald miał problem z nadciśnieniem, boryka się też z nawracającym zapaleniem płuc. Wielokrotnie mu mówiliśmy, żeby odpoczął: „Donald, nie masz trzydziestu siedmiu lat, tylko sześćdziesiąt osiem. Jesteś nam potrzebny, więc nie lekceważ tego”. W końcu dał się namówić na leczenie w Gdańsku. Stara się biegać i zdrowo prowadzić, choć tu też nie jest lekko. Grał kiedyś w tenisa z Moniką Krzepkowską, obecną ambasador w Hiszpanii i skręcił kolano. Problem polega na tym, że jak mu kazali chodzić w ortezie, to w niej pochodził kilka dni i zdjął.
Minister: Słyszałem, że kiedyś miał piłkę w gabinecie. Jak raz tam byłem, szukałem wzrokiem, czy ona rzeczywiście tam jest, ale jej nie zauważyłem. Zresztą z tym się wiąże śmieszna historia, bo lata temu Janusz Palikot opowiadał, że Tusk w jego obecności rozwalił tą piłką drzewko, które przyniosła tam jeszcze żona Leszka Millera, kiedy ten był premierem. Tymczasem Miller miał mówić Tuskowi, żeby o nie dbał. A Palikot chciał przedstawić Tuska jako brutala. Kiedyś Tusk spotkał Millera i powiedział: „Mam nadzieję, że nie wierzysz w to, co Janusz opowiadał o tym drzewku?”. I go zaprosił razem z żoną do swojego gabinetu. Żona Millera weszła, zobaczyła drzewko, obejrzała dookoła i przyznała, że to chyba rzeczywiście ta sama roślina i nic jej nie jest.
Wieloletni współpracownik Donalda Tuska: W dawnych czasach Donald nie miał litości i wypieprzał ludzi za byle gówno. Najlepszym przykładem była dymisja ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego, który został zmuszony do odejścia, bo w więzieniu w Płocku powiesił się jeden z zabójców Krzysztofa Olewnika. Ta dymisja to był absurd, ale takie rzeczy najczęściej doradzał Tuskowi Igor Ostachowicz, który uwielbiał, jak ścięte głowy toczyły się po bruku. Z czasem to było jednak coraz trudniejsze, bo przecież trzeba było znaleźć następców tych wyrzucanych ludzi, a ławka była coraz krótsza. Inna sprawa, że taka dymisja zaspokaja media na jeden, dwa dni. Potem to już nikogo nie interesuje. A PiS pokazało, że można bronić swoich do oporu i nie wpływa to w żaden sposób na notowania rządu czy partii.
Minister: Kiedyś Donald by się nie pieprzył i powyrzucał z rządu od razu za różne akcje niektórych ministrów, a teraz złagodniał pod tym względem. Myślę, że po prostu chce za wszelką cenę utrzymać większość. Niech pan spojrzy. Sama Koalicja Obywatelska była długo złożona z kilku członów i dopiero po ostatnich wyborach prezydenckich Tusk zdecydował, że trzeba tę szopkę z Nowoczesną i Inicjatywą Polską zakończyć, wchłaniając ich do jednej partii. Do tego dochodzi Lewica, PSL, Hołownia. Każdy głos się liczy i on po prostu musi to brać pod uwagę, dlatego przymyka oko na różne debilne historie.
Doświadczony parlamentarzysta: Tusk coraz bardziej przywiązuje się chyba do starego powiedzenia, że dzisiejsze kosze zdobią wczorajsze gazety. Tak jak było z tą wpadką Barbary Nowackiej, która przy okazji rocznicy wyzwolenia Auschwitz powiedziała, że obóz zbudowali polscy naziści. Miało być: „Obóz zbudowali w Polsce naziści”. Oczywiście, że to była głupia wpadka. Kiedyś Tusk by dwóch godzin nie czekał i by Nowacką zdymisjonował dla świętego spokoju. A teraz odpuścił. Chyba zrozumiał, że ta dawna brutalność niczego w rzeczywistości mu nie dawała.
Minister: Nie do końca o to chodzi. On po prostu by musiał wtedy wyrzucać ministrów koalicyjnych jeszcze szybciej niż Nowacką. Za milion rzeczy. A tego się nie da zrobić bez konsultacji z koalicjantami, przekonywania i sprawdzenia, kto miałby być następcą. To nie jest tak, że jest łagodniejszy. Jest po prostu w trudniejszej sytuacji niż dawniej.
Były minister: Natrafił na przeszkody, z których istnienia sobie nie zdawał sprawy. Mam na myśli wielobarwną koalicję. Ja się tylko boję, że PiS może wrócić szybciej niż nam się wydaje, bo Tusk jest zbyt miękki w sprawie rozliczeń. No i ma bardzo słaby rząd.
Doradca polityczny: Tusk się dziś nie musi aż tak mocno przejmować tradycyjnymi mediami. Internet zarzucił świat kłamstwem, więc dzisiaj prawdą jest to, co ktoś lepiej opowie. To oczywiście jest zła wiadomość. Kiedyś okładka „Gazety Wyborczej” ustawiała dzień albo tydzień. A teraz nie wiadomo, co jest prawdą, co fałszem. Media społecznościowe mają ogromny wpływ na ludzi, ale tam rządzą fabryki trolli. A z drugiej strony ten wpływ jest nietrwały.
Współpracownik Donalda Tuska: Szef rzadko chodzi do mediów, bo stracił przekonanie, że to jest najlepszy środek komunikacji z ludźmi. Uważa, że jeśli ma coś do powiedzenia, to czasem lepiej napisać informację w mediach społecznościowych i to dotrze do większej grupy, niż pójść na wywiad do jednej konkretnej telewizji.
Doświadczony polityk KO: Dawniej bardzo dużo czasu i energii pożerało mu też jego środowisko polityczne, podziały. Pamięta pan tak zwaną „spółdzielnię” i różne grupki – „pieczary”, o których tak pięknie się u nas mówiło, że to nie frakcje, tylko „rodziny” Platformy? „Spółdzielnia” powstała przeciwko Tuskowi, żeby z nim załatwiać pewne rzeczy. I on przyjmował na Parkowej ludzi typu Andrzej Biernat, słynny kierownik basenu, który był szefem PO w województwie łódzkim. Tusk go częstował cygarem i w tym dymie zajmował się rzeczami, którymi jako premier nie powinien.
Minister: „Spółdzielnia” powstała w ten sposób, że siedzieli sfrustrowani szefowie regionów, pili wódkę i mówili: „Kurwa, nikt się z nami nie liczy. To my się zbierzmy w kupę i pokażmy Tuskowi na zarządzie, że mamy jakieś zdanie w drobnej sprawie i będzie musiał się z nami dogadać”.
Doświadczony parlamentarzysta KO: Donald poukładał relacje ze „spółdzielnią” trochę na takiej zasadzie, jak funkcjonowały lenna w średniowieczu. Mówił tak: „Wy mi się nie wpierdalacie w to, jak ja ustawiam sobie politykę w Warszawie, a ja wam się nie wpierdalam w to, co robicie w regionach”. Oni tam mogli robić praktycznie wszystko, na co mieli ochotę i co im się żywnie podobało.
Wiceminister: W dawnych czasach Tusk miał jeszcze w klubie kilkudziesięciu konserwatystów, z Jarosławem Gowinem na czele. A teraz tego wewnętrznego konfliktu światopoglądowego nie ma. Dziś problemem jest to, że jeden Giertych wyjął kartę w trakcie głosowania w sprawie aborcji. Kiedyś co chwilę Donald zajmował się intrygami własnych podwładnych w partii. A po powrocie do Polski ma to gdzieś. Odpuścił. Już nikim się nie przejmuje. Nie musi zaspokajać tych wszystkich politycznych żyjątek.
Współpracownik Donalda Tuska: Donald w 2021 roku wrócił do innej partii. Ona dziś jest dużo słabsza niż kiedyś. A jeśli tak, to jego władza jest większa. To są w przyrodzie zupełnie normalne zależności. Dziś to jest władza jednoosobowa. Zarząd krajowy? Rzadko się spotykamy i to raczej w sprawach formalnych, bo czegoś tam wymaga statut. To są wszystko pozory.
Senator: Mam wrażenie, że przez lata nastąpił u niego jakiś antyklerykalny zwrot. Gdy ślubował w 2023 roku w Sejmie, nie wypowiedział formułki „Tak mi dopomóż Bóg”, choć w poprzednich kadencjach nie miał z tym problemu. Mało kto pamięta, że kiedyś Platforma jeździła na rekolekcje do Łagiewnik. Dawno się to skończyło. Już po powrocie do Polski opierdolił raz Tomasza Grodzkiego, który jako marszałek Senatu był na jakimś wyjeździe służbowym na Florydzie. Afera się zrobiła, bo zabrał tam ekipę senatorów i media zaczęły huczeć, że to skandal. A wszyscy się spodziewali wtedy ataku Rosji na Ukrainę, więc przekaz był taki, że Senat się bawi, a za miedzą zaraz wybuchnie wojna. Donald go wezwał, ale wcale nie miał pretensji o sam wyjazd. Spytał go tylko: „Musiałeś się tak afiszować, że poszedłeś tam na mszę?”. Faktycznie, Grodzki wrzucił zdjęcia z jakiegoś nabożeństwa odprawianego przez polskiego księdza na tej Florydzie.
Poseł PSL: Pierwszy kontakt z Donaldem? Czarodziej. Serce na dłoni, „kochany Donald”. Jednak wie pan, jak to jest. Kochany mąż potrafi być i czarodziejem, i sukinsynem. Tusk na pewno jest uroczym rozmówcą.
Senator: Jest niesamowicie bystry. Doskonale potrafi skanować ludzkie charaktery. Czujesz od razu, że gość jest nieprawdopodobnie wręcz sprawczy. Ma rozwiniętą inteligencję emocjonalną na nieziemsko wysokim poziomie. Potrafi zamordować wiedzą. Kiedyś rozmawialiśmy i konwersacja zeszła na temat sytuacji na Bałkanach. Było mi głupio, że wiem tak mało w porównaniu z nim.
Minister: Był taki wyjazd członków rządu do Gdańska na spotkanie z kolegium komisarzy unijnych, na czele z Ursulą von der Leyen. Wszyscy jechali razem pociągiem. Donald wymyślił zabawę, że będzie odpytywał ludzi z wiedzy historycznej. Rzucał nazwami bitew, a wskazany delikwent musiał odpowiadać: „Kiedy była bitwa pod Cedynią? A kiedy była bitwa pod Płowcami?”.
Doświadczony parlamentarzysta: Historia to jego konik. Bardzo lubi mówić o swojej kaszubskości.
Ważny urzędnik: Wcześniej go nie znałem. Straszyli mnie, że to tyran, który nie wybacza błędów. Mówili, że przy nim nie ma sensu się odzywać, jak o nic nie zapyta. Na pierwszą rozmowę szedłem na miękkich nogach. Wchodzę, a tu uśmiechnięty facet, pyta o rodzinę, „mów mi Donald”.
Senator: Wrażenia z pierwszego kontaktu z Tuskiem? Czaruś.
Ważny urzędnik: Tusk już tak często jak dawniej nie jeździ na weekendy do Gdańska. Zdarza się dość regularnie, że zostaje w Warszawie.
Polityk KO: Zawsze jak jeździł w dawnych czasach do domu, to grał w piłkę, biegał po plaży, odwiedzał siostrę. Miał swoje rytuały.
Współpracownik Donalda Tuska: Kiedyś jego żona Gosia bardzo pilnowała tego, żeby wracał na weekendy do Sopotu. Zwłaszcza jak dzieci były młodsze. Teraz to jest trudniejsze, bo co chwilę coś się dzieje. Oczywiście, jak tylko jest okazja, to rusza do domu.
Kamil Dziubka: Samolotem?
Współpracownik Donalda Tuska: Nie, samochodem. Zwłaszcza że teraz do Trójmiasta jeździ się o wiele szybciej niż wtedy, kiedy rządziliśmy pierwszy raz. Wówczas to była prawdziwa wyprawa. Nie było jeszcze pełnej sieci autostrad. W samochodzie zawsze coś przeczyta, czasem się zdrzemnie. Ale nawet jeśli jedzie do domu na weekend, to najczęściej w niedzielę po południu jest z powrotem. I wtedy wzywa ludzi, którzy są na miejscu, żeby zaplanować kolejny tydzień.
Polityk KO: Donald jest bardzo rodzinny, z czego wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy. Pamięta pan, jak odbyła się słynna impreza u Roberta Mazurka, na której stawili się politycy zarówno z PiS, jak i PO? Byli tam między innymi Budka z Siemoniakiem. Tusk się wściekł i ich zawiesił w pełnieniu obowiązków na partyjnych stanowiskach. Powiedział potem, że teściowa do niego dzwoniła w ich sprawie, broniąc i prosząc, żeby ich nie wyrzucać. Wszyscy się z tego śmiali, ale najśmieszniejsze było to, że sporo w tym prawdy. Dla niego rodzina jest święta.
Ważny urzędnik: Za pierwszych rządów Platformy wielokrotnie zdarzały się sytuacje, że Tusk po weekendzie w Trójmieście wracał do pracy i jego zespół od razu dostawał od niego opierdol. Nieważne, o co w danej chwili chodziło, ale często używał takiej formułki: „Wszyscy mówią, że dajemy dupy, bo to, to i tamto”. Najczęściej okazywało się, że ci „wszyscy” to teściowa, która coś mu powiedziała albo napisała SMS. Niestety, co i rusz okazywało się, że ta pani coś źle usłyszała, i potem trzeba to było przez cały poniedziałek prostować.
Były minister: Dla niego uczucia jego żony zawsze były bardzo ważne. Wszyscy to wyczuwali. Dochodziło nawet do tego, że Sławek Nowak, jak był szefem gabinetu Tuska, dbał o to, by żadnym z jego bliskich asystentów nie była kobieta. Chodziło o to, by na wszelki wypadek nie było żadnych dwuznaczności. Tusk o żonie zawsze się wypowiadał niezwykle życzliwie. Wydaje mi się, że są zgodnym małżeństwem, choć od dekad funkcjonują na odległość.
Polityk KO: Donald jest bardzo wyczulony na to, jak ktoś wypowiada się o żonie bez szacunku. Pamiętam, jak kiedyś przy kolacji z jego udziałem ktoś rzucił do niego: „A co tam u Gosi?” Wszyscy zamarli. Wiedzieli, że pytający absolutnie nie był w oczach Tuska uprawniony do mówienia o jego żonie w taki sposób. On o to bardzo dba.
Urzędnik: Umówmy się, Tusk w kwestiach politycznych nie jest feministą. Jest człowiekiem starej szkoły, zgodnie z którą polityka to jest męska gra. Ale podobno jego córka mocno uczuliła go na problem praw kobiet.
Rozdział II
Ucieczka
Polityk KO: Wie pan, na czym polega fenomen Donalda? Nigdy nikt nie rozliczył go za to, że on de facto swoimi decyzjami oddał Polskę PiS-owi aż na osiem lat bardzo radykalnych rządów. Prawda jest taka, że Tusk bardzo skutecznie odciął się od naszych porażek.
Poseł KO: Donald zupełnie nie przygotował nas na swoje odejście w 2014 roku. Przepraszam za wyrażenie, ale to było jak jebnięcie obuchem w łeb. Zostawił nas kompletnie bezbronnych, niezdolnych do walki z PiS. Kiedy go zabrakło, wyparował cały nimb, który nam towarzyszył. Musieliśmy na nowo szukać celu swojego istnienia.
Polityk KO: Wie pan, na czym polega fenomen Donalda? Nigdy nikt nie rozliczył go za to, że on de facto swoimi decyzjami oddał Polskę PiS-owi aż na osiem lat bardzo radykalnych rządów. Prawda jest taka, że Tusk bardzo skutecznie odciął się od naszych porażek.
Współpracownik Donalda Tuska: Kierownik ma świadomość tego, że nawet niektórzy ludzie w Platformie mieli do niego żal o to, że wyjechał w 2014 roku i zostawił Polskę na pastwę PiS. Ciągnęło się to za nim.
Były minister: Jeszcze kilka tygodni przed wyborem na szefa Rady Europejskiej przekonywał publicznie, że nigdzie się nie wybiera. Mówił w wywiadach, że krajowa polityka to jest to, czym chce się dalej zajmować i że czuje taką samą determinację jak w 2007 i 2011 roku.
Współpracownik Donalda Tuska: Tusk otwarcie mówił wtedy o tym, że stał się symbolem zmęczenia Platformą. Czuł, że w nadchodzących wyborach będzie obciążeniem dla własnej partii. Każdy, kto mówi, że jego wyjazd do Brukseli to była rejterada, nie zdaje sobie sprawy z okoliczności, w jakich wtedy funkcjonowała PO.
Były minister: Krąży co najmniej kilka wersji dotyczących wyjazdu Donalda w 2014 roku. On sam w wewnętrznych rozmowach, już po wyborze na szefa Rady Europejskiej, przekonywał, że męczył go w tej sprawie Francuz Joseph Daul, ówczesny szef Europejskiej Partii Ludowej. Typ sympatycznego misia. To jest polityk, którego szerzej nikt w Polsce i Europie za bardzo nie kojarzy, ale to taka szara eminencja unijnej polityki. Świetnie znał wszystkich kluczowych polityków EPP, w tym Angelę Merkel, która wtedy trzęsła Europą.
Współpracownik Donalda Tuska: Kierownik długo nie był przekonany do tej akcji. Natomiast do niego dzwonili z tym premierzy z całej Europy. A pierwszy w szeregu to był w ogóle Viktor Orbán, z którym Tusk miał wtedy świetne, wręcz przyjacielskie relacje. On go przekonywał, że jego awans będzie dobry dla całego regionu.
Doświadczony parlamentarzysta KO: Wyjazd Donalda do Brukseli był bardzo długo trzymany w tajemnicy. O tym wiedziało wąskie grono ludzi. Do wysokiego szczebla polityków Platformy informacja dotarła w bardzo podobnym momencie, czyli w ostatniej chwili. Może dzień wcześniej coś wiedzieliśmy.
Współpracownik Donalda Tuska: Tusk czuł, że nie ma innego rozwiązania. Myślę, że się spodziewał, co może się stać kilkanaście miesięcy później. Kiedyś, już po wyjeździe do Brukseli, powiedział: „Zostawiłem wam wieżę z kości słoniowej”. Miał na myśli prezydenta w osobie Bronka Komorowskiego. Liczył się z tym, że możemy przegrać wybory parlamentarne w 2015 roku, ale nie prezydenckie. Uważał, że Komorowski ustabilizuje sytuację i jego ewentualny powrót do kraju za ileś lat będzie się odbywał w warunkach cywilizowanej Polski. Nie trzeba być geniuszem, żeby – bez wchodzenia do głowy Donalda – wiedzieć, że zostawiając władzę w rękach Ewy Kopacz, patrząc na sondaże po aferze podsłuchowej, był przekonany, że możemy przegrać wybory parlamentarne. Niestety, nie przewidział, że Bronek przegra wybory prezydenckie.
Polityk KO: Myślę, że Donald wtedy czuł, iż niektórzy w partii zaczynają tracić wiarę w jego nieomylność. Zwłaszcza po tym, jak poczuł się wyjątkowo mocny i powiedział, że nie ma z kim przegrać. Bardzo niewiele osób wokół niego mówiło mu, by uważał, bo Kaczyński zawsze będzie groźny. Zaledwie trzy lata później ta przepowiednia zaczęła się spełniać.
Doświadczony parlamentarzysta KO: Konstrukcja miała być taka: Komorowski wygrywa wybory prezydenckie, potem my ewentualnie tracimy władzę po wyborach parlamentarnych, ale Bronek miał wszystko stabilizować, być kotwicą i wetować wszystkie głupie pomysły Kaczora. I potem, po pięciu latach Donald miał wrócić. Terminowo wszystko się składało do kupy. Plan na papierze był idealny. Tylko że Bronek spierdolił coś, czego nie miał prawa spierdolić. No ale najpierw była ta nieszczęsna Ewa…
Minister: Krążyły plotki, że Kopacz nie była pierwszym wyborem Tuska. Premierowanie miał zaproponować najpierw Elżbiecie Bieńkowskiej, która wtedy była wicepremierem, ale odmówiła. Wolała kontynuować karierę w Brukseli i rzeczywiście później została komisarzem unijnym. Donald uważał, że Ewa jest mniej sprawna niż Bieńkowska, ale był przekonany, że będzie bardziej sterowalna.
Współpracownik Donalda Tuska: Myślę, że chciał namaścić na premiera kogoś, do kogo miał elementarne zaufanie, a większość dużych postaci w Platformie była już spalona pod tym względem.
Doświadczony parlamentarzysta KO: Szczerze mówiąc, nie było nikogo innego niż Kopacz, kto mógłby go wtedy zastąpić. Ewa była wtedy marszałkiem Sejmu, drugą osobą w państwie.
Były minister: W 2014 roku nie było żadnej dyskusji o tym, kto będzie następcą Tuska w partii. To była osobista decyzja Donalda. Pojawiały się wprawdzie w partii pojedyncze głosy, że może warto byłoby dla czystości sytuacji zorganizować wybory przewodniczącego PO. Tusk od razu jednak uciął temat i straszył, że wewnętrzna kampania rok przed wyborami parlamentarnymi otworzy wrota piekieł. W rzeczywistości bał się, że Ewa może przegrać ze Schetyną, który mógłby liczyć na poparcie Komorowskiego.
Poseł KO: Donald przecież doskonale wiedział, że „Schet” poukłada partię po swojemu i nie będzie na niego czekał jak na wuja z Ameryki.
Doradca polityczny: Plan Tuska był prosty i dość klarowny. Chodziło o to, by za rządów Ewy Kopacz Platforma w miarę sprawnie funkcjonowała, nie rozjechała się wewnętrznie, zachowała przyzwoite poparcie społeczne, ale też nie miała to być PO w wersji 2.0, czyli nowoczesna, dynamiczna, jednym słowem lepsza niż ta, którą przez lata lepił sam Tusk. On autentycznie obawiał się scenariusza, w którym ktoś stwierdziłby, że w istocie współzałożyciel tej partii nie jest niezbędny do tego, by ona nadal osiągała sukcesy.
Były członek ścisłych władz KO: Wielu z nas miało poczucie i obawę, że Ewa tego nie dźwignie. Była kompletnie nieprzygotowana do bycia premierem i to musiało się skończyć katastrofą. Natomiast partia sprawująca władzę zawsze patrzy optymistycznie w przyszłość. Bardziej optymistycznie niż ta rzeczywistość wygląda. Zresztą Ewa szybko poszła do mediów, dostała pytanie o to, czy jest gotowa zostać premierem i potwierdziła, że tak rzeczywiście jest. Widać, że tego chciała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
