Kiedy nadejdzie przyszłość. Miesięcznik Znak -  - ebook

Kiedy nadejdzie przyszłość. Miesięcznik Znak ebook

0,0
9,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dlaczego marzymy o przyszłości?

Odległa przyszłość, której człowiek żyjący „tu i teraz” nie doświadczy, zajmuje wyjątkowe miejsce w pracach naukowych, literackich, filmowych czy architektonicznych. Fantastyczne wizje cywilizacyjnego rozwoju wynikają z marzenia o przekroczeniu niemożliwego, chęci doskonalenia kolejnych pokoleń, wbrew sloganowi, że „przyszłość nie należy do ludzi”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 261

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



DOMINIKA KOZŁOWSKA

Zanim nadejdzie rok 2045

Spośród trzech kantowskich pytań: „Co mogę wiedzieć?” (pytanie odwołujące się do rozumu teoretycznego), „Co powinienem czynić?” (zagadnienie z zakresu rozumu praktycznego) i „Na co mogę mieć nadzieję?”, to ostatnie nastręcza najwięcej trudności, ponieważ ma zarazem teoretyczny i praktyczny charakter. To sprawia, że odpowiedzi na tę kwestię dostarczają zarówno politycy, jak i filozofowie, raz konkurując o pierwszeństwo, innym razem budując rozmaite sojusze. A stąd już tylko krok do powstania utopii, o czym przypomina publikujący nieraz w miesięczniku „Znak” Zygmunt Bauman w książce Socjalizm. Utopia w działaniu.

Złudne jest przekonanie, że o wartości utopii decyduje przyszłość, a słuszność czynionych przez nią predykcji można ocenić z perspektywy czasu. Istotna okazuje się inna kwestia: w jaki sposób utopia wpływa na świadomość osób żyjących tu i teraz? Co jest źródłem mocy jej oddziaływania? Przymus władzy czy siła płynąca z obietnicy, którą składa? A może ocena szans na jej spełnienie lub koszty realizacji utopijnej wizji? I wreszcie: czy utopia zawsze odnosi się do tego świata? A może niesie obietnicę nieskończoności?

Na tym ostatnim pragnieniu skupiają się współczesne utopie naukowe spod znaku transhumanizmu. W przeciwieństwie do wizji budowanych w epoce industrializacji i początków kapitalizmu, skoncentrowanych na zmianie warunków społecznych lub politycznych, epoka przełomu technologicznego zwraca się wprost ku człowiekowi. „Od kilku lat – pisze Krzysztof Kornas w tekście opublikowanym w Temacie Miesiąca – w futurologicznej wyobraźni dominuje jedna data – rok 2045. Miałby wtedy nastąpić ostateczny kres ludzkiej cywilizacji w postaci, w jakiej znamy ją teraz – cywilizacji człowieka, który może funkcjonować bez technologicznych usprawnień w granicach własnego ciała”. „Nim dojdzie do przeobrażenia współczesnej formy człowieka – dodaje Tomasz Z. Majkowski w tekście Prometeusz wyzwolony. Wiek XX i marzenie o lepszym człowieczeństwie – możliwe jest zastosowanie protezy, która zagwarantuje mu niesłychane wcześniej możliwości, spełniając marzenie o natychmiastowym i bezpośrednim dostępie do prawdy”.

W wakacje dwa lata temu ukazał się numer miesięcznika „Znak” zatytułowany Możemy zatrzymać śmierć. Publikowaliśmy w nim. m.in. tekst Aubreya de Greya, informatyka, biologa, biogerontologa, popularyzatora poglądu, że starzenie jest rodzajem choroby, którą w przyszłości będzie można pokonać. Jak podkreśla de Grey, dyskusja o walce ze starzeniem powinna się toczyć jednocześnie wokół dwóch kwestii: czy długowieczność jest możliwa? I czy jest pożądana – w domyśle: czy jest dla nas wartością? Jeśli nieśmiertelność jest możliwa, musiałaby być egzystencją w rzeczywistości zupełnie innego rodzaju niż nasza. A jednocześnie w tej innej rzeczywistości chcielibyśmy zachować to, co w życiu najcenniejsze – więzi z ludźmi, których kochamy. Dlatego transhumanistyczne obrazy nieuchronnie zderzają z wizjami metafizycznymi i religijnymi.

I jeszcze jeden wątek dotyczący utopii przyszłości. Trudna do wyobrażenia nowa forma bezcielesnego człowieczeństwa rodzi także lęk przed przyszłością. Coraz silniej przenikające do powszechnej świadomości wizje technologiczno-cyfrowe prowokują – na zasadzie kontrastu – pragnienie powrotu do naturalności i cielesności jako miejsca doświadczania człowieczeństwa. Fascynacja zwykłym życiem i praktyką codzienności jawić się mogą jako pochodne szeroko rozumianego nurtu „ucieczki od dehumanizującej nowoczesności”. Nie sposób więc uciec także i przed pytaniem, co w nowym lepszym świecie z obecnej formy naszego człowieczeństwa utracimy.

TEMAT MIESIĄCA

Terra Futura

Odległa przyszłość, której człowiek żyjący „tu i teraz” nie doświadczy, zajmuje wyjątkowe miejsce w pracach naukowych, literackich, filmowych czy architektonicznych. Fantastyczne wizje cywilizacyjnego rozwoju wynikają z marzenia o przekroczeniu niemożliwego, chęci doskonalenia kolejnych pokoleń, wbrew sloganowi, że „przyszłość nie należy do ludzi”.

Jakie są atrybuty człowieka technologicznego? Czy miasto przyszłości to dzikie ekopolis, a może przestrzeń symbiotyczna? Na czym polega relacja człowiek– maszyna? Czy w technologii znajdzie się miejsce na transcendencję? Czym jest rzeczywistość rozszerzona?

FOT. MEHAU KULYK/SPL/GETTY

Prometeusz wyzwolonyWiek XX i marzenie o lepszym człowieczeństwie

TOMASZ Z. MAJKOWSKI

Nim dojdzie do przeobrażenia współczesnej formy człowieka, możliwe jest zastosowanie protezy, która zagwarantuje mu niesłychane wcześniej możliwości, spełniając marzenie o natychmiastowym i bezpośrednim dostępie do prawdy

Finałowy odcinek czwartej serii kultowego serialu science fiction Babylon 5, wyemitowany w październiku 1997 r., przyniósł szereg wizji rozwoju cywilizacyjnego ludzkości, prezentowanych w coraz większym dystansie czasowym. Finałowa sekwencja, rozgrywająca się w przyszłości odległej o milion lat, prezentuje człowieka ze wzruszeniem oglądającego archiwalne materiały wideo – tj. resztę odcinka. Gdy pokaz dobiega końca, samotny mężczyzna wydaje komputerowi polecenie transferu całego archiwum na „Nową Ziemię”, po czym sam przekształca się w istotę nieposiadającą ciała, złożoną z czystej energii. W tej postaci również opuszcza Układ Słoneczny, którego centralna gwiazda przeobraża się w supernową.

Ta trwająca niespełna półtorej minuty sekwencja wydaje się stanowić trafne podsumowanie ważnych marzeń, napędzających europejską kulturę popularną przez większość XX w. Jest pośród nich i pragnienie odrzucenia ograniczeń cielesności, i sen o stworzeniu sztucznych inteligencji, sług doskonałych. Do tego wszystkiego – marzenie o nieograniczonym dostępie do dowolnej informacji, inteligentnych repozytoriach zdolnych na komendę podsunąć każdą treść, wzruszyć, zabawić i pouczyć. I, co najistotniejsze, ukazać ukrytą prawdę, wolną od kłamstw i przeinaczeń: nim serialowy nowy człowiek opuści na dobre Układ Słoneczny, zdobywa niewątpliwą wiedzę o wydarzeniach stanowiących właściwą akcję serialu, osadzoną milion lat wcześniej.

Projekt ten w istocie nie różni się szczególnie od odwiecznych marzeń kultury Zachodu: ani nieśmiertelność, ani panowanie nad innymi istotami, ani odkrycie prawdy o naturze rzeczywistości nie są postulatami o szczególnej oryginalności, obietnice ich spełnienia odnaleźć przecież można właściwie w każdej wielkiej religii. Projekt XX-wieczny ma jednak tę charakterystyczną właściwość, że obywa się bez metafizyki, przedstawiając pradawne sny jako efekt stosowania nowoczesnych technologii i rozwoju nauki, gładko wpisując się w postoświeceniowy projekt wieku świeckiego, a liczne jego składniki stanowią proste alternatywy dla obrazowania o charakterze religijnym. I rzeczywiście, gdy analizować porządek motywów składających się na obietnicę przyszłego technologicznego zbawienia, dostrzec w nich można echo poszukiwań duchowych charakterystycznych jeszcze dla XIX stulecia.

POZA CIAŁO

Wątek porzucenia tak ciała, jak i ojczystej planety ściśle łączy się z myśleniem dualistycznym, właściwym dla większości wielkich religii: istota człowieczeństwa nie jest w nim mocno związana ze swoją doczesną powłoką i może funkcjonować niezależnie od niej. Hipoteza ta, przyjmowana już to jako dogmat religijny, już to jako założenie filozoficzne, zaczęła domagać się empirycznej weryfikacji wraz ze wzrastającym w wieku XIX sceptycyzmem, co doprowadziło do wzmożonego zainteresowania manifestacjami duchów zmarłych i ogromnej popularności osób szczególnie na ich obecność wrażliwych, czyli mediów, oraz rozmaitych metod dokumentowania wizyt istoty, która przetrwała śmierć swojego ciała. Największą popularność osiągnęły fotografia duchowa, pozwalająca utrwalić wizerunek niewidocznego gołym okiem bytu duchowego (najsławniejsza przedstawia Mary Lincoln w czułych objęciach męża, zamordowanego prezydenta Stanów Zjednoczonych), oraz pismo automatyczne – ta technika, stosowana powszechnie przez osoby media, to zapis dyktowanego przez duchy komunikatu, odbywający się bez udziału woli piszącego.

To właśnie zjawisko pisma automatycznego zainspirowało francuskiego pedagoga i uczonego Hypolitte’a Riviala do zadania duchom całego szeregu palących pytań, pozwalających sformułować dobitne sądy na temat sposobów funkcjonowania człowieka po oddzieleniu od ciała. Odpowiedzi pozwoliły mu w 1854 r. opublikować pod pseudonimem Allan Kardec Księgę Duchów, dzieło założycielskie spirytyzmu, nowej, racjonalnej religii, łączącej starsze wątki gnostyckie z koncepcjami wywiedzionymi z tradycji hinduskiej, przede wszystkim ideą reinkarnacji. Pośród licznych innych koncepcji zaproponował w niej dwa istotne dla badanego marzenia postulaty. Pierwszy dotyczył relacji pomiędzy materialnym i duchowym komponentem człowieczeństwa i właściwie nie przynosił szczególnych rewelacji: oto materia sprawia, że człowiek ciąży ku złu, duch natomiast jest nośnikiem moralności i dąży do jedności z Bogiem. Ten gnostycki koncept uzupełnił o szalenie ważną innowację: duch człowieka odradza się w kolejnych ciałach, doskonaląc się – i coraz mocniej tracąc łączność z cielesnością. Ostatnie wcielenia, bardzo już bliskie Bogu, mają charakter czysto duchowy. Nadto, ponieważ taka egzystencja jest niemożliwa na obciążonej skazą materialności Ziemi, na pewnym etapie reinkarnacji duch człowieka migruje na inne planety, by tam dalej się rafinować.

Choć poglądy Kardeca zainspirowały cały szereg kolejnych doktryn ezoterycznych, zostały poważnie zmarginalizowane, gdy w latach 20. XX w. większość dawnych praktyk spirytystycznych została zdemaskowana jako sprytne oszustwa. Ale podstawowy koncept – rafinacji ludzkiego ducha w kolejnych pokoleniach – znalazł materialistycznego sojusznika w postaci teorii ewolucji Karola Darwina. Pozwoliła ona spojrzeć na rozwój ludzkości w innej niż samodoskonalenie jednostek perspektywie i przyjąć, że pożądaną doskonałość osiągnąć może sztafeta pokoleń. Przy takiej optyce zadaniem pojedynczego człowieka byłoby zadbać nie tyle o własny rozwój, ile o to, by jego potomkowie okazali się ludźmi doskonalszymi. Program ten zyskał namacalną postać w pismach Francisa Galtona, zafrapowanego rozwojem ludzkiego umysłu kuzyna Darwina, proponującego takie sterowanie rozrodem rasy ludzkiej, by wyeliminować jej cechy niepożądane: choroby oraz głupotę, którą uznawał za wrodzoną i dziedziczną. Niesławny ów koncept, nazwany eugeniką, zawładnął wyobraźnią przyrodników i reformatorów społecznych I połowy XX w., skutkując nie tylko restrykcjami nakładanymi na małżeństwa, ale i barbarzyńskimi praktykami przymusowej sterylizacji oraz bestialskimi eksperymentami na ludziach czy programem eliminacji całych ich ras.

Warto przy tym zwrócić uwagę, że projekt eugeniczny, zwłaszcza w jego amerykańskiej odmianie, szybko zaczął interesować się przede wszystkim możliwościami intelektualnymi człowieka: o ile jeszcze Graham Bell, wynalazca telefonu, marzył o wyeliminowaniu głuchoty, wielki program prowadzony w I połowie XX w. miał uniemożliwić reprodukcję 10% populacji uznanej przez eugeników za dziedzicznie obciążoną debilizmem. W ten sposób, ponownie, człowieczeństwo – tym razem w jego projektowanej odmianie – utożsamione zostało z innym niż korporalny aspektem ludzkiej istoty.

Podobny charakter wydają się mieć studia parapsychologiczne, prowadzone po ostatecznej kompromitacji eugeniki w latach 30. Ich pionierem był Joseph B. Rhine, botanik i psycholog z amerykańskiego Uniwersytetu Duke i autor poczytnej książki New Frontiers of the Mind. Prowadzone z całą naukową powagą badania opierały się na hipotezie nieznanych jeszcze możliwości ludzkiego mózgu, umożliwiając przesyłanie myśli na odległość, postrzeganie pozazmysłowe – tj. dostęp do informacji, których ciało nie może otrzymać – czy manipulowanie materią z pomocą siły umysłu. Choć początkowo zakładano manifestowanie się zdolności tego rodzaju u pewnego odsetka populacji, tłumacząc w ten sposób historycznie udokumentowane fenomeny religijne i magiczne, po II wojnie światowej upowszechniło się przekonanie, że zdolności parapsychologiczne da się wzbudzić, a literatura fantastyczno- naukowa uczyniła z nich wręcz stały atrybut ludzi przyszłości. Co więcej, badania parapsychologiczne wchłonęły w latach 70. elementy ezoteryczne, włączając w swój obręb studia nad aurą, doświadczeniami pozacielesnymi czy wywodzącym się od XVIII-wiecznego szarlatana Franza Mesmera leczeniem ciała mocą umysłu. Esencja człowieczeństwa w ujęciu parapsychologicznym przestała być tożsama z umysłem: stała się rodzajem energii emanującej poza granice ciała i możliwej do sfotografowania za pomocą zdjęć kirilianowskich.

Nieco inaczej rozwój człowieka ujmuje transhumanizm, doktryna naukowo-filozoficzna fundowana na podobnych do eugeniki, bo ewolucyjnych, podstawach, dążąca jednak do zgoła innych rezultatów. O ile celem eugeników było doskonalenie rasy ludzkiej w jej obecnej postaci, transhumaniści, wywodzący swój intelektualny rodowód od brytyjskiego genetyka Juliana Huxleya, pragną człowieka przeobrazić. Istotą transhumanizmu jest postrzeganie obecnej postaci człowieka jako przejściowego ogniwa ewolucyjnego łańcucha, którego kolejnymi elementami będą postludzie, istoty doskonalsze i lepiej przystosowane, a przy tym niepodobne do nas, gdyż wolne od ograniczeń. Etyczną powinnością transhumiastów jest aktywne wspieranie ewolucji gatunku ludzkiego, gdyż w jej efekcie wyeliminowane zostaną obecne jego niedoskonałości, w rodzaju chorób, defektów – czy śmiertelności. Drogę osiągnięcia kondycji postludzkiej może otworzyć genetyka, w pismach transhumanistów częściej pojawia się konstatacja o konieczności fuzji z maszynami: od nasycenia ciała nanobotami, mikroskopijnymi automatami dokonującymi na bieżąco koniecznych dla funkcjonowania organizmu napraw, po ostateczny rozbrat z postacią biologiczną i przeniesienie ludzkiej jaźni na trwalsze, cyfrowe nośniki. Uwolniony od śmierci człowiek przekształci się dzięki temu w istotę nowego, wyższego rodzaju.

SŁUŻĄCY DOSKONALI

Marzenie o doskonałym słudze, który lepiej niż jego pan wypełnia powierzone mu zadania i pozostaje ślepo lojalny, wydaje się odwieczne – i zawsze podszyte strachem przed złośliwością i buntowniczą naturą tegoż. Pobrzmiewa w baśniach o złych dżinach, bezmyślnych golemach i zbuntowanych robotach, a najważniejszą dla marzenia o sztucznej inteligencji realizacją jest legenda homunkulusa. Ta narracja, ściśle związana z metafizyczną stroną renesansowej alchemii, wyposaża osoby szczególnie biegłe w tę sztukę w umiejętność wyhodowania zdeformowanego karzełka zamieszkującego retortę. Stworek ten jest wprawdzie cieleśnie niedoskonały, posiada jednak ogromną wiedzę z zakresu praktyk alchemicznych i służy swojemu twórcy nieocenioną pomocą. W późniejszych natomiast tekstach tworzenie homunkulusów urasta do naczelnego zadania alchemii, zastępując transmutację metali. Celem tej dyscypliny miałoby być bowiem stworzenie nowej, lepszej rasy ludzkiej.

Badania nad sztuczną inteligencją prowadzone w latach 50. i 60. dawały bardzo optymistyczne rezultaty i wiek XX spodziewał się rychłego pojawienia się superinteligentnych maszyn

U progu realizacji marzenia o homunkulusach ludzkość stanęła z chwilą stworzenia maszyny liczącej. Jeden z ojców komputeryzacji, służący obecnie za jej emblemat, Alan Turing, przewidywał półżartem możliwość stworzenia komputera tak doskonale imitującego ludzkie procesy poznawcze, że przypadkowy rozmówca nie byłby w stanie stwierdzić, czy konwersuje z człowiekiem czy z maszyną. Uwaga ta przeszła do historii pod nazwą „testu Turinga” i obecnie stanowi popularny test badania możliwości sztucznych inteligencji: co jakiś czas świat obiega zresztą wiadomość, że oto stworzono maszynę, która pomyślnie przeszła konwersacyjny test. Ten sugestywny, choć wątpliwy naukowo egzamin, wraz z wizją komputera grającego w szachy, grę uchodzącą w XX w. za rozrywkę geniuszy, stanowił popularne granice, po przekroczeniu których na Ziemi pojawi się nowy rodzaj istot myślących.

Badania nad sztuczną inteligencją prowadzone w latach 50. i 60. dawały bardzo optymistyczne rezultaty i w wieku XX spodziewano się rychłego wytworzenia superinteligentnych maszyn, których symbolem stał się HAL 9000, zdolny do samoobrony i samoświadomy komputer z filmu Stanleya Kubricka o wymownym tytule 2001: Odyseja kosmiczna, z 1968 r. Po dekadzie badań okazało się, że stworzenie analogonu ludzkiego umysłu albo jest niemożliwe, albo przekracza dalece zdolność obliczeniową komputerów, które wprawdzie były dość pojętne, gdy szło o rozwiązywanie zadań geometrycznych, poniosły natomiast spektakularne fiasko w dziedzinie przyswajania ludzkiego języka: wprawdzie już w połowie lat 60. powstała ELIZA, system zdolny do prowadzenia prostych konwersacji, posługiwała się jednak metodą analizy struktury gramatycznej zdań i mechanicznej podmiany jej komponentów. Nie rozumiała więc, co mówi.

Przełom w badaniach nad sztuczną inteligencją i ogromny wzrost zainteresowania tą dyscypliną w latach 80. wiązał się nie tylko ze wzrostem mocy obliczeniowej komputerów, ale ze zmianą sposobu rozumienia inteligencji. Celem wcześniejszych badaczy była realizacja marzenia o sztucznym człowieku, rozumującym jak człowiek – stąd fiksacja na nauce języka naturalnego i naśladowaniu ludzkiego sposobu rozumowania. Lata późniejsze, bardziej pogodzone z zależnością ludzkiego umysłu od jego cielesnej powłoki, przyniosły koncentrację na maszynach zdolnych do rozwiązywania problemów niekoniecznie w sposób właściwy ludziom. Dzięki temu opracowano systemy ekspertowe, zdolne do analizy wielkich ilości wyspecjalizowanych danych w celu wyłonienia optymalnego rozwiązania – np. do gry w szachy na poziomie mistrzowskim. W 1997 r. pokonano ważną anegdotyczną granicę: komputer Deep Blue zwyciężył w pojedynku szachowym z Garim Kasparowem, ówczesnym mistrzem świata. Istnienie nowoczesnego homunkulusa, doskonałego, lecz szalenie wyspecjalizowanego pomocnika, stało się faktem.

Choć system ekspertowy potrafi w swojej dziedzinie uporać się z zadaniem znacznie przekraczającym możliwości pojedynczego człowieka, nie ma nawet pozorów wymarzonej sztucznej istoty: sługi, partnera, a może następcy człowieka. Taki stan rzeczy miał objaśnić paradoks zaproponowany w latach 80. przez amerykańskiego robotyka Hansa Moravca: badacze sztucznej inteligencji nadmiernie skoncentrowali się na tych funkcjach umysłu, które sami uznawali za wartościowe, np. na logicznym rozumowaniu, zapominając o elementach, które przychodzą ludziom bez wysiłku, choć w istocie angażują większość pracy mózgu: utrzymywaniu postawy, rozpoznawaniu twarzy, wiązaniu obiektów z ich właściwościami. Rozwiązaniem miała być zmiana kierunku badania: zamiast tworzyć inteligencję przypominającą ludzką, należy najpierw zbudować automat zdolny do naśladowania owadów, a potem, być może, ruszyć mozolną ścieżką ewolucji.

Współczesna postać sztucznej inteligencji nie zaspokaja zatem marzenia o partnerze, a może następcy, którego człowiek zbuduje własnymi rękami. By zaistnieć, musiałby przyjąć postać superinteligencji: systemu komputerowego o możliwościach intelektualnych daleko przekraczających ludzkie. Do jej powstania prowadzić może kilka dróg, z których najprostszą jest wzrost możliwości obliczeniowych komputerów lub wykorzystanie mniej zaawansowanych sztucznych inteligencji do zaprojektowania maszyny o większych możliwościach – taki model eliminowałby ewentualny błąd antropocentryzmu, ograniczający rozwój inteligentnych maszyn. Być może rozwój superinteligencji zależny jest nie od szybkości obliczeniowej, lecz od zasobów bazy danych: jeżeli tak, najpewniej powstanie samorzutnie, ewoluując z Internetu: ten model zyskał szczególną popularność w konwencji science fiction. Ostatnią poważną możliwością jest konieczność odtworzenia ludzkiego mózgu, który budową nie przypomina komputera: taką drogę do superinteligencji prognozuje Ray Kurzweil, jeden z najważniejszych współczesnych transhumanistów.

Niezależnie jednak od sposobu, gdy superinteligencja powstanie, świat zmieni się nie do poznania: biologiczne ograniczenia ludzkiego rozumowania zostaną zastąpione lepszym i skuteczniejszym rozumem. Moment ten nosi spopularyzowaną przez Vernona Vinge’a nazwę „Osobliwości”: punktu, w którym rozwój technologiczny osiągnie poziom niemożliwy do przewidzenia i wymknie się spod kontroli człowieka, prowadząc być może do integracji panów i sług, powstania nowego, lepszego – bo niecielesnego – człowieczeństwa.

PRAWDA NA ZAWOŁANIE

Nim dojdzie do przeobrażenia współczesnej formy człowieka, możliwe jest zastosowanie protezy, która zagwarantuje mu niesłychane wcześniej możliwości, spełniając kolejne ludzkie marzenie: o natychmiastowym i bezpośrednim dostępie do prawdy. Świat, do tej pory niepojęty i jawiący się jako zagadka, zostanie wreszcie opanowany, a ludzki rozum zastąpi mechanizm przyrody w dziele regulacji procesów rządzących Ziemią: biosfera zostanie zastąpiona noosferą, według przewidywań ukraińskiego chemika i geologa Władimira Wiernadskiego, przedstawionych w książce Biosfera z roku 1928. By jednak do tego doszło, konieczne jest upowszechnienie dostępu do informacji naukowej oraz powszechne współdziałanie.

Obydwa te postulaty realizuje komputeryzacja, maszyna licząca okazała się bowiem nie tylko potencjalnym nośnikiem sztucznej inteligencji, ale i zwiastunem nieskończenie zasobnych bibliotek oraz narzędziem błyskawicznej komunikacji pomiędzy rozproszonymi jednostkami ludzkimi. Grunt pod takie wykorzystanie komputerów położył w roku 1960 Joseph Licklider, postulując w artykule Man-Computer Symbiosis nie tylko zastosowanie komputerów do wzmocnienia ludzkiego rozumu – w opozycji do dominującego trendu wyposażania maszyn liczących we własną inteligencję – ale i upowszechnienie komputeryzacji poprzez upraszczanie metod interakcji, zarówno pomiędzy maszyną i człowiekiem, jak samymi komputerami. Realizacja wyłożonych w tekście postulatów doprowadziła w latach 80. XX w. do upowszechnienia Internetu i kolejnych jego przeobrażeń: integracji lokalnych sieci komputerowych w sieć globalną, wprowadzenia protokołu www, który umożliwił tworzenie stron z interfejsem graficznym, powstanie wyszukiwarek (sług doskonałych, usłużnie podsuwających żądane dane) i wreszcie – świat serwisów społecznościowych, przekształcających tradycyjną relację pomiędzy dostarczycielem i odbiorcą wiedzy.

Projekt XX-wieczny ma jednak tę charakterystyczną właściwość, że obywa się bez metafizyki, przedstawiając pradawne sny jako efekt stosowania nowoczesnych technologii i rozwoju nauki

Wszystkie te zdobycze okazały się inspirujące nie tylko dla autorów science fiction, od lat 80. pieczołowicie wyobrażających sobie przyszłość świata oplecionego informatyczną siecią, ale i badaczy kultury, opisujących przekształcenia spowodowane upowszechnieniem dostępu do informacji. Ci, którzy zachowali przy tym optymizm, wychodzą zwykle od zaproponowanej już w latach 60. przez Marshalla McLuhana metafory „globalnej wioski” (obserwując progres w rozwoju mediów, kanadyjski uczony zwracał uwagę na wywołaną przez nie redukcję dystansu, tak geograficznego, jak społecznego). Rzeczywistość, w której wszyscy się znają i egzystują w dość podobnych warunkach, w dodatku błyskawicznie wymieniają między sobą informacje, potraktowana została jako postulat emancypacyjny, prowadząc w latach 90. do powstania wizji Internetu jako wyzwoliciela od ograniczeń. W nowej, usieciowionej rzeczywistości każdy może doznać samorealizacji, na własną rękę i bez wysiłku zdobywać informacje, które są mu akurat potrzebne, uwalniając swój twórczy potencjał bez konieczności zabiegania o względy wydawców i nawiązując sieć znajomości opartych nie na rasie, płci czy klasie społecznej, ale na wspólnocie zainteresowań. Demokratyczny i powszechny Internet miał wreszcie uwolnić człowieka od jego fizycznych i społecznych ograniczeń, zapewniając niespotykany wcześniej margines swobody.

Drugi z popularnych sposobów rozumowania o roli Internetu jeszcze mocniej integruje dwa składniki marzenia o dostępie do prawdy: błyskawiczną komunikację i dostęp do wiedzy. Wbrew dawniejszym ustaleniom, przypisującym grupom niższe możliwości intelektualne niż szczególnym, uzdolnionym jednostkom, w latach 90. na znaczeniu zyskała koncepcja inteligencji kolektywnej wypromowana przez Pierre’a Lévy’ego. Zakłada ona, że grupa ludzi wspólnie pracujących nad rozwiązaniem problemu osiąga zawsze lepsze rezultaty niż głowiące się nad nimi jednostki. Żaden człowiek nie posiada bowiem wszystkich niezbędnych do działania informacji, a wiedza kumuluje się w zbiorowości. Perspektywa taka otworzyła drogę dla nowego, zdecentralizowanego systemu produkcji wiedzy, którego najpopularniejszym wyrazem jest Wikipedia: nowy model encyklopedyzmu, w którym to nie uczeni przekazują nieuczonym informacje o świecie, lecz działająca w warunkach równości grupa uzupełnia definicje faktów i zjawisk o szczegóły, jakie umknęły poprzednikom. Taka kumulacja to jednak dopiero początek: według zwolenników hipotezy globalnego mózgu Internet przekształci się stopniowo w nootyczny system nerwowy planety, w którym ludzie spełniać będą funkcję neuronów – i który ostatecznie przekształci warunki i sens egzystencji.

W ten sposób, dzięki komputeryzacji i upowszechnieniu dostępu do globalnej sieci, stare marzenia cywilizacji Zachodu zaczęły się urzeczywistniać. Usieciowiony człowiek przestaje być zależy od swojego ciała i może polegać wyłącznie na wzlotach umysłu, wspomaganego przez dostępne na wyciągnięcie ręki informacje na każdy temat. Swobodnie komunikuje się z innymi umysłami, w równie niewielkim stopniu zależnymi od fizycznej postaci – części nigdy nie spotka w świecie ciał. Zewsząd otaczają go superinteligentni służący, podsuwając coraz to nowe podniety: rekomendując informacje, filmy, książki, a nawet pożywienie. Żyjemy w świecie, który wymarzyli nasi dziadkowe.

Czemu więc nie jesteśmy szczęśliwi?

TOMASZ Z. MAJKOWSKI – literaturo- i kulturoznawca, adiunkt w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych Wydziału Polonistyki UJ. Specjalizuje się w studiach nad kulturą popularną, przede wszystkim fantastyką i grami wideo, ale wie to i owo o nowych mediach

Chwasty v. szklane domy

W mediach uwagę przykuwają fantastyczne wizje miast przyszłości. Nasza cywilizacja została zbudowana na marzeniu o niemożliwym, choć na co dzień życie w mieście sprowadza się do mozolnego pokonywania barier architektonicznych i nieustannych potyczek z przyrodą

Natalia Paszkowska | FOT. MARCIN KALIŃSKI

Z NATALIĄ PASZKOWSKĄ I ALEKSANDRĄ WASILKOWSKĄ ROZMAWIA AGNIESZKA RASMUS-ZGORZELSKA

Agnieszka Rasmus-Zgorzelska: Dobrze się Wam mieszka w wielkim mieście, ale czy nie przeszkadza Wam brak zieleni? Wiele osób wyprowadza się na przedmieścia w poszukiwaniu prawdziwej, dzikiej przyrody i świeżego powietrza. Nie tylko w Warszawie, w której mieszkamy; to chyba powszechne polskie marzenie.

Natalia Paszkowska: Ostatnio zrobiłam zdjęcie Portu Praskiego z mostu Świętokrzyskiego. Widać, że w wodzie brodzi czapla. Nasze miasto jest nietypowe. Przez zaniedbania, które w tym kontekście możemy nazwać potencjałem, ma niesamowitą dziką zieleń. Nie musimy stąd wyjeżdżać, żeby się kompletnie oderwać od cywilizacji.

A.R.-Z.: Ale warszawiacy, tak jak mieszkańcy innych miast, narzekają.

Aleksandra Wasilkowska: Tu jest bardzo dużo zieleni, ale nieurządzonej. Gdy projektuje się na nowo przestrzeń publiczną, to zazwyczaj bez zieleni. Może stąd to paradoksalne poczucie niedosytu.

A.R.-Z.: Marek Budzyński, architekt, twórca m.in. Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie z ogrodem na dachu, w jednym z wywiadów zauważył, że „ciągle oddziałują na nas silne instynkty walki z przyrodą”. I rzeczywiście, chcemy wycinać drzewa z poboczy, bo zagrażają kierowcom, walczymy z pnączami obrastającymi budynki, kosimy trawniki, niszcząc pożytek dla pszczół, zamieniamy dające schronienie wróblom żywopłoty na niepożyteczne tuje. Czy nauczymy się doceniać w mieście przyrodę już istniejącą?

N.P.: Myślimy o przyrodzie w kontekście naszych aspiracji, ale jesteśmy też świadkami zmiany, np. urządzona niedawno ścieżka spacerowa po praskiej stronie Wisły wygrała wiele plebiscytów na najlepszy projekt, największą zmianę w Warszawie. Stosunek publicznych pieniędzy włożonych w to przedsięwzięcie jest w historii Warszawy ewenementem. To krok w przyszłość.

A.W.: Nie chodzi, oczywiście, o wartościowanie ani o to, czy lepsza jest dzika zieleń czy urządzona; krajobrazowy park angielski czy geometryczny francuski.

N.P.: Pamiętajmy, że obydwa są zaprojektowane.

A.W.: Tak, dzikość trzeba umieć zaprojektować. Myślę, że w mieście jest i miejsce na parki, królewskie i reprezentacyjne rabaty. Choć osobiście najbardziej lubię chwasty.

A.R.-Z.: Dlaczego?

A.W.: Najładniejsza jest dzika marchew. Pięknie kwitnie, rośnie przy każdym polskim rowie, tak jak łopian. Dziki czarny bez już trudno nazwać chwastem, ale też rozsiewa się w wielu nieprzewidzianych miejscach. Pięknie pachnie, a jego baldachimowe kwiaty są zdrowe i pyszne.

Znacie historię tataraku? Przywędrował do Polski z Tatarami, którzy w kulbakach na wodę mieli właśnie korzenie tataraku. Jest jak imbir, bardzo zdrowy, antyseptyczny. Trzeba się nauczyć korzystać z tej dzikości.

A.R.-Z.: Czy w takim razie metodą na urządzanie zieleni w mieście, która będzie postrzegana jako wartościowa, powinno być stosowanie gatunków rodzimych albo wręcz dzikich, nawet chwastów? Jak miałaby wyglądać przyroda w mieście przyszłości?

A.W.: Hodowałam przez dwa lata pokrzywy w witrynie mojej pracowni. I dostałam pismo ze wspólnoty, że mieszkańcy się skarżą i że muszę je usunąć.

N.P.: Chwasty to Inny…

A.W.: Obcy i zły, którego trzeba wyplenić. Odzwierciedla nasz odwieczny lęk przed utratą kontroli. Poza tym liczy się wizerunek, a nie wygoda, stąd te wybetonowane place – wyglądają porządniej i są tańsze w utrzymaniu.

N.P.: Nie mamy tradycji dbania o zieleń, a także świadomości, że miasto musi przeznaczyć porządny budżet na jej utrzymanie.

A.W.: Ciekawe, że np. na Mazurach, tam gdzie turystyka jeszcze się nie rozwinęła, są piękne, zadbane ogródki. A tam gdzie pojawiają się jakieś pieniądze, wycina się od razu stare drzewa, a elewację pokrywa się sidingiem. Wierzę, że to przejściowe i wynika z kilku lat dzikiego kapitalizmu, kiedy nie wiedzieliśmy, w którym kierunku pójść z nowo zarobionymi pieniędzmi.

N.P.: Jest jeszcze jeden potencjalny trop na przyszłość. Ziemowit Szczerek, który jest anty-Filipem Springerem, afirmuje polskie środowisko zbudowane i niezbudowane. Kocha je. Amerykanie ze swojej brzydoty zrobili kulturową wartość. W Polsce musimy pogodzić się z tym, że rzędy tuj są charakterystyczne i nasze.

A.W.: Mam nadzieję, że wkrótce nie wyrwiemy wszystkich tuj, bo one są świadectwem jakiejś epoki, jakiegoś przejścia! Tak samo szybko zmienia się wszystko w architekturze. 20 lat temu w plebiscycie „Gazety Wyborczej” ulubieńcem mieszkańców Warszawy został hotel Sobieski, kolorowy, postmodernistyczny gmach. Kilkanaście lat później w tym samym plebiscycie zajął pierwsze miejsce jako najbardziej znienawidzony budynek. Plaża nad Wisłą 10 lat temu była pusta, a teraz jest uwielbiana.

Agnieszka Rasmus-Zgorzelska | FOT. MARCIN KALIŃSKI

Biznes ostatecznie musi się wykazać jakąś odpowiedzialnością wobec środowiska, wobec społeczeństwa. Ma to zapisane w swojej misji– Natalia Paszkowska

A.R.-Z.: Jednym słowem, dzika albo udająca dziką roślinność może jeszcze przekonać do siebie?

N.P.: To wydarzy się szybko. Miasto zaczyna w nieprzewidywalny sposób wpuszczać dziką przyrodę. Pod naszą pracownię na Pradze podchodzi czasem lis.

A.R.-Z.: Wisła jest coraz czystsza.

A.W.: Oczywiście, ja piję wodę z kranu. Są też gatunki zwierząt, które przystosowują się do życia w warunkach miejskich. W Warszawie pojawiły się nawet mewy. Mam wrażenie, że jestem nad morzem. A one po prostu żerują na śmieciowiskach.

A.R.-Z.: Wygląda na to, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Przyroda się nie pogarsza, ponieważ o nią dbamy oraz dlatego że sama się przystosowuje. W poważnych mediach coraz częściej pojawiają się wizje miejskiego rolnictwa. Nie chodzi mi o uprawianie marchewki na balkonie, co jest bardzo miłą i pożyteczną modą, ale do tego nie trzeba wielkich rozwiązań technicznych. Myślę o propozycjach pionowych farm – upraw ulokowanych na poszczególnych piętrach wieżowców, o tych wszystkich fantastycznych obiektach architektonicznych z krzewami pomidorów i ziemniaków.

A.W.: Tego nie wymyślili architekci, tylko naukowcy. Zaczęło się od pomysłu uprawy hudroponicznych warzyw. Rosną bez gleby zawieszone w specjalnej konstrukcji, czerpią wodę i wszystkie minerały liśćmi (a nie korzeniami) z rozpylanej odżywczej mgły. Na przykład sałata nie rozwija korzeni, inwestuje w liście, więc jest to uprawa bardziej efektywna. Ponadto korzenie nie zasysają toksyn z ziemi. Nie trzeba też stosować nawozu sztucznego. Nie ma metali ciężkich. Uprawa hydroponiczna jest droższa niż tradycyjna, ale powstaje czysta roślina, liście są większe. Para nie idzie w gwizdek, czyli w korzenie. Niewiele osób o tym wie, ale naukowcy z Polskiej Akademii Nauk dostali wiele nagród za wyhodowanie sałaty z genem łososia, która produkuje szczepionkę mającą zastosowanie w zapaleniach wątroby typu B. Powstaje teraz dużo roślin, które po wszczepieniu jakiegoś genu stają się lekarstwem.

A.R.-Z.: Do tego nie potrzebujemy ani wsi, ani pola, ani ziemi.

A.W.: Natomiast jeśli chodzi o udział architektów w tych wizjach – czasami rysują coś, w czym forma przerasta treść. Sama treść jest bardzo w porządku: trzeba myśleć o nowym typie rolnictwa, bez pestycydów, takiego, gdzie redukuje się chemię.

A.R.-Z.: Miasto się do tego nadaje.

A.W.: W Azji wiele osób hoduje zwierzęta nawet w mieszkaniach. Klatki na kury wstawia się do wnętrza albo na balkon.

A.R.-Z.: Na to na pewno nie namówimy mieszkańców Europy, ale na uprawę warzyw na dachach budynków już może tak.

A.W.: Tylko że na dachu są opady z kwaśnych deszczy. Ale wszystkich pomysłów nie można przecież wrzucać do jednego worka. Uważam, że wizje są potrzebne, bez nich siedzielibyśmy nadal w jaskiniach. Tylko czasami są one wynaturzone, jak u Le Corbusiera. Szaleństwo też jest czasem potrzebne, tylko trzeba umieć spojrzeć na nie krytycznie.

N.P.: Należy się najpierw otworzyć na ten temat. Jestem absolutną technokratką i wierzę, że nauka prowadzi nas ku świetlanej przyszłości, ale mam wrażenie, że nawet małe działania, w skali balkonów i ogródków, pokazują, jak to wszystko funkcjonuje, czym jest przyroda, ile wymaga pracy i jaką daje satysfakcję.

A.W.: A także uczy szacunku i pokory. Ja mam, niestety, na parapecie tylko rosiczki. Rekiny wśród roślin. Byłam ostatnio w Atenach. Każdy centymetr licznych bloków z lat 60. jest zastawiony doniczkami z roślinami. W wyniku kryzysu wiele pustostanów porosło chwastami. Wygląda to niesamowicie – naprzeciwko parlamentu, na ważnym placu miejskim, balkony i okna jednego z większych banków, który został zamknięty, wypełniły się chwastami wysokości człowieka. Kryzys porósł miasto.

N.P.: Rośliny użyteczne, a nie tylko dekoracyjne. Takie, które mają m.in. wpływ na klimat w mieście albo są jadalne, to kierunek przyszłości.

A.R.-Z.: Co jeszcze mogłoby nam w mieście polepszyć jakość życia? Widzę przepaść między naszą rzeczywistością a wizjami miast przyszłości, o których się czyta: inteligentnych, ze zdalnie sterowanymi samochodami, z obiektami komunikującymi się przez Internet… Nie widzę scenariuszy tego, co będzie pomiędzy, zanim dojdziemy do bardzo wyidealizowanego obrazu.

N.P.: Wierzę, że najpierw w mieście mogą się pojawić wyspy, które tak wyglądają. Miasto nie jest homogenicznym organizmem, po którym chodzą tylko lisy i czaple. Ale możliwe są enklawy takiego życia, np. w każdej dzielnicy. W Warszawie, w jej układzie liniowym, po obu stronach rzeki jest przestrzeń przyrody podarowana mieszkańcom – skarpa po lewej, dziki brzeg po prawej.

A.R.-Z.: Niestety, budowane właśnie na lewym brzegu bulwary są mało zielone.

A.W.: Ta zieleń jest nie zawsze dobrze widziana przez służby miejskie, bo beton wystarczy od czasu do czasu zamieść, umyć, i tyle. To argument, który się pojawia przy ocenianiu projektów architektonicznych. Utrzymanie zieleni kosztuje. W Warszawie kilka miesięcy temu rozstrzygnięto konkurs na miejskiego pełnomocnika do spraw zieleni. W ratuszu zapowiedzieli, że będą prowadzić konsultacje z mieszkańcami przy każdym nowym projekcie i renowacji istniejących założeń. Mam nadzieję, że będzie miała miejsce renaturalizacja przestrzeni publicznych. Że trochę odkopiemy, odbetonujemy to miasto.

N.P.: I że nastąpi „reogrodyzacja ogrodów”. Nie możemy robić kroku w tył wobec wielkiego osiągnięcia modernizmu, czyli likwidacji ogrodzeń wokół parków publicznych.

A.W.: Dobrze by było, projektując architekturę, myśleć o wróblach, nietoperzach, jerzykach, drobnych ptakach, które znikają z miast. Zagrażają im sroki. Prof. Maciej Luniak zajmuje się awifauną, czyli ptakami, ale także nietoperzami, bardzo potrzebnymi w mieście, bo zjadają komary. Wydał on podręcznik projektowania architektury sprzyjającej awifaunie. Okazuje się, że każdy gatunek ptaka wymaga odpowiedniej szerokości szczeliny w elewacji, w której może się zagnieździć.

Od lewej: Natalia Paszkowska, Agnieszka Rasmus-Zgorzelska, Aleksandra Wasilkowska | FOT. MARCIN KALIŃSKI

A.R.-Z.: Architektura przyszłości dla naszego dobra powinna więc uwzględniać miejsca lęgowe dla ptaków, zamiast coraz bardziej pokrywać się szkłem i betonem.

A.W.: Poza tym ptaki zabijają się o gładkie elewacje ze szkła. Myślę, że w architekturze ważna jest wiedza o innych jeszcze niż człowiek istotach żywych, o ich potrzebach. Słynna awantura o wybieg dla psów na Polu Mokotowskim pokazuje, że trzeba myśleć o tym przy projektowaniu miasta. Mówi się o kynoterrorze, o psach chodzących bez kagańca, ale przecież psy nie mają gdzie chodzić w mieście. Musi być w nim przestrzeń dla gatunków innych niż ludzkie. Na wystawie Documenta w Kassel widziałam przepiękny plac zabaw dla psów, gdzie każda zabawka była rzeźbą. Psy szalały. Zwierzęta się przecież bawią! Podobno mają nawet w mózgu ośrodek odpowiedzialny za przeżycia mistyczne. Naprawdę nie doceniamy naszych mniejszych braci, powinniśmy o nich bardziej dbać. Wszystkie panie na emeryturze z mojej okolicy mają pieski, a nie mają gdzie z nimi bezpiecznie wyjść. Niezwykle istotne są także pszczoły. Tymczasem gdy postawiono w centrum Warszawy ul, wybuchła wielka awantura.

A.R.-Z.: Zdaje się, że w miastach obowiązuje zakaz hodowania zwierząt gospodarskich, a do takich zalicza się pszczoły. Należałoby pewnie zmienić definicję pszczoły.

N.P.: Choć trzeba uważać z ulami na dachach, pewien pszczelarz powiedział mi, że dla pszczół wzlecenie z pyłkiem powyżej któregoś piętra to jak dla nas wniesienie wózka z dzieckiem wysoko po schodach.

A.R.-Z.: W mieście przyszłości nie może zabraknąć drzew. Protestujemy, gdy włodarze wycinają miejskie drzewa. O usunięcie sporej części z nich chodziło w awanturze o wybieg dla psów na Polu Mokotowskim.

A.W.: Nie znam tej historii dokładnie, ale wiem, że pewne drzewa trzeba czasem wyciąć. Tak jak nie wszystkie kamienice należy burzyć, ale niektóre tak. Są gatunki, np. „zemsta Stalina”, czyli topola. Sadzono je po wojnie, a to gatunek, który żyje 20 lat, a potem jakakolwiek wichura może nam zwalić je na głowę.

N.P.: A przecież topole zmieniają proporcje wysokościowej architektury.

Pionowy ogród przy budynku Caixa Forum w Madrycie, posadzono na nim ok. 15000 roślin z 250 gatunków | FOT. QUICKIMAGE/EAST NEWS

Największy pionowy ogród na świecie znajduje się w Singapurze i przylega do 24-piętrowego budynku Tree House Condominium | fOT. HOW HWEE YOUNG/EPA/PAP

A.W.: Trzeba się jednak pogodzić z tym, że muszą być wymieniane. Uważajmy na greenwashing, czyli pseudoekologię. Nie doprowadźmy do tego, że wszyscy będą wstawiać ule w niewłaściwych miejscach albo urządzać pionowe ogrody, które są drogie i pożerają więcej wody, niż to warte. Podobnie budownictwo pasywne. Czy wiatraki – nie wszędzie mają sens. Nie kierujmy się modą. Radykalizm w każdej dziedzinie jest niepożądany, zieloni „khmerzy” są równie szkodliwi co skrajni betonowi architekci.

A.R.-Z.: