Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Paryż harujący, czyli stolica smaku od kuchni
„Pozory wprawiają w ruch restaurację, podobnie jak to miasto. Różnica między tym, co widoczne, i tym, co ukryte, jest bezkresna jak ocean. Restauracja w rzeczywistości jest oszustwem”.
Edward Chisholm przyjechał do Francji, marząc o przygodzie i znalezieniu swojego miejsca w świecie. Próbując związać koniec z końcem i wybić się jako pisarz, podjął decyzję, która okazała się przełomowa: rozpoczął pracę jako pikolak – asystent kelnera – w jednej z paryskich restauracji. Po drugiej stronie kuchennych drzwi, z dala od oczu gości, poznał oblicze paryskiej gastronomii, które w niczym nie przypomina tego oficjalnego. To świat wyzysku, rywalizacji, klasowości i rasowych uprzedzeń. Świat, z którego tylko nielicznym uda się wydostać.
„Kelner w Paryżu jest próbą opowiedzenia historii ludzi, którzy żyją i pracują po drugiej stronie wahadłowych drzwi oznaczonych tabliczką PRIVÉ, i chociaż częściowego ukazania, jak to jest mieszkać w Paryżu i pracować w paryskiej restauracji”.
Książka Chisholma, skomponowana niczym wytworna francuska kolacja, to demaskacja stolicy smaku. Wyjątkowo ciekawy obraz Paryża – miasta świateł, miłości i... harujących pracowników restauracji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 519
Data ważności licencji: 6/12/2028
Tytuł oryginału: A Waiter in Paris. Adventures in the Dark Heart of the City
Copyright © 2022 by Edward Chisholm
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024
Copyright © for the translation by Jakub Jedliński
Wydawca prowadzący: Rafał Czech
Redaktor prowadzący: Anna Małocha, Dagmara Małysza
Przyjęcie tłumaczenia: Maria Niemczura
Projekt wnętrza książki:
Monoray, an imprint of Octopus Publishing Group Ltd
Adiustacja i korekta: Pracownia 12A
Projekt okładki: Alysia Shewchuk
Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania:
Monika Drobnik-Słocińska
Fotografia na okładce: Paul Goldfinger, Blogfinger.net
ISBN 978-83-8135-661-9
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
Morgane i George’owi
waiting noun
BrE /’weΊtΊŋ/
1. the fact of staying where you are or delaying doing something until somebody/something comes or something happens
2. the fact of working as a waiter or waitress
Oxford Advanced Learner’s Dictionary
waiting noun
BrE /’weΊtΊŋ/
1. pozostawanie w miejscu, w którym się jest, lub opóźnianie zrobienia czegoś do czasu, aż ktoś/coś nadejdzie lub coś się wydarzy
2. praca w charakterze kelnera lub kelnerki
Oxford Advanced Learner’s Dictionary
Gdy piszę te słowa, cisza spowija Paryż. Aleje są puste. Sklepy, kafejki, bistra i restauracje pozamykane na głucho. Tygodnie lockdownu ograniczyły nasze światy do kilkunastu metrów kwadratowych tego, co nazywamy domem.
Miasto wstrzymało oddech i śni o powrocie do normalności, która w Paryżu oznacza przesiadywanie w kawiarniach i bistrach, na tarasach i w parkach. Jadanie dobrze i tanio. To jest Paryż, który wszyscy kochamy.
Nic nie może się równać z luksusem restauracji. Wchodzisz, ktoś pokazuje ci stolik, ktoś podaje menu, a potem siadasz, odprężasz się i obserwujesz paradę dań, kieliszków i butelek, które pojawiają się i znikają przed twoimi oczami – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Choć w Paryżu jedzenie poza domem bez wątpienia się rozpowszechniło, nadal pozostaje zbytkiem, samą jego definicją. W czasie lockdownu przypominały nam o tym nieustanne zakupy, przygotowywanie posiłków, gotowanie, a potem zmywanie po sobie. Dlatego tak dużo o tym myśleliśmy. O jadaniu na mieście, jedzeniu i – oczywiście – o restauracjach.
A nic lepiej nie uosabia świata restauracji niż Paryż.
Kelner w Paryżu zaczyna się w listopadzie 2011 roku. Trzy lata wcześniej wybuchł kryzys finansowy, przed niemal dwoma latami ukończyłem studia. Były to jałowe lata, w czasie których w Londynie imałem się szeregu mało znaczących zajęć, zatrudniłem się w call center, jako robotnik fizyczny, przy rozdawaniu ulotek i (to chyba było najzabawniejsze!) przy sprzedaży miękkiej pornografii do wschodnioeuropejskich stacji telewizyjnych. Jednocześnie nie ustawałem w próbach znalezienia innej, bardziej „przyszłościowej” posady. Jednakże takie – odnosiłem wrażenie – już nie istniały.
Pytanie wydawało się pozornie proste: „Co w świecie po kryzysie finansowym, w którym się znaleźliśmy, mają ze sobą zrobić absolwenci humanistycznych kierunków uniwersyteckich?”. Odpowiedź jednak mi umykała. W sytuacji, gdy nic nie trzymało mnie w Londynie, nie miałem ani pieniędzy, ani perspektyw, zdecydowałem się przyjąć propozycję od pewnej cudownej Francuzki, żeby wyjechać i zamieszkać z nią w Paryżu. Przeprowadzała się tam z Londynu, a ja mogłem zostać u niej do czasu, aż stanę na własnych nogach. To było doskonałe rozwiązanie. Mogłem wreszcie spełnić marzenia o przeżyciu przygody i zmienić coś w swoim życiu.
Przyjechałem z walizką wypełnioną ubraniami i kilkoma książkami, w tym jedną, która przed laty skłoniła mnie do pisania i wzbudziła ekscytację stolicą Francji: Na dnie w Paryżu i Londynie George’a Orwella. Jest to mniej znane jego dzieło, w którym opowiada o skrajnej nędzy, w jakiej przyszło mu egzystować najpierw we Francji, a później w Londynie. Z Orwellem zagłębiamy się w prawdziwe paryskie życie, bardzo odległe od pełnych blasku przyjęć Francisa Scotta Fitzgeralda czy literackiego salonu Gertrudy Stein, gdzie bywali Hemingway, Picasso i Matisse.
Nie zamierzałem zatrudnić się w restauracji. Naiwnie myślałem, że po przyjeździe do Paryża znajdę „odpowiednią pracę”, podobnie jednak jak w Londynie nigdy mi się to nie udało. Kiedy zaczęły mi się kończyć czas i pieniądze, począłem skłaniać się – jak wielu innych – ku pracy kelnera. Dawała mi ona szansę zanurzenia się w tym mieście, wyrwania się ze środowiska obcokrajowców, poznania języka, a patrząc wstecz: udowodnienia sobie, że jestem w stanie zrobić coś ze swoim życiem, że mogę być aktywnym bohaterem historii, a nie jedynie bierną ofiarą okoliczności gospodarczych.
Sam nie wiedziałem, że będzie to początek wielkiej przygody – wnikania w świat paryskich restauracji. W świat, który jak się okazało, niewiele zmienił się od 1929 roku, kiedy zaczyna się akcja Na dnie w Paryżu i Londynie – roku ostatniego wielkiego kryzysu. Było to doświadczenie, od którego zaczął się mój trwający całe życie romans z Francją i Europą kontynentalną. Ale też nauczyło mnie ono wartości, jaką mają ciężka praca i pokora. Doświadczenie to udowodniło mi, że można czegoś dokonać, jeśli tylko się na tym skupimy. A także że stoimy przed całym szeregiem możliwości. Trzeba tylko mieć odwagę i uwierzyć w siebie, a potem rzucić się na głęboką wodę.
*
W Paryżu kelnerzy są wszechobecni, tak jak tricolore flaga i wieża Eiffla. Są wszędzie: obsługują gości na tarasach lokali, palą papierosy na tyłach restauracji, opierają się o bar pod koniec wykańczającego wieczoru. Są do tego stopnia wszechobecni, że przestajemy ich widzieć, co też jest ich celem. Zauważamy ich jedynie wówczas, kiedy zgłaszamy im problem lub poświęcamy ćwierć myśli, gdy po posiłku zostawiamy na stole kilka monet napiwku. Ale czy kiedyś zastanawiałeś się, jak to jest być kelnerem? W istocie to bezlitosna egzystencja. Żyjesz z tygodnia na tydzień, często podlegasz sadystycznym zwierzchnikom, a płacę masz tak niską, że walczysz z innymi o napiwki. To praca wymagająca fizycznie, często wiążąca się z upokorzeniem i niesłychanym współzawodnictwem. Ten ukryty świat rządzi się archaicznymi zasadami i panuje w nim skrupulatnie przestrzegana hierarchia. Zaludnia go najbardziej nieprawdopodobne zbiorowisko ludzi, na jakie można natrafić: złodzieje, narcyzi, byli legioniści, niedoszli aktorzy, nielegalni imigranci, dilerzy narkotyków…
A wolny dostęp do kuchni paryskich restauracji sprawia, że człowiek dwa razy pomyśli przy wyborze miejsca, w którym wyda swoją nędzną dniówkę, gdy już się w końcu zdecyduje zjeść na mieście.
W sumie spędziłem ponad cztery lata na wykonywaniu różnego rodzaju prac w restauracjach i barach w całym mieście, jednocześnie usiłując wybić się jako pisarz. Kelner w Paryżu o tym właśnie opowiada i choć swoją opowieść oparłem przede wszystkim na doświadczeniach z jednej restauracji, w rzeczywistości łączy ona przeżycia z całego tego okresu mojego życia. W istocie nie jest to moja historia, ja byłem tylko obserwatorem. „Jestem kamerą z otwartą migawką”*, jak o czasie spędzonym w Berlinie napisał Christopher Isherwood. Prawdziwymi bohaterami tej historii są ludzie, których tam spotkałem. Zmieniłem imię każdej wspomnianej w książce osoby, łącznie z nazwą restauracji, która szczęśliwie – i dość niespodziewanie – została zamknięta.
Oczywiście tak naprawdę nie jest to opowieść o restauracji. To portret współczesnego Paryża, a tym samym całej Francji. Gdybyśmy zrobili przekrój paryskiego bistra, z zadziwiającą dokładnością ukaże się nam przekrój francuskiego społeczeństwa. Wielojęzyczny, wieloetniczny, złożony i bardzo zróżnicowany w odcieniach obraz. Z bogatymi i białymi na szczycie, a biednymi i czarnymi na dnie, i wszystkimi pozostałymi – łącznie z tobą – gdzieś pośrodku. To prawda, że Paryż nie jest Francją, ale całą Francję można odnaleźć w Paryżu.
Jeśli mi nie wierzysz, następnym razem, kiedy będziesz schodził wąskimi schodkami do toalety paryskiego bistra, zajrzyj do kuchni, a sam się przekonasz, jak wiele zobaczysz twarzy o lankijskich lub afrykańskich rysach. Znajdują się tam z tego samego powodu, dla którego ja – biały europejski kelner – trafiłem na górę, ponad poziom gruntu.
Te doświadczenia – zarówno dobre, jak złe – oraz niesamowici ludzie, których spotkałem i z którymi pracowałem, sprawiły, że czułem niemal obowiązek napisania tej książki. Oddania głosu tym niewidzialnym pracownikom. Złożenia świadectwa.
Miejscem akcji jest Paryż, a językiem francuski, ale te historie są znacznie bardziej uniwersalne, toczą się właśnie teraz w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku, Berlinie, Rzymie i innych miastach. Często po prostu wolimy ich nie słyszeć. Skupiamy się za to na tym, co chcemy widzieć: na jedzeniu, wystroju – fasadzie.
I jeszcze cudowny język francuski. Jak osoba, która nie zna słowa po francusku (dla jasności: nie zdawałem nawet egzaminu z nowożytnego języka obcego po ukończeniu gimnazjum), może zrozumieć, co się wokół niej dzieje? No cóż, szybko nauczyłem się, że jeśli rozumiesz kontekst tego, o czym się mówi, nawet jeśli wyłapiesz jedno na dziesięć słów, często jesteś w stanie zrozumieć sedno wypowiedzi. Umysł wykonuje niezwykłą pracę polegającą na wypełnianiu luk, w ten właśnie sposób starałem się pisać dialogi w tej książce. Wszyscy zwracali się do mnie po francusku – o ile nie zaznaczyłem, że było inaczej – i nie wiedzieli, że jestem Anglikiem. Jak się przekonamy, jakoś sobie z tym poradziłem.
W Kelnerze w Paryżu próbuję opowiedzieć historie ludzi, którzy żyją i pracują po drugiej stronie wahadłowych drzwi oznaczonych tabliczką PRIVÉ, i chociaż połowicznie ukazać, jak to jest mieszkać w Paryżu i pracować w paryskiej restauracji. Albo choćby podjąć taką próbę i być kelnerem. Jak się okazało – podobnie jak z większością posad, na które aplikowałem po zakończeniu studiów – również w restauratorstwie nie pokładano we mnie większych nadziei.
Gdybyś miał z tej książki wyciągnąć tylko jedno, to mam nadzieję, że kiedy następnym razem będziesz jadł coś zbyt smacznego jak na swoją cenę – wspomnisz ludzi, którzy zapłacili za to prawdziwą cenę. I jeśli będziesz mógł, nie będziesz żałował im swoich drobnych.
Mówiono nam, że świat po covidzie się zmieni. Mam szczerą nadzieję, że tak się stanie, zwłaszcza dla tych, którzy pracują w sektorze restauracyjnym.
Edward Chisholm
Marzec 2021
_______
tricolore (fr.) – trójkolorowa
privé (fr.) – prywatne, tu: tylko dla obsługi
* Ch. Isherwood, Pożegnanie z Berlinem, tłum. Z. Uhrynowska-Hanasz, Warszawa 2004, s. 9 (przypisy pochodzą od tłumacza).
Jest pora lunchu i sala restauracyjna się zapełnia. Kelnerzy w eleganckich czarnych garniturach i muchach wydają się profesjonalni, zajęci – i zdecydowanie francuscy – gdy w pędzie wręczają karty, odbierają zamówienia, odpowiadają na pytania, a w końcu znikają za wahadłowymi drzwiczkami z tyłu sali, niczym płatni zabójcy albo mnisi.
Stoję i wszystko to obserwuję, próbując ukryć narastającą panikę. Zastanawiam się, czy powinienem jednemu z kelnerów się przyznać, podejść, wziąć na stronę i powiedzieć całą prawdę: że absolutnie nie mam pojęcia, co robić.
Ale nie mogę zrobić nawet tego. W ten sposób zdradziłbym się z czymś jeszcze: że w zasadzie nie mówię po francusku. Stoję pośrodku eleganckiej restauracji w stolicy Francji, właściwie w charakterze kelnera, i nawet nie znam języka.
To nie jest żadna mała kafejka ani dzielnicowe bistro. To duża paryska restauracja z prawdziwego zdarzenia, którą zaludniają budząca respekt kobieta przy pulpicie obok wejścia, armia opryskliwych kelnerów, directeur wyglądający jak kuzyn Napoleona Bonapartego (znacznie wyższy) oraz złośliwy menadżer, który chce się mnie pozbyć, bo zna prawdę: ja tu nie pasuję.
Udało mi się załapać do tej roboty (jeśli można tak powiedzieć) dzięki temu, że w odpowiednich momentach wzruszyłem ramionami i zawczasu nauczyłem się swojej wypowiedzi. Jeśli teraz odkryją, że nie znam francuskiego – będzie po wszystkim. Za wszelką cenę muszę się tu wpasować. W przeciwnym razie zwolnią mnie – nadal nie jestem pewien, czy mam tę pracę, czy też jestem tu tylko na próbę – i znów od świtu do zmierzchu będę przemierzał lodowate ulice Paryża z teczką wypełnioną wieloma kopiami życiorysu.
Fakty wyglądają następująco: zjawiłem się tu nad ranem w tanim workowatym garniturze i do niedawna trzymano mnie z dala od innych kelnerów, niczym Minotaura, w piwnicy, gdzie polerowałem kieliszki, aż palce pokryły mi się pęcherzami.
W krótkich chwilach, kiedy znajdowałem się w pobliżu innych kelnerów, słyszałem powtarzające się dotyczące mnie słowo „pikolak”. Oczywiście nie miałem pojęcia, co to jest „pikolak”, a jeszcze mniejsze, czym się zajmuje.
Podczas gdy restauracja zapełnia się eleganckimi paryżanami, ja pozostaję w bezruchu i staram się możliwie najmniej rzucać w oczy, obserwuję innych kelnerów w poszukiwaniu wskazówek, czegokolwiek, co pozwoli mi zrozumieć, jak to wszystko działa, jak ta machina pracuje. Poruszają się jak mechanizm zegarka zamknięty w jakiejś dziwnej, pozbawionej myśli choreografii, o jeden krok przed klientami. Dokładają i zbierają srebrne sztućce, lekko się kłaniają, odsuwają krzesła, kładą białe serwety na kolanach gości, otwierają butelki wina i nalewają je z francuskim ceremoniałem, uśmiechają się dyskretnie, przytakują skinięciem głowy…
Nie trzeba wspominać, że nie mam ani pióra, ani notesu. Nie mam też pojęcia, co jest w karcie ani jak odbierać zamówienia, ani nawet czy w ogóle powinienem to robić. Nie mam pojęcia, skąd przychodzą dania, jak są przyrządzane ani kto je robi.
Goście, co naturalne, starają się zwrócić moją uwagę, jednak po kilku nieudanych próbach zrozumienia, co do mnie mówią, postanawiam ich ignorować, co jest nadspodziewanie łatwe i nadaje mi rys profesjonalizmu.
Kiedy już myślę, że udało mi się wtopić w ciężką czerwoną zasłonę za mną, po przeciwnej stronie sali dostrzegam grasującego menadżera o szczupłej twarzy, ubranego w szary garnitur.
Urządzona w klasycznym francuskim stylu restauracja – z wysokim sufitem, wypolerowanymi lustrami, oprawionymi w ramy w stylu Ludwika XVI, tapetami w motywy fleur-de-lis i dużymi pojedynczymi oknami – jest teraz niemal pełna. Od stolików ku światu kelnerów niesie się lekki szmer rozmów, delikatne pobrzękiwanie sztućców, zapach drogich perfum. Kelnerzy z przerzuconymi przez rękę serwetami w barwie białej herbaty, ciągnącymi się za nimi jak smugi za samolotem, szybują ponad salą z olbrzymimi srebrnymi tacami.
Menadżer zbliża się szybko, więc podejmuję ostatnią próbę, by sprawiać wrażenie zajętego, i postanawiam najkrótszą drogą dostać się do wahadłowych drzwi z tyłu sali. Drzwiczki są lekkie, otwierają się w obie strony na zawiasach i prowadzą podróżnika do świata, gdzie panuje chłód, znika zapach perfum i z pewnością nie słychać uprzejmych rozmów.
Są to nie tylko drzwi, to granica, za którą znajduje się całkowicie inny świat. Labiryntowy świat złożony z pomieszczeń kuchennych, obieralni, magazynów, zmywalni, pomieszczeń na odpadki, przebieralni, korytarzy, ukrytych schodków… Zaludniają go ci, którzy wprawiają w ruch ten mechanizm. Ukryte twarze Paryża. Ludzie, którzy trudzą się w mrokach, byście mogli cieszyć się posiłkiem w przyzwoitej cenie.
Przede mną ciągnie się ciemny, niski, wyłożony kamiennymi płytami korytarz, prowadzi w dół, ku trzewiom budynku. W powietrzu unosi się zapach gotowanych potraw, odległe krzyki oraz przenikliwe trzaski i uderzenia metalu.
Za mną, po drugiej stronie drzwi, w pełnym przepychu otoczeniu znanej restauracji setki paryżan czekają na zamówione dania.
Oto granica między dwoma światami, między Paryżem, który widzisz, i tym, który pozostaje ukryty. A ja chcę dowiedzieć się, jak to jest wejść za fasadę miasta.
Nagle przez wahadłowe drzwi wpada menadżer i zaczyna mi wymyślać, popychać ciemnym korytarzem w stronę źródła tajemniczych dźwięków i zapachów.
– ____ ______ ______! – wrzeszczy.
Nie mam pojęcia, co mówi, ale najwyraźniej jest wściekły.
– Je suis le pikolak – próbuję.
– _ ____ ____ putain pikolak! – sapie.
Jego ton to potwierdza. Tak, jestem pikolakiem. Jak bardzo może być to trudne?
Każdym agresywnym pchnięciem wciska mnie dalej w korytarz, głębiej we wnętrze tej machiny, bliżej dziwnych hałasów i zapachów. Wraz z ostatnim pchnięciem zlatuję z kilku stopni i wpadam do niewielkiego pomieszczenia. Trzech kelnerów tłoczy się tam wokół swego rodzaju okienka w ścianie. Pokoik wypełniają krzyki. Mężczyźni popychają się, przepychają i wrzeszczą na siebie. W końcu jak spłoszone gołębie rozpraszają się z tacami pełnymi pyszności, menadżer przegania ich korytarzem i do sali restauracyjnej.
Znów jestem sam, tajemnicze, sięgające mi do pasa okienko w ścianie jest wolne. Lampy grzewcze palą się na czerwono, niczym u wejścia do Hadesu. W ciemnym pomieszczeniu po drugiej stronie porusza się jakiś cień.
– Allô? – odzywam się.
Nikt nie odpowiada. Chwilę później rozlega się dzwonek. Cień materializuje się w brudnobiałą marynarkę, dolną część osoby. A potem para dłoni bezgłośnie wypycha danie. Rozlega się okrzyk:
– Service!
Stoję jak skamieniały. Nie mam pojęcia, co robić. Jeśli zabiorę danie, które wygląda jak fois gras, dokąd mam je zanieść?
– Service! – Tym razem brzmi to bardziej natarczywie.
Pieprzyć to. Biorę. Nie mam bladego pojęcia, co z tym zrobić, ale co najgorszego może mi się przytrafić?
_______
amuse-bouche (fr.) – zakąska
directeur (fr.) – dyrektor
fleur-de-lis (fr.) – lilia
Je suis le… (fr.) – Jestem…
putain – kurwa
Allô? (fr.) – Halo?
Service! (fr.) – Obsługa!
fois gras – gęsia wątróbka
L’APÉRITIF
Kilka miesięcy wcześniej… Rozpocząłem nowe życie w Paryżu. Wprowadziłem się do mieszkania Alice we wschodniej części miasta, niedaleko stacji metra Porte de Lilas, na pierwszym piętrze kamienicy, której parter zajmował warsztat naprawy fortepianów. Dzielnica ta nie przypomina Paryża, jaki sobie wyobrażałem w dzieciństwie. Nie ma tam szerokich, obsadzonych drzewami bulwarów ani parków ze stawami, na których dzieci puszczają zabawkowe statki. Jest to graniczna strefa rozdzielająca przedwojenną zabudowę robotniczą i powojenne blokowiska – leży dokładnie na obrzeżach miasta. Dalej rozciągają się banlieues, przedmieścia, mroczny świat przemysłowo-mieszkalny, o którym ludzie żyjący przy Périphérique, paryskiej obwodnicy, wolą nawet nie myśleć. Bardziej przypominało mi to film Nienawiść niż widoki z Musée d’Orsay.
Wokół biegnącej w dół, w stronę centrum, rue de Belleville znajduje się jedno z dwóch największych skupisk chińskich imigrantów w Paryżu. Po obu stronach ulicy ciągną się ciasne restauracyjki, chaotyczne supermarkety z chińszczyzną i zagracone sklepiki. Na wszystkich szyldach i fasadach widnieją chińskie znaki. W ciągu dnia Chińczycy przesiadują na zewnątrz i targują się, obstawiają zakłady, palą i plują na chodnik. W nocy chińskie prostytutki całymi grupami stoją wzdłuż ulicy, krążą, ucinają sobie pogawędki, uśmiechają się do przechodniów i dmuchają dymem papierosowym w twarz tym, którzy sekundę za długo zatrzymają na nich wzrok. „Bon soir, ça va monsieur” – zagadują z silnym akcentem. Na swoje usługi zabierają do tylnych pomieszczeń budynków, do piwnic, a nawet do zaparkowanych w pobliżu furgonetek.
Mieszkanie jest wyposażone w wąskie mosiężne łóżko stojące w jednym rogu, zlew w na wpół zbutwiałej szafce w drugim i elektryczną kuchenkę z dwiema okrągłymi płytkami. Za lichymi drzwiami kryje się pomalowana niegdyś na kanarkowo łazienka, do której ledwo można się wcisnąć, żeby wziąć prysznic, a na półpiętrze wspólna toaleta, zamykana od wewnątrz klitka o wiecznie mokrej podłodze, bez oświetlenia, cuchnąca szlamem i stęchłym moczem.
Budynek raz po raz był dzielony na coraz mniejsze pomieszczenia ściankami działowymi zbyt cienkimi, by tłumiły hałasy. Alice i ja nigdy nie widujemy większości mieszkańców, a jednak wszystkich bardzo dobrze znamy. Woda spływa po ścianie, gdy ktoś bierze prysznic o trzeciej nad ranem, rytmiczny łomot ramy łóżka dociera do nas o piątej rano, a odgłosy karczemnej awantury o ósmej. Nasz najbliższy sąsiad, kelner o anemicznym wyglądzie, stale zniesmaczonym spojrzeniu i z siwą zaczeską, czerpie szczególną przyjemność z walenia pięścią albo garnkiem w ścianę na znak protestu przeciwko najlżejszemu nawet, a powodowanemu przez nas hałasowi. Fakt, że spokój zakłócają mu rozmowy po angielsku, zdaje się dodatkowo go rozwścieczać.
– Espèce d’Anglais de merde! – krzyczy za każdym razem. – Sale con de rosbif! Pauvre con!
W rezultacie szybko nauczyłem się przekleństw.
Cała klatka schodowa cuchnie starym dymem papierosowy i potem, bo kelner zawsze zostawia uchylone drzwi. Kiedy wrzeszczy, ja mu odpłacam waleniem w ścianę i wykrzykiwaniem plugastw. Wkrótce dołączają inni mieszkańcy. Jak więźniowie biorący udział w zamieszkach albo pensjonariusze domu wariatów.
– Ta gueule!
– Ferme-la!
Jeśli mamy szczęście, zbiega się to ze strojeniem pianina na dole.
Pewnego wieczoru, gdy kelner wpadł w taką wściekłość, że wydawało się, iż przebije się przez ścianę albo dostanie zawału serca, wpadam do jego pokoju. Mój widok wprowadza go w taki sam szok jak mnie rozmiary jego lokum. Biedak nie ma nawet okna. W kącie stoi tylko łóżko polowe, starannie przykryte szorstkim wełnianym kocem, poza tym tani stół z kuchenką elektryczną i świeczka wetknięta w butelkę po winie pokrytą wielocentymetrową warstwą wosku. Źródło zapachu na półpiętrze staje się jasne, bo po całym pokoju są porozstawiane przepełnione popielniczki, a farba na ścianach łuszczy się i jest pokryta nikotynowymi plamami.
Krótko mówiąc, cela ma powierzchnię nie większą niż kilka metrów kwadratowych. W miejscu, gdzie powinno być okno, zostały przyczepione trzy pocztówki, na każdej widnieją chrześcijańscy święci i męczennicy skręcający się z bólu lub pogrążeni w modlitwie.
Patrzymy na siebie przez chwilę, z przeciwnych stron wielkiego działu – dwa odmienne światy stojące naprzeciw siebie. On w uniesionej ręce trzyma garnek. Za nim na ścianie wisi jego kelnerski strój, a na podłodze poniżej stoją wysłużone buty. Zaczynam walić pięścią w ścianę jak szalony. Mówię mu, że jeśli będzie się dalej tak tłukł, to samo zrobię z nim. Tymczasem kelner siedzi na jedynym krześle, naprzeciw olejowego grzejnika, opatulony w szlafrok, w kapciach i z wyrazem twarzy znamionującym pełen obrzydzenia szok. Zdumiona cisza z jego strony mówi mi, że zrozumiał.
Przez kolejne tygodnie wracam myślami do kelnera. Nie mogę zrozumieć, jak można upaść równie nisko, zostać zmuszonym do życia w tak nieludzkich warunkach, w XXI wieku w Paryżu. I nie jest to młody człowiek ani student. Na nic więcej już nie może liczyć.
_______
l’apéritif (fr.) – napój alkoholowy podawany przed posiłkiem
banlieues (fr.) – przedmieścia
Bon soir, ça va monsieur (fr.) – Dobry wieczór, jak się pan ma?
Espèce d’Anglais de merde! Sale con de rosbif! Pauvre con! (fr.) – Zasrany Anglik! Cholerny rostbef! Żałosny palant!
Ta gueule! (fr.) – Stul pysk!
Ferme-la! (fr.) – Zamknij się!
W Paryżu życie jest tańsze niż w Londynie, łatwiej być biednym. Na niektóre towary obowiązują stałe ceny: tradycyjna bagietka – euro dwadzieścia, małe piwo – półtora euro, kawa przy barze – euro. Papierosy są tańsze niż w Anglii, wino też, nawet metro nie kosztuje dużo (euro siedemdziesiąt za przejazd w porównaniu do pięciu funtów w Londynie).
Moje dni przybierają luksusową formę. Żyję jak zamożny dżentelmen: wstaję późno, czytam gazety w łóżku albo w kawiarni, przechadzam się paryskimi ulicami z notatnikiem w dłoni, wyobrażam sobie, że jestem kimś w rodzaju młodego powieściopisarza albo poety. Paryż jest miastem, które zachęca do spacerów, więc spaceruję, codziennie, bez celu, żeby wejść w miasto. Zagubić się w nim. Chodzę do momentu, aż jestem całkowicie wykończony, wtedy metrem wracam do domu.
Po raz pierwszy od zaciągnięcia pożyczki studenckiej czuję, że moja siła nabywcza wzrosła. Nadal muszę jednak znaleźć pracę. Bo poza abstrakcyjnym pragnieniem bycia Europejczykiem w tym celu się tu właśnie znalazłem. Przyjmuję dwutorowy system poszukiwania zatrudnienia: w nocy w kafejkach internetowych aplikuję na „prestiżowe stanowiska”, a w ciągu dnia poluję na „czasowe” zajęcia, które zapewnią mi bieżący dopływ gotówki. Tych szukam głównie na tablicach ogłoszeń w miejscowych sklepach i boulangeries, na prymitywnych stronach internetowych, których nigdy się nie uaktualnia.
W ciągu kilku pierwszych miesięcy, gdy jesień zmienia się w zimę, czasowe zajęcia pozostają sporadyczne, ale zróżnicowane: lekcje angielskiego z francuskim biznesmenem, który stale sugeruje, że spotykam się z jego żoną, sprzedaż krasnali na targach ogrodniczych, występowanie na planie filmowym jako statysta, składanie mebli z IKEI – cokolwiek zapewnia dopływ gotówki. Większość pieniędzy, którymi dysponujemy, pochodzi jednak od Alice, która ma dwie posady: pierwszą w restauracyjce w ósmym arrondissement, miejscu, gdzie biznesmeni wpadają na lunch. Wieczorami dodatkowo pracuje jako opiekunka rozpuszczonych dzieci u pewnej arystokratycznej rodziny, która mieszaka w ogromnym apartamencie w szykownej szesnastej dzielnicy. Poza tym Alice pilnie studiuje, chce bowiem zostać konserwatorką sztuki. Podziwiam w niej tę ukierunkowaną determinację i świadomość celu. Mnie właśnie tych dwóch cech brakuje.
Zainspirowany jej wytrwałością aplikuję o pracę z taką samą werwą, jaką miałem po ukończeniu studiów – poluję na nazwiska, odgaduję adresy mailowe, wysyłam listy. Robię wszystko, co mogę. Cisza jednak jest ogłuszająca – nikt nie odpowiada.
*
Nadchodzi grudzień i w mieście robi się chłodniej, dni są krótsze, trudniej spędzać tyle czasu na spacerowaniu. Chodniki są lodowate, a miasto spowolniało. Spędzam dnie w miejscowej kafejce albo w łóżku, starając się zostać w cieple. Nadal aplikuję na „prestiżowe stanowiska”, ale mam tak niewiele wiary, że otrzymam jakąkolwiek odpowiedź, że w końcu przestaję. Ile razy można wysyłać aplikacje, które wpadają jak w czarną dziurę – w końcu czujesz się jak szaleniec wrzeszczący na wietrze. Na dodatek moje fundusze zaczynają niebezpiecznie topnieć.
– To dopiero dwa miesiące – pociesza mnie Alice. – W końcu coś znajdziesz.
– Dwa lata i dwa miesiące. Zapomniałaś o latach, które upłynęły, odkąd skończyłem studia.
Między nami nie układa się najlepiej. To, co zaczęło się jako błyskotliwy romans, popada w stagnację. Kłótnie robią się coraz częstsze z zupełnie niejasnych powodów. Energia, która wcześniej nas przyciągała, teraz nas od siebie odpycha. Alice czuje się zniechęcona. Zniechęcona mną i moim brakiem wiary w siebie, ale też własną sytuacją. Chce pracować z dziełami sztuki, a nie jako kelnerka i opiekunka bogatych dzieciaków. Oboje chcemy dokądś dojść w życiu, różnica polega na tym, że ona zna cel.
– Nie daję rady, gdy wracam w nocy i za każdym razem widzę cię takiego… przygnębionego. – Stoi i szczotkuje blond włosy przed pękniętym lustrem wiszącym na ścianie.
– Nie mogę znaleźć pracy. To mnie dobija. Zastanawiam się, co mam zrobić ze swoim życiem. Jeśli wkrótce czegoś nie znajdę, to co będzie? Nigdy już nic nie znajdę. Wkrótce będę przed trzydziestką, a mam na koncie tylko gówniane robótki. Może do niczego się nie nadaję. Ale kocham Paryż.
Alice nie wie, że w ramach zabijania czasu i odrywania myśli od problemów finansowych i zawodowych często spędzam czas w gorszych, odległych dzielnicach Paryża, zwłaszcza w kafejkach i barach w Aubervilliers, Montreuil, a nawet w Sarcelles. Tam czuję, że żyję, atmosfera jest bezpretensjonalna, może odrobinę niebezpieczna. Ceny również rozsądne, a poza tym – jak się wydaje – mnóstwo osób też nie ma tam pracy. Każdy na swój sposób radzi sobie ze strachem przed życiem. Te miejsca wydają się bardziej rzeczywiste, surowe, to świat daleki od wypełnianych online aplikacji o pracę, CV i presji, by stać się kimś w życiu.
– A co ze mną? – pyta.
– Ty masz pracę.
– Nie o to mi chodzi. Ze mną. Czy mnie kochasz?
Chwila wahania, z oddali dochodzi monotonne bicie dzwonu pogrzebowego.
– Oczywiście, że tak.
– Wcale nie. I nawet nie masz odwagi tego przyznać. Prawda jest taka, że kochasz ideę mnie. – Odkłada szczotkę i odwraca się do mnie. – Nie martw się, wiem to od dawna. Kocham cię, ale nie mogę cię zmusić, żebyś mnie kochał. Nie tak, jak chcę. Nie tak, jak potrzebuję.
„Nawet nie masz odwagi…”
Szybko się rozbiera w chłodnym pokoju i wślizguje do wąskiego łóżka, kładzie się obok mnie.
– Obejmij mnie, zimno mi – mówi. A po chwili dodaje: – Twój brak wiary w siebie jest szaleństwem.
Alice dobrze mnie poznała i wie to, czego nikt inny nie wiedział – że w głębi duszy chcę pisać. Nie wie natomiast, że nie mam niczego do powiedzenia, a nawet gdybym miał, brakuje mi pewności siebie, żeby to zrobić. Poza tym jak stajesz się pisarzem? Albo dziennikarzem? Wysyłanie CV i aplikowanie o pracę nie wydaje się skutecznym sposobem. Słyszałem tylko o zwalnianiu dziennikarzy, nigdy o ich zatrudnianiu. Pewnie, dzięki kręceniu się po spelunkach i zakazanych dzielnicach poznawałem świat, o którym chciałem więcej wiedzieć, ale opisanie go byłoby oszustwem. Rzutem oka człowieka z zewnątrz. No, chyba że bym w ten świat wniknął.
Nazajutrz przyjaciel Alice przedstawia nas grupie Anglików i Amerykanów dłużej lub krócej mieszkających w Paryżu. Łączy ich jedno: żaden z nich nie mówi ani trochę po francusku. Nie do końca rozumiem, co dokładnie robią w Paryżu. Początkowo chciałem się przekonać, czy któryś z nich nie mógłby pomóc mi w znalezieniu pracy. Szybko jednak wychodzi na jaw, że głównym źródłem ich dochodu są rodzice. Żyją stereotypowo: ktoś przyjechał, żeby pisać, ktoś inny, żeby studiować fotografię lub prowadzić cieszący się umiarkowaną popularnością blog, w którym porusza tak ważkie tematy, jak „Gdzie znaleźć najlepszy makaron w Paryżu” czy „Randkowanie z francuskim gejem”. Po prawdzie żaden nie sprawia wrażenia, by czymkolwiek się zajmował. Nie po to jestem w Paryżu, żeby zadawać się z anglojęzycznymi ekspatami czy farbowanymi pisarzami. Przysięgam sobie nigdy nie wspominać, że chcę pisać.
– Wcale się od nich tak bardzo nie różnisz – zauważa gorzko Alice, kiedy wracamy do domu. – Oni przynajmniej czymś się zajmują, a nie siedzą i rozmyślają, kim chcą się stać.
– Właśnie że tylko siedzą bezczynnie i udają, że są tymi, którymi chcą się stać.
Mimo radości z przyjazdu do Paryża wraz z mijającymi tygodniami pogłębia się mój pesymizm dotyczący znalezienia pracy i celu w życiu. Dni stają się bezforemne, wymykają mi się z rąk jak kawałek sprężyny. Mimo nieograniczonego czasu. Dzień za dniem odchodzi, a ja tak mało osiągam. Czytanie wydaje się luksusem, na który poświęca się wolny czas, a nie cały swój czas, muzea nie są za darmo, na dworze jest tak zimno i mam tak mało pieniędzy, że całe dnie spędzam w łóżku, zamiast robić to, co wyobrażasz sobie, że robi się w Paryżu: oglądać stare filmy, wystawy, chodzić do barów i tak dalej. Żeby zaoszczędzić, ograniczam się do jednego espresso dziennie au bar. Tak jest taniej i zwykle leżą tam też gazety, więc można spędzić dużo czasu na piciu kawy i dokładnym studiowaniu „L’Équipe” albo „Le Parisien”.
Moim pierwszym przystankiem jest café-tabac po drodze ze stacji metra Jourdain. Jest to ciasne i z zewnątrz bezbarwnie wyglądające miejsce, ale zawsze tłoczne i wypełnione innymi nierobami. Z okazji zbliżającego się Bożego Narodzenia ustawiono tam nawet niegdyś elegancką sztuczną choinkę, która teraz bardziej nadawałaby się od przepychania rur ściekowych. Café-tabac jest miejscem, gdzie nigdy nie jest za wcześnie na piwo czy eau de vie. Spotykam tu całą paletę regularnych bywalców, którzy malują obraz Paryża, jaki chciałbym lepiej poznać, bardziej autentyczny niż miejsca w centrum miasta, gdzie przez salle niosą się okrzyki Amerykanów i wszyscy są eleganccy. Z pewnością jest bardziej paryskie niż każdy z adresów wymienionych przez Angielkę na jej blogu poświęconym „najbardziej paryskim barom w Paryżu”.
Od czasu do czasu widuję tu nawet naszego kelnera. Choć od naszej ostatniej gwałtownej wymiany zdań udaje, że mnie nie poznaje.
Właścicielem kiosku jest zgorzkniały stary Francuz, który oddał połowę swojego interesu dwóm przedsiębiorczym chińskim braciom, a teraz cały czas za barem spędza na wyrzekaniu na nich każdemu, kto chce słuchać.
– Chińczycy przejęli już dziewięćdziesiąt osiem procent tabacs – mówi takim tonem, jakby osobiście przeprowadził badania. – Mój był jednym z ostatnich.
Chińscy bracia się nim nie przejmują. Są zbyt zajęci obsługiwaniem tłumnie napływających klientów i sprzedawaniem papierosów oraz kart zdrapek.
_______
boulangeries (fr.) – piekarnie
arrondissement (fr.) – dzielnica
au bar (fr.) – przy barze
café-tabac (fr.) – kiosk, trafika, gdzie można kupić prasę, papierosy i wypić kawę
eau de vie (fr.) – wódka
salle (fr.) – sala
We Francji studia decydują o tym, kim jesteś. Zdobytych umiejętności nie daje się przełożyć na inne dziedziny. Nie można skończyć, powiedzmy, historii i zostać dziennikarzem albo scenarzystą. Jeśli studiowałeś historię, pracujesz w muzeum. Koniec dyskusji. Chcesz pracować w marketingu? Reklamie? Finansach? Lepiej wybierz odpowiednie studia. W przeciwnym razie będziesz musiał wrócić do szkoły. We Francji decyzje związane z karierą trzeba podejmować na długo przedtem, zanim masz choćby blade pojęcie, co chcesz robić w życiu.
– Muszę ci o czymś powiedzieć – oznajmia Alice.
Głos ma spokojny, ale oczy wilgotne.
– Jest praca… w galerii. Za kilka tygodni… i… no cóż, zamierzam ją przyjąć.
Milknie.
– Problem polega na tym, że ta galeria… jest w Londynie. Więc…
Domyślna sugestia jest taka, że razem wrócimy do Anglii. Ale ona nigdy nie pyta, a ja nigdy o tym nie wspominam. Wie równie dobrze jak ja, że dla mnie powrót jest wykluczony. Dopiero co przyjechałem. Jestem w Paryżu i zamierzam tu zostać. Tyle wiem. I wreszcie coś osiągnąłem – nawet jeśli to tylko rozpoczęcie nauki francuskiego.
Kolejne dwa tygodnie spędzamy ze sobą, jakbyśmy ledwie się znali. Mijamy się w drzwiach. Temperatura powietrza zdecydowanie spada. W radiu mówią, że to najmroźniejsza zima w Paryżu od lat. W mieszkaniu jest niemal równie zimno jak na zewnątrz. Rozwiązuję ten problem, spędzając więcej czasu w kawiarniach, co znaczy, że wydaję trochę więcej. Przez kilka godzin popijam kawę przy stoliku obok kaloryfera. Z wczorajszą gazetą pokrytą gryzmołami i używanym słownikiem angielsko-francuskim.
Jest w tym wszystkim pewna ironia. W ciągu miesiąca od spotkania z kelnerem mieszkającym obok moje życie wywróciło się do góry nogami. A ja, zamiast się nad nim litować, teraz mu zazdroszczę. Desperacko potrzebuję tego, co on ma – pracy i mieszkania. Czas działa na moją niekorzyść. Alice wyjedzie za dwa tygodnie.
Dni po ogłoszeniu przez nią nowiny spędzam na głębokim namyśle nad sobą. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że szkoła i uniwersytet z sukcesem przygotowały mnie do świata, który już nie istnieje. Jestem nawet w gorszej sytuacji, niż kiedy zaczynałem studia, do tego wisi nade mną ogromny dług – na wypadek gdybym o tym zapomniał. Postanawiam zmierzyć się z faktem, że nie mam pieniędzy ani znajomych w Paryżu (w ramach niebywałego aktu solidarności przyjaciele Alice, z którymi się spotykałem od przyjazdu, zniknęli, gdy tylko rozniosły się wieści, że nie wracam z nią do Londynu). Podejmuję też decyzję, że jeśli mam się pozbierać, to z dna, na którym aktualnie się znajduję – sam fakt, że się z tym godzę, przynosi mi ulgę. Muszę tylko udowodnić, że potrafię to zrobić, że coś potrafię. Wykonywałem już bezsensowne prace, ale tym razem jest inaczej. Zostanę w Paryżu i przeżyję przygodę, zobaczę, dokąd mnie ona zaprowadzi. Poza tym tylko to mogę zrobić, nic innego mi nie zostało.
Przeniesienie uwagi na najbliższą przyszłość uwalnia mnie od przytłaczającego ciężaru. Pozwala zapomnieć o odrzuconych podaniach na prestiżowe stanowiska, niepowodzeniach w Londynie, presji, by zrobić coś ze swoim życiem, być kimś. Tu mam szansę stać się kimś, kim nie jestem, albo przynajmniej tak mi się wydawało. I może dzięki temu procesowi dowiem się czegoś o sobie. Dowiem się, kim naprawdę jestem.
*
Przez chwilę trwa cisza, a potem słyszę trzask zamykających się wysokich frontowych drzwi wychodzących na ulicę. A potem znów odgłos jej kroków rozpływający się w ciemnym mieście.
Łóżko jest jeszcze ciepłe. W pokoju unosi się nawet lekki zapach jej perfum. To wszystko, co zostało.
Oceniam swoją sytuację. Mieszkanie jest opłacone do połowy lutego. To daje mi niecałe cztery tygodnie na znalezienie pracy i innego lokum. To albo powrót do Anglii z kolejną porażką na liście.
W Paryżu istnieją lokale gastronomiczne różnej rangi. Mamy pobliskie bistra i kafejki specjalizujące się w możliwie najszybszym serwowaniu przyzwoitych posiłków za rozsądną cenę. To tam przeciętny pracownik biurowy pójdzie na lunch. Na drugim krańcu tej skali znajdują się restauracje oznaczone gwiazdkami Michelina i mieszczące się w przypominających pałace pięciogwiazdkowych hotelach. W żadnym z tych miejsc nie zatrudnia się niewyszkolonych kelnerów. W pierwszych stawia się na wydajność i szuka zaprawionych, doświadczonych kelnerów, w drugich stawia się na profesjonalistów – ludzi, którzy pobierali nauki w prestiżowych szkołach hotelarskich lub awansowali z pobliskiego bistra. Oczywiście między tymi ekstremami mieści się multum restauracji, od proponujących wszystko, co nie jest kuchnią francuską – w Paryżu oznacza to zazwyczaj restauracje serwujące dania z byłych kolonii, takich jak kraje Afryki Północnej, Liban czy Wietnam – po najróżniejszego rodzaju bistra.
Po wydrukowaniu stosu CV w kafejce internetowej – będących jak dotąd moim największym osiągnięciem literackim – zaczynam szukać pracy. Plan jest prosty: w mieście z tysiącami tysięcy restauracji zostanę zatrudniony jako kelner.
Szukam od świtu do zmierzchu, w każdym zakątku Paryża i zawsze w swoich najlepszych ubraniach. Ranki spędzam w kolejce przed agencjami pracy tymczasowej, pospiesznie zakładanych w opustoszałych ostatnio sklepach o podłodze wyłożonej płytkami, z tanim biurkiem i rośliną doniczkową. Tylko po to, żeby zostać wyśmianym jako ktoś mający zbyt wysokie kwalifikacje. Zaczynam więc chodzić. Dużo chodzić. Ale inaczej niż wcześniej nie jestem już romantyczną postacią literackiego flanera – Baudelairowskiego artysty-poety, za jakiego się uważałem po przyjeździe – jestem poszukiwaczem pracy.
W całym Paryżu nie ma restauracji, do której bym nie wszedł. Wyposażyłem się w plan miasta z oślimi uszami i w ośli upór.
Ogólnie rzecz biorąc, cały proces jest dość upokarzający. Na moich oczach CV lądują w koszach na śmieci, a kiedy wychodzę, rozlegają się pełne politowania chichoty. Jednakże po stronie plusów mogę umieścić to, że pod koniec pierwszych dwóch tygodni mogę udawać, że mówię po francusku, bo powoli wyuczyłem się monologu na temat poszukiwania pracy. Dzięki kilku typowo francuskim wzruszeniom ramion w odpowiednim momencie zaczynam wyglądać jak miejscowy.
Załapuję się też na kilka chałtur, między innymi zbieranie pustych kieliszków w zatłoczonym barze. Przez trzy noce od siódmej wieczorem do trzeciej nad ranem. Kiedy czwartego wieczoru znów się zjawiam, wita mnie koleś, którego zastępowałem.
– Już cię nie potrzebujemy – mówi z chichotem.
Sprawy zaczynają przybierać tragiczny obrót.
Wracając po skrzypiących schodach do mieszkania, dostrzegam przez szparę pod drzwiami cień kelnera, w tle gra radio (transmisja meczu piłki nożnej), stęchły zapach papierosowego dymu sączy się na półpiętro. Przez ostatnie dwa tygodnie stale wracam myślami do mojego sąsiada. Ta żałosna postać w pozbawionym okien pokoju. Przynajmniej ma pokój. Pokój i jakąś pracę. W desperacji decyduję się do niego zapukać. Słyszę, że ścisza radio, potem nic. Pukam znów. Chwilę czekam, wreszcie drzwi się uchylają, a wynędzniała, przypominająca lisi pysk twarz wychyla się przez szparę. Jeszcze nic nie zdążyłem powiedzieć, a już zaczyna obronę swojego radia:
– ______ nie wolno mi słuchać radia? Co?____________! Espèce de con d’anglais de merde…
Pytam go wymęczonym francuskim, czy jest kelnerem. Patrzy na mniej, jakbym sobie robił z niego jaja.
– Szukam pracy – ciągnę swoją najlepszą francuszczyzną. – Jako kelner.
Wciąga powietrze przez zaciśnięte wargi, rozkoszuje się tą chwilą, jakby czekał na nią całe życie. Drzwi otwierają się na oścież, a on stoi wyprostowany w swoim grubym szlafroku.
– Myślisz, że ty _____________________ kelnerem? – Wybucha śmiechem.
Fałszywym śmiechem.
– Nie możesz ______ kelnerem. To jest prawdziwy métier. ______!
Zaczyna zamykać drzwi.
– Attends.
– Quoi? – prycha.
– Gdzie ty pracować? Eeee, praca dla mnie?
– Gdzie ja pracuję? – pyta z niedowierzaniem. – Myślisz ______ taki zasrany Anglik jak ty? Pracuję ______ w eleganckiej francuskiej restauracji. _____________________ ______ ważni ludzie w Paryżu. A ty? Parszywy chômeur? Pracować ze mną? T’es fou.
Zamyka z trzaskiem drzwi i podgłaśnia radio.
Espèce de merde d’anglais było dość łatwo zrozumieć, ale słowo chômeur słyszałem po raz pierwszy. Wróciwszy do lodowatego pokoju, sprawdzam, co znaczy. Dosłownie oznacza kogoś, kto nie wykonuje pracy. Bezrobotnego. Ale brzmi jak przekleństwo: un chômeur. Ktoś, kto żyje, żeby nic nie robić.
*
Na początku trzeciego tygodnia zacząłem ograniczać posiłki do podgrzanej soczewicy w puszce i chleba. Znalazłem się w ekspresowej windzie wiozącej mnie na dno świata pracy, w którym nadal szczęście mi nie dopisywało. Jak mówił mężczyzna z przetłuszczonymi włosami w biurze pracy tymczasowej: „Te zajęcia nie są dla pana. Idź pan i zatrudnij się w jakimś biurze”. W żadnym nie ma jednak dla mnie posady. I tego on właśnie nie zrozumie.
Jestem już bliski poddania się, kiedy pewien Irlandczyk pracujący na placu Pigalle jako barman daje mi wskazówkę. Twierdzi, że zna dziewczynę, która pracuje jako hôtesse w „tej restauracji w centrum” i zarabia całkiem dobre pieniądze. Niemal dziecinnym pismem zapisuje mi nazwę knajpy: Le Bistrot de la Seine. Jest koniec dnia, ostatniego dnia – jak zdecydowałem – poszukiwania pracy w restauracjach. Propozycja Irlandczyka nie jest bardzo zachęcająca. Z tego, co rozumiem, Le Bistrot de la Seine nie jest lokalnym bistrem, ale nie jest też wytworną restauracją oznaczoną gwiazdkami Michelina. Jest czymś pomiędzy, a stylizuje się na coś w rodzaju mekki, gdzie spotykają się moda i eleganckie jedzenie. Dla beau monde to miejsce, do którego idzie się, aby być widzianym, ale gdzie wpadają też turyści, żeby coś zjeść. Irlandczyk twierdzi, że nie jest to bardzo droga restauracja, ale też nie tania. W skrócie Bistrot ucieleśnia współczesny Paryż, a przede wszystkim jego obsesję na punkcie zachowywania pozorów. Jakby na potwierdzenie tego na koniec mówi o dziewczynie, która tam pracuje: „Jest bardzo ładna. Lubi mówić, że była modelką. Nie wiem, czy to prawda, ale mogę zaświadczyć, że niezła z niej suka”.
*
Jest późne popołudnie, na dworze niemal ciemno. Ciężkie drzwi Le Bistrot de la Seine prowadzą mnie do holu, w którym panuje jeszcze większy mrok, stoi tam pulpit z niewielką zapaloną mosiężną lampką do czytania. Nad blatem pochyla się, jakby coś studiował, wysoki mężczyzna w garniturze sprawiającym wrażenie niebywale drogiego.
– Bonjour – zwraca się do mnie przymilnym tonem.
Jest directeur, jak mnie poprawia, nie menadżerem.
– Schweeler le directeur…
Zachowuje ciszę, gdy wygłaszam swój monolog.
W końcu z wydętymi wargami wychodzi zza pulpitu – mgiełka intensywnych perfum podąża za nim – i taksuje mnie wzrokiem z góry na dół niczym rolnik na bydlęcym rynku rozczarowany oglądaną sztuką.
– ______ __________ commencer quand? – pyta bez ceregieli.
Służalczy ton, jakim wyszeptał bonjour, kiedy wszedłem, zniknął.
– Mogę zacząć od zaraz – odpowiadam.
– Bon. Faut qu’ ______ à six heures – mówi teraz ostrym tonem.
Przez jego twarz przebiega cień obrzydzenia z powodu mojej obecności, oddychania tym samym co ja powietrzem, jestem untermenschem, byłym flanerem, teraz chômeur. Pretendującym kelnerem.
– Le matin?
– Evidemment, le matin. ______ . – Drugie zdanie nie zostało powiedziane przyjaźnie.
Dziękuję mu i kieruję się do wyjścia.
– Attends – burczy.
Odwracam się ze zbytnią uniżonością, która nawet mnie zaskakuje.
Directeur z pogardą obrzuca mnie spojrzeniem od stóp do głów i dodaje, patrząc na moje brązowe buty, szare spodnie, niebieską koszulę i szarą marynarkę:
– Avec des chaussures noires, un costume noir, une chemise blanche et un nœud papillon noir.
Żegnam się. Nie zrozumiałem, czy dostałem tę pracę, czy tylko próbną zmianę, a może chodzi jedynie o rozmowę z kimś innym. Wiem tylko, że mam godzinę do zamknięcia sklepów i potrzebuję taniego czarnego garnituru, białej koszuli, czarnych skórzanych butów i ostatniej rzeczy, o której mówił – czarnego-cosia-z-motylem, czyli pewnie muchy. Znam słowo „motyl”, bo właśnie skończyłem czytać powieść Papillon Henriego Charrière’a, w której opisuje okres spędzony na ciężkich robotach we francuskiej kolonii karnej. Na okładce książki widniał olbrzymi motyl. Z perspektywy czasu widzę, że może wszechświat próbował mi coś powiedzieć.
_______
Espèce de con d’anglais de merde! (fr.) – Zasrany angielski głupku!
métier (fr.) – zawód
Attends (fr.) – Czekaj.
Quoi? (fr.) – Czego?
chômeur (fr.) – bezrobotny
T’es fou (fr.) – Zwariowałeś.
hôtesse (fr.) – hostessa
beau monde (fr.) – elegancki świat
bonjour (fr.) – dzień dobry
directeur (fr.) – dyrektor
commencer quand? (fr.) – zacząć kiedy?
Bon. Faut qu’ ________ à six heures (fr.) – Dobrze. Trzeba, żeby _______ o szóstej.
chômeur (fr.) – bezrobotny
Le matin? (fr.) – Rano?
Evidemment, le matin (fr.) – Oczywiście, że rano.
Avec des chaussures noires, un costume noir, une chemise blanche et un nœud papillon noir (fr.) – W czarnych butach, czarnym garniturze, białej koszuli i czarnej muszce.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
