Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 14.10.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Jak daleko jest w stanie posunąć się człowiek, by przetrwać? Dalej niż śnicie w najgorszych koszmarach…
O katastrofie lotu 571 słyszał cały świat. Kanibalizm, wola przetrwania, niemal zwierzęce instynkty. Drużyna rugbystów oraz podróżujących z nimi osób trafiła do piekła. A potem okazało się, że to piekło ma siedem kręgów, a oni zmierzają na sam dół. Każdy kolejny dzień udowadnia, że zawsze może być gorzej.
Istnieje wiele szczegółów, na które dotąd nie zwracano uwagi, a które zmuszają do postawienia pytań. Czy naprawdę o tamtych wydarzeniach wiemy tak dużo? Prawda jest niewiarygodna. Prawda jest makabryczniejsza od najbardziej makabrycznych horrorów.
Katastrofy i wypadki to tragedie uczestników, ale również ich rodzin.
Ta książka to próba spojrzenia na wydarzenia oczami ich uczestników oraz – prawdopodobnie po raz pierwszy – oczami ich bliskich. W przypadku lotu 571 akcja poszukiwawcza była częściowo prowadzona przez członków rodzin zaginionych rugbystów, uciekano się do czarów, przesądów oraz rozmaitych guseł. Czy w świecie true crime jest miejsce na czarną magię? Odpowiedzi możecie się domyśleć.
Narracja pierwszoosobowa sprawi, że poczujecie się, jakbyście naprawdę tam byli. Czy macie odwagę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ocalałym. Tym, którzy pokonali śmierć.
Zaprawdę, powiadam wam: jeśli będziecie mieć wiarę, a nie zwątpicie, to nie tylko z figowym drzewem to uczynicie, ale nawet jeśli powiecie tej górze: „Podnieś się i rzuć się w morze!”, stanie się.
Ewangelia wg św. Mateusza 21,21[1]
[1] Biblia Tysiąclecia, wyd. V, Pallotinum, Poznań 2003.
VALENTINA MORALESMONTEVIDEO2.10.1972 R.
– Wysłałam do ciebie list. Powinien już dotrzeć – powiedziała Eva.
– Tak. Listonosz coś wczoraj przyniósł, ale…
Valentina Morales nie chciała powiedzieć, że po prostu o tym zapomniała. Była tak zmęczona, że kiedy wyciągnęła ze skrzynki kopertę, natychmiast rzuciła ją na szafkę w maleńkim przedpokoju jej mikroskopijnego wynajmowanego mieszkanka.
– Ale skoro dzwonisz, możesz wszystko powiedzieć – dodała jednym tchem.
– Rozmowy są drogie. Wiesz o tym, mamo.
– Stać nas, aby czasem porozmawiać.
– Zbyt wiele, by mówić. Dlatego zdecydowałam się napisać list… Już go wysłałam i opłaciłam.
Ostatnie słowo jej córka wypowiedziała ze szczególnym podkreśleniem. Pieniądze coraz częściej stawały się głównym tematem ich rozmów. Valentina Morales pracowała w Montevideo na dwóch etatach, wszystko po to, by związać koniec z końcem. I aby móc wspierać córkę na studiach. Była z niej bardzo dumna. Eva jako pierwsza kobieta w ich rodzinie starała się zdobyć wyższe wykształcenie. Do tej pory udało się to jedynie jednemu wujowi Valentiny, który ostatecznie został kierownikiem jakiejś instytucji na prowincji. Poza tym ich rodzina od pokoleń utrzymywała się z pracy własnych rąk. Ostatnie kryzysy gospodarcze sprawiły, że sytuacja znacznie się pogorszyła. A ponura sprawa z mężem Valentiny… Nie chciała do niej wracać choćby myślami.
– Mamo, muszę kończyć. Przeczytaj, proszę, ten list.
Eva nie czekała na słowa pożegnania. Rozłączyła się i w słuchawce zapadła cisza. Urzędnik, który przed kilkunastoma minutami poinformował ją o nadchodzącym połączeniu, łypnął na nią z ukosa.
– Coś płacę? – Valentina rzadko rozmawiała przez telefon. Skoro jej córka zdecydowała się na tę formę kontaktu, działo się coś ważnego.
– Koszt firmy – odparł z uśmiechem urzędnik.
Valentina nie wiedziała, czy to żart, czy prawda. Przez kolejne godziny pracowała, odczuwając wewnętrzny niepokój. Co takiego mogło się wydarzyć? Dlaczego Eva zadzwoniła? Jej głos nie zdradzał, by stało się coś złego. Jednak przecież jej córka doskonale potrafiła maskować emocje. Tak jak ona. Poza biedą była to jedna z cech dziedziczonych w ich rodzinie.
Po raz pierwszy od lat Valentina Morales wyszła z pracy przed czasem. Co prawda jedynie dwie minuty przed oficjalnym końcem zmiany, ale zazwyczaj to ona jako ostatnia opuszczała posterunek. Sprawdzała, czy wszystkie sprzęty sprzątające są na miejscu, czy zamknięto magazynek oraz schowek, a klucze odwieszono na miejsce. To nie były jej obowiązki, ale utarł się zwyczaj, że Valentina Morales dba o wszystko. A ona lubiła mieć taką renomę.
Wróciła do domu najszybciej, jak mogła. Rozważała nawet skorzystanie z taksówki, lecz to stanowiłoby zbyt mocny cios dla jej budżetu. Poza tym ze względu na korki niewiele by to przyśpieszyło sprawę.
List znajdował się dokładnie tam, gdzie go zostawiła. Odłożony na samym środku blatu szafki, nosił chilijskie stemple pocztowe. Każdym innym razem Valentina skorzystałaby z krótkiego nożyka do obierania ziemniaków, ale teraz po prostu rozerwała kopertę. Zaczęła pośpiesznie czytać, a z każdym słowem jej serce podchodziło do gardła.
EUSEBIO TEJERAMONTEVIDEO8.10.1972 R.
– On umiera! – Krzyk niesie się echem zarówno po pomieszczeniu, jak i wielokrotnie odbija w mojej czaszce. – On umiera, umiera, umiera!
Podciągam rękawy koszuli i opinam je tak, by mi nie przeszkadzały. Robię to bardzo szybko, niemal urywając kawałek materiału.
Ponownie dopadam do ciała i z całą energią kontynuuję reanimację. Ramiona wyprostowane i ułożone prostopadle do klatki piersiowej. Ucisk kieruję na dolną połowę mostka, tak by ten uginał się na pięć, maksymalnie sześć centymetrów.
Raz, dwa, trzy…
Jestem zmęczony, to wymaga wiele wysiłku, lecz nie przerywam. Nie mogę się zatrzymać ani na chwilę. To miałoby nieodwracalne skutki. Śmierć jest nieodwracalna. Od śmierci nie można uciec.
Cztery, pięć, sześć…
Bolą mnie nadgarstki, a po czole spływa kropla potu. W pomieszczeniu jest gorąco i duszno. Mam wrażenie, że para z kilkuset oddechów zawisła w powietrzu niczym mgła. Czuję na sobie baczne spojrzenia. Mimo to nie podnoszę wzroku. Nie zmieniam pozycji ani nie pozwalam sobie na chwilę odpoczynku.
Siedem, osiem, dziewięć!
– On umiera!
Krzyk znowu niesie się dokoła. Może i on umiera, ale ja muszę robić swoje. Żebra uginają się tak mocno, że zaczynają trzeszczeć. Lada moment mogą się złamać. Wbrew pozorom klatka piersiowa jest całkiem krucha. Chroni nasze najważniejsze narządy, z wyjątkiem mózgu, ale to tylko prowizorka. W trakcie reanimacji, kiedy żebra zaczęły już pracować i zrobiły się elastyczne, niewiele brakuje, by je połamać. Toczą się spory, co należy wówczas zrobić. Przerwać reanimację? Kontynuować ją mimo wszystko? Istnieje ryzyko, że ostra kość mogłaby przebić mięsień sercowy. To bardzo mało prawdopodobne, lecz możliwe. Znacznie mniej istotne byłoby przebicie płuca, bo temu można jakoś zaradzić. Poza tym lepiej mieć przebite płuco niż być trupem.
Dziesięć, jedenaście, dwanaście.
Pot spływa mi już po nosie. Zaczynam mieć zadyszkę. Która to seria ucisków? Trzecia, czwarta? W ustach czuję metaliczny posmak zmęczenia. Moje własne serce tłucze się jak szalone.
Trzynaście, czternaście, piętnaście!
Odrywam się od piersi mężczyzny i dopadam do jego twarzy. Dwukrotnie wdmuchuję powietrze do jego ust. Zgodnie z ostatnimi zaleceniami nie zaciskam skrzydełek nosa. Czuję swój oddech. Jego ciepło omiata mi twarz.
Nic. Cisza. Śmierć.
Trzeba zacząć od nowa. Ale ja nie odpuszczę, choćbym miał się wykończyć. Nie pozwolę mu umrzeć.
Raz, dwa, trzy…
Nagle rozbrzmiewa głośny brzęczyk, a pierś fantoma wypełnia czerwone światło.
– Udało się. Gratulacje! – Profesor uśmiecha się do mnie i klepie mnie po ramieniu. – To była ciężka sprawa. Już myślałem, że pan Emilio naprawdę na dobre umarł. Brawo za upór!
Wokół rozlegają się pojedyncze oklaski innych studentów. To mój mały tryumf. Jestem z siebie dumny. Uratowałem człowieka.
ROBERTO SOSAMONTEVIDEO10.10.1972 R.
Esteban był przekonujący. Łączyły ich z Robertem nie tylko studia na wydziale lekarskim, ale i przeszłość. Wspólni znajomi, wspólne oszukiwanie na kartkówkach w szkole Stella Maris, wiele nastoletnich sekretów. Byli dobrymi kumplami. Naprawdę dobrymi.
Esteban Cobos przed laty dołączył do drużyny rugby i ciągał swojego przyjaciela na treningi, lecz Roberto nie lubił tego sportu. Piłka nożna, koszykówka, to mu odpowiadało. Ale rugby? Za mało w nim było finezji i polotu. Zbyt wiele brutalności.
Roberto był wrażliwym dzieckiem. Wesołym, czasem nieco zamkniętym w sobie, ale ogólnie bardzo pogodnym. Jako główne wspomnienie swojego dzieciństwa przywoływał wrażenie, jakie wywarła na nim bajka o Czerwonym Kapturku opowiadana mu przez babcię. Babcia zapewne nawet nie zwróciła uwagi, że tak mocno oddziałuje ona na chłopca. Tyle że w tamtej wersji bajki Czerwony Kapturek na dobre gubił się w lesie i nie docierał do chaty babci. Słyszał w oddali wycie wilka, więc w ogóle nie kierował się w tamtą stronę.
„Strach to zły doradca” – mówiła babcia. A ona była jego wyrocznią i podświadomie kształtowała charakter młodego chłopca. Urzekały go również jej opowieści o dziadku, który wyruszył do Europy podczas pierwszej wojny światowej.
Roberto był delikatnym chłopcem, żył marzeniami, ale przyjaźń była dla niego świętością. Wszystkim rządzi przypadek, a przypadkiem często rządzą zasady.
– Pojedź z nami na mecz. – Esteban rzucił to mimochodem. Wracali właśnie z wykładu i dopiero co rozmawiali o swojej lekarskiej przyszłości. – Nie mamy kompletu w samolocie, więc za parę groszy zrobisz sobie wycieczkę do Chile.
– Gracie w Santiago? – zapytał Roberto. – To ważny mecz, prawda?
Mecz był towarzyski, Sosa to wiedział, lecz wiedział również, że rozmowa o rugby jest dla jego przyjaciela bardzo istotna. I że dla drużyny Old Christians nie było nieważnych meczy. Przynajmniej od czasu, gdy stracili mistrzostwo. Oczywiście tego ostatniego Roberto nigdy by nie powiedział.
– Mają nieziemskie stadiony – mruknął Esteban. – I jeszcze lepsze cheerleaderki. Żebyś je tylko zobaczył…
– Dopingują w trakcie meczów?
– Przed, po, w trakcie! To kompletny kosmos.
Esteban opowiadał to żartobliwym tonem, uśmiechając się do przyjaciela. Roberto nie zamierzał się opierać. Od razu wiedział, że się zgodzi. W końcu nigdy nie był w Santiago, nauki nie było jeszcze zbyt wiele, a do tego powinien się wyrwać. Wyjazd mógł dobrze mu zrobić.
– Lecimy wojskowym samolotem. – Esteban zmienił temat. – Czarterujemy go dla drużyny i przyjaciół.
– Jak Manchester United?
Manchester United był jednym z ulubionych klubów piłkarskich Roberta. W pokoju miał plakat z drużyną sprzed paru lat.
– Jak Manchester United – przyznał Esteban. – Tyle że…
– Tak, wiem. To głupie porównanie.
Roberto zbyt późno ugryzł się w język i teraz wiedział, że już nie cofnie tych słów. Manchester United był wspaniałym klubem, ale miał pecha do podróży lotniczych. W zespole grało jeszcze kilku piłkarzy pamiętających katastrofę w Monachium. W jednej chwili część klubu została zmieciona z powierzchni ziemi.
– Powiedzmy, że Old Christians to Old Christians – skwitował Roberto. – Bez zapeszania.
Jego babcia wiedziałaby, co należy zrobić, aby odkręcić zapeszenie. Ale Roberto już wyrósł z tamtych babcinych opowieści. Przynajmniej tak mu się wydawało.
DIEGO DORTACARRASCO11.10.1972 R.
– Mamy robotę – mówi Paolo Montero. – Lecimy we dwóch.
– Ja…
– Nawet tak na mnie nie patrz. Też mam dość.
Diego Dorta, choć jest o kilka lat starszy od Paola, praktykuje pod jego nadzorem. Ma sporo mniej wylatanych godzin i uboższe doświadczenie, dlatego pełni rolę drugiego pilota. Paolo może się poszczycić, że brał udział w katastrofie samolotu i raz awaryjnie skakał z niego na spadochronie. Nie są to co prawda podstawowe wymagania stawiane pierwszym pilotom, ale takie doświadczenie robi wrażenie. Tym bardziej jeśli nadal się żyje i lata. Może to świadczyć o odwadze lub szaleństwie. Albo o jednym i drugim. Każdy może ocenić samemu.
Dorta siedzi w lotniskowym barze i popija yerbę. W godzinach, kiedy pozostaje na służbie, stroni od alkoholu. Niektórzy piloci latają na lekkim rauszu, ale nie on. Tym bardziej że ostatnio ma pecha do tras wymagających szczególnej koncentracji i uwagi. Nie żeby alkohol temu nie sprzyjał, ale…
– Ej, Diego! – Montero kładzie dłoń na jego ramieniu. – Jesteś nachlany czy co?
– Nie, nie…
No właśnie. Takie podejrzenia bywają całkowicie zasadne. Ale Montero powinien wiedzieć, że nie w jego przypadku. Dorta ociera twarz dłońmi. Odsuwa yerbę i marszczy czoło.
– Liczyłem na dwa dni odpoczynku. Szef mnie zapewniał, że…
– Szef ma swojego szefa, a szefem wszystkich szefów są pieniądze.
No tak. Tego się można było spodziewać. Nawet pułkownik nie mógł zagwarantować im spokoju, jeżeli pojawiał się ktoś, kto zamierzał ich nająć. A raczej nająć samolot urugwajskich sił powietrznych. Od kilku lat było to nie tylko możliwe, ale coraz szerzej praktykowane. Wypożyczanie wojskowego samolotu niczym się nie różniło od najmu auta, mieszkania albo kelnera na imprezę rodzinną. Właśnie tak, Diego miał coraz częściej poczucie, że jest właśnie takim kelnerem do wypożyczenia. Przynajmniej jako pierwszy pilot będzie miał niedługo więcej do powiedzenia.
– Ile? – pyta, choć zna przybliżoną odpowiedź.
– Tysiąc sześćset dolców. To cena za nas, za lot oraz za samolot.
A jednak się pomylił. Myślał, że stawka jest znacznie niższa.
– Dokąd?
– Santiago.
Dorta zagryza usta. Akurat ta informacja go zaskakuje. To dlatego cena jest taka wysoka. Nie chodzi o krótki, miejscowy przelot, ale cholerny lot nad Andami. Montero wykonał ich już kilkadziesiąt, ale nawet teraz, gdy o tym mówi, na jego twarzy pojawia się wyraz powagi.
– Pogoda jest całkowicie od czapy – wzdycha. – I tak, ja też wolałbym teraz siedzieć w tym pieprzonym barze i coś popijać. Do tego uwierz mi, nie byłaby to jedynie yerba.
– Życie, no nie?
– Życie.
Dorta wznosi czarkę z yerbą jak do toastu, po czym głośno odstawia ją na stół. Barman zerka na niego pytająco, lecz mężczyzna daje mu znać, że nie zamierza niczego domawiać. Chciał spędzić kolejny wieczór pogrążony w rozmyślaniach. Ma o czym myśleć, lecz ciągle coś mu w tym przeszkadza. Przed dwoma dniami dostał niezwykłą wiadomość.
Dziecko. Będzie ojcem. Niech przerwie szkolenie i wraca.
Nie mógł wrócić. To znaczy na pewno nie teraz. Tym bardziej że z żoną od pewnego czasu nie układało im się najlepiej. Ale jednak dziecko zmieniało wszystko.
– Zaliczysz mi ten kurs podwójnie, dobra? – pyta Montero. – W końcu będziemy musieli wrócić. To dwa przeloty tą cholerną trasą.
– Dwa… – odpowiada w zadumie Paolo. Nachyla się nad zaklejoną ladą i krzyczy do barmana: – Kieliszek rumu! – Widząc pytające spojrzenie Dorty, dodaje: – Wylatujemy dopiero rano. Mamy jeszcze kilka godzin, więc siadaj i powiedz, co cię dręczy.
VALENTINA MORALESMONTEVIDEO11.10.1972 R.
Valentina Morales przeczytała list od córki tak wiele razy, że znała na pamięć całe jego fragmenty. Mogłaby je cytować na wyrywki niczym wierszyk nauczony na szkolną akademię. Tyle że nie było w nim nic poetyckiego. Przynajmniej nie w taki sposób, jakiego oczekiwałaby Valentina.
Eva informowała ją co prawda o swoim ślubie. Z dotychczasowym partnerem, którego Valentina widziała tylko raz, a o którym co nieco słyszała od córki, zamierzali się pobrać w połowie października. Zapraszali matkę panny młodej na skromną uroczystość. Słowo „skromna” było podkreślone, co można było tłumaczyć na wiele sposobów.
Dlaczego młodym tak się spieszyło? Dlaczego o swoich planach informowali ją właśnie w taki sposób? Oczywiście list został napisany bardzo starannie, a wcześniej zapewne wielokrotnie go przepisywano. Był bardzo serdeczny, a Eva wyraźnie starała się przypodobać matce. Ani słowem nie tłumaczyła jednak swojej decyzji. Nie zabiegała o jej aprobatę ani o błogosławieństwo.
Czasy się zmieniały. Nie do pomyślenia było, aby dwadzieścia lat temu Valentina Morales wzięła ślub bez uzyskanej uprzednio zgody rodziców. Ba! Bez długotrwałego zapoznania ojca ze swoim wybrankiem. Zgodnie ze zwyczajem okolicy, z której pochodziła jej rodzina, należało odbyć całą serię kurtuazyjnych narzeczeńskich spotkań. Każdemu towarzyszył inny wybór dań, który wreszcie zwieńczał wspólny toast przyszłych zięcia i syna. Ów bruderszaft stanowił oficjalną zapowiedź małżeństwa. Tak oficjalną jak ogłoszenie na wrotach kościoła parafialnego.
Tymczasem jej córka oświadczała jej, że tego a tego dnia wychodzi za mąż. Zapraszała ją na ślub, prosząc o zjawienie się dzień wcześniej. „Abyśmy mogły razem spędzić ten jeden wieczór”. Podobnych zdań było całkiem sporo. Ot, puszczenia oka do matki, które miały pokazać, że decyzja Evy nie jest rzuconym jej wyzwaniem.
„Nie wyobrażam sobie tego dnia bez Ciebie”, „Kocham Cię” – tego typu zapewnień i miłych zwrotów było wiele. Na trzech stronach Eva upchnęła całe mnóstwo emocji. Bardzo mało z nich dotyczyło jej przyszłego męża, co nieco zastanowiło Valentinę. W końcu zakochane dziewczęta lubią godzinami opowiadać o wybrankach swojego serca. Ale może i to się zmieniło? Nie miała żadnego prawa tego oceniać.
Problemem mogły być jedynie pieniądze. Z czego nowożeńcy zamierzali się utrzymywać? Czy rodzina pana młodego mogła zapewnić im jakieś sensowne wejście w życie? Dla Valentiny nie było nic ważniejszego. Gdyby jej córka miała mieć lekkie, pozbawione trosk życie, mogła wyjść za mąż za samego diabła. Tfu. Nie kusząc losu!
– Mam dla pani propozycję… – Głos kobiety wyrwał ją z zadumy. Pracownica lotniska przewertowała jakieś listy, po czym skontaktowała się telefonicznie z koleżanką z innego działu. Teraz uśmiechała się szeroko do Valentiny, zapewne dokładnie tak, jak uśmiechała się do setek klientów. – Jutro rano wylatuje z Montevideo samolot prosto do Santiago. To prywatne połączenie, ale przewidziano pulę wolnych miejsc, więc gdyby pani chciała… Wyszłoby to dużo taniej niż lot liniami państwowymi.
Valentina Morales odetchnęła. Najwyraźniej właśnie uśmiechnął się do niej los.
– O której dokładnie jest planowany odlot?
Nie zamierzała zabierać zbyt wielu rzeczy. Mogła być gotowa niemal w każdej chwili. Miała tylko nadzieję, że Eva się ucieszy z jej przylotu dzień wcześniej.
DIEGO DORTACARRASCO11.10.1972 R.
Diego Dorta ściska słuchawkę telefonu tak mocno, że ta aż trzeszczy. Kabel jest naprężony do granic możliwości. Poprzecierany materiałowy oplot grozi pęknięciem. Mimo to pilot nie zwraca na to uwagi. Wpatruje się w słuchawkę, jakby widział ją po raz pierwszy.
Na lotnisku w Carrasco jest jeszcze kilka telefonów, ale tylko ten zapewnia pełną prywatność. To aparat znajdujący się w specjalnym pomieszczeniu dla załóg samolotów wojskowych. Ponoć kiedyś miał służyć do prowadzenia rozmów o wysokiej klauzuli tajności, lecz nic z tego nie wyszło. W końcu kto z pilotów i po co miałby prowadzić służbowe poufne rozmowy? Te najtajniejsze odbywano z kochankami albo żonami. To właśnie do żony zamierzał zadzwonić Dorta.
A jednak się wahał. Nie rozmawiali od dwóch dni, od momentu gdy Ana zadzwoniła powiedzieć mu o potwierdzonej ciąży. Wtedy rzucił kilka cierpkich słów i się rozłączył. Dwie minuty później wybuchnął płaczem. Dlaczego jego życie było tak popieprzone? Nigdy nie mogło być po prostu dobrze. Wieść o ciąży pojawiała się wtedy, gdy przeżywali największy kryzys od lat. Właściwie nie chodziło o nic konkretnego, ale…
No właśnie. Zawsze jest jakieś „ale”. Choć Dorta prowadził się całkiem porządnie, w przeciwieństwie do większości kolegów nie miał kochanki ani nawet nie zdarzało mu się przesadnie flirtować, ale Ana z gorliwością psa tropiącego znajdowała powody do wyrzutów. A to zbyt wiele dyżurów w bazach, a to odległe trasy, które pokonywał, a to wzmianka o kobietach z personelu pokładowego. Wszystko mogło wywołać kłótnię.
– Do cholery – szepcze. – Do cholery…
Dochodzi dwudziesta trzecia i niedługo może być problem z połączeniami. Nikt nie wie, od czego to zależy, ale czasem nocami jakby baza traciła łączność telefoniczną. Oczywiście działa znacznie bardziej skomplikowana aparatura od niej, ale aparaty przestają dzwonić. Może to kwestia jakichś podsłuchów, a może tylko plotki. Na takich zadupiach ludzie stają się przesądni.
W każdym razie nie ma powodu zwlekać. Dorta wybiera numer i czeka na połączenie. Wyprostowuje się, jakby stawał na baczność. Podnosi wysoko podbródek. Stara się uspokoić oddech, a serce wali mu jak oszalałe. Zupełnie jakby brał udział w jakimś pieprzonym egzaminie, a nie dzwonił do swojej żony.
Dlaczego to robił? Mógłby się okłamywać i dorabiać do historii drugie dno… Mógłby ściemniać. Wreszcie mógłby mnożyć powody, lecz te w zasadzie sprowadzały się do dwóch najważniejszych.
Było mu głupio. W kontekście tego, że miał zostać ojcem, i dlatego, że był mężem. Kropka.
Poza tym dręczyło go jakieś dziwne złe przeczucie. Całkowicie nieracjonalne i bzdurne. Nie wiedział nawet, czego dokładnie dotyczy. Czy właśnie jego dziecka i żony, czy może czegoś całkiem innego? Lotu? Nie, to raczej nie. Ściskało go w żołądku i czuł mdłości.
„Rano muszę wziąć pistolet” – ta myśl pojawiła się całkowicie niespodziewanie, bez wyraźnego związku z poprzednią. A może miała bardzo wyraźny związek? Może to kwestia przesądów, zwidów lub klimatu? Nie zdążył się nad tym zastanowić, gdyż właśnie usłyszał zaspany głos żony.
– Halo? Di?
Lubił, kiedy tak do niego mówiła. Znaczyło to przynajmniej, że nie jest wściekła. A to już coś.
– Cieszę się – oznajmił bez ogródek. – Chciałem ci powiedzieć tylko tyle. Naprawdę się cieszę.
Przełknął ślinę, bo zadrżał mu głos. Miał nadzieję, że Ana nie zwróciła na to uwagi, ale coś w nim pękło. Odłożył słuchawkę na widełki, po czym oparł się czołem o ścianę. Złe przeczucie nie minęło.
„Pistolet” – powtórzył w myślach.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Max Czornyj, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Książka jest powieścią opartą na faktach. Jednocześnie część wydarzeń lub niektóre postacie mogą stanowić fikcję literacką, wykreowaną przez autora.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: © Andrzej Komendziński
Zdjęcie na okładce: © icetrayimages794410 / Vecteezy, Ronny Kratif /
Vecteezy, carterart / Vecteezy
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Redaktor prowadząca: Małgorzata Ochab
PR i marketing: Margareta Wysocka
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-544-4
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH