Kapuściński non-fiction - Artur Domosławski - ebook + książka

Kapuściński non-fiction ebook

Artur Domosławski

4,4

Opis

Najsłynniejsza biografia ostatnich lat

Pierwsze wydanie „Kapuściński non-fiction” było wydarzeniem wykraczającym poza ramy literatury i kultury. W burzliwym sporze o nią przejrzała się współczesna Polska wraz ze swoimi namiętnościami, niepokojami, kompleksami. Książka przyniosła Arturowi Domosławskiemu wielką popularność i tytuł Dziennikarza Roku, ale stała się też powodem oskarżeń i procesów. Po siedmiu latach i pozytywnych werdyktach sądów najgłośniejsza biografia ostatnich lat wraca do księgarń w pełnej, nieocenzurowanej postaci.

Ponadto niniejsza edycja wzbogacona jest o obszerne posłowie Piotra Bratkowskiego oraz liczne opinie dziennikarzy, pisarzy, publicystów – polskich i zagranicznych. Dodatkowe materiały przypominają kulisy powstania książki i temperaturę toczącego się wokół niej sporu. Teraz, mając w pamięci tamte emocje, można raz jeszcze, wnikliwiej i z większą wrażliwością przyjrzeć się obu bohaterom książki: Maestro Kapuścińskiemu i jego biografowi Domosławskiemu. Ta klasyczna już książka to pozycja obowiązkowa w biblioteczce każdego miłośnika biografii i reportażu.

Mistrzowska biografia.

THE NEW YORK TIMES

Poruszająca i kontrowersyjna.

THE ECONOMIST

Przejmująca, frapująca, wnikliwa.

LONDON REVIEW OF BOOKS

Nie tylko fascynująca biografia ważnego pisarza, lecz także subtelne studium o życiu w systemie autorytarnym. Poszukuje zrozumienia, nie potępienia...

THE OBSERVER

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 933

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (61 ocen)
36
16
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zydorczyk

Dobrze spędzony czas

Domosławski ukazuje nam swojego przyjaciela i zarazem mistrza w sposób bezpośredni, bez przemilczeń. Książka świetna, choć dla miłośników Cesarza reportażu miejscami bolesna.
00
Baleron28

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura ukazuje czytelnikowi, że świat nie jest czarno-biały. Kapuściński pokazany jest jako po prostu człowiek, a nie instytucja. Czlowiek, ktory zmienia się, zastanawia nad istotą życia i trwania, czasem popełniając błędy.
00

Popularność




Mrowi się w księgarniach od małych książek o wielkich ludziach. Jest też sporo, choć mniej, wielkich książek o ludziach małych. Tych małych książek o małych ludziach jest chyba najwięcej – ale liczyć nie warto. Na palcach jednej ręki zliczysz wielkie książki o ludziach wielkich. Ta książka jest jedną z nich.

Artur umie słuchać. Fotografii. Notatek w brulionie. Słów spisanych i tych, jakich Ryszard spisać nie chciał, nie zdążył lub nie uznał za warte spisywania, choć warte były (i największym przeoczenia się trafiają, choć na Ryszarda szczęście trafił mu się biograf, który na milczenie, jak i na mowę, na wiersze, jak i puste między nimi przestrzenie, ma wzrok i słuch jak mało kto wyostrzone).

Tych słów na głos wypowiedzianych, i tych przemilczanych – jak i tych schowanych za bacznym, wnikliwym, zrozumienia pełnym, a zawsze życzliwym rozmówcy spojrzeniem. Od kogo się tej wielkiej sztuki słuchania, i kiedy, nauczył? Niechybnie od Ryszarda. Słuchając go – bacznie, wnikliwie i życzliwie – łaknąc zrozumienia. To dzięki tej sztuce powstała wielka książka o wielkim człowieku: o Człowieku, Który Umiał Słuchać (i który umiał tym, czego się dosłuchał, obdarzyć nas, głuchawych lub mało uważnych...).

Przypomina Domosławski, że Józef Ignacy Kraszewski ubolewał, iż Pińsk i Polesie (rodzinne miejsca Kapuścińskiego, osobliwości, cudów i skarbów gdzie indziej nie do znalezienia pełne) nie doczekały się swojego Humboldta – podróżnika, badacza, odkrywcy, który na przełomie XVIII i XIX wieku opisywał Amerykę Łacińską. Ryszard Kapuściński swego Humboldta znalazł. W Arturze Domosławskim.

mówiąc o człowieku albo rozmyślając o nim

przestałem zadawać pytania

czy jest biały czy czarny

anarchista czy monarchista

czciciel mody czy stęchlizny

swój czy obcy

a zacząłem pytać

co w nim jest z człowieka...

Spod czyjego pióra ten wiersz wyszedł? Ryszarda czy Artura? Obaj do jego napisania podobne mają prawo... Obaj swego prawa dowiedli: Ryszard swym życiem, Artur o nim książką.

Zygmunt Bauman

Czyta się to jednym tchem, bo jest to opowieść o żywym człowieku uwikłanym we własny los, w historię, w słabości i śmieszności. Dopiero na takim tle widać wielkość, wielowymiarowość Kapuścińskiego. Domosławski podąża jego śladem, stara się dotrzeć do prawdy i nie przejmuje się tym, że niektórzy chcieliby mieć kolejnego polskiego świętego. Na szczęście nie jest to kolejna hagiografia, która czyni z bohatera jakiegoś mentalnego eunucha. A do takich wizerunków Polak kocha się modlić, ponieważ nie stawiają mu żadnych wymagań, a tylko łechcą narodowy idiotyzm.

Andrzej Stasiuk

Autora tej książki czekają trudne chwile. Krytyka posypie się z różnych stron. Domosławski odważył się opisać nie tylko uśmiech Kapuścińskiego, z którym wychodził do swoich czytelników, ale niepokoje i słabości, które nim pokrywał. Dla jednych, którzy Ryśka wielbili i kochali, za dużo w obrazie ich idola będzie czerni, dla drugich, którzy mieli ochotę Kapuścińskiego lustrować, sądzić i oskarżać – bieli.

Ale to nie jest książka dla tych, którzy najlepiej czują się w uproszczonym świecie dwóch kolorów i nie chcą poznawać innych. Nie dla wyznawców jednej prawdy. Bo jednej prawdy – nie ma. Ani o PRL-u, ani o Etiopii, Iranie, Meksyku, Ugandzie i wszystkich tych miejscach, z którymi zmagał się Kapuściński. Nie ma też jednej prawdy o Ryśku.

Domosławski wszystkie te prawdy spina w węzeł, nazywając „non-fiction” i rzuca do przemyślenia.

Myślę, że Ryszard Kapuściński zasłużył – całym swoim życiem i pisarstwem – na to, by właśnie taka książka, pokazująca go w wielu wymiarach i kolorach, powstała.

Teresa Torańska

Największy myśliciel jest jednak dzieckiem swoich czasów. To, że nie da się zmienić epoki, w której przychodzi żyć, jest ograniczeniem wolności, na które nie ma rady.

Nie żyje się na pomniku. Nawet jeśli chce się go sobie zbudować, żyje się na ziemi.

Człowiek, który stoi na pomniku, za życia był „po prostu” człowiekiem. Chyba mało znajdzie się wielkich ludzi, którzy w życiu nie byliby mniejsi, niż oczekiwalibyśmy na podstawie ich dzieła.

Żyjąc w Polsce, jest bardzo trudno zaistnieć w skali światowej. Gdy zaś to się uda, zaraz ktoś ruszy na poszukiwanie teczki, wiersza z dawnych czasów, argumentów przeciwko pochowaniu w miejscu honorowym. Kto to powiedział, że niektórych grup ludzi nie trzeba w piekle pilnować, bo oni sami wciągną się z powrotem do kotła?

W zawodach twórczych trudno jest wyjść z roli. Podporządkowuje się jej życie, funkcjonowanie, kontakty z otoczeniem. Czasem ze szkodą dla innych. Czasem niebezpiecznie zbliżając się do granic etycznych lub politycznych, których nie należy przekraczać.

Mówić o zmarłych jedynie dobrze lub wcale? Wolter sądził, że właśnie zmarłym należy się prawda – w odróżnieniu od żywych, wobec których najczęściej musimy żywić pewne względy.

Odważny jest autor, który pisze o wybitnym starszym koledze i przyjacielu nie na klęczkach. Znacznie prościej i wygodniej jest uprawiać hagiografię. Taki autor musi liczyć się z kłopotami po publikacji. Najgorsze mogłoby być jednak poparcie udzielone mu przez ludzi niechętnych zarówno bohaterowi książki, jak jemu samemu, którzy znaleźliby nowe argumenty dla swoich oskarżeń.

Marcin Kula

W Serii

Każdy człowiek ma trzy życia: publiczne, prywatne i sekretne.

Gabriel García Márquez do swojego biografa Geralda Martina

Wielka popularność wszelkich biografii (duży, osobny dział książek biograficznych w każdej księgarni). Jest w tym jakiś odruch samoobrony człowieka przed postępującą anonimowością świata. W ludziach nadal istnieje potrzeba obcowania (choćby przez lekturę) z kimś konkretnym, jedynym, kto ma imię, twarz, nawyki, pragnienia. Wziętość biografii bierze się też stąd, że ludzie chcieliby zobaczyć, jak ten wielki doszedł do wielkości, chcieliby podpatrzyć styl.

Ryszard Kapuściński, Lapidarium

Debata o zasadności pisania biografii pisarzy nie ma końca. Jedni twierdzą, że dzieło autora to wszystko, co powinniśmy o nim wiedzieć. Inni – tak bardzo kochają książki, że pragną wiedzieć więcej o ludziach, którzy je napisali. Istnieje zawsze szansa, że życie pisarza rzuci nowe światło na dzieło i pogłębi jego rozumienie.

Ian Buruma, pisarz i publicysta

Życie pisarza to prawomocny obszar poszukiwań i prawdy o nim nie należy ignorować. Koniec końców może się okazać, że pełne świadectwo o życiu autora jest w większym stopniu dziełem literatury i oświetla kulturę swojego czasu bądź historyczny moment lepiej niż jego książki.

V.S. Naipaul, pisarz, laureat Nagrody Nobla 2001

Książka biograficzna nigdy nie jest w stanie w pełni dotrzeć do źródeł postaci. Banalne stwierdzenie, że oto biograf znalazł „klucz” do czyjegoś życia, jest nieprzekonywające. Jesteśmy nazbyt skomplikowani, niekonsekwentni, by mogło to być prawdą. Biograf może liczyć jedynie na to, że uda mu się oświetlić niektóre aspekty życiorysu, prowadzić poszukiwania, które dadzą pojęcie o bohaterze, i w ten sposób opowiedzieć historię.

Patrick French, biograf V.S. Naipaula

Przede wszystkim rzuca się w oczy uśmiech. Zawsze uśmiech, wszędzie uśmiech. Jakby ta twarz nigdy nie była smutna, zmartwiona, wściekła. Jeśli bez uśmiechu, to raczej zamyślona, skupiona. Zakłopotana. – Nie przeszkadzam? – pytał, kiedy niezapowiedziany, albo i nawet umówiony, wpadał do redakcji, zachodził do czyjegoś biurka, gabinetu. I znów uśmiech: przepraszający, lekko zawstydzony. Uśmiech obronny, otwierający drogę do odwrotu.

Ileż razy słyszałem, że z podobnym uśmiechem, wylewnością witał przyjaciela, którego znał od pół wieku, znajomą, którą widywał od czasu do czasu, redaktora, z którym trzeba się było układać, i nieznajomą studentkę, która przychodziła pokazać pracę magisterską o jego twórczości?

– Ach, jakiż on skromny.

– Zawsze tak uważnie wysłucha.

– O tak, przyjaźnimy się.

Każdy, kto z nim rozmawiał, miał takie wrażenie.

Dlatego na początku tej podróży po jego życiu zaskakuje mnie, gdy niektórzy ze starych znajomych z trudem wyłuskują z pamięci anegdoty, sytuacje i kończą opowieść, zanim opowieść, na którą czekam, w ogóle się zacznie.

– O Boże, znaliśmy się kilkadziesiąt lat, a ja tak mało o nim wiem, tyle co nic. Jakie to smutne!

Po każdym spotkaniu mieli wrażenie, że odbyli fascynującą, niezapomnianą rozmowę. Teraz uświadamiają sobie, że oni mówili. On milczał. I słuchał.

– Uśmiech, o którym pan mówi, był maską, która z upływem lat stała się jego naturą – mówi stara przyjaciółka, a znała go naprawdę dobrze. – Skromność? To też maska. Różne rzeczy można o nim powiedzieć, ale nie to, że był skromny. Wysoko się cenił, uważał, że ma do powiedzenia rzeczy, o których inni nie mają pojęcia.

Zgadzamy się, że za skromność brano jego łagodność, życzliwość. To, że się nie wywyższał.

Mówię, że nie wiem, od czego zacząć opowieść o nim; być może będą to impresje na temat uśmiechu. Bo gdy ktoś ma taki sam uśmiech dla wszystkich, to nie może to być sama życzliwość; musi być w tym coś jeszcze, nie sądzi pani?

– Uśmiechem rozbrajał świat, który mógł go skrzywdzić. – Tych żołnierzy, co go przepuszczali przez strefy zakazane w Afryce, a mogli rozstrzelać. Partyjnych decydentów, którzy go wysyłali w świat. Potencjalnych zawistników, których w dziennikarskim zawodzie niemało. – Niech pan zbada, czy on się tego uśmiechu nie nauczył w czasie wojny. Czy uśmiech mu kiedyś nie uratował życia?

Zgoda, mówi jeden z najbliższych przyjaciół, któremu powtarzam tę rozmowę, ale czy tylko o to chodzi? Zawsze miałem wrażenie, mówi, że żył w świecie sekretów, że skrywał wiele tajemnic – przed przyjaciółmi, najbliższymi, przed samym sobą; tak, tak, sekrety ma się również przed sobą. Jakie miał sekrety? Osobiste, polityczne, pisarskie. Mimo światowej sławy, która powinna mu dać pewność siebie, głęboki oddech, był czymś przygnieciony. Widziałem to w jego spojrzeniu, kroku; ten uśmiech, ta miękkość, to sprawianie wrażenia, że wszystkich się lubi i słucha, nawet gdy opowiadają głupstwa.

Tajemnice Ryszarda Kapuścińskiego. Czy tak powinienem zatytułować książkę o człowieku nazywanym „reporterem XX wieku”, moim mentorze i szczególnym przyjacielu, bliskim i nie do końca bliskim, którego – często mam wrażenie – lepiej poznaję dopiero teraz?

Tak, gadaliśmy intensywnie przez ostatnich dziewięć lat jego życia, zawsze w królestwie na poddaszu domu przy ulicy Prokuratorskiej na warszawskiej Ochocie. Byłem tam ze sto razy, lecz wtedy – co widzę po czasie – poznałem mniejszą cząstkę pana Ryszarda, Ryszarda, Ryśka, niż mi się zdawało. Rozmawialiśmy o podróżach, z których każdy z nas wracał, o planowanych wkrótce i trochę później; o mądrych książkach i głupich rządach; co tam w polityce i co słychać w gazecie; że nigdy, przenigdy nie wolno porzucić pasji, nawet kiedy ktoś próbuje nam ją wybijać z głowy. Sporo o ludziach: maestro Kapuściński uwielbiał plotkować.

Nigdy jednak nie spytałem, jak się robiło karierę w Polsce Ludowej; za jakie sznurki trzeba było pociągnąć, do kogo się uśmiechnąć, jaką cenę zapłacić. Czułem, że nie lubi pytań o swoją przeszłość, a gdy rozmowa toczyła się nieuchronnie w tę stronę, zręcznie zmieniał wątek. Czasem rzucał, że demokracja czy nie demokracja, a konformizmy i stadne myślenia są podobne, choć czasy różne. Nie wypytywałem, po której był stronie w czasie polskich przełomów ostatniego półwiecza, co robił, co myślał. Czego szukał, pchając się do Konga po zamordowaniu Lumumby, jadąc w sam środek rewolucji w imię Allaha czy przemierzając zbuntowaną Polskę epoki karnawału 1980–1981 – to wszystko wydawało mi się najbardziej zrozumiałe, choć teraz chyba rozumiem więcej. Nie zagadałem, czy czegoś czasem nie podkolorował, nie zmyślił, co mu zarzucali niektórzy krytycy za granicą. Czy czuje się spełniony? (Sądziłem, że tak).

Teraz gdy przesiaduję w jego domowym archiwum, w bibliotekach i archiwach, gdy jeżdżę jego śladami po Afryce, Ameryce Łacińskiej, a przede wszystkim gdy rozmawiam z przyjaciółmi, znajomymi, ludźmi, którzy byli świadkami różnych epizodów jego życia, odkrywam Kapuścińskiego, jakiego znałem słabo, a często wcale. Czy ktoś, kto go kiedykolwiek widział, słuchał, spotkał uwierzyłby, że ten łagodny, uśmiechnięty zawsze mężczyzna złapał kiedyś za fraki pewnego urzędnika, przyparł do ściany i wykrzyczał w szarpaninie: – Jak śmiesz, ty skurwysynu! (Wrócę do tej historii później).

Często odkrywamy go razem: wymieniając obserwacje, próbując nazywać rzeczy ledwie przeczuwane. W jakimś stopniu wszyscy moi rozmówcy są współautorami tej książki, nawet jeśli nie zgodzą się z jej efektem finalnym lub jego fragmentami.

Niektórzy, co znali go blisko, i znają niejeden sekret, dopytują: – A to będzie biografia czy święty obrazek?

Przyjaciółka, niegdyś w nim zakochana, mówi: – Mam nadzieję, że nie pisze pan hagiografii. Rysiek to był wspaniały, barwny facet: reporter, podróżnik, pisarz, mąż, ojciec. Kochanek. Skomplikowany człowiek, żyjący w poplątanych czasach, w kilku epokach, w różnych światach.

– Bez obaw. Wiele mu zawdzięczam, ale nie biorę udziału w „procesie beatyfikacji”.

Oboje uśmiechamy się. Bo czy podziw i przyjaźń muszą zabijać dociekliwość?

Chyba nie pomagają. Nie chcę udawać – mam z tym problem i będę się z nim zmagał przez cały czas pisania.

Ciągle szukam tonu dla opowieści, wymyślam jej architekturę. Czy narracyjne wynalazki mistrza przyjdą z odsieczą?

Największy nieporządek panuje na dużym okrągłym stole: fotografie różnych formatów, kasety magnetofonowe... A jeszcze plakaty i albumy, płyty i książki zbierane, podarowane przez ludzi, cała dokumentacja czasu... Teraz na myśl, że powinienem zabrać się do robienia porządków, ogarnia mnie niechęć i bezgraniczne znużenie...

W ramach porządków ustawiłem na parapecie kilkanaście tekturowych segregatorów, ponaklejałem etykietki: „Pińsk i wojna”, „Liceum, studia, pierwsze wiersze”, „ZMP, PZPR, stalinizm, rewizjonizm”, gdzieś dalej „Kontrowersje afrykańskie”, „Fiction – non-fiction”. Zanim zabiorę się do ostatecznej selekcji notatek, wycinków, książek, przeglądam fotografie – robię to prawie zawsze, nim usiądę do pisania większego tekstu. Fotografia porusza jakąś strunę, której słowo nie uruchomi. (Wpadam w pułapkę, bo przekonuję się, że Kapuściński uwodzi uśmiechem także ze zdjęć; a stan uwiedzenia nie sprzyja dociekaniom).

...siedzę sam w pustym pokoju, przeglądam leżące na stole fotografie i zapiski, słucham nagranych na taśmy rozmów.

Spróbuję zacząć tak...

Dagerotypy

To jedna z ostatnich fotografii. Kapuściński otoczony wianuszkiem młodych, oczywiście z uśmiechem. Są to dziewczyny i chłopcy z Liceum im. Leonarda da Vinci i Uniwersytetu Trydenckiego. 17 października 2006 roku w górskiej gospodzie niedaleko włoskiego miasta Bolzano. Jedna z uczestniczek, Anna, spytała, czy zgodzi się odpowiedzieć na osobiste pytanie. Kapuściński kokieteryjnie: że nie ma nic, czego by o nim nie napisano, nie ma już tajemnic. (Teraz, po prawie trzyletniej podróży po jego życiu wiem, że napisano wiele o jego twórczości, lecz o nim samym prawie nic). Dziewczyna jest przygotowana, cytuje Kapuścińskiemu jego wiersz:

Tylko okryci zgrzebnym płótnem

potrafią przyjąć w sobie

cierpienie drugiego

podzielić jego ból

i pyta, dlaczego poświęcił się pisaniu o ludziach biednych. Kapuściński – że ludzi zamożnych żyje na świecie dwadzieścia procent, reszta to ubodzy. Że należycie do tych wybranych, jesteście wyróżnieni. Żyjecie w raju, lecz większość nie ma doń dostępu. Dzieli się życiowymi odkryciami: człowiek może być ubogi nie dlatego, że jest głodny, albo że nie posiada dóbr, lecz dlatego, że go lekceważą, pogardzają nim. „Ubóstwo to stan niemożności wypowiedzenia się”. Dlatego mówi w ich imieniu. Ktoś musi.

Ten prometejski manifest to jego ostatnia publiczna wypowiedź w takim duchu. Kapuściński jest już wtedy przesycony pesymizmem i przeczuciem zbliżającego się końca. Kilka dni później odmawia przyjacielowi spotkania przy kawie – mieli przyjść jacyś ciekawi, lecz nieznajomi ludzie. „Przychodzi taki moment w życiu, kiedy już nie możemy przyjąć nowych twarzy” – notuje potem. Na spotkanie z nieznajomymi musiałby „umeblować twarz”, przykleić uśmiech, a nie ma już ani ochoty, ani sił.

Zdjęcie zrobione kilka lat wcześniej, Oviedo – rok 2003, Kapuściński ciągle w niezłej formie: odbiera Nagrodę Księcia Asturii w dziedzinie humanistyki i komunikacji społecznej, nazwaną Noblem świata iberoamerykańskiego (jakiż był z niej dumny!). Jest oszołomiony. Spełniony, doceniony. Gdy dziękuje księciu Filipowi, z trudem ukrywa wzruszenie. Jury napisało w uzasadnieniu, że dał świadectwo niezależności reportera; że przez pół wieku z narażeniem życia i zdrowia obserwował wojny i konflikty na kilku kontynentach. Nie zabrakło uznania, że stał po stronie skrzywdzonych.

Dumą napełniało go to, że nagrodę odbierał razem z księdzem Gustavem Gutierrezem z Peru, ojcem teologii wyzwolenia, obrońcą wykluczonych i krytykiem społecznych nierówności. Trzydziestoparoletniego Kapuścińskiego, który pracował w Ameryce Łacińskiej jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej, fascynował buntowniczy ruch. Wtedy księdza Gutierreza nie spotkał. Dla korespondenta z biednej, socjalistycznej Polski, o ograniczonych funduszach, dotarcie do gwiazdy intelektualnej, jaką był w tamtym czasie Gutiérrez, musiało być niełatwe. Po ponad trzech dekadach odbierał nagrodę wspólnie z bohaterem swojego romansu.

A tu fotografie z wielkimi pióra. Cała seria z noblistą Gabrielem Garcíą Márquezem podczas warsztatów dziennikarskich w Meksyku. García Márquez zaprosił go jako mistrza fachu, by poprowadził warsztaty dla reporterów z Ameryki Łacińskiej. Pamiętam, że Kapuścińskiemu tak bardzo zależało, żeby „Gazeta Wyborcza” zilustrowała jedną z tych fotografii wywiad z nim o przemianach w Ameryce Łacińskiej, że o mało nie wycofał tekstu rozmowy z druku na krótko przed deadline’em, gdy okazało się, że zdjęcie nie mieści się na stronie. (– Ten wywiad jest nic niewart! Do kosza z nim, skoro nie wiadomo, z jakiej okazji znalazłem się w Meksyku! – krzyczał w chłopięcej złości. Uspokoił się, gdy powiedziałem, że obok tekstu naszej rozmowy znajdzie się jednak nota o jego warsztatach z Garcíą Márquezem i ich wspólna fotografia).

Inne zdjęcie – z kolacji z Salmanem Rushdiem, lata osiemdziesiąte, Nowy Jork, a może Londyn. Po przeczytaniu książki Kapuścińskiego o wojnie w Angoli Rushdie, zafascynowany opisami odpływającego, drewnianego miasta, napisał, że wielu reporterów widziało drewniane miasto, lecz tylko jeden Kapuściński je dostrzegł. Nazwał go „deszyfrantem” zaszyfrowanego mrocznego stulecia.

Jedna fotografia zwraca moją uwagę nie ze względu na siebie samą, lecz późniejszy tekst związany z uwiecznioną na niej chwilą. Kawiarnia pod chmurką, San Sebastian, rok 1996. Kapuściński z księdzem Józefem Tischnerem, Adamem Michnikiem i Jorge Ruizem, warszawskim korespondentem agencji EFE. Cała czwórka brała udział w seminariach letniego uniwersytetu w Kraju Basków. Michnik napisał po śmierci Kapuścińskiego, że spytał go wtedy, kiedy przestał wierzyć w komunizm. Kapuściński odrzekł, że decydujący był rok pięćdziesiąty szósty, lecz na zawsze został po stronie biednych, przegranych.

Na tym zdjęciu nie ma daty. Nie ma też Kapuścińskiego, sam je pstryknął, lecz mówi ono więcej niż niejeden portret. Jest na nim stolik, na którym leżą różne niezbędniki na kolejną podróż: książki (jeden z tytułów zaskakuje: Africa for Beginners), notatniki, portfeliki, aparat fotograficzny, pastylki, buteleczki kropli nasercowych i amolu, jakieś teczki. Nazywam to zdjęcie „życie w podróży”.

Pastylki i buteleczki z kroplami przypomniały mi o innej fotografii, którą widziałem w domu znajomych Kapuścińskiego – Agnieszki i Andrzeja Krzysztofa Wróblewskich. Jest na niej chyba szczuplejszy niż na wszystkich innych zdjęciach z tamtego czasu – a może to tylko autosugestia? Wrzesień 1964, Paryż. Przechodząc obok jednej z setek kawiarni, znajomi zauważają na stoliku książkę po polsku. Po chwili zjawia się Kapuściński, który gdzieś odszedł na chwilę. Jest tutaj z żoną Alicją i zbiera siły po przebytych w Afryce chorobach: malarii mózgowej i gruźlicy. Jeden z nielicznych urlopów, bo odpoczywać nie umiał – nudził się, wakacyjna bezczynność irytowała go. Wracając nocą z kawiarni, zgubili się. Kapuściński pamiętał, że obok kempingu, na którym mieli nocować, była stacja benzynowa. Całkowity brak zmysłu topograficznego; błądzili do świtu. (– Jak on sobie dawał radę w tej Afryce? – łapią się za głowę znajomi).

Dopiero teraz dociera do mnie, że zdjęcia są ułożone od końca, a mam opowiadać – sam chcę zrozumieć – skąd, z jakiego miejsca, w jaki sposób i jaką drogą dotarł do uczennic i studentów spod Bolzano, do Garcíi Márqueza i Salmana Rushdiego, do wiary i niewiary w socjalizm – a także o stu innych sprawach.

Nim więc reporter wyruszy w podróż, wspinając się po skalistych ścieżkach, przedzierając przez wrogi busz, nim trafi do nieufnych wobec białego Afrykańczyków, odkryje cuda pomieszanego świata podbitych i zdobywców, nim zbada tajemnice buntów i rewolucji, pozna sto innych miejsc i ujrzy tysiąc niepojętych rzeczy, jest Pińsk, dom przy ulicy Błotnej, drewniany konik, a na nim mały Rysio wykrzywiający buzię w uśmiech, grymas zniecierpliwienia albo obrony przed świecącymi w oczy promieniami słońca.

Pińsk: początek

Fotografie (1)

To jedna z najwcześniejszych fotografii. Inna niż ta na balkonie domu przy Błotnej; też na koniku na biegunach, na podwórku. Mały Rysio ma włosy zaczesane lekko na prawą stronę, jest ubrany w ciepłą kurteczkę, ale bez czapki, więc to pewnie wiosna lub jesień; może mieć trzy – cztery lata. Zapach dzieciństwa, nic więcej.

Zachowało się parę późniejszych zdjęć: zimowe, jak opatulony idzie ulicą, trzymając ojca za rękę, w tle witryna (zakładu? sklepu?) „Józef Isaak”. Podobne zdjęcie – z matką, też na ulicy, w krótkich spodenkach, lato trzydziestego siódmego, słoneczny dzień; Rysio ma pięć lat.

Fotografie zrobiono w Pińsku, mieście wówczas we wschodniej Polsce, które należy teraz do Białorusi. Rodzice, Maria i Józef, nie byli stąd. Maria z domu Bobka, wnuczka piekarza, na którego sąsiedzi wołali „Madziar” (bo ciemna karnacja? bo imigrant?), przyjechała do Pińska z Bochni w Krakowskiem; Józef, syn urzędnika gminnego – z Kieleckiego. Rząd nowego państwa polskiego, które powstało po I wojnie światowej, chciał zasiedlić Polakami wschodnie rubieże, krzewić polską oświatę, lecz mało kto rwał się, żeby jechać na odległe, w dużej części obce kulturowo tereny.

Polski był w Pińsku językiem mniejszości. Dwie trzecie mieszkańców stanowili Żydzi, resztę Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie i garstka Niemców. Krótko przed wybuchem II wojny, już po napływie osadników z głębi kraju, ledwie co czwarty mieszkaniec 35-tysięcznego Pińska był rdzennym Polakiem.

Przyjazd tu z centralnej i południowej Polski był czymś pomiędzy zesłaniem a pracą misjonarską. Kapuściński opowiadał, że rodzicom powiedziano mniej więcej tak: – Chcecie dostać pracę, to skończcie seminarium nauczycielskie i jedźcie na Polesie. Młodzi nauczyciele przyjechali do Pińska u progu Wielkiego Kryzysu.

– Urodziłem się jako dziecko osadników – był rok 1932. Kilkanaście miesięcy później urodziła się siostra, Basia.

Trzydzieści lat po wojnie Kapuściński po raz pierwszy jedzie zobaczyć miasto dzieciństwa. Jest połowa lat siedemdziesiątych, Pińsk leży w granicach Związku Radzieckiego.

Staje na ulicy Kościuszki (wtedy i dzisiaj Lenina) i wie od razu, gdzie jest. O, tam mama zabierała go na lody do restauracji Gregorowicza. Pamięta, gdzie był plac 3 Maja, gdzie ulica Bernardyńska. Odkrywa, że obrazy z dzieciństwa, „choć zostają przykryte innymi, wciąż istnieją”. Powie potem:

– Mam wrażenie, że jeśli ja o tym nie napiszę, to świat przedwojennego Pińska już nie zaistnieje, bo pozostał chyba tylko w mojej głowie.

Czy siedmioletni chłopiec z dalekiej prowincji marzy o podróżach, do których zachęca położenie Pińska, pejzaż za oknem, a widok stacjonującej tam flotylli marynarki rzecznej rozbudza wyobraźnię? Aż się chce wyczarować taką opowieść, wiedząc, kim zostanie potem.

– Polesie było prawdziwą egzotyką. Mnóstwo rzek, kanałów, wielkie rozlewiska. Jak się wsiadło na łódkę, to nie wysiadając, można było dopłynąć do wszystkich oceanów. Pińsk był połączony systemami wodnymi ze wszystkimi oceanami.

Jak z Pińska dopłynąć do oceanów? Rzekami do Bałtyku, Bałtykiem do Atlantyku albo Dnieprem do Morza Czarnego, a stamtąd przez Bosfor, Morze Śródziemne, Kanał Sueski do Oceanu Indyjskiego...

Książka (1)

„Pierwotne dzieje Pińska okryte są gęstą zasłoną dalekiej przeszłości. Kto i kiedy był założycielem grodu pińskiego, nie wiadomo...”. Tak się zaczyna książeczka Słów kilka o Pińsku, wydana w 1936 roku przez Koło Krajoznawcze Uczniów Gimnazjum im. Marszałka Piłsudskiego. Wyblakłą, bez okładki, pachnącą starością znalazłem na poddaszu Kapuścińskiego w gromadzonych od lat wycinkach i notatkach do książki o mieście dzieciństwa, której nie zdążył napisać.

Czy ojciec historii Herodot, dając opis tajemniczej krainy północnej, pełnej lasów i bagien, wiedział coś o tym węźle gospodarczym, gdzie dokonywano wymiany produktów krainy rzek i moczarów na fabrykaty miast jońskich? Czy legionista rzymski z Dacji i kroczący za nim kupiec dotarli do tej ziemi, skąd wspaniała sosna „pinus” służyć mogła panom świata do budowy zwycięskich trójrzędowców, a gród przyozdobić nazwą „Pinscum” – trudno stwierdzić.

Należy jednak zaznaczyć, że jako naturalne centrum gospodarcze, a z czasem i kulturalne Polesia, tego najciekawszego może rezerwatu naturalnych stosunków panujących niegdyś w Polsce i w Europie, obfituje Pińsk w szereg wzmianek, pozostających na pograniczu między historią a legendą.

Dalej – opisy wojen i rebelii, które przetaczały się przez Pińsk. Rządzą tu kolejno władcy kijowscy, wielcy książęta litewscy i królowie Polski. Przez wieki władcy nadają sobie nawzajem i odbierają Pińsk jak przechodni puchar. Najazdy, wojny. Kozacy, Szwedzi... Pod koniec XVIII wieku, po podziale terytorium Polski między trzech sąsiadów – Rosję, Prusy i Austrię – Pińsk znajduje się w granicach imperium rosyjskich carów.

Polski dziejopis oskarża, że „świetny rozwój gospodarczy i kulturalny miasta przerwała i zniszczyła 123-letnia niewola. Jeszcze z końcem XVIII wieku rozpoczyna rząd rosyjski systematyczną akcję niszczenia polskiego dorobku kulturalnego. Dla zilustrowania gospodarki tej wystarczy nadmienić, że nie pozostawiła po sobie żadnego ładnego gmachu, nawet żadnej cerkwi; miasto zaniedbano, nie budowano dróg, domki stawiano bez planu, ulic nie brukowano...”.

Książka (2)

Podróż do Pińska odbywa w okresie zaborów najpłodniejszy polski prozaik Józef Ignacy Kraszewski (1840):

Brzeg, najważniejsze w Pińsku miejsce i jedyne w naszym kraju. Tu to przybijają statki z solą a odbijają z wódką, zbożem, węglami, obręczami itd. Spojrzenie nań przypomni każdemu jeden z tych sławnych widoków chmurnych brzegów Holandii, tak znajomych wszystkim, przynajmniej z rysunków. Sterczą oschłe i pogruchotane statki z obnażonymi masztami, na suchej ziemi stojące, mnóstwo łodzi, obijaników, czółen, bark, Pińczuków w szarych opończach, w czarnych pasach, z krzesiwem w ręku, z lulką w zębach, z kołtunem długim i grubym, opartym na wiosłach. Żydzi czatują u brzegu na gości wysiadających z obijaników okrytych poklatem i niekrytych, Żydówki zapraszają do karczem pobliskich.

Za tło do tego obrazu błoto, woda, a dalej piaski i chmurne niebo jakby Holandii, i powietrze ciężkie a prawie solą przesiękłe, prawie słone... Na wiosnę, gdy lody puściły, kry przeszły, handel ożył; kiedy się tłumy zbierają na brzegu, a tratwy i baki płyną witane i błogosławione przez właścicieli; kiedy cała brudna i zabłocona populacja Pińska stoi nad wodą i ożywa ruchem przemysłu i handlu. Do tego dodać by trzeba otwartą a wielce brudną karczmę, co najwięcej różnych Żydów, kowala w czarnym skórzanym fartuchu, stojącego i gawroniącego obcęgami w ręku; dzieci i bachurów, kilka chudych psów i jednego Izraelitę w koczu, w sobolach, króla tego handlu i ruchu, poglądającego dumnie, z góry, na płynące nadzieje...

Kraszewski ubolewa, że Pińsk i Polesie nie doczekały się swojego Humboldta – podróżnika, badacza, odkrywcy, który na przełomie XVIII i XIX wieku opisywał Amerykę Łacińską („u nas w krajach słowiańskich wszystko jest jeszcze w stanie dziewiczym, do opisu, do wynalezienia i odkrycia przed światem”).

Kapuściński, który chciał nim zostać, nie zdążył.

Słów kilka o Pińsku – dalszy ciąg:

W kartach księgi bohaterskich bojów w XIX wieku o Nową Polskę figurują nazwiska mieszczan pińskich i okolicznej szlachty oraz chłopów... w czasie powstania styczniowego partyzanci pińscy stoczyli krwawą potyczkę z wrogiem, pod dowództwem Romualda Traugutta.

W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku stał się Pińsk ważną stacją przeładowczą i kolejową. Robotnicy warsztatów kolejowych biorą czynny udział w akcji antyrosyjskiej. Wspomina o tem Józef Piłsudski w artykule z Wilna w dniu 1/II 1893... „Na początku bieżącego miesiąca w Pińsku nastąpiła zmowa robotników warsztatów kolejowych. Robotnicy rzucili pracę, żądając usunięcia zarządzającego warsztatami i przywrócenia zniesionego odpoczynku półgodzinnego. Bezrobocie trwało tydzień”.

Piłsudski notuje, że piński protest to „rzadki u nas, objaw samowiedzy klas pracujących”.

Mimo niepomyślnych warunków politycznych, wzrasta również transport wodny i rozwija się szereg warsztatów fabrycznych. Z początkiem XX wieku posiada Pińsk dwa gimnazja państwowe i szereg szkół prywatnych z rosyjskim językiem wykładowym. Polska młodzież gimnazjalna prowadzi zakonspirowane kółko samokształceniowe i utrzymuje kontakt z ruchem studentów polskich w Wilnie. Ilość mieszkańców dochodzi w roku 1914 do 35 tysięcy.

Po I wojnie Pińsk znajduje się w granicach nowo powstałej Polski.

Z archiwum (1)

Kapuściński czuje, że opowieść o Polesiu, świecie pogranicza, naznaczona polskim spojrzeniem zawiera fałszywy ton. Dlatego obok polskocentrycznych archiwaliów gromadzi i inne materiały. Na przykład rozważania badaczy o tym, czy mieszkańcy Polesia to osobna nacja, etnia; a może grupa, której nie da się zdefiniować w języku narodu.

Niektórzy etnolodzy głoszą, że chłopi z Polesia, analfabeci, identyfikują się z miejscem zamieszkania, lecz bez poczucia przynależności do państwa czy narodu. Pewien uczeń Bronisława Malinowskiego (bohatera innej nienapisanej przez Kapuścińskiego książki) uważa, że mieszkańcy Polesia to przede wszystkim „tutejsi” – takoż traktują ich władze Polski, tworząc w spisach ludności osobną rubrykę. Tym sposobem nie przesądzano, czy Poleszuki to Polacy, Białorusini, Ukraińcy czy Rosjanie.

Inny szperacz zwraca uwagę na pojęcie „diabła pińskiego”, które – jak sądzi – przeniknęło do literatury z języka białoruskiego. Północni sąsiedzi uważali Pińczuków (Poleszuków) za odrębną grupę etniczną i w odróżnieniu od „ludzi”, czyli Białorusinów, nazwali ich „diabłami”. Wniosek: „Pińszczyznę u zarania dziejów zamieszkiwało odrębne plemię słowiańskie Pińczuków albo Pinian, praojców dzisiejszej ludności”.

Sugestie, że Poleszuki czy Pińczuki to osobna grupa etniczna, nie cieszą się uznaniem współczesnych badaczy. Przydają się jednak jako kontrapunkt dla opowieści pisanych wyłącznie z polskiej perspektywy. Przypominają o specyfice ludzi z pogranicza różnych kultur.

Czy taki był też Kapuściński?

Ludność wiejska wierzy, że dusza człowieka po śmierci przez 40 dni błąka się po domostwie zmarłego oraz przebywa między rodziną i krewnymi, którym może się ukazywać w ludzkiej postaci...

O aurze świata, z którego wyszedł, więcej niż historie książąt, wojen i zabytków sakralnych mówią opisy wierzeń ludu poleskiego.

Chłopi opowiadają między sobą o samobójcy, którego dusza przyobleczona w ciało błąka się po okolicznych lasach.

Przebywanie i błąkanie się zmarłego na ziemi uważają ludzie jako karę nałożoną na duszę przez Pana Boga. Dusza ta nie może dostać się do nieba. W wichrze – według mniemania ludu – przebywa taka dusza pokutująca i gdyby w nią rzucić nożem, toby się polała krew. Jednak oczywiście trudno jest trafić!

Toż to jak wschodnioeuropejska wersja Macondo – mitycznej krainy wyczarowanej przez Gabriela Garcíę Márqueza w Stu latach samotności! W Macondo ludzie latają na dywanach wokół wioski, unoszą się nad ziemią po wypiciu filiżanki czekolady, wybuchają tam epidemie bezsenności i zaników pamięci.

Kapuściński ma skojarzenia z Afryką. Wśród odręcznych notatek znajduję porównanie krainy lat dziecięcych z kontynentem, który opisywał jako reporter: Polesie znalezione w Afryce. Oprócz biedy, głodu, chorób wylicza: obecność świata duchów, kult przodków, świadomość tożsamości plemiennej.

Także i to, że Polesie, podobnie jak Afryka, to „teren skolonizowany”. Garść namacalnych podobieństw: brak elektryczności, brak bitych dróg, brak butów...

Do takiego miasta przyjeżdżają u progu lat trzydziestych rodzice Kapuścińskiego.

Z notatek i rozmów (1)

Książkę o Pińsku lat trzydziestych Kapuściński opowiada przez lata w wywiadach i w gawędach.

Myślę, że tamten czas i klimat przyjaznej, współistniejącej i współpracującej wielokulturowości Pińska wart jest ocalenia we współczesnym i zestresowanym świecie...

Ukształtowało mnie wszystko to, co kształtuje tzw. człowieka kresowego. Człowiek kresowy zawsze i wszędzie jest człowiekiem międzykulturowym – człowiekiem „pomiędzy”. To człowiek, który od dzieciństwa, od zabawy na podwórzu, uczy się tego, że ludzie są różni i że inność jest po prostu cechą człowieka... W Pińsku jeden dzieciak zabierał z domu śledzia, drugi kulebiak, a trzeci kawałek kotleta... Kresowość to otwarcie na inne kultury, a nawet więcej – ludzie kresowi nie traktują innych kultur jako innych, ale jako część własnej kultury...

To było miasteczko życzliwych ludzi i życzliwych ulic. Do czasu wybuchu wojny nie widziałem tam żadnego konfliktu. Miejsce bez ostentacji, zadęcia, miejsce skromnych prostych ludzi. Moi rodzice jako nauczyciele też byli takimi ludźmi. Może dlatego dobrze się zawsze potem czułem w tak zwanym Trzecim Świecie, gdzie ludzi cechuje nie zamożność, ale gościnność, nie ostentacja, ale współpraca...

Taka sielanka na pograniczu kilku narodów, religii, kultur? W tej części świata w latach trzydziestych XX wieku, gdy wszędzie wokół kipiało od nienawiści etnicznych, religijnych, klasowych?

Gazety

Rok 1930, zbliżają się wybory parlamentarne. „Piński Przegląd Diecezjalny”, periodyk wydawany przez kurię, troska się: „czy niechrześcijanin albo chrześcijanin niewierny, obojętny, będzie dbał o to, aby z Sejmu i Senatu wychodziły tylko takie prawa, które są zgodne z nauką ewangeliczną? Oczywiście nie. I jeśli większość posłów będzie niechrześcijańska lub mało chrześcijańska, to zawsze można oczekiwać praw niechrześcijańskich. Stąd wniosek konieczny: głosować tylko na prawych, szczerych chrześcijan”.

W innym numerze pisma: „Z ambony należy wyraźnie dać Wiernym wskazówki następujące: ...nie wolno głosować na listy innowiercze (żydowskie, prawosławne, itp.)”.

Polska prasa lat trzydziestych z Pińska i Polesia trąbi na okrągło o zagrożeniach: komunistycznym, żydowskim, białoruskim, ukraińskim.

„Dwutygodnik Kresowy” wzywa do walki z „żydostwem” i „zaprowadzenia pełnej polskości”. Ostrzega, że społeczeństwo „mimo najlepszych chęci” samo sobie z „żydostwem rady nie da”: „Samorząd miejski musi domagać się ustawodawstwa uznającego pierwszeństwo Polaków w Polsce”.

To samo pismo kreśli listę wrogów Polski: „Wśród całego szeregu ośrodków promujących antypolskie nastawienia, najgorszym wydaje się być komunizm... Dalej – sztucznie budzona przez wschodniego sąsiada – świadomość «narodowa» białoruska i ukraińska, operująca głównie placówkami kulturalnymi i gospodarczymi... Chcemy stanąć do walki z komunizmem i ruchem białorusko-ukraińskim, ruchem silnym i atrakcyjnym, bliższym ludności miejscowej niż nasz ruch, i w wielu okolicach wrośniętym w teren”.

Przytłaczająca większość mieszkańców Pińska to Żydzi, jednak prorządowe „Echo Pińskie” domaga się, aby to Polacy stanowili większość w radzie miejskiej i mieli swojego prezydenta – i takoż się staje. Dlaczego mniejszość ma rządzić większością? Oto uzasadnienie: bo „w Państwie to jak w kamienicy – napisano w «Słowie Polesia» z 1934 roku – której właściciel tak długo gości u siebie lokatora, dopóki stosunki się nie zepsują, a potem wyprasza – szukaj sobie innego locum. O tem żydowskie partie lewicowe winne dobrze pamiętać”. To à propos krytyki, jaką formułowała lewicowa partia żydowska Bund wobec tych Żydów, którzy zawierali lokalne sojusze z polskimi ugrupowaniami, przede wszystkim z rządzącym obozem piłsudczyków.

„Dowiedzieliśmy się o organizowaniu w Pińsku partii narodowo-socjalistycznej – donosi innym razem piłsudczykowskie «Echo Pińskie» (6 maja 1934). – Istnieje już zarząd tej organizacji politycznej, co jest oznaką, iż niebawem zarząd ten przystąpi do akcji mającej na celu werbowanie członków i wystąpienie na szerszej arenie naszego życia publicznego”. Gazeta krytykuje powołanie partii, jednak nie ze względu na skrajnie szowinistyczną ideologię, lecz dlatego że wyłamuje się z jednolitego frontu popierającego rząd w Warszawie.

Miejscowa partia narodowo-socjalistyczna jest efemerydą. W Pińsku – inaczej niż w miastach na Białostocczyźnie, także w Wilnie i Lwowie – nie dochodzi w latach trzydziestych do pogromów ludności żydowskiej, a obóz nacjonalistyczny ma niewielkie wpływy. Żydowski historyk Pińska Azriel Shohat uważa jednak, że polityczny pejzaż miasta jest daleki od sielanki:

W Pińsku odczuwało się silnie dyskryminację [Żydów]. Mimo iż było to w większości miasto żydowskie, burmistrzem był Polak i do 1927 roku administrację miejską powoływały polskie władze. Członkami rady miejskiej było jedynie dwóch Żydów, także mianowanych przez polskie władze. Gdy radę miejską wyłaniano wreszcie w wolnych wyborach i Żydzi zdobyli w niej większość mandatów (20 z 25), wciąż nie mieli decydującego wpływu na zarządzanie miastem. Polskie władze nie dopuszczały do tego na wiele sposobów. Co więcej – stworzyły mechanizmy redukowania liczby Żydów w radzie aż do zaledwie pięciu członków w 1939 roku.

Jedynym prawem, jakim Żydzi cieszyli się w pełni, było prawo do tworzenia związków zawodowych i partii politycznych (z wyjątkiem komunistów, którzy byli w sposób bezlitosny prześladowani). Życie polityczne w mieście kwitło, szczególnie w czasie wyborów, czy to do parlamentu, czy władz miejskich, czy też żydowskich wspólnot. Obecne w mieście partie obejmowały całe spektrum politycznych tendencji wśród Żydów.

Gdy w latach trzydziestych nacjonaliści szermują hasłem „swój do swego po swoje”, które jest formą nawoływania do bojkotu żydowskich sklepów, kampania ta i narastające wraz z nią nastroje antysemickie nie omijają Pińska. Z powodu proporcji ludnościowych – prawie trzy razy więcej Żydów niż Polaków – skuteczność szowinistów jest dużo mniejsza niż gdzie indziej. U kogo zresztą w mieście – w większości żydowskim – mają Polacy robić zakupy? Jednak bojkot i konflikt Polaków z żydowską większością to w Pińsku codzienność. Rozmawia się o tym w domach, na ulicach, w urzędach, kościołach. Czy gdyby było inaczej, lokalny satyryk wyśmiewałby endecki pomysł bojkotu?

Bo oto nasze tak piękne hasło

„Swój do swojego po swoje”,

Już dawno w naszej Polsce zgasło,

Bo swój cię zedrze we troje,

A żydek zawsze gładki, usłużny,

Towar pokaże ci grzecznie,

Nawet poczeka, gdy jesteś dłużny.

By z ciebie kupca mieć wiecznie.

Są także w Pińsku i dorożkarze,

Ale najwięcej też żydki,

A każdy z żydków mniej płacić każe,

Taki tu zwyczaj jest brzydki.

...

Słowem: niech żyje nasz Pińsk kochany,

I hasło: „swój do swojego”.

Niech się w nim wznoszą polskie stragany

I... skubią aż do żywego.

Ten sam żydowski historyk miasta napisze po latach:

Od połowy lat trzydziestych antysemityzm w Polsce narastał. W Pińsku też Polacy podejmowali próby tworzenia polskiej przedsiębiorczości w taki sposób, by wypchnąć Żydów z gospodarczego życia miasta. Studenci antysemici, którzy przyjeżdżali spoza miasta, organizowali napaści na Żydów. Jednak żaden z ataków nie powiódł się. Polskie firmy nie były w stanie konkurować z żydowskimi, a żydowska młodzież znalazła sposób, by uciszyć polskich chuliganów i przegonić ich z miasta.

Rządzący obóz piłsudczyków wychwala postawy lojalnych wobec władzy stowarzyszeń żydowskich. („Nie można nie podkreślić faktu – pisze «Słowo Polesia» – że wśród tutejszego społeczeństwa żydowskiego istnieje naprawdę kult do Marszałka Piłsudskiego i przy różnych okazjach, jak uroczystości narodowe, manifestuje [ono] szczerze swoje uczucia”). Pozytywnym cenzurkom wystawianym „propaństwowym” Żydom zawsze towarzyszy protekcjonalny ton. Czy to najlepsze świadectwo wzajemnego zrozumienia, sielankowej wielokulturowości Pińska, dialogu między ludźmi różnych narodów i religii, jak nieraz sugerował Kapuściński?

Za takie można uznać raczej niecodzienne, jak na tamte czasy, małżeństwo chrześcijańsko-żydowskie, o którym „Echo Pińskie” pospieszyło donieść na czołówce wydania (z 16 kwietnia 1934) – choć to raczej wyjątek potwierdzający regułę:

„We wsi Sienkiewicze słynęła z urody pewna żydówka, córka pobożnych rodziców, wychowana w wierze ojców. Przeznaczeniem jej miało być małżeństwo z jakimś bogatym żydem. Los jednak często staje w poprzek zamierzeniom ludzkim. Bo oto jak grom z jasnego nieba padła wiadomość, że pobożna dziewczyna zakochała się w prawosławnym Danielu Montaju”. Dalej – opowieść o tym, jak ów prawosławny postanowił przejść na judaizm, a następnie „udał się do szpitala pińsko-karolińskiego, gdzie aktu obrzezania dokonał na nim «specjalista» w tym kierunku, niejaki Rychter”.

Informację zatytułowano Sensacyjny epilog miłości chrześcijanina ku żydówce.

Z archiwum (2)

Pejzaż Pińska idealnego i pełnego harmonii, w którym króluje tolerancja, a wzajemną odmienność ludzie biorą za skarb, Kapuściński malował w wywiadach i w gawędach; idealizował krainę swojego dzieciństwa. W notatkach robionych do książki o Pińsku wizerunek społeczności miasta komplikuje się, zawiera mnóstwo plam i rys.

Kapuścińskiego interesują Żydzi – większość mieszkańców miasta. Wynotowuje na karteczkach, czym się trudnili: na przykład dzierżawieniem, a mieli co dzierżawić, bo dostali od magnatów ziemię i dobra w zastaw. Inna notka, zatytułowana Fabryki żydowskie w Pińsku: świec i mydła, ćwieków drewnianych do butów, beczek, sklejek, klepek podłogowych, zapałek, kredy; ponadto jest tu tartak i młyn parowy. – Żydzi mieli też zakłady produkcji tytoniu, piwa, cegły, skór, chałwy i szkła.

Wydruk z internetu – o zbrodni polskiego wojska na pińskich Żydach. Zdarzyło się 5 kwietnia 1919 roku: około 150 Żydów zebrało się w sprawie zjednoczenia lokalnych stowarzyszeń spółdzielczych. Wojsko zrobiło najazd na spotkanie pod pretekstem, że to bolszewicki spisek. Dziesięć dni wcześniej polscy żołnierze wyparli z Pińska bolszewików, rozbicie zebrania miało więc racjonalne pozory walki z wrogiem. Wszystkich uczestników aresztowano, a następnie na chybił trafił oficerowie wybrali 35 z nich do natychmiastowego rozstrzelania. Rannych dobijano, reszta kopała groby dla 35 zabitych. Odpowiedzialni za zbrodnię dowódcy nie stanęli przed sądem, dostali przydział do innej jednostki.

Kraina idealna z wywiadów prasowych gdzieś pryska:

kiedy spoglądam w głąb czasu w stronę swojego dzieciństwa widzę przede wszystkim jak naszą wyboistą ulicą Błotną później Pereca obecnie Suworowa przejeżdża wóz hyclowski...

kiedy hycle zobaczą psa rzucają się w jego stronę otaczają go wydając dzikie okrzyki a następnie słychać świst lassa i wycie przerażonego zwierzęcia które ciągną i wrzucają do klatki Po chwili wóz rusza dalej

dlaczego ci groźni i niechlujni ludzie łapią biedne psy o tym dowie się każde chrześcijańskie dziecko jeżeli coś spsoci

bądź grzeczny/-a usłyszy wówczas przestrogę mamy albo babci, bo hycle wezmą cię na macę! Dlatego dzięki ciągłej obecności hycli na ulicach naszego miasteczka dzieci chrześcijańskie są dobrze wychowane – żadne nie chce być zjedzone jako anonimowy kawałek kruchego koszernego placka

Fragment ten Kapuściński zatytułował Dobre wychowanie dzieci chrześcijańskich.

Czy opowieści o rytualnych mordach dokonywanych przez Żydów na dzieciach chrześcijańskich w celu wytoczenia krwi, którą mieli rzekomo dodawać do macy – haniebny mit powtarzany w kościołach i katolickich domach, będący przez stulecia źródłem nietolerancji, pogromów i zbrodni na Żydach – mały Rysio słyszy na ulicy, od sąsiadów, od bliskich?

Opowieści takie pamięta jego młodsza o rok siostra, Barbara:

– Zaczepił mnie stary Żyd z wielką brodą. „Zaczekaj tu – powiedział. – Zaraz ci przyniosę z domu cukierki”. Stoję przed jego domem, czekam. Zjawia się sąsiadka: „Co tu robisz, Basiu?”. „Czekam na niego (i pokazuję na dom Żyda). Obiecał, że mi przyniesie cukierki”. „Uciekaj stąd, dziecko, natychmiast! On chce cię porwać na macę!”.

Po chwili siostra Kapuścińskiego dopowiada:

– Mówiło się wtedy, że Żydzi potrzebowali krwi dzieci do swoich rytuałów.

Gdy latem czterdziestego pierwszego roku wojska III Rzeszy zaatakowały Związek Radziecki (zajęły także Pińsk), 11 tysięcy pińskich Żydów wymordowano od razu w dwóch masowych egzekucjach. Resztę spędzono do getta, w którym rok później zawiązał się ruch oporu i doszło do rewolty. Niewielu Żydom udało się zbiec i skryć w lasach. Jedni przyłączyli się do grup partyzanckich, innych dobili „tutejsi”.

Nahum Boneh, świadek miejsca i czasu, po wojnie lider stowarzyszenia pińskich Żydów w Izraelu, napisze po latach:

...dla Żyda nawet przystąpienie do oddziału partyzanckiego było niebezpieczne. W tamtych latach nie-Żydzi, którzy natknęli się na Żyda samego, mogli go zabić lub wydać Niemcom. Wśród partyzantów byli antysemici, którzy wykorzystywali każdą okazję (a było ich wiele), żeby zabić Żyda, nawet takiego, który walczył w partyzantce (The Holocaust and The Revolt in Pinsk 1941–1942).

Choć wśród relacji zebranych przez Boneha są i świadectwa pomocy niesionej przez Polaków z Pińska żydowskim sąsiadom, wnioski nie pozostawiają złudzeń: „cała nie-żydowska ludność patrzyła obojętnie, a nawet z zadowoleniem na eksterminację Żydów i szansę zawłaszczenia ich własności”.

Po burzliwej debacie o zbrodni Polaków na żydowskich sąsiadach w Jedwabnem, jaka przetoczyła się w Polsce na początku tego wieku – jej znaczenie porównywano do „sprawy Dreyfusa” we Francji – obserwacje te nie są dziś nowe ani odkrywcze. Ukazują, że społeczność polska w Pińsku nie różniła się od antysemickiej „średniej krajowej”.

Pińsk Kapuścińskiego, „miasteczko życzliwych ludzi i życzliwych ulic”, był mitem. Cudowną Arkadią, krainą lat dziecięcych, w której ludzie różnych religii i narodów żyją w pokoju i harmonii. Światem harmonii, której Kapuściński pragnął w dorosłym życiu dla Afryki, Ameryki Łacińskiej, wszystkich mieszkańców biednego Południa.

Czy także składnikiem pisarskiej autokreacji? Mitologizacją, która spajała życiorys „tłumacza kultur”, jakim pragnął, by go widziano u kresu życia? I która wskazywała na źródła tej predyspozycji: oto człowiek dialogu i spotkania z Innym, który wielokulturowością oddycha od dziecka, ma ją niejako we krwi?

Między Pińskiem z archiwum domowego: Pińskiem hycli, Pińskiem Polaków mordujących Żydów lub wydających ich Niemcom na śmierć a Pińskiem, sielską Arkadią z gawęd i wywiadów – roztacza się przepaść.

Aż trudno nie spytać: czy te dwa wizerunki miasta lat dziecięcych dlatego właśnie, że tak odległe, sprzeczne, odpychające się nawzajem, nie złożyły się nigdy w zapowiadaną przez tyle lat książkę?

Z notatek i rozmów (2)

Wspomnienia o domu rodzinnym, jakie Kapuściński zostawił, są ubogie. Niewiele pamiętał sprzed wojny. W tym, co opowiadał, więcej było przeczuć i impresji na pograniczu poezji i fantazji aniżeli pewnych informacji.

W szkicach do pińskiej książki pisze o ojcu, że jest dla niego dobry i że to ważne, święte. Matki – jak wyznaje – nie potrafi jeszcze odczuwać jako odrębnej istoty; są jednością.

Jedynym świadkiem, który po śmierci Kapuścińskiego wyłuskuje z pamięci okruchy wspomnień o domu rodzinnym przed wojną, jest siostra Barbara. Jako studentka anglistyki wyemigrowała w latach sześćdziesiątych do Wielkiej Brytanii, potem do Kanady. Kapuściński był wściekły na nią za tę decyzję tak bardzo, że w pierwszych latach po wyjeździe Barbary ich wzajemne stosunki ochłodziły się.

Uważał, że trzeba było być w Polsce, budować przyszłość kraju dźwigającego się po II wojnie światowej. Wyjazd na Zachód był w jego przekonaniu – wówczas lojalnego członka partii komunistycznej – zdradą. Lecz to nie jedyny powód konfliktu z siostrą. W Polsce Ludowej władze polityczne krzywo patrzyły na ludzi, którzy mieli krewnych na Zachodzie. Pozostanie za granicą, w kapitalistycznym kraju, traktowano jako rodzaj ucieczki i wyrzeczenia się socjalistycznej ojczyzny. Kapuściński, który wtedy od niedawna pracował w rządowej agencji prasowej, obawiał się, że siostra, która „zbiegła” na Zachód, może nadszarpnąć jego reputację, zachwiać zaufaniem decydentów, popsuć rozwijającą się karierę.

– Nie byliśmy bogaci, ale niczego nam nie brakowało. Obydwoje rodzice pracowali w szkole – wspomina Barbara, po mężu Wiśniewska, z którą przez trzy dni rozmawiam w Vancouver.

Jej świadectwo odbiega od niektórych relacji Kapuścińskiego, który nieraz sugerował, że wywodzi się z pińskiej biedy.

Istotnie: nauczyciele w tamtych czasach zarabiają mało, należą jednak do warstwy społecznej będącej odpowiednikiem współczesnej klasy średniej; są elitą kulturalną, zwłaszcza na prowincji, jaką jest Pińsk. Fotografie piętrowego domu również nie wskazują na to, iżby Kapuścińscy mieszkali w ruderze.

A jednak wspomnienia pińskiej biedy to w jakimś stopniu uprawniony element literackiej autokreacji. Mały Rysio rzeczywiście wszędzie wokół widział biedę; sami Kapuścińscy nie biedowali, jednak bieda stanowiła dominantę lokalnego pejzażu; była wszechobecnym składnikiem świata jego dzieciństwa. („Tegoroczna wiosna – pisało w 1936 r. «Nowe Echo Pińskie» – na szczęście dość wczesna, rozbudziła wśród rzesz bezrobotnych nowe nadzieje, że przecież skończył się okres ciężkiej zimy, kiedy to często, gęsto nie było w domu kartofla na obiad, kiedy wynędzniałe głodne dzieci tuliły się do siebie w zimnych, nieopalonych norach”).

Ojciec uczy zajęć praktyczno-technicznych; czego uczy matka – Barbara nie pamięta, prowadzi chyba lekcje ze wszystkiego, ogólne nauczanie – czytania, pisania, liczenia dla pierwszych klas.

W ciągu dnia „Rysieczkiem” – jak woła na syna matka, i „żabcią” – jak nazywa małą Basię, zajmuje się niania, garbuska Masia. Maria Kapuścińska po śmierci swojej matki opiekuje się dużo młodszą, nastoletnią siostrą Oleńką. Przebłyski dziecięcej pamięci Barbary sugerują, że rodzice mieli spore grono przyjaciół i znajomych, i że w domu kwitło życie towarzyskie.

Powiedzieć, że „Rysieczek” jest oczkiem w głowie matki, to nie powiedzieć o ich uczuciach i wzajemnych relacjach nic. Córkę kocha, syna wielbi. Jest najpiękniejszy, najzdolniejszy, najmądrzejszy. Wiara Marii Kapuścińskiej w geniusz syna – jak wynika ze wspomnień przyjaciół domu, którzy ją znali po wojnie – znacznie przewyższa przeciętną zapatrzenia matek w utalentowanych synów.

– Mój syn, mój syn... – mówiła o nim z uwielbieniem, w jakimś uniesieniu (w taki sposób o wyrazach miłości matki do syna opowiadała nieraz pani Alicja, wdowa po Kapuścińskim).

Młodość matki Kapuścińskiego przypadła na okres międzywojenny – epokę, w której patriotyzm kojarzył się często z mundurem. Centrum zabaw i spotkań polskiej mniejszości Pińska było oficerskie kasyno. Odbywały się tam wykwintne bale, na które chadzali państwo Kapuścińscy. Pani Maria w kapelusiku, uczesana na Smosarską, dumna, że należy do elity. Gdy dwudziestokilkuletni Rysiek, jako student Uniwersytetu Warszawskiego, wrócił z ćwiczeń wojskowych w polowym mundurze i strzelając obcasami, wykrzyczał: – Podporucznik Ryszard Kapuściński melduje się w domu!, matka rozpłakała się. – Mój syn jest oficerem!

Źle znosiła długie wyjazdy syna, gdy jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej znikał na wiele miesięcy, czasem więcej niż na rok w Afryce i Ameryce Łacińskiej, czasami tygodniami nie dając znaku życia. Gdy wyjeżdżał, prosił przyjaciół, żeby „mieli oko na rodziców”. Z daleka pisał czułe listy do „maminka”, jak zaczął nazywać matkę po powrocie z jednej ze swoich pierwszych podróży zagranicznych – do Czechosłowacji.

Matka przychodziła do warszawskiej siedziby PAP na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu i prosiła o korespondencje syna, żeby choć wiedzieć, gdzie jest, czym ma zaprzątnięte myśli, czego w tej chwili jest świadkiem. Nieraz dostawała jego teksty, zanim trafiały do PAP-owskich biuletynów. Z premedytacją nie dano jej przeczytać jednej jedynej korespondencji – z Nigerii. Był rok 1966, tuż po zamachu stanu w tym kraju...

Czekałem, kiedy mnie spalą, bo UPGA dużo ludzi pali żywcem. Spalone trupy widziałem tu często. Szef operacji przy tej barierze zdzielił mnie pięchą w twarz, w ustach poczułem ciepłą słodycz. Potem oblał mnie benzolem, bo tu palą ludzi w benzolu, który zapewnia spalenie doszczętne. Poczułem zwierzęcy strach, strach, który mnie poraził, jak paraliż, stałem jak wbity w ziemię, jak zakopany w ziemi po szyję. Czułem, że oblewa mnie pot, ale pod skórą czułem takie zimno, jakbym stał na wielkim mrozie... Moje życie będzie ginąć w nieludzkim bólu, będzie odchodzić w płomieniach... Przystawili mi noże do oczu. Przystawili mi nóż do serca...

Redaktorka Wiesława Bolimowska poszła do szefa Michała Hoffmana i zażądała: „Nie wolno tego nigdzie puścić, bo pani Kapuścińska umrze na serce, jeśli to przeczyta”. Zablokowano publikację tekstu we wszystkich biuletynach agencji, żeby któraś z gazet – co było częstą praktyką – go nie przedrukowała. Relacja ukazała się dekadę później w tomie reportaży Kapuścińskiego Wojna futbolowa (pt. Płonące bariery). Maria Kapuścińska już nie żyła, zmarła w 1974 roku, w wieku 63 lat.

Ojciec z kolei lubił dworować z syna. Gdy Rysiek się uczył, coś pilnie studiował, zawsze podkreślał w książkach ważne zdania – robił to zresztą i później jako znany reporter, a potem światowej sławy pisarz – ojciec zaczepiał go: – Idź już spać, Rysiu. Ja ci do rana tę całą książkę popodkreślam.

Potrafił się droczyć, mówiąc, że Rysiek jest średniego wzrostu, a wtedy matka wybuchała: „Jak to średniego, Rysio jest wysoki!”. Śmiał się ojciec: „Rysio jest średni wyższy, a ja średni niższy”. Na to matka podniesionym głosem kończyła całą tę dyskusję: „Co ty, stary, wygadujesz, to ty jesteś mały, a mój syn jest wysoki!”.

Rysiek nie mógł liczyć na inspirujące rozmowy z ojcem – o kulturze, książkach, polityce, świecie. Przez długie lata nosił w sobie kompleks niedouczonego prowincjusza, który niewiele wyniósł z domu i wszystkiego musi dopiąć własną harówką.

Kiedyś opowiadał mi, że gdy jako młody reporter spotykał kolegów po piórze, swoich rówieśników – Kazimierza Dziewanowskiego i Wojciecha Giełżyńskiego, obu wywodzących się z prawdziwie inteligenckich domów – wstydził się odezwać.

– Wiedzieli wszystko o wszystkim, przerzucali się nazwiskami i tytułami książek, o których ja nawet nie słyszałem – mówił Kapuściński.

Pobrzmiewała w tej anegdocie nutka dumy, że zaszedł dużo dalej niż koledzy. Ale wiele lat wcześniej, gdy siedział przy nich i nie wiedział, z czym i w jaki sposób włączyć się do rozmowy, musiał się czuć okropnie.

Józef Kapuściński nie bardzo miał pojęcie, czym zajmuje się syn. Bywał oburzony porozkładanymi na podłodze gazetami z nazwiskiem „Kapuściński”, które można bezkarnie deptać i wykładać nimi kosz na śmieci. Był człowiekiem sumiennym i obowiązkowym, który – jak sam utrzymywał – nigdy w życiu nie spóźnił się na lekcje. Irytowało go, że syn siedzi zamknięty w pokoju i coś robi (to znaczy: pisze), zamiast chodzić do pracy i zarabiać na rodzinę. Bo przecież pracuje ten, kto chodzi do pracy, a nie ten, co siedzi całe dnie w domu.

Kiedyś przyjechał w odwiedziny do syna i synowej.

– Byłeś dziś, Rysiu, w pracy?

– Byłem, tato, byłem.

– A na którą poszedłeś?

– Na ósmą, tato, na ósmą – łgał syn, żeby nie toczyć z ojcem dyskusji, które do niczego nie prowadzą.

Józef Kapuściński obruszył się kiedyś, gdy znajoma syna i synowej wspomniała, że nosi podwójne nazwisko – panieńskie i po mężu.

– A gdzie szacunek dla męża? – żachnął się.

Siostra Kapuścińskiego, Barbara, powiedziała mi, że ojciec, który zmarł w siedemdziesiątym siódmym roku, do końca życia nie rozumiał, co właściwie robi Rysiek ani kim jest.

Wojna

Mam siedem lat, stoję na łące (wojna zastała nas na wsi we wschodniej Polsce) i wpatruję się w ledwo, ledwo przesuwające się niebem punkty. Wtem w pobliżu, pod lasem, rozlega się straszliwy huk, słyszę, jak z piekielnym łoskotem pękają bomby (o tym, że są to bomby, dowiem się później, bo w tym momencie nie wiem jeszcze, że istnieje coś takiego jak bomba, samo to pojęcie jest obce mnie, dziecku z głuchej prowincji, które nie znało jeszcze radia ani kina, nie umiało czytać ni pisać, a także nie słyszało o istnieniu wojen i śmiercionośnych broni), i widzę wylatujące w górę gigantyczne fontanny ziemi. Chcę pobiec w stronę tego niezwykłego widowiska, ono mnie oszałamia i fascynuje, a nie mam jeszcze wojennych doświadczeń i nie potrafię połączyć w jeden związek, w jeden łańcuch przyczyn i skutków tych srebrno lśniących samolotów, huku bomb, pióropuszy ziemi wylatujących na wysokość drzew i grożącej mi śmierci. Więc zaczynam biec w stronę lasu, w stronę spadających i eksplodujących bomb, ale jakaś ręka chwyta mnie z tyłu za ramię i przewraca na łąkę. „Leż – słyszy rozdygotany głos matki – nie ruszaj się”...

Jest noc i chce mi się spać, ale nie wolno mi spać, musimy iść, musimy uciekać. Dokąd uciekać – nie wiem, ale rozumiem, że ucieczka stała się jakąś wyższą koniecznością, jakąś nową formą życia, ponieważ uciekają wszyscy; wszystkie szosy, drogi, nawet ścieżki polne są pełne wozów, wózków i rowerów, pełne tobołów, walizek, toreb, wiader, pełne przerażonych i błąkających się bezradnie ludzi. Jedni uciekają na wschód, inni na zachód...

Mijamy pobojowiska zasłane porzuconym sprzętem, zbombardowane stacje kolejowe, przewrócone na bok samochody. Czuć prochem, czuć spalenizną, czuć rozkładającym się mięsem. Wszędzie napotykamy trupy koni. Koń – duże, bezbronne zwierzę – nie umie się ukryć, w czasie bombardowania stoi nieruchomo, czeka na śmierć. Na każdym kroku martwe konie, to wprost na drodze, to obok w rowie, to gdzieś dalej w polu. Leżą z nogami uniesionymi do góry, kopytami wygrażają światu. Nigdzie nie widzę zabitych ludzi, bo tych grzebią szybko, tylko ciągle trupy koni karych, gniadych, srokatych, cisawych, jakby to była wojna nie ludzi, a koni...

(Pół wieku później, po przeczytaniu opisu tej scenerii amerykański pisarz John Updike napisze w liście do Kapuścińskiego, że dopiero teraz rozumie znaczenie figury konia w Guernice Picassa).

...kiedy po dniach wędrówki jesteśmy blisko Pińska, kiedy z daleka widać już domy miasta, drzewa pięknego parku i wieże kościołów, na drodze przy samym moście wyrastają nagle marynarze. Ci marynarze mają długie karabiny i ostre, kolczaste bagnety, a na okrągłych czapkach – czerwone gwiazdy... nie chcą wpuścić nas do miasta. Trzymają nas na odległość, nie ruszać się! krzyczą i mierzą z karabinów. Mama, a także inne kobiety i dzieci – bo zebrali nas już całą gromadę – płaczą i proszą o litość. Wołajcie o litość, błagają nas nieprzytomne ze strachu mamy, ale co my, dzieci, możemy jeszcze zrobić, i tak już od dawna klęczymy na drodze, szlochamy i wyciągamy w górę ramiona.

Krzyk, płacz, karabiny i bagnety, wściekłe twarze spoconych i złych marynarzy, jakaś furia, jakaś groza i niepojętość, to wszystko jest tam przy moście nad Piną, w tym świecie, w który wkraczam, mając siedem lat.

W Pińsku nie ma co jeść. Maria Kapuścińska stoi godzinami w oknie, czegoś wypatruje. W oknach sąsiadów Rysiek widzi ludzi, którzy tak samo jak matka wyglądają na ulicę. Czy na coś czekają? Ale na co?

Rysiek z kolegami godzinami wałęsa się po ulicach i podwórkach. Trochę się bawią, ale w gruncie rzeczy liczą, że uda się znaleźć coś do jedzenia.

Czasem przez jakieś drzwi doleci zapach gotującej się zupy. W takich wypadkach jeden z moich kolegów, Waldek, wtyka nos w szparę tych drzwi i zaczyna pośpiesznie, gorączkowo wdychać ten zapach i z rozkoszą gładzić się po brzuchu, jakby siedział przy obficie zastawionym stole, w chwilę później zmarkotnieje i znowu popada w apatię.

Ciągle będzie powracał do wyznania, że wojna – tak jak dla wszystkich, którzy ją przeżyli – była decydującym doświadczeniem; dla dorastającego chłopca – okresem, który ukształtował widzenie człowieka i świata, przypadł między siódmym a trzynastym rokiem jego życia.

Ci, którzy przeżyli wojnę, nigdy się od niej nie uwolnią. Ona pozostała w nich jako garb myślowy, jako obolała narośl, której nawet tak świetny chirurg jak czas nie będzie w stanie usunąć. Przysłuchajcie się spotkaniu tych, którzy przeżyli wojnę. Kiedy zbiorą się i usiądą wieczorem przy stole. Nieważne, o czym zaczną mówić. Tematów może być tysiąc, ale zakończenie będzie jedno: i będzie nim – wspominanie wojny...

Długo myślałem, że jest to świat jedyny, że tak on wygląda, że tak wygląda życie. To zrozumiałe: lata wojny były dla mnie okresem dzieciństwa, a potem początków dojrzewania, pierwszego rozumienia, narodzin świadomości. Stąd zdawało mi się, że nie pokój, a wojna jest stanem naturalnym, a nawet jedynym, jedyną formą egzystencji, że tułaczka, głód i strach, naloty i pożary, łapanki i egzekucje, kłamstwo i wrzask, pogarda i nienawiść są naturalnym i odwiecznym porządkiem rzeczy, treścią życia, esencją bytu.

Co znaczą te słowa? Że zasadą świata i najbardziej podstawowym uczuciem ludzkim jest strach? Że inny to zagrożenie? Że gdy widzę nieznajomego, najpierw muszę się zastanowić, czy nie zechce pozbawić mnie życia? Jak się chronić? Takie instynkty – chyba jeszcze nie myśli, nie tak sformułowane – musi budzić w siedmio-, ośmio- czy trzynastolatku „naturalny stan wojny”.

Przeglądam teraz różne teksty Kapuścińskiego – te pisane i mówione za granicą, gdy był już sławny – i odkrywam, że wojna wraca w nich nieustannie; choćby jako krótkie wspomnienie, nawiązanie, punkt wyjścia lub dojścia, zawsze znajdzie sobie miejsce. Gdzieś napisał, że wojna redukuje świat do kolorów czarnego i białego, do „najpierwotniejszej walki dwóch sił – dobra i zła”. Jak potem z tego wyjść? Jak się wyleczyć?

Zostawił dwa niezbyt długie teksty wspomnieniowe o latach wojennych. Ćwiczenia pamięci i Pińsk ’39 – rozdział w książce o rozpadzie Związku Radzieckiego, Imperium. Okruchy wspomnień są w Podróżach z Herodotem i Lapidariach. Więcej w tych tekstach impresji niż rekonstrukcji zdarzeń. Niełatwo się zorientować, co było wcześniej, co później; co jest pewnością, co przypuszczeniem, a co czas zamienił w półfantazję. Mnóstwo luk pomiędzy „sfotografowanymi” przez pamięć dziecka chwilami. Teraz uświadamiam sobie, że są tu właściwie same luki wypełnione okruchami wspomnień.

W czasie warsztatów dla adeptów sztuki reportażu literackiego w Meksyku, Buenos Aires i Caracas opowiadał, że gdy zakończyła się II wojna światowa, nie wiedział, co to takiego pokój. – Byłem zaskoczony, że nagle ucichły strzały, z nieba nie spadają bomby, ludzie przestali ginąć, skończył się głód. Wszystko to wydawało mi się dziwne...

Próbuję wykonać buchalterską robotę: co, gdzie, kiedy; w miarę możliwości po kolei. Jedyną osobą, która może w tym pomóc, jest siostra Barbara. W trakcie rozmów ustalam – i nie jest to niespodzianką – że niektóre wydarzenia zapamiętali tak samo lub podobnie, a niektóre zupełnie inaczej. O wielu Kapuściński nigdy nie wspominał. Nie zapamiętał ich? Nie były dlań ważne? Zbyt traumatyczne?

Zestawiam relacje obojga, nawet te, dotyczące błahych zdarzeń, nie mogąc często przesądzić, która jest bliższa prawdy – są to prawdy dwóch dziecięcych pamięci.

Rysiek „fotografuje” wrażenia, język jego wspomnień intensyfikuje je, jest w nich malarzem impresjonistą. Barbara stara się poukładać fakty, zrekonstruować zdarzenia, po kolei – na ile pozwala pamięć i na ile zdołała ustalić szczegóły w rozmowach z rodzicami po wojnie. Część wspomnień spisała odręcznie na parunastu kartkach.

Rekonstruując detale „naturalnego stanu rzeczy”, w jakim dorastali, staram się pamiętać o wszystkim, co wiem o jego późniejszym życiu, a zwłaszcza o pytaniu: W jaki sposób przeżycia czasu wojny i okupacji mogły zaciążyć na postawach, wyborach, zainteresowaniach, poglądach?

Opowieść Barbary

– Wybuch wojny zastaje nas na wsi koło Rejowca, niedaleko Chełma w południowo-wschodniej Polsce. Spędzaliśmy tam wakacje u wujka. (Początek roku szkolnego przypadł na poniedziałek 4 września, dlatego 1 września Maria Kapuścińska z Ryśkiem i Basią była jeszcze poza Pińskiem). Niewiele pamiętam z drogi powrotnej do domu. W Pińsku, który znalazł się pod okupacją sowiecką, Rysiek poszedł do szkoły, ja byłam jeszcze za mała.

W szkole od pierwszej lekcji uczymy się alfabetu rosyjskiego. Zaczynamy od litery „s”. Jak to od „s”? pyta ktoś z głębi klasy. Przecież powinno być od „a”! Dzieci, mówi zgnębionym głosem pan nauczyciel (który jest Polakiem), spójrzcie na okładkę naszej książki. Jaka jest pierwsza litera na tej okładce? „S”! Petruś, który jest Białorusinem, może przeczytać cały napis: Stalin Woprosy leninizma. Jest to jedyna książka, z której uczymy się rosyjskiego, jedyny egzemplarz tej książki...

Wszystkie dzieci będą należały do Pioniera! Któregoś dnia zajeżdża na podwórko szkolne samochód... Ktoś mówi, że to NKWD... Otóż ci z NKWD przywieźli dla nas białe koszule i czerwone chusty. Jeżeli będą ważne święta... każde dziecko przyjdzie w tej koszuli i chuście...(Imperium).

– Wkrótce zaczyna się mówić o wywózkach na Syberię. Mieli być wywożeni polscy nauczyciele i policjanci. Ojciec, który był nauczycielem i oficerem rezerwy, decyduje się na ucieczkę, to znaczy przejście przez zieloną granicę do Generalnego Gubernatorstwa – pod okupację niemiecką. Wyrusza o zmierzchu, najpierw do swojego kolegi Olka Onichimowskiego, też nauczyciela, który mieszka niedaleko stacji kolejowej; mają uciekać razem.

Tej samej nocy NKWD przychodzi po ojca. Są uzbrojeni w karabiny zakończone bagnetami. Krzyczą do mamy, gdzie jest mąż? Rysiek biega co pięć minut do łazienki, pewnie lepiej niż ja rozumiał, co się dzieje, i bardziej się bał – miałam sześć lat, on siedem. Na koniec, chyba ze złości, że nie zastali ojca, NKWD-yści dziurawią bagnetami reprodukcję obrazu Matejki Batory pod Pskowem, która wisi na ścianie. Mamie dają spokój. Następnego dnia dowiadujemy się, że ojciec był tamtej nocy w Pińsku, bo nie zdążyli z Olkiem na pociąg. Szczęśliwie zanocował u kolegi.

Wpada ich kilku, czerwonoarmistów i cywilów, wdzierają się tak nerwowo i błyskawicznie, jakby ścigały ich rozwścieczone wilki. Od razu karabiny w nas wymierzone. Strach wielki: a jeżeli strzelą? A jeżeli zabiją?... I do mamy – muż kuda? A mama, blada jak papier, rozkłada drżące ręce i mówi, że nie wie... Czego szukają? Mówią, że broni. Ale jaka u nas może być broń? Mój zepsuty kapiszonowiec, z którym chodziłem walczyć z Indianami... Chcą zabrać mamę. Zabrać za karę czy jak? Grożą jej pięściami i okropnie klną. Idi! krzyczy żołnierz do mamy i chce wypchnąć ją kolbą na dwór w ciemną noc. Ale wtedy moja młodsza siostra rzuca się nagle na żołnierza i zaczyna go bić, gryźć i kopać, rzuca się w jakimś szale, furii, obłędzie. Jest w tym taka nieoczekiwana, zaskakująca determinacja, taka drapieżna nieustępliwość, zawziętość i ostateczność, że jeden z czerwonoarmistów, pewnie najstarszy, pewnie komandir, waha się przez chwilę, w końcu nakłada czapkę, zapina kaburę pistoletu i mówi do swoich ludzi – paszli! (Imperium).

– Przez kolejne noce nie spaliśmy, czekaliśmy, że enkawudyści przyjdą ponownie.

Zaczęły się wywózki całych rodzin. Taki los spotkał rodzinę mojej koleżanki z sąsiedztwa, Sabiny, córki policjanta. O piątej rano pod ich dom podjechała furmanka z żołnierzami. Żołnierze ładowali rzeczy na furmankę, a mamie Sabiny pozwolili ugotować trochę kaszy na drogę. Usłyszałam hałas i poprosiłam mamę, czy mogę do nich pójść. Mama chyba nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie mi grozi, i zgodziła się.

Pociąg, którym mieli ich wywieźć, składał się z kilkunastu wagonów i załadowanie ich ludźmi trwało kilka dni. Udało nam się z Ryśkiem i naszą nianią Masią przemycić kilka razy ugotowaną kaszę. Była zima i straszny mróz, ze 30 stopni. Zanim pociąg ruszył, młodsza siostra Sabiny zamarzła.

W szkole, w czasie przerw, albo kiedy wracamy gromadą do domu, mówi się o wywózkach. Nie ma teraz ciekawszego tematu... (Imperium).

– Pamiętam, że cały czas mówiło się o jedzeniu, że trzeba coś zdobyć albo kiedy coś przywiozą. Którejś nocy wypadło na mnie, musiałam stanąć w kolejce po stłuczki jajek. Ludzie wypchnęli mnie z tłumu, nie zdobyłam nic i na dodatek stłukłam gliniany garnek.

Kiedyś, głodni i zdesperowani, powlekliśmy się do żołnierzy pilnujących koszar. Towariszcz, powiedział Hubert, daj pokuszat’ i zrobił ręką gest wkładania do ust kawałka chleba... W końcu jeden z wartowników sięgnął do kieszeni i zamiast chleba wyciągnął płócienny woreczek i podał nam bez słowa. W środku były ciemnobrunatne, niemal czarne, drobno pokrajane łodygi liści tytoniowych. Czerwonoarmista dał nam również kawałek gazety, pokazał, jak skręcić z niej stożek i wsypać wilgotnej, cuchnącej, tytoniowej kaszy...

Zaczęliśmy palić. Dym drapał w gardle i szczypał w oczy. Świat zaczął wirować, kołysać się i stawać na głowie. Wymiotowałem, a czaszka pękała mi od bólu. Ale ssące, tępe uczucie głodu zelżało, osłabło... (Imperium).

– Mama nasza była kochana, nigdy nie dostawaliśmy w skórę, ale jeden raz kiedy sama wróciła z kolejki po stłuczki, zbiła nas. Może była zrozpaczona i sfrustrowana, że niczego nie dostała? Poszło o papierosy. Gdy nie było jej w domu, znaleźliśmy z Ryśkiem pudełko i wypaliliśmy wszystkie – chyba sto sztuk. Pety i popiół wrzucaliśmy za łóżko, sądząc, że w ten sposób mama niczego nie zauważy. Była naprawdę na nas zła, nigdy potem nie pamiętam jej takiej.

– Było już wtedy cieplej, pewnie początek wiosny 1940 roku, i wyjechaliśmy z Pińska na zawsze. Ogłosili, że kto chce, może przejść na stronę niemiecką, zabierając ze sobą 30 kilo bagażu. Mama nie wahała się ani chwili, mimo że zostawiała urządzony dom, do którego – musiała zdawać sobie sprawę – nigdy nie wróci. Wsadziła mnie i Ryśka na furmankę – i ruszyliśmy w drogę. Pamiętam potem jazdę pociągiem. Zanim przeszliśmy przez granicę, pojechaliśmy najpierw do Przemyśla, gdzie mieszkali rodzice ojca. Dziadek był względnie sprawny, ale babcia od lat miała sparaliżowane obie ręce i wymagała troski w czasie uciążliwej podróży.

Na granicy sowiecko-niemieckiej trzeba oddać pieniądze, biżuterię, wszelkie kosztowności. Po niemieckiej stronie – golą głowy, bo Niemcy uważali, że wszyscy jadący ze wschodu mają wszy. Najpierw polewają nam głowy jakąś białą papką, a potem strzygą. Chłopców na łyso, dziewczynki – na krótko. Pamiętam kobietę z małym chłopczykiem, młodszym ode mnie, może czteroletnim, który miał śliczne kręcone blond włosy. Mama nauczyła go wierszyka po niemiecku, wierząc, że ocali jego fryzurę. Chłopiec wierszyk wyrecytował, a chwilę potem maszynka ogoliła mu głowę do skóry.

Nie pamiętam, jak spotkaliśmy ojca, w każdym razie zamieszkaliśmy wszyscy razem w Sierakowie pod Warszawą. To był piętrowy dom, na dole jedna izba, w której ojciec prowadził jednoklasową szkołę; był w niej jedynym nauczycielem. Trzynaście schodków wyżej – dwa pokoje ze ściętymi ścianami dachu: w jednym spali dziadkowie i ja z Ryśkiem, w drugim – rodzice.

Ojciec był surowym nauczycielem, walił uczniów linijką po rękach; mnie kazał przepisywać po 20 razy jakieś słowo, które źle napisałam.

Czy cierpieliśmy głód? Wtedy nie, choć było ciężko, wszyscy chodziliśmy chudzi. W domu był duży żeliwny garnek, w którym mama gotowała zupę. Zupa była codziennie, mieszkaliśmy w końcu na wsi. Dzieci przynosiły jako „opłatę” za szkołę a to litr mleka, a to ziemniaki... Czasem nie starczało zupy dla wszystkich i mama mówiła wtedy, że nie jest głodna.

Głód przyszedł tu za nami z Pińska, ciągle szukałem, gdzie by co zjeść, skórkę chleba, marchewkę, byle co. Kiedyś ojciec, nie mając innego wyjścia, powiedział w klasie: „Dzieci, kto chce jutro przyjść do szkoły, musi przynieść jednego kartofla”... Nazajutrz połowa klasy nie przyszła w ogóle. Niektóre dzieci przyniosły pół, inne ćwierć kartofla. Cały kartofel był wielkim skarbem... (Ćwiczenia pamięci).

– Rysiek z kolegami wymyślili zabawę polegającą na tym, że do metalowej rurki nasypywało się prochu i rurkę rzucało z całej siły o sufit – tak to zapamiętałam. Następował ognisty wybuch – na szczęście nie poparzyło nam twarzy, ani oczu; mogła być z tego tragedia.

Mniej więcej po roku pobytu w Sierakowie przeprowadzamy się do Izabelina, gdzie mamy wspaniałe jak na tamte czasy warunki: dom z dwoma pokojami, kuchnią, przedpokojem i werandą. Mamy też ogród, w którym uprawiamy warzywa, kilka drzew owocowych – jabłonie, śliwy, a w drewnianej przybudówce – króliki i kury, co oznacza, że mamy na co dzień jajka. Tata jeździ do szkoły do Sierakowa na rowerze; mama opiekuje się miejscowymi dziećmi, za co dostaje marmoladę i miód. Rysiek i ja chodzimy do szkoły w Izabelinie...

– Przed naszym domem często „parkuje” kilkanaście rowerów. Odbywają się tu zebrania konspiracyjne – ojciec należy do Armii Krajowej – co jest, niestety, widoczne dla każdego. I niebezpieczne. Nasz sąsiad Grothe, właściciel sklepu, był volksdeutschem. Miał żonę, trzy córki i z jedną z nich, Izą, przyjaźniłam się. Któregoś dnia, gdy wróciłam od niej, w domu Grothego zaczęła się akcja. AK wydała na niego wyrok śmierci, na szczęście nie wyznaczyli do jego wykonania ojca. Słyszeliśmy krzyki i wołanie o pomoc. Nie mogliśmy nic zrobić. Później dowiedzieliśmy się, że broniąc się, Grothe wylał kwas na jednego z napastników i zabarykadował się w sklepie. Zastrzelili go przez drzwi.

Następnego dnia zaczął się koszmar. Do wsi przyjechała ciężarówka pełna żandarmów. Samochody, motory, psy, jeden wielki wrzask. Wyciągnęli z domu sąsiada, Wojtka Borzęckiego, to był w okolicy ktoś; przystojny pan, chodzący w bryczesach i butach z wysokimi cholewami; hrabia chyba. Zaczęli go torturować na oczach wszystkich. Wbijali mu gwoździe pod paznokcie, a on wył tak, że jeszcze dzisiaj słyszę to wycie. Patrzymy na to z Ryśkiem przyklejeni do okna. Potem wyciągają nauczyciela Franciszka Piętę. Wożą go samochodem po wsi, zdzierają skórę z twarzy i posypują solą. Klęczymy z mamą i modlimy się w przyspieszonym tempie, jakby szybka modlitwa miała przynieść mu szybciej pomoc.

Boimy się o ojca. Pojechał rano do Sierakowa i nie wraca. Okazało się, że Niemcy zrobili obławę w całej okolicy. W Sierakowie, gdy zamykał szkołę, czekali już na niego. Z tego, co potem opowiadał, gdzieś przy krzyżu przydrożnym podzielili zebranych mężczyzn na dwie grupy. Jednych zabrali ze sobą, ojciec na szczęście znalazł się w grupie, którą puścili wolno. W trakcie selekcji udało mu się wyrzucić na ziemię i zasypać nogą małe bibułki z tajnymi informacjami.

Gdy wraca do domu, jest już noc. Nie zmrużyliśmy dotąd oka, jesteśmy przerażeni. Tamtej nocy rodzice podejmują decyzję, że trzeba uciekać. Rano ojciec jedzie do pracy do Sierakowa, ale już nie wraca – potem prosto do Warszawy. Przez następne miesiące nocuje w różnych miejscach, po znajomych. Co noc ma kłopot, bo musi organizować sobie nocleg gdzie indziej.

Nocą przychodzą partyzanci... Kiedyś przyszli, jak zawsze, nocą. Była jesień i padał deszcz. Rozmawiali o czymś z matką szeptem (ojca nie widziałem od miesiąca i nie zobaczyłem już do końca wojny – ukrywał się). Musieliśmy szybko ubrać się i wyjść: w okolicy była obława, wywozili do obozów całe wsie. Uciekliśmy do Warszawy, do wyznaczonej kryjówki. Pierwszy raz byłem w dużym mieście, pierwszy raz zobaczyłem tramwaj, wysokie kilkupiętrowe kamienice, rzędy dużych sklepów (Ćwiczenia pamięci).

– Rysiek i ja z mamą zamieszkujemy na kilka miesięcy u przyjaciółki rodziców z Warszawy, Jadwigi Skupiewskiej. Ojciec czasem wpada na noc, ale zwykle go nie ma. Gdzie dokładnie było to mieszkanie, nie wiem; zapamiętałam kamienicę z podwórkiem-studnią. Nie wolno nam podchodzić do okna, bo przebywanie u kogoś bez meldunku jest surowo zakazane. Ryzykowaliśmy więc i my, i przyjaciele, którzy udzielili nam schronienia.

Mieszkaliśmy wtedy w Warszawie (zbliżała się zima roku 1942 – A.D.), na Krochmalnej, koło bramy getta, u państwa Skupiewskich. Pan Skupiewski robił chałupniczo mydełka toaletowe, wszystkie w jednym, zielonym kolorze. – Dam ci mydełka w komis – powiedział – jak sprzedasz 400, będziesz miał na buty, a dług mi oddasz po wojnie. Bo wtedy jeszcze wierzono, że wojna skończy się zaraz. Doradził mi, żebym handlował na linii kolejki elektrycznej Warszawa – Otwock, bo tam jeżdżą letnicy, którzy czasem chcą się umyć, więc mydło kupią. Usłuchałem. Miałem dziesięć lat, a wypłakałem wtedy połowę łez życia, ponieważ nikt tych mydełek nie chciał kupić. Przez cały tydzień chodzenia nie sprzedawałem nic albo na przykład jedno. Raz sprzedałem trzy, i wróciłem do domu pąsowy ze szczęścia.

Po naciśnięciu dzwonka zaczynałem się żarliwie modlić: Boże, żeby tylko kupili, żeby kupili choć jedno! Właściwie uprawiałem rodzaj żebractwa, próbując wzbudzić litość. Wchodziłem do mieszkania i mówiłem: – Niech pani kupi ode mnie mydełko. Kosztuje tylko złotówkę, idzie zima, a nie mam na buty. Czasem to skutkowało, a czasem nie, bo kręciło się dużo innych dzieci, które próbowały jakoś się urządzić – a to ukraść, a to kogoś naciągnąć, a to czymś pohandlować.

Przyszły jesienne chłody, zimno szczypało mnie w stopy, tak że aż bolały, musiałem skończyć z handlem. Miałem 300 złotych, ale pan Skupiewski hojną ręką dołożył mi 100. Kupiliśmy z mamą buty. Jeżeli owinęło się nogę flanelową onucą i jeszcze okręciło gazetą, można było w nich chodzić nawet w duże mrozy (