Kanion śmierci - Lisa Gardner - ebook + audiobook + książka

Kanion śmierci ebook i audiobook

Lisa Gardner

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bestseller „Sunday Timesa”.

Thriller kryminalny amerykańskiej mistrzyni gatunku, podziwianej przez Harlana Cobena, Lee Childa i Tess Gerritsen.

Druga powieść z Frankie Elkin, zwyczajną kobietą, która nie cofnie się przed niczym, by odnaleźć zaginionych, o których nikt już nie chce pamiętać.

Już wkrótce w rolę głównej bohaterki wcieli się Hilary Swank!

Czy zastanawialiście się kiedyś, co dzieje się, gdy nikt nie patrzy?

Frankie Elkin, wychodząca z nałogu alkoholiczka, zajmuje się sprawami, o których świat – a głównie policja i media – zapomniał. Z uporem i bez wytchnienia szuka zaginionych osób. To dla niej jedyna ucieczka przed wspomnieniami z przeszłości i poczuciem winy, które towarzyszy jej na co dzień. Działania Frankie siłą rzeczy nie są bardzo skuteczne, ale kobieta jest konsekwentna i zdeterminowana. I zawsze ma nadzieję, że przy kolejnej sprawie uda jej się zjawić, zanim będzie za późno, by ocalić zaginioną osobę.

Tym razem Frankie dowiaduje się o młodym mężczyźnie, który wybrał się z kolegami na kawalerski weekend w parku narodowym i zaginął. Organy ścigania zrezygnowały już z poszukiwań, ale grupa ludzi kierowana przez jego ojca wciąż przeczesuje tamtejsze lasy. Frankie, która zgadza się pomóc, wkrótce przekonuje się, że to zniknięcie jest wierzchołkiem góry lodowej. Kiedy kolejne osoby przepadają bez śladu w leśnych ostępach, wie już, że trafiła jej się sprawa nieprzeciętnie mroczna i zagadkowa. I że ma coraz mniej czasu, by ją rozwiązać.

Przerażająco realna historia!
Clare Mackintosh

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 45 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
4,5 (243 oceny)
159
59
14
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
chabrowacczytelniczka
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Zwrot o 180 stopni w porównaniu z poprzednim tomem, czym autorka udowadnia, że potrafi pisać i nie ma mowy o schematyczności. Świetny klimat, akcja tocząca się na górskim szlaku, wyczerpująca wędrówka, a więc wrzucenie w nią naszej głównej bohaterki - byłej alkoholiczki było ciekawym zabiegiem. Przeczytałam z wypiekami na twarzy.
10
April17

Nie oderwiesz się od lektury

Swietny, trzymający w napięciu thriller.
00
Malissi

Dobrze spędzony czas

Kiedy policja zamyka śledztwo, media milkną i o sprawie zaginięcia robi się cicho to własnie wtedy wkracza Frankie Elkin. Kobieta, która ma za sobą pełną bolesnych doświadczeń przeszłość. Frankie niejednokrotnie udało się rozwiązać sprawy tajemniczych zniknięć i to samo ma zamiar zrobić teraz. Przed kilku laty podczas wieczoru kawalerskiego na terenie parku narodowego zaginął młody mężczyzna. Kobieta przyłącza się do grupy poszukiwawczej, która wyrusza w górzysty, zalesiony teren. Na miejscu okazuje się, że to nie koniec tragicznych wydarzeń. "Kanion śmierci" to drugi tom cyklu kryminalnego "Frankie Elkin" spod pióra amerykańskiej pisarki. Jest to również moja trzynasta książka Lisy Gardner, którą przeczytałam. Niejednokrotnie wspominałam, że pisarka jest jedną z moich ulubionych jeżeli chodzi o gatunki kryminał, thriller i zawsze chętnie sięgam po jej twórczość. "Kanion śmierci" to kolejna książka Gardner, która zapewniła mi sporo rozrywki podczas czytania, pomimo tego, że trochę róż...
00
Osiolek40

Nie oderwiesz się od lektury

doskonała
00
sza1806

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle super się czyta z taką lekkością i czeka się na to co przyniesie kolejna strona
00

Popularność




Karta tytułowa

Tytuł oryginału:

ONE STEP TOO FAR

Copyright © Lisa Gardner, Inc. 2022 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Jerzy Żebrowski 2023

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki: Justyna Nawrocka

Zdjęcie na okładce: © Jasmine Aurora/Arcangel Images

ISBN 978-83-6775-841-3

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu epub na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik

FRANKIE ELKIN – KOBIECA WERSJA JACKA REACHERA.

POSTAĆ, W KTÓRĄ WCIELI SIĘ ZDOBYWCZYNI DWÓCH OSCARÓW – HILARY SWANK.

Frankie Elkin, kobieta po przejściach, podróżuje po Stanach Zjednoczonych i pojawia się tam, gdzie jest potrzebna: w miejscach, gdzie ktoś zaginął i policja nie radzi sobie ze sprawą. Poszukiwanie zaginionych osób to coś, co Frankie potrafi najlepiej. Tylko że nie wszyscy przyjmują od niej propozycję pomocy.

Tak jak teraz w miasteczku w Wyoming. Pięć lat wcześniej pięciu młodych mężczyzn wybrało się w tamtejsze góry na wieczór kawalerski. Wróciło czterech. Ojciec zaginionego organizuje wyprawę w poszukiwaniu śladów syna. Frankie, choć nie ma doświadczenia w górach, przyłącza się do grupy. I już pierwszego dnia przekonuje się, że trudy marszu i wspinaczki to najmniejszy z jej problemów.

KTOŚ SABOTUJE WYPRAWĘ.

KTOŚ NISZCZY ICH ZAPASY.

KTOŚ ZASTAWIA PUŁAPKI.

KTOŚ NA NICH POLUJE.

LISA GARDNER

Amerykańska autorka powieści kryminalnych. Urodziła się i wychowała w Oregonie, studiowała na Uniwersytecie Stanu Pensylwania. Po opublikowaniu debiutanckiej książki, Mąż

doskonały, która okazała się niesamowitym sukcesem, zajęła się pisaniem na pełny etat. Dotychczas do księgarni trafiło ponad dwadzieścia jej powieści, z których większość miesiącami zajmowała czołowe miejsca na liście bestsellerów „New York Timesa”. Sąsiad został uznany przez International Thriller Writers za Thriller Roku 2010 i nagrodzony francuską Grand prix de lectrices de „Elle”. Książki Lisy Gardner ukazały się w ponad 30 krajach. Autorka obecnie mieszka w New Hampshire i kiedy nie pisze, zajmuje się ogrodem i zwierzętami, podróżuje lub wybiera się na piesze wędrówki.

lisagardner.com

Tej autorki w Wydawnictwie Albatros

D.D. Warren

SAMOTNA

W UKRYCIU

SĄSIAD

DZIECIĘCE KOSZMARY

POWIEM TYLKO RAZ

CZYSTE ZŁO

ZŁAP MNIE

NIE BÓJ SIĘ

ZNAJDŹ JĄ

Frankie Elkin

ZANIM ZNIKNĘŁA

KANION ŚMIERCI

Quincy & Rainie

ZAGINIONA

POŻEGNAJ SIĘ

KROK ZA TOBĄ

Pamięci Pierre’a O’Rourke’a, nieodżałowanego utalentowanego pisarza i wspaniałego przyjaciela wszystkich autorów książek. Wyobrażam sobie, jak gdzieś w zaświatach parkujesz w końcu samochód na lotnisku, a ja śmieję się głośno razem z Tobą.

Na dedykację zasłużył też Ruby, ukochany adoptowany pies, najlepszy przyjaciel i towarzysz pisarki. Lizałeś mi codziennie delikatnie rękę na powitanie. A na koniec odwróciłeś się i zrobiłeś to samo, by się pożegnać. Dzięki, mój drogi, za ocalenie mnie, gdy najbardziej tego potrzebowałam.

Rozdział 1

PIERWSI TRZEJ MĘŻCZYŹNI DOWLEKLI się do miasta krótko po dziesiątej rano. Bełkotali coś o tajemniczych upiornych krzykach, o ich zaginionym kumplu Scotcie i drugim koledze, Timie, który opuścił obóz przed świtem, by wezwać pomoc.

– Niedźwiedź, niedźwiedź… – jęczał pierwszy.

– Puma! – upierał się drugi.

Trzeci zwymiotował.

Może to prawda, może nie, pomyślała Marge Santi, omijając kałużę rzygów. Posadziła młodych mężczyzn w narożnym boksie swojej restauracji, po czym sięgnęła po telefon i zadzwoniła do Nemetha. Dla porządku skontaktowała się również z szeryfem Jimem Kelleyem, szanowanym przez miejscowych miłym facetem, który miał na głowie całe hrabstwo i starał się temu sprostać.

Od awaryjnych sytuacji był Nemeth. Jako były strażnik Lasu Narodowego Shoshone, a teraz lokalny przewodnik, wiedział, jak się do tego zabrać. Najpierw napoił trzech mężczyzn kawą. Sądząc z intensywności zapachu strachu i gorzały, dobywającego się z porów ich skóry, nie potrzebowali niczego więcej. Po kolejnych dwóch filiżankach znał już niemal całą historię.

Pięciu mężczyzn wyruszyło w weekend do lasu na wieczór kawalerski. Wszyscy znali się od studiów i mieli pewne doświadczenia w biwakowaniu, choć ci trzej byli zgodni, że to przyszły pan młody, Tim, im przewodził. Chodził z ojcem po górach, odkąd skończył sześć lat. To z jego inicjatywy pojechali na biwak. Pozostała czwórka nie miałaby nic przeciwko temu, by pograć w weekend w golfa albo spędzić luksusowo czas w hotelu z kasynem. Ale Tim czuł się szczęśliwy na łonie natury, więc wyruszyli w góry. W pełni wyposażeni – w plecaki, namioty, śpiwory, dwupalnikową kuchenkę gazową, puszki z fasolą i frankfurterkami i oczywiście tyle piwa i whiskey, ile mogło unieść pięciu sprawnych młodych mężczyzn. Czyli sporo. Nie byli jednak kompletnymi idiotami. Tim znał się na rzeczy i osobiście nadzorował pakowanie.

Wczoraj pokonali jedenaście kilometrów w poszukiwaniu idealnego miejsca na biwak w jednym z głębokich kanionów w pobliżu szerokiej rzeki. Gdy je znaleźli, rozbili namioty i otworzyli pierwszy sześciopak piwa; pozostałe cztery wstawili do lodowatej wody.

O tej porze roku zmierzch zapadał szybko. Ale wszystko było w porządku. Rozpalili ognisko, upiekli kiełbaski i zjedli prosto z puszek fasolę w sosie pomidorowym. Posypały się pikantne dowcipy.

Pili piwo, a potem whiskey. Ile alkoholu może wypić pięciu zdrowych młodych mężczyzn? Dużo. Nie musieli nigdzie iść, prowadzić samochodu ani odbierać natarczywych telefonów, zważywszy na brak zasięgu.

Byli tylko oni i rozgwieżdżone niebo. Opróżnili pierwszą butelkę bourbona Maker’s Mark i zaczęli drugą. Tim siedział przy ognisku i gryzmolił coś na kartce papieru. Notował słowa przysięgi małżeńskiej, pisał list do ukochanej? Podpytywali go żartobliwie, ale nie chciał się przyznać.

Robiło się późno. Nikt nie wiedział, która godzina, i nie miało to znaczenia. Położyli się w końcu spać, po dwóch w namiocie. Tim, przyszły pan młody, miał namiot tylko dla siebie. To była jedna z ostatnich w jego życiu nocy, gdy miał spać sam. Żartowali, że powinien się tym cieszyć, póki może.

I nagle…

Ostry, przenikliwy skowyt. Rozdzierający ciszę otaczającego ich lasu.

– Grizzly – rzucił teraz Neil, który siedział w kącie restauracji.

– Puma – upierał się Josh.

Miguel, na którego mówiono Miggy, wypełznął z boksu i ponownie zwymiotował.

Może tak, może nie, pomyślał Nemeth. Marge przyniosła mopa.

Mężczyźni na biwaku wyskoczyli z namiotów i nerwowo omiatali teren latarkami, próbując ustalić źródło skowytu. Rozpalić ognisko, zarządził Tim. Narobić hałasu. Sprawdzić dokładnie zapasy żywności, które ukryli między drzewami za obozowiskiem.

I dlatego dopiero po pięciu, a może nawet dziesięciu minutach zdali sobie sprawę, że z pięcioosobowej grupy zostało ich tylko czterech. Gdzie, do cholery, podział się Scott?

Miggy dzielił z nim namiot i nie miał pojęcia, gdzie kolega zniknął.

– Kurwa… nie wiem – zwrócił się do Nemetha między kolejnymi skurczami żołądka.

Przyszły pan młody potraktował sprawę poważnie. Scott mógł pójść się wysikać. Mógł zwyczajnie się oddalić, pijany i zdezorientowany. Ale zważywszy na niską temperaturę, niebezpieczną okolicę i obecność drapieżników, musieli go znaleźć.

Tim podzielił ich na dwie pary. Ta, w której się znalazł, ruszyła na północ od obozu, a druga miała przeszukać las na południu. Ci, którzy znaleźliby Scotta pierwsi, mieli dać sygnał gwizdkiem.

Nikt go jednak nie znalazł. Szli w górę i w dół rzeki, zapuszczając się coraz głębiej w las. Ani śladu Scotta. Odkryli jednak podeptane zarośla. Połamane gałęzie. Być może krew.

– Niedźwiedź grizzly – jęknął teraz Neil.

– Puma – trwał przy swoim Josh.

– Ja pierdolę! – wyszeptał Miggy.

Z tym Nemeth się zgadzał.

O czwartej nad ranem, gdy jesienne powietrze stało się przenikliwie zimne, a bezchmurna noc nieubłaganie mroczna, Tim podjął decyzję: potrzebowali pomocy, a zważywszy na całkowity brak zasięgu, pozostawało im jedynie zawrócić tam, skąd przyszli. Jako najbardziej doświadczony – i trzeźwy – członek grupy chwycił plecak, włączył niezawodną latarkę i wyruszył w kierunku cywilizacji.

Neil, Josh i Miggy zostali; jeszcze przez trzy godziny siedzieli skuleni przy ognisku, żłopiąc wodę i wpadając w coraz większą panikę. O brzasku napełnili manierki i ruszyli w drogę. Zostawili wszystko: namioty, śpiwory, żywność. Młodzi mężczyźni, sprawni i prawie już trzeźwi, postanowili uciec stamtąd w cholerę najszybciej, jak to możliwe.

Ale nie było to łatwe. Kiedy się dało, biegli, ale często musieli z mozołem pokonywać górzysty teren; wdrapywali się na skały, przedzierali się przez chaszcze, brnęli przez strumienie. Aż dotarli do początku szlaku, gdzie stały wypożyczone przez nich quady. Było ich pięć. Czy nie powinny być tylko cztery? Wtedy zaczęli się martwić o Tima.

Quadami dotarli do miasta i znaleźli restaurację. I tu poprosili o pomoc. Nemetha. Szeryfa. Kawalerię. Myśliwych z wielkimi strzelbami. Jakiekolwiek wsparcie. Ratunek.

Nemeth rozłożył mapę i kazał mężczyznom odtworzyć ich trasę. Wiedzieli, gdzie miała początek, bo jak wiele górskich szlaków była oznakowana, zanim zaczęła przebiegać po mniej uczęszczanym skalistym terenie. Zdecydowanie nieodpowiednim dla osób o słabym sercu. Ale mężczyźni potrafili wskazać, gdzie biwakowali nad rzeką. Nemeth, wiodąc palcem z tego miejsca wzdłuż różnych formacji geologicznych, intensywnie się zastanawiał. Marge wykonała parę telefonów i zaparzyła więcej kawy.

Jako górskie miasteczko dysponowali lokalną ekipą piętnastu ochotników do akcji poszukiwawczych i ratunkowych. Biorąc jednak pod uwagę okoliczności, tym razem potrzebowali pomocy wszystkich. Sąsiedzi kontaktowali się ze sobą, zewsząd zaczęli napływać ludzie, a Nemeth robił to, co potrafił najlepiej: koordynował akcję.

Na początek zorganizował grupy szybkiego działania, składające się z najlepszych poszukiwaczy. Chciał, by jak najszybciej spenetrowali kluczowe obszary wokół miejsca, gdzie widziano ostatnio dwóch zaginionych mężczyzn. Zważywszy na przeciętną odległość, jaką człowiek może pokonać w ciągu godziny w takim terenie, Nemeth zakreślił na mapie wielki krąg, zaznaczając w ten sposób główną strefę poszukiwań. Jego ludzie, poruszając się pieszo, quadami albo konno od obwodu do centrum tego kręgu, mieli skrupulatnie przeszukać cały teren, wypatrywać zaginionych mężczyzn, ale także wszelkich śladów, które dostarczyłyby informacji, dokąd mógł się udać człowiek doświadczony w górskich wędrówkach i jego pijany kumpel Scott.

W Ramsey w Wyoming, liczącym cztery tysiące mieszkańców miasteczku, usytuowanym na skraju Popo Agie Wilderness, było wielu ludzi doświadczonych w górskich wędrówkach. Z górami wiązał się ich styl życia, a często także praca. Nemeth był jak stary generał dysponujący wyszkolonymi żołnierzami.

Dlatego rodzinie Tima trudno było zaakceptować to, co wydarzyło się później. Po pierwszych ośmiu godzinach poszukiwań odnaleziono Scotta, idącego na oślep wzdłuż skalistego brzegu rzeki. Wyraźnie zdezorientowany i zszokowany, był w kalesonach, miał podrapaną twarz i brud za paznokciami.

– Grizzly – wyszeptał Neil.

– Puma – rzucił Josh.

– Cholera… – jęknął Miggy.

Nawet kiedy Scott wytrzeźwiał, nie potrafił wyjaśnić, gdzie był i co robił. Pamiętał, że pił z kolegami przy ognisku i żartował z Tima, że przygotowuje małżeńską przysięgę. Potem położył się spać i… Nastał świt. Zimny. Bardzo zimny. Scott szedł boso, aż odnalazł drogę do rzeki. W końcu pojawili się jacyś ludzie, rozległ się przenikliwy dźwięk gwizdka i znalazł się tutaj… ale zaraz… Gdzie jest Tim?

Timothy O’Day. Trzydzieści trzy lata, pierwszy członek rodziny, który poszedł na studia i ukończył Uniwersytet Stanu Oregon z tytułem inżyniera mechanika. Opisywany przez krewnych i przyjaciół jako prawdziwy MacGyver. Zaręczony z Latishą Gibbons, którą przedstawił mu trzy lata wcześniej kolega z uczelni, Neil. Latisha pochodziła z Atlanty, pracowała w marketingu, spędzała aktywnie weekendy – chodziła po górach, jeździła na rowerze albo na nartach – i była równie szalona jak jej przyszły mąż.

Wszyscy uważali, że pięknie razem wyglądają. Stanowili idealną nowoczesną parę. Mieli kupić dom, zaadoptować labradora i spłodzić dwójkę wspaniałych dzieci, które będą biegały po górskich szlakach, przez zbocza i strumienie.

Mieli wieść cudowne życie.

Tymczasem godziny wlokły się jak dni, a dni jak tygodnie.

W Ramsey pojawili się rodzice Tima. Jego ojciec Martin przyjechał samochodem z Oregonu z całym zestawem sprzętu wspinaczkowego w bagażniku. Ten szczupły i ogorzały mężczyzna był z zawodu cieślą, doświadczonym w górskich wyprawach i gotowym przejąć dowodzenie. W przeciwieństwie do niego matka Tima, Patrice, miała niemal przezroczystą skórę. Jak dowiedzieli się miejscowi, chorowała na raka; piętnaście lat temu miała przerzuty i ledwie z tego wyszła.

Marge uznała za swój obowiązek zrobić jej kawę i podać dyskretnie leki.

Martin odbył rozmowę z Nemethem i szeryfem Kelleyem, którzy dowodzili akcją poszukiwawczą. Początkowo przytakiwał, aprobował ich decyzje, wyrażał wdzięczność. Ale po pięciu dniach zaczął kwestionować ich działania i wpadać w gniew. Siódmego dnia wyruszył do lasu sam i prychał ze złości, gdy Nemeth i szeryf próbowali go zatrzymać.

Grupy szybkiego działania przestały działać szybko. Akcja poszukiwawcza spowolniła, stała się bardziej metodyczna; nie liczono już na łatwy sukces, więc skupiono się na przeczesywaniu terenu krok po kroku, ścieżka po ścieżce, metr po metrze. Śmigłowce penetrowały cały obszar promieniami podczerwieni. Psy poszukiwawcze próbowały znaleźć trop w wyznaczonych miejscach. Paru jasnowidzów dostarczyło informacji, gdzie należy szukać: wskazywali głównie na rwące strumienie i mroczne jaskinie.

Pojawili się kolejni ochotnicy. Przybyła z pomocą Gwardia Narodowa. Ale po dwudziestu trzech długich dniach – mozolnych i wyczerpujących – spadła temperatura i wyższe partie gór pokrył śnieg.

Poszukiwacze powrócili do normalnego życia, grupy z psami – do domów. Śmigłowce skierowano do nowych zadań. Pozostali tylko krewni i przyjaciele.

Martin O’Day najdłużej kontynuował szlachetną walkę. Miał ogromne doświadczenie i tę przewagę nad innymi, że to on wyszkolił syna. Prowadził w góry jedną ekspedycję za drugą, podczas gdy Patrice, z narzeczoną syna u boku, udzielała wywiadów prasie. Obie były uosobieniem żalu i rozpaczy. Koledzy Tima z uczelni, Neil, Josh, Miggy i Scott, starali się pomagać, jak mogli, ale musieli godzić to z obowiązkami rodzinnymi i zawodowymi.

Ojciec Tima poszukiwał najpierw syna, potem wszelkich śladów, jakie mógł pozostawić, a na koniec zaczął szukać jego szczątków.

– Niedźwiedź grizzly – szeptał Neil.

– Puma – przekonywał Josh.

– Niech to cholera – klął Miggy.

Las i góry nigdy nie udzieliły im odpowiedzi. Mijały kolejne pory roku, potem lata i Timothy O’Day okazał się jeszcze jednym człowiekiem, który zaginął bez wieści.

WIĘKSZOŚĆ LUDZI NIE WIE, że w Stanach Zjednoczonych na terenach należących do państwa zaginęło bez śladu co najmniej tysiąc sześćset osób, a może nawet znacznie więcej. Turyści, wycieczkowicze, dzieci uczestniczące w rodzinnych biwakach. W jednej chwili są z nami, a zaraz potem znikają.

Nie ma krajowej bazy danych do śledzenia takich przypadków. Nie istnieje scentralizowany system szkolenia do akcji poszukiwawczo-ratunkowych, a w wielu sytuacjach brak nawet wyraźnych przepisów, które by określały, kto ma je przeprowadzać. Nie ma również odpowiednich funduszy. Prowadzona na dużą skalę akcja poszukiwawcza może kosztować powyżej trzystu tysięcy dolarów dziennie. Dla wielu szeryfów hrabstw jest to roczny budżet.

Co oznacza, że gdy odchodzą ochotnicy, akcja ratunkowa się kończy, a rodzina pozostaje z niewielkimi nadziejami i niezamkniętą sprawą. Większość rodzin będzie kontynuowała poszukiwania na własną rękę, jak długo będą mogli. Niektórzy, jak Martin O’Day, robią to co roku, korzystając z pomocy przyjaciół, funduszy zdobywanych przez internet i rad ekspertów.

W artykule lokalnej gazety wyczytałam, że Martin organizuje poszukiwania od pięciu lat. W sierpniu tego roku zamierza spróbować po raz ostatni. Jego żona Patrice umiera na tego samego raka, który próbował uśmiercić ją już wcześniej, i chce po raz ostatni zobaczyć syna. Chce zostać pochowana obok niego.

Siedzę w restauracji niewiele różniącej się od tej, do której musieli wpaść w pośpiechu towarzysze wyprawy Tima O’Daya. Spędziłam ostatnich dwanaście godzin w autobusie i łapię teraz oddech w stanie Wyoming, gdzieś na zachód od Cheyenne i na południe od Jackson. Nie wiem zbyt dokładnie, gdzie jestem, i cieszę się poczuciem wolności, życiem w drodze. Czytam ponownie artykuł, a potem raz jeszcze. Coś w tej historii głęboko mnie poruszyło i nie daje mi spokoju.

Nazywam się Frankie Elkin i zajmuję się poszukiwaniem osób zaginionych. Kiedy policja zamyka sprawę, opinia publiczna o niej zapomina, a media nigdy się nią nawet nie interesowały, ja zaczynam szukać. Nie dla pieniędzy ani dla sławy i w większości przypadków bez pomocy kogokolwiek.

Nie mam profesjonalnego przygotowania. Nie jestem byłą policjantką, prywatnym detektywem ani nikim szczególnym. Jestem tylko sobą. Przeciętną białą kobietą w średnim wieku, która nie ma majątku i nie ma czego żałować. Próbowałam kiedyś prawdziwego życia. Miałam dom, pracę i mężczyznę, który kochał mnie wystarczająco, by trzymać mnie za rękę, kiedy walczyłam, by wytrzeźwieć.

W końcu ściany się zamknęły i pochłonęła mnie bezlitosna monotonia. A człowiek, który mnie kochał…

Pewnego dnia kobieta uczestnicząca w spotkaniach AA opowiedziała o córce, która zaginęła, i braku zainteresowania policji odnalezieniem dziewczyny z przeszłością. Zaintrygowało mnie to, zaczęłam zadawać pytania i postanowiłam ją odszukać. Niestety, jej pojebany chłopak wolał ją sprzątnąć i zostawić ciało w jakiejś melinie, niż pozwolić jej odejść. Mimo że ten przypadek nie miał szczęśliwego zakończenia, a może właśnie dlatego, wkrótce zajęłam się kolejną sprawą, a potem następną.

Minęło dziesięć lat i teraz na tym polega moje życie. Podróżuję z miejsca na miejsce, uzbrojona jedynie w dobre intencje. Właśnie jadę autobusem do Idaho, żeby zająć się przypadkiem Eugene’a Santiago, ośmioletniego chłopca, który zniknął przed szesnastoma miesiącami. Przeczytałam o jego zaginięciu na jednym z wielu forów internetowych dotyczących nierozwiązanych spraw. Dostrzegłam coś w smutnych ciemnych oczach i bardzo poważnym uśmiechu chłopca. Nie zawsze wiem, dlaczego wybieram dany przypadek. Jest ich tak wiele. Ale zauważam nagłówek, czytam artykuł i po prostu wiem.

Podobnie jak teraz, myślę, odkładając gazetę. Od dawna nie prowadziłam poszukiwań w lesie. Pracuję głównie w niewielkich wiejskich społecznościach albo w gęsto zaludnionych miastach. Skłaniam się bardziej ku przypadkom dzieci niż dorosłych, ku przedstawicielom mniejszości etnicznych niż białym. Moją misją jest pomaganie tym, których pozostawiono bez pomocy, a rodziny tych tysiąca sześciuset osób zaginionych w publicznych miejscach potwierdzą, że się do nich zaliczają.

Myślę przede wszystkim o matce Timothy’ego O’Daya, która chce być pochowana obok syna.

Eugene Santiago zaginął prawie półtora roku temu. Kilka dodatkowych tygodni nie zrobi różnicy. I choć być może nie ma szans na znalezienie Timothy’ego O’Daya żywego, to wiem z doświadczenia, że przywiezienie w końcu do domu ciała wiele znaczy.

Sięgam po rozkład jazdy autobusów i planuję nową trasę podróży.

Rozdział 2

JEŚLI CZŁOWIEK JEST BIEDNY, musi mieć cierpliwość. Nie mam samochodu ani konta w banku, dzięki któremu mogłabym wynająć auto, by dostać się do miasteczka Ramsey w stanie Wyoming. Co oznacza, że muszę dojechać autobusem z punktu A do B i z B do C. Przystanki autobusowe są bardziej różnorodne, niż wiele osób sobie wyobraża. Bywają piękne dworce z toaletami i restauracjami. Albo takie miejsca jak to: samotna przydrożna stacja benzynowa z minimarketem.

Autobus odjeżdża, a ja zostaję i próbuję zorientować się w okolicy. Jest wczesne popołudnie. Mam nad głową błękitne niebo, które kojarzę z pocztówkami i życiem innych ludzi. Wiejska droga wije się ciemnoszarą wstęgą między wznoszącymi się za mną odległymi szczytami i położonymi niewiarygodnie blisko wysokimi górami, które widzę przed sobą.

Nie byłam nigdy w Wyoming. Na razie wszystko mi się tu podoba. Zapach ciepłej ziemi i wysuszonej na słońcu trawy. Płynące z minimarketu dźwięki muzyki country. Przejeżdżające obok ciężarówki i naczepy do przewozu bydła.

Czuję się równocześnie podekscytowana i przerażona tą wielką niewiadomą. To, że nie lubię być uwiązana, nie oznacza wcale, że odpowiada mi nadmierna swoboda ruchu.

Wchodzę do zakurzonego niewielkiego minimarketu. Starszy mężczyzna z krzaczastymi brązowymi wąsami i w spłowiałej czerwonej bejsbolówce spogląda na mnie zza kasy. Wita mnie skinieniem głowy i twardym spojrzeniem; najwyraźniej od razu rozpoznaje we mnie obcą. Zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. Nigdzie nie traktują mnie jak swojej, wszędzie jestem tylko przejazdem.

Wykosztowuję się na batonik i butelkę wody, po czym siadam obok regału z broszurami reklamującymi miejscowe atrakcje. Mężczyzna wraca do lektury czasopisma. Nie wzbudzam jego zainteresowania.

Zwykle planuję działania z dużym wyprzedzeniem. Sprawdzam ogłoszenia dotyczące pracy w danym miejscu i możliwości zakwaterowania. Ale teraz, pod wpływem nagłego impulsu, działam na ślepo. Nie potrafię określić, czy jest to niewiarygodnie śmiałe, czy niewyobrażalnie głupie. Wiele moich decyzji wywołuje takie wątpliwości.

Większość ludzi wyjęłaby smartfony i poszperała w Google’u. Niestety, moja praca – obsesyjne poszukiwanie zaginionych osób – jest bezpłatna, a dodatkowe zajęcie, zwykle posada barmanki na pół etatu w miejscu chwilowego pobytu, przynosi niewielkie dochody. W efekcie mój „smartfon” jest starego typu komórką o ograniczonych możliwościach. W najlepszym razie może odebrać esemesa. Google zredukowałby go do grudki stopionych mikrochipów.

Nie mam również komputera ani nawet tabletu. Chętnie korzystałabym z takich luksusów, ale nie prowadzę koczowniczego życia, tylko życie wysokiego ryzyka. Wiele miejsc, w których bywałam, słynie z przestępczości i niechęci do obcych. Włamywano mi się do mieszkań, które wynajmowałam, niszczono dobytek. Dobrzy gliniarze mierzyli do mnie z broni, a zrozpaczeni krewni atakowali rozbitymi butelkami po piwie.

Pozbyłam się wszelkich materialnych dóbr, bo czułam, że mnie zniewalają. Teraz nie posiadam żadnej rzeczy, na której utratę nie mogłabym sobie pozwolić, bo nie chcę zginąć pewnego dnia, próbując obronić coś, o co nigdy właściwie nie powinnam się troszczyć.

Gdybym była w pobliżu dużego miasta, skorzystałabym z kafejki internetowej albo biblioteki publicznej, żeby zdobyć informacje. Ale teraz, zważywszy, że jestem uziemiona na stacji benzynowej gdzieś w środku Wyoming, pozostają mi broszury turystyczne.

Widzę zdjęcia owiec z wielkimi rogami, skalistych gór i błękitnych jezior. Mogę popróbować jazdy konnej, wspinaczki wysokogórskiej, polowania albo wędkarstwa. Znajduję ostrzeżenia przed niedźwiedziami – Bądź świadomy zagrożenia! – mapy lokalnych szlaków i przepisy dotyczące zrywania polnych kwiatów. Po ostatnich dziesięciu miesiącach spędzonych w centrum Bostonu i smutnym zleceniu w pobliżu Memphis zdjęcia wspaniałych plenerów przyprawiają mnie o zawrót głowy.

Ale znów odzywa się lekki niepokój. Prowadziłam już poszukiwania w terenie, nigdy jednak nie w tak skalistych górach. Chodziłam po lasach, lecz nie wiem nic o niedźwiedziach grizzly. Poszukiwania zwykle doprowadzały mnie do smutnych odkryć, mimo to moim wyznaczonym celem nie było odnalezienie zwłok.

Myślę o Patrice O’Day, która chce być pochowana obok syna.

– Dlaczego cudze problemy muszą być twoimi? – utyskiwał Paul. – Kiedy wreszcie zdasz sobie sprawę, że to ty jesteś najważniejsza? Ty, Frankie. Kocham ciebie.

Nie rozmawiam już z Paulem. Ale czasami dzwonię do jego żony, która została wdową.

Kończę właśnie szczegółową analizę lokalnych danych wywiadowczych, gdy przed stacją benzynową zatrzymuje się sfatygowany pick-up Chevroleta. Skrzynia jest wyładowana belami słomy, a boki ochlapane błotem. Wysiada z niego kobieta w wytartych dżinsach, podkoszulce bez rękawów i płowym kowbojskim kapeluszu.

Świetnie.

Żegnam skinieniem głowy milczącego mężczyznę za kasą i wychodzę na zewnątrz, by ponegocjować w sprawie mojego następnego środka transportu.

WYCHOWAŁAM SIĘ W MIASTECZKU w północnej części Kalifornii. Mój ojciec był najsympatyczniejszym na świecie pijaczyną, a matka, choć wciąż na niego zła, przyczyniała się do tego, że trwał w nałogu. Gdy on pił, ona pracowała. Pracowała tym więcej, im więcej pił.

Co oznacza, że żadne z nich nie poświęcało zbyt wiele czasu mnie. Biegałam swobodnie, zanim zaczęliśmy się przejmować zagrożeniami ze strony obcych i zastanawiać, jacy samotni mężczyźni kręcą się po placach zabaw. Jak większość dzieci miałam używany rower z zardzewiałą ramą i oklejonym taśmą siodełkiem. Jeździłam nim wszędzie. Choć oczywiście dziewczyna nie może pojechać na rowerze zbyt daleko. Co znaczyło, że jeśli ja albo inne dzieci chcieliśmy dotrzeć do sklepiku, żeby wydać oszczędności na żelki za dwa centy, jechaliśmy autostopem. Stawaliśmy przy głównej drodze i wyciągaliśmy w górę kciuki.

Czasem było nas sześcioro, stłoczonych z tyłu pojazdu, którego kierowca zlitował się nad nami. Czasami byłam tylko ja i moja przyjaciółka Sophie. A nieraz podróżowałam sama, bo tata już nie żył, a mama późno wracała do domu. I nawet wtedy nie mogłam usiedzieć w miejscu.

Nigdy nie przejmowałam się tym, czy bezpiecznie jest wsiadać do samochodu obcego człowieka. Tak po prostu robiliśmy.

W dzisiejszych czasach większość rodziców odradzałaby to swoim dzieciom, a jednak w wielu miejscach na wsi autostop pozostaje nadal sposobem na przemieszczanie się. Masowa komunikacja istnieje tylko w dużych miastach. Taksówki, ubery, wynajem samochodów – to udogodnienia dla mieszczuchów.

Miasteczko Ramsey leży ponad dwadzieścia kilometrów od końcowego przystanku autobusu. Trochę za daleko, by iść pieszo w palącym sierpniowym słońcu, w dodatku przy bezlitośnie suchym powietrzu. Więc muszę poprosić o podwiezienie.

Podchodzę do kobiety tankującej paliwo. Podnosi wzrok i wita mnie skinieniem głowy. Jest mniej więcej w moim wieku, ma ogorzałą skórę i szczupłe, umięśnione ramiona. Na pewno jeździ konno – widzę to po jej postawie. Od razu przypada mi do gustu, ale to jedna z moich nielicznych supermocy: mimo zamiłowania do samotności lubię przebywać z ludźmi.

Pozostaje jednak zawsze intrygujące pytanie, czy ludzie lubią mnie.

– Jestem Frankie Elkin – przedstawiam się. – Chcę się dostać do Ramsey. Jeśli jedzie pani w tym kierunku, mam nadzieję, że mnie pani podwiezie.

Kobieta patrzy na mnie, moją walizkę na kółkach i sfatygowaną brązową torbę ze skóry. Zastanawiam się, co widzi, a czego być może nie dostrzega. Nie jestem stara. Ani młoda. Nie jestem piękna, ale i nie odrażająca. Nie jestem stąd – przybywam znikąd.

Odwiesza pistolet na dystrybutor i zakręca korek zbiornika paliwa.

– Mam pieniądze na benzynę – proponuję, próbując sobie przypomnieć, ile gotówki włożyłam do przedniej kieszeni. Zostało mi sto dwanaście dolarów. W porządku, mogę przeżyć za mniejszą sumę.

– Kim pani jest? – pyta kobieta.

– Frankie…

– Nie. Kim pani jest?

– W zasadzie jestem zawodową barmanką.

– Dlaczego chce się pani dostać do Ramsay?

– Oprócz tego, że jestem barmanką, poszukuję zaginionych osób i interesuje mnie przypadek Timothy’ego O’Daya.

– Jest pani dziennikarką?

– Nie. Kimś, kto szuka ludzi. – Wzruszam ramionami. – Istnieje większe zapotrzebowanie na takich jak ja, niż mogłaby pani podejrzewać.

– To pani cały bagaż?

– Tak.

– A gdzie plecak? Buty do wspinaczki? Sprzęt biwakowy?

Spoglądam na moją walizkę takiej wielkości, że można by ją wziąć do kabiny samolotu, poobijaną po podróżach do tylu miast, przejechaniu tylu kilometrów autobusami. Ta amazonka ma rację. Nie zabiorę takiego bagażu w góry. Moja spontaniczna decyzja mogła być więc nie do końca przemyślana. To jednak nigdy dotąd mnie nie powstrzymało.

– Wymyślę coś – rzucam.

Kobieta opiera się o pick-upa i krzyżuje ręce na piersiach. Lustruje mnie od stóp do głów. Nie odmówiła, co dla mnie oznacza zgodę, ale wymaga nieco cierpliwości.

– Skąd mam wiedzieć, że nie jest pani jakąś szaloną morderczynią? – pyta w końcu.

– Jakie jest prawdopodobieństwo, by w jednym pojeździe znalazło się dwoje seryjnych zabójców?

To stary dowcip, ale wywołuje jej uśmiech. Widzę, jak pod rondem kapelusza mruży niebieskie oczy. Ma zakurzone, przybrudzone słomą ubranie i czuć od niej lekko końskim nawozem.

Może znalazłabym pracę na ranczu? Kusi mnie to, ale po chwili przyglądam się bliżej jej umięśnionym ramionom i porównuję je z moimi cherlawymi kończynami. Jestem bardzo przedsiębiorczą osobą. Uniknęłam już wielu kłopotów. Ale nie mam zamiaru wygrywać w najbliższym czasie żadnych zawodów w siłowaniu się na rękę.

– W porządku – rzuca nagle. – Nazywam się Lisa Rowell. Zabiorę panią do Ramsey. Niech pani wsiada.

Wdrapuję się bez wahania do kabiny starego pick-upa, z walizką pod nogami i skórzaną torbą u boku.

– Miło panią poznać, Liso.

I tak oto jestem znów w drodze.

– MIESZKA PANI W tej okolicy? – pytam, gdy ruszamy. Szyby po obu stronach kabiny są opuszczone i wiatr targa mi włosy. Znów cieszę się ze swojej spontanicznej decyzji.

– Prawie całe życie. Mam ranczo w pobliżu Ramsey.

– Konie?

– Konie, krowy i parę innych stworzeń.

– Ludzie czy zwierzęta?

Uśmiecha się.

– Chyba wszystkiego po trochu.

– Brała pani udział w poszukiwaniach Tima O’Daya?

Odpowiada skinieniem głowy.

– Kiedy on i jego przyjaciel zaginęli – mówi. – Większość miejscowych pomagała. Dostarczyłam konie dla ekipy poszukiwawczej.

– Czy miejscowi mają jakieś teorie na temat tego, co się stało?

– Natura wymaga szacunku.

– Wygląda na to, że Timothy traktował ją z szacunkiem. Był doświadczony. Dobrze wyposażony.

Lisa wzrusza ramionami.

– Chodzi o alkohol? – pytam. – O to, że on i jego koledzy powędrowali w góry i zamroczyli się piwem i whiskey?

– A nie robiliśmy tego wszyscy, kiedy byliśmy młodzi?

Słuszna uwaga, przyznaję.

– Czy mogło chodzić o jakieś dzikie zwierzę? – dociekam. – O niedźwiedzia grizzly? Pumę?

– Możliwe.

– Ale mało prawdopodobne?

– Nie wychodzę w góry bez strzelby – odpowiada Lisa. – Są po temu powody. Ale nigdy nie widziałam grizzly. Baribale, owszem, ale one nie stanowią problemu. Poza tym zwierzęta nie są zbyt schludnymi biesiadnikami.

– Innymi słowy, gdyby Tima zaatakował niedźwiedź grizzly albo puma, byłoby więcej śladów. Tych trzech mężczyzn powiedziało chyba, że szukając Scotta, znaleźli krew i połamane gałęzie.

– Grupa poszukiwawcza odkryła podeptane zarośla, ale żadnej krwi. Zresztą Tim był wtedy jeszcze z nimi. Nie mówiąc o tym, że Scotta odnaleziono później całego i zdrowego.

– Może podeszło tam jakieś zwierzę, zwabione zapachem jedzenia. Mógł odstraszyć je ogień – myślę głośno. Co za bzdury! – Ale kiedy Tim oddalił się od ogniska…

Lisa prycha pogardliwie.

– Mówi pani jak ten łowca Wielkich Stóp – oznajmia.

– Jest ktoś taki?

– Myślałam, że należy pani do ekipy poszukiwawczej.

– Będę należała. Jak tylko ich spotkam i rzucę na nich czary.

– Kim pani właściwie jest?

– Proszę mi uwierzyć, im częściej odpowiadam na to pytanie, tym mniej ludzie mi wierzą. Ktoś tu poluje na Wielkie Stopy? Naprawdę?

– To członek Północnoamerykańskiego Stowarzyszenia Poszukiwaczy Wielkich Stóp.

Coś klika mi z tyłu głowy. Powinnam o tym wiedzieć.

– Czy Martin O’Day naprawdę wierzy, że jego syna porwał Wielka Stopa?

– Będzie pani musiała sama go o to zapytać.

– A jak pani sądzi?

Oczekuję ironicznej riposty albo nawet przewracania oczami, więc wahanie Lisy zbija mnie z tropu.

– Co? – ponaglam ją w końcu.

– Mówi pani, że odnajduje pani zaginione osoby?

– Tak.

– Czyli szuka pani ich wszystkich?

– Wszystkich… w całym kraju?

Lisa zerka na mnie.

– Wszystkich, którzy zaginęli w Popo Agie Wilderness – wyjaśnia. – Chodzi nie tylko o pijanego pana młodego. W ciągu ostatnich dwudziestu lat zaginęło tu co najmniej pięć osób.

Uświadamiam sobie, jak wiele jeszcze nie wiem.

– Czy to dużo na tak rozległym obszarze?

– Z pewnością niemało, jeśli ludzie znikają bez śladu.

– Wielka Stopa? – pytam, nie mogąc oprzeć się pokusie.

Przez chwilę milczy, a potem kręci głową.

– Albo coś innego. Ale proszę posłuchać rady osoby, która tu mieszka. Niech pani będzie cholernie ostrożna, wchodząc na ten teren.

Rozdział 3

MIASTECZKO RAMSEY W STANIE Wyoming przypomina scenografię westernu, przeniesioną na piaszczysty teren u podnóża prawdziwych gór. Po obu stronach malowniczej głównej ulicy stoją drewniane sklepiki, których strome dachy wyglądają na tle błękitnego nieba jak fragmenty puzzli. Zauważam pomalowany na żółto sklep wielobranżowy, przylegający do ciemnozielonego taniego marketu i baru z wypłowiałą czerwoną fasadą. Jest też kawiarnia, sklep spożywczy, punkt sprzedaży koszulek dla turystów, wyrobów ze skóry oraz oczywiście wszelkich akcesoriów dla kowbojów.

W słoneczne sierpniowe popołudnie chodniki są pełne ludzi. Niektórzy to najwyraźniej turyści, całe rodziny w szortach i klapkach. Inni są zapewne miejscowi, zważywszy na ich dżinsy i kowbojskie buty. W większości to ludzie biali. Wielu uśmiechniętych i beztroskich trzyma się za ręce.

Dawno nie miałam do czynienia z takim tłumem białych ludzi. To ciekawe, że czuję się tutaj równie nieswojo, jak w społeczności Haitańczyków w Bostonie albo zdominowanej przez czarnych dzielnicy Memphis. Ci ludzie, mający olśniewające życie, noszący modną odzież, wybierający się na wakacje w miejsca, gdzie jeżdżą inni… Nie potrafię się z nimi identyfikować.

Zastanawiam się czasem, czy jest jakieś miejsce, gdzie czułabym się u siebie. Zaczęłam kiedyś udawać outsiderkę. A teraz się nią stałam.

Bębnię nerwowo o udo pustą butelką po wodzie.

– Proszę pamiętać, żeby pić dużo płynów – radzi mi Lisa. – Lato jest tu suche, a popołudniami zdarzają się sporadyczne burze. Nie wiem, co ma pani w tej torbie, ale będzie pani potrzebowała kilku warstw odzieży. Temperatura może się zmienić o dwadzieścia stopni w ciągu dnia, a noce są cholernie zimne, nawet o tej porze roku.

Kiwam głową. Podróżuję z lekkim bagażem, co oznacza, że w podręcznej walizce są tylko podstawowe rzeczy: trzy pary spodni i sześć koszul. Jeśli chodzi o obuwie, mam parę sneakersów i solidne brązowe buty do trekkingu. Mam również piżamę – męskie bokserki i stary T-shirt Paula – oraz zapas skarpet i bielizny na siedem dni.

Moje brązowe buty wydają się odpowiednie do wędrówki po górach, ale skarpetki są zdecydowanie za cienkie. I mam tylko jedno wierzchnie okrycie, niezbyt grubą zieloną wojskową kurtkę. W miesiącach zimowych dodaję do tego czapkę, rękawiczki i szalik, by było mi ciepło. Nie pomyślałam jeszcze o kupieniu tych rzeczy, bo jest dopiero sierpień.

Powinnam chyba zostać w Ramsey, choćby po to, by popracować i trochę zarobić. Ale może również dlatego, że jestem zmęczona. To rodzaj zmęczenia, które nigdy naprawdę nie ustępuje. Myślę o Paulu, co zdarza mi się często, gdy czuję brzemię upływających lat.

Ale myślę również o detektywie z Bostonu i byłym komandosie Danie Lothamie, o jego dłoniach muskających moje ciało. Myślę o milczącym jak głaz właścicielu baru, Stoneyu. Myślę o Piper, kotce zabójczyni, o energicznym kucharzu i szesnastoletniej dziewczynie z Haiti, Angelique, pierwszej i jedynej osobie, którą odnalazłam żywą.

Moje myśli rozpraszają się i wirują. Czuję się zarówno nakręcona, jak i wyczerpana. I – jak to ja – myślę, jak bardzo chciałabym coś wypić. Może schłodzone piwo, by ugasić pragnienie. Albo cierpką margaritę, która rozgrzewa gardło tequilą i orzeźwia nutą limonki. Albo rum z colą. Gin z tonikiem. Nigdy nie byłam wybredna w wyborze alkoholi. Po prostu chciałam pić, dopóki nerwy mi nie tępiały, a skołatany umysł wiotczał i nie musiałam już tak dużo myśleć, bo było mi wszystko jedno.

Gdy tylko czuję ten impuls, odpycham go od siebie. Trzeźwość jest jednym z moich nielicznych osiągnięć w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Nie mogę sobie pozwolić, by z niej zrezygnować.

Lisa zwalnia. Dojechałyśmy na przedmieścia, gdzie kończą się ładne domki i zaczyna bardziej komercyjna zabudowa. Przysadzisty tani motel. Duży sklep ze sprzętem turystycznym i odzieżą. A naprzeciwko motelu restauracja. Zdaję sobie nagle sprawę, że to właśnie ta restauracja, do której drużbowie Tima O’Daya dotarli rano przed pięciu laty i bełkotali o niedźwiedziach, pumach i zjawach straszących po nocy.

– Wysiądę tutaj – zwracam się do Lisy, gdy staje na światłach w pobliżu restauracji.

– Jest pani pewna?

– Tak.

– Powodzenia – rzuca. Gdy sięgam do kieszeni po pieniądze, które obiecałam jej za benzynę, mówi: – Nie trzeba. I tak jechałam do miasta.

Uśmiecham się z wdzięcznością. Odjeżdża, zostawiając mnie, z walizką na kółkach w jednej ręce i skórzaną torbą w drugiej, na rogu obok restauracji.

Nie ma czasu na wahanie. Wchodzę do środka.

W RESTAURACJI PACHNIE KAWĄ, smażonym boczkiem i hamburgerami z grilla. Natychmiast zaczyna mi burczeć w brzuchu. Na śniadanie zjadłam czerstwą drożdżówkę, a na lunch batonik czekoladowy. Przydałby się jakiś posiłek. Podobnie jak sprzęt wspinaczkowy, kwatera i eliksir młodości.

Jest już prawie piętnasta. Jak wynika z tabliczki, za kwadrans zamykają, co wyjaśnia, dlaczego wewnątrz jest niemal pusto, a samotny kucharz w białym fartuchu skrobie ruszt.

W głębi sali dostrzegam jednak osiem pogrążonych w rozmowie nad rozłożoną mapą osób, siedzących w dwóch boksach przy stercie odsuniętych na bok brudnych talerzy. To zapewne Martin O’Day i jego grupa poszukiwawcza. Wszyscy są w strojach niezbędnych do wędrówek po górach: wysłużonych butach trekkingowych, spodniach cargo i koszulach flanelowych. Na pierwszy rzut oka wyglądają na ludzi zahartowanych, zdrowych i gotowych do akcji.

Spoglądam na mój zdecydowanie nienadający się na górską wyprawę zestaw odzieży: tenisówki, wypłowiałe dżinsy i cienki T-shirt. Ale mam przynajmniej na skórze warstwę potu i kurzu po podróży. To przydaje mi autentyczności, gdy podchodzę z walizką do grupy mężczyzn.

Mówi głównie ten, który siedzi w środku. Wygląda na faceta po pięćdziesiątce. Ma wysportowaną szczupłą sylwetkę człowieka, który zawsze jest w ruchu. Naprzeciwko niego siedzi starszy mężczyzna o stalowosiwych rzadkich włosach i ogorzałej twarzy. Po ich lewej zajmują miejsca rudzielec z krzaczastą brodą i ciemnowłosa kobieta, a po prawej czterej młodsi mężczyźni. Przyglądając się z bliska, dostrzegam dziewiątego członka ekipy: biszkoptowego mieszańca labradora z jaskrawopomarańczową szarfą, rozciągniętego pod stołem, z łbem na łapach.

Gdy się zbliżam, pies podnosi łeb i macha ogonem. Jedyna w tym gronie kobieta, wyjątkowo urodziwa Latynoska o migdałowej skórze i pięknie obramowanych ciemnych oczach, spogląda na mnie. Domyślam się, że to jej pies.

Mam poczucie déjà vu. Trzy lata temu w innym lesie zaginął sześcioletni chłopiec, który bawił się w berka z ośmioletnim bratem w pobliżu obozowiska. Dzień po dniu włóczyłam się po tym obszarze z grupą ochotników. Szukaliśmy chłopca jeszcze wiele tygodni później, gdy nie było już nadziei na odnalezienie go żywego. Rozpocząwszy poszukiwania, nie mogliśmy zrezygnować. Musieliśmy kontynuować. Musieliśmy go znaleźć.

Rodzina musi wiedzieć, co się stało.

Pamiętam krzyk matki, gdy dotarła do niej wiadomość o odnalezieniu chłopca. Pamiętam, jak jego ojciec – dwudziestoparoletni mężczyzna z szarą jak popiół twarzą i ochrypłym głosem – ściskał dłonie wszystkim ochotnikom i dziękował za sprowadzenie synka do domu. Jakby ktokolwiek mógł być wdzięczny za to, że oddano mu dziecko, by mogło zostać należycie pochowane. A jednak tak bywa. Często.

Rozumiem teraz, jaką rolę odgrywa kobieta. Wiem, co robi jej mieszaniec labradora. Szuka szczątków. Bo po pięciu latach po Timothym O’Dayu mogły pozostać tylko kości.

Dlaczego to robię? Dlaczego szukam zaginionych, gdy dawno nie ma już nadziei? Wędruję od miasta do miasta. Z nieustannym bólem serca.

Na świecie giną setki tysięcy ludzi. Niektórzy znikają z własnej woli. Niektórzy popadają w kłopoty. A jeszcze inni, zważywszy na ich pochodzenie, zawsze byli bez szans.

Nie zadaję sobie pytania, dlaczego poświęcam temu życie. Pytam raczej, dlaczego nie robią tego wszyscy. Tak wiele naszych dzieci zasługuje na to, by wrócić do domu. Tylu kochających krewnych chce wiedzieć, co stało się z członkami ich rodzin. Tyle społeczności prześladuje myśl, co mogło się wydarzyć i do czego doszło.

Wiem, kim jestem. Wiem, dlaczego to robię. Nie rozumiem tylko postawy reszty świata.

Podchodzę bliżej. Człowiek, który coś mówi, w końcu na mnie spogląda. Ma orzechowe oczy.

– Martin O’Day? – pytam, przysiadając na najbliższym barowym stołku. Jestem równie podekscytowana, co zdenerwowana. Zdeterminowana i przestraszona. Zawsze tak jest.

Wyciągam rękę.

– Nazywam się Frankie Elkin – przedstawiam się. – Specjalizuję się w poszukiwaniu dawno zaginionych osób. I chciałabym pomóc sprowadzić do domu pańskiego syna.

POJAWIA SIĘ ENERGICZNA STARSZA kobieta w białym fartuchu; ma poprzetykane siwizną kręcone włosy spięte w kok i szczupłą sylwetkę, świadczącą o aktywnym życiu. Rozpoznaję ją natychmiast ze zdjęcia w gazecie: to Marge Santi, właścicielka restauracji i uczestniczka wydarzeń. Patrzy na mnie, unosząc brwi, a potem spogląda z ukosa w kierunku stołu, jakby chciała się upewnić, czy nie przeszkadzam gościom. Chroni ich. Zastanawiam się, jak wielu miejscowych po pięciu latach czuje to samo: że to ich tragedia i obcy nie powinni się wtrącać.

Przez chwilę nikt się nie odzywa. Martin O’Day, który wyraźnie przewodzi pozostałym, spogląda na moją podróżną odzież i bagaż. Patrzy na mnie wilkiem.

– Nie odpowiadam teraz na żadne pytania – mówi.

– Nie jestem dziennikarką.

– Mimo wszystko nie odpowiem na żadne pytania.

Starszy mężczyzna z czupryną gęstych siwych włosów odwraca się, by mi się przyjrzeć. To musi być Nemeth, legendarny miejscowy przewodnik. Taksuje mnie spojrzeniem, po czym spogląda na Marge.

– Wszystko w porządku – rzuca, mówiąc jak swój do swego.

Marge patrzy na mnie z ukosa, najwyraźniej mniej o tym przekonana. Ale Nemeth pozostaje niewzruszony, więc właścicielka restauracji bierze w końcu stertę brudnych talerzy i znika.

Czterej młodsi mężczyźni nie włączają się do rozmowy – są obecni, ale zdystansowani. To muszą być kumple pana młodego, zważywszy na wyczuwalne brzemię ich zbiorowej winy. Pozostaje mi więc tylko ustalić, kim są śliczna właścicielka psa i potężny mężczyzna z rudą brodą.

Nazywam go w myślach Krzaczastą Brodą i identyfikuję jako łowcę Wielkich Stóp, choć gdyby dodać mu owłosienie ciała, sam mógłby być Wielką Stopą. Intrygujący przykład tego, jak właściciele zwierząt przypominają wyglądem swoich pupilów.

A więc to jest ta ekipa marzeń. Doświadczony lokalny przewodnik, zrozpaczony ojciec, czterech dotkniętych poczuciem winy przyjaciół, opiekunka psa tropiciela i łowca Wielkich Stóp. Ciekawa kombinacja.

– Mam doświadczenie w poszukiwaniu ludzi w terenie – odzywam się.

– Nie, dziękuję. – Martin O’Day skupia się ponownie na mapie, wymownie postukując palcami o blat.

A zatem zostałam odprawiona. Nie po raz pierwszy. Jestem nieznaną zmienną. Ludzie takich nie lubią.

Próbuję przełamać lody, zaczynając od najmniej uprzedzonego do mnie członka grupy. Zsuwam się ze stołka, przykucam i wyciągam rękę w kierunku biszkoptowego labradora. Pies, niemający w tej chwili na grzbiecie roboczej kamizelki, wstaje i podchodzi do mnie. Nie jest na smyczy, ale najwyraźniej nikt, łącznie z właścicielką restauracji, nie ma nic przeciwko temu.

– Jak ma na imię? – pytam, drapiąc go za uszami.

Miałam rację. Piękna Latynoska jest jego opiekunką.

– Daisy – odpowiada natychmiast.

– Dała pani tak na imię psu poszukującemu zwłoki?

To, że domyśliłam się roli Daisy, sprawia, że kobieta obdarza mnie badawczym spojrzeniem, a Martin O’Day, który najwyraźniej chce wrócić do tego, czym zajmował się wcześniej, unosi brwi.

– Uratowaliśmy Daisy na Filipinach – wyjaśnia Latynoska. – Mój partner i ja zaczęliśmy karmić ją odpadkami, gdy pracowaliśmy z naszą ekipą psów, szukając ofiar lawiny błotnej. W końcu zabraliśmy ją ze sobą do domu. I natychmiast okazała się chętna do tresury. Zanim się obejrzeliśmy, prześcignęła nasze owczarki belgijskie. Radzi sobie z problemami jak żaden inny pies.

– Jak pani się nazywa?

– Luciana. Luciana Rojas.

Posyłam jej uśmiech, po czym skupiam uwagę na potężnym rudym mężczyźnie. Chcecie poznać sztuczkę, jak radzić sobie z nieprzyjaznymi samcami alfa, takimi jak Martin O’Day? Nie odzywajcie się do nich. Całkowicie ich ignorujcie. Okażecie swoją przewagę.

– Jest pan z Północnoamerykańskiego Stowarzyszenia Poszukiwaczy Wielkich Stóp – zwracam się do Krzaczastej Brody.

– Mam na imię Bob – oznajmia wesoło, nie bacząc na ostrzegawczy pomruk Martina O’Daya.

Nagle przychodzi mi do głowy to, co próbowałam sobie wcześniej przypomnieć.

– Twoja organizacja ma najpełniejszą listę osób zaginionych w tym kraju – mówię. – Wiecie o tym, co dzieje się w lasach i górach, nawet więcej niż władze.

Wcale nie przesadzam. Jeśli droga ci osoba zaginęła w głuszy, najlepsze dane na temat potencjalnie podobnych przypadków pochodzą od łowców Wielkich Stóp, a nie od rządu federalnego. Świat funkcjonuje w dziwny sposób.

W tym momencie udaje mi się dopasować drugi kawałek układanki.

– Chwileczkę. Ty jesteś WSBob, prawda? Z forów poszukiwaczy osób zaginionych. Bob Wielka Stopa. Opracowujesz Projekt Północnoamerykański, mapę zaginięć na naszej półkuli. Miło mi cię poznać!

Wstaję, a Bob Wielka Stopa otwiera szeroko oczy – rozpoznaje mnie.

– Zaraz! Frankie Elkin? FElkinPoszukiwania?

Przytakuję energicznie, ciesząc się, że poznaję osobiście innego poszukiwacza amatora.

– Jesteś w Wyoming? – dziwię się. – Sądziłam, że najnowsze poszukiwania Wielkich Stóp koncentrowały się na północnym zachodzie, w rejonie Pacyfiku. Pracowałeś wcześniej na półwyspie Olympic.

– Jeśli nie wiesz, gdzie jest jakaś istota, nie wiesz również, gdzie jej nie ma. Poza tym te poszukiwania… – Bob waha się, spoglądając na Martina – dotyczą szczególnie interesującego obszaru.

Rozumiem. Chodzi o te inne zaginione w górach osoby, o których wspominała Lisa Rowell. Na krajowej mapie Stowarzyszenia Poszukiwaczy Wielkich Stóp na tym obszarze byłoby skupisko czerwonych chorągiewek. Gorąca strefa, niedostrzegana przez władze, ale stanowiąca wiarygodną pożywkę dla spekulacji w peryferyjnych społecznościach, w jakich żyjemy Bob i ja.

– Musimy wracać do pracy – rzuca ostro Martin.

– Chwileczkę, Marty – mówi Bob. – Frankie jest prawdziwą ekspertką. Znamy się z sieci. Ona nie tylko pracuje nad sprawami zaginionych osób, ale też je rozwiązuje. Dziesiątki.

Bliżej szesnastu, ale nie będę się sprzeczać.

Martin nie bardzo wie, jak zareagować. Ma swój plan, pewnie już dawno opracowany. Postrzega go jako serię logistycznych kroków, a nie misję sprowadzenia do domu szczątków syna, i tak ma zamiar go zrealizować. A ja zjawiam się nagle, wprowadzając zamęt, gdy on z trudem pozostaje przy zdrowych zmysłach.

Rozumiem to. Wszystkie moje misje zaczynają się od tego momentu: pojawiam się znikąd, zrywam opatrunek z rodzinnej rany i mam nadzieję, że nie doprowadzi to do krwotoku z tętnicy.

Siedzący przy drugim końcu stołu koledzy Tima ze studiów nadal mnie ignorują, co wydaje mi się fascynujące. Stanowią grupę wewnątrz grupy. Osobną kapsułę niepokoju i rozpaczy. Jeden z nich, jasny blondyn, pochłania ogromne ilości kawy, a ręka drży mu tak, że z trudem trafia kubkiem do ust. Siedzący przy nim kolega szepcze mu coś do ucha. Domyślam się, że mówi „Opanuj się”.

– Ma pani doświadczenie w akcjach poszukiwawczo-ratunkowych? – odzywa się po raz pierwszy Nemeth. W tonie jego głosu pobrzmiewa powątpiewanie, gdy mi się przygląda. Nie mogę mieć mu tego za złe.

– Uczestniczyłam w poszukiwaniach. I pracowałam z psami tropiącymi. – Kiwam głową, patrząc na Lucianę.

Daisy wróciła na swoje miejsce pod stołem, oparła łeb na kolanach opiekunki i wzdycha błogo, gdy ta drapie ją po szyi.

– Ma pani plecak? Sprzęt do obozowania? – Nemeth wskazuje na mój bagaż. – To wyprawa w góry. Musi pani być doświadczona, wiedzieć, co pani robi.

– Mogę wypożyczyć sprzęt. – Zakładając, że nie będzie kosztował więcej niż sto dwanaście dolarów.

– Dlaczego pani to robi? – odzywa się Martin. Mniej wojowniczym, bardziej zmęczonym głosem. – Nie znamy pani. Najwyraźniej nie jest pani przygotowana. Nie mamy na to czasu. Jutro rano wyruszamy.

– Chcę pomóc. Czytałam o pańskim synu. I o pana żonie.

Skurcz bólu przeszywa twarz Martina.

– Chcę pomóc – powtarzam. – Mam doświadczenie. Jestem dobra w tym, co robię.

– Jest dobra – potwierdza Bob.

– Przykro mi. – Nemeth najwyraźniej nie jest przekonany o mojej wiarygodności. – Na tego rodzaju ekspedycje trzeba mieć zezwolenie, a my mamy je tylko na osiem osób.

– Nadal będzie nas ośmioro – mówię.

Martin rozgląda się.

– Tu jest osiem osób – stwierdza. – Więc pani byłaby dziewiąta.

– On sobie nie poradzi. – Wskazuję głową rozdygotanego blondyna.

– Josh! – wykrzykuje jeden z młodych ludzi, gdy kolega, trzymając kubek w drżącej ręce, rozlewa kawę na stole.

– Cholera, Josh! – Trzej mężczyźni zrywają się na nogi, gdy gorący napój oblewa im spodnie. – Co z tobą? Człowieku, masz gorączkę!

Josh siedzi, wpatrując się w rozlaną kawę, jakby nie wiedział, co się dzieje. Ma spoconą i rozpaloną twarz. Drży już na całym ciele.

– Jest chory – mówi jeden z jego przyjaciół. – Chyba ma grypę.

– To nie grypa. – Nie muszę być alkoholiczką na odwyku, by rozpoznać objawy delirium tremens.

Martin wzdycha ciężko i zerka na Nemetha. A więc obaj wiedzą, że Josh ma problem z alkoholem. Musiał niedawno przestać pić, żeby uczestniczyć w ostatniej próbie sprowadzenia do domu przyjaciela.

Tyle że Josh nie pił umiarkowanie. Wygląda na to, że jest uzależnionym wchodzącym właśnie w pierwszy etap detoksykacji.

– Mogę pomóc – powtarzam, zwracając się do Marty’ego. – Mogę wykorzystać sprzęt Josha. Nie spowolnię marszu. Obiecuję.

– Cholera! – rozlega się okrzyk, gdy Josh osuwa się na bok, a potem opada powoli na podłogę.

Martin nie odzywa się ani słowem. Tylko zamyka oczy.

Nemeth zwraca się do mnie, mówiąc za niego:

– Chyba jesteś w zespole. Niech to szlag!

Rozdział 4

– POTRAFISZ POSŁUGIWAĆ SIĘ bronią?

– Boże, nie. Polegam na moim uroku.

– A jak zaatakuje cię niedźwiedź?

– Hm… Pobiegnę szybciej niż osoba obok mnie?

Nemeth zerka na mnie, niepozorną kobietę, podczas gdy ja obserwuję jego solidnej budowy postać. Wygląda jak wyciosany z gór posąg o torsie z twardego granitu i ramionach z konarów drzew. Jest średniego wzrostu i nie widać na nim ani grama tłuszczu. Ja nie wyglądałam tak dobrze nawet w wieku dwudziestu lat i nie wyobrażam sobie, żebym była w takiej formie jak on w jego wieku – dobrze po sześćdziesiątce. Nemeth może stać się moim nowym bohaterem. Chociaż mam ochotę się z nim podroczyć, żeby zobaczyć, co zrobi.

– Ostatni raz miałem równie głupią rozmowę z pewnym aroganckim dupkiem, Bobbym Monfortem. Przeprowadził się tutaj ze Wschodniego Wybrzeża i przysięgał, że dorastał w górach i ze wszystkim sobie poradzi. Próbowaliśmy go ostrzec, że tereny są inne, a mimo to wyruszył na siedmiodniową wyprawę. Wiesz, co się z nim stało?

– Hm… Żył długo i szczęśliwie?

– Przynieśliśmy go z gór w kawałkach. Znalezienie wszystkich jego szczątków zajęło wiele tygodni. Chyba zaatakował go grizzly. Ale potem zajęły się nim szopy i padlinożerne ptaki. Oczyściły jego czaszkę, połamały kości, by dobrać się do szpiku, wyssały wszystko z palców rąk i nóg.

Wiem, że celowo tak plastycznie to opisuje, by mnie przerazić. Co nie znaczy, że to nie działa.

– Zabiorę ze sobą środek do odstraszania niedźwiedzi – obiecuję.

Nemeth przewraca oczami. Siedzę z nim w pokoju przyjaciół Tima w motelu naprzeciwko restauracji. Trzej młodzi ludzie, którzy nadal trzymali się na nogach, i Martin zawieźli będącego na odwyku Josha do najbliższego szpitala, który znajduje się podobno godzinę jazdy stąd. Nemeth pogania mnie tymczasem, pomagając przetrząsnąć zapasy Josha. Nie jestem pewna, co robią Bob, łowca Wielkich Stóp, i Luciana, opiekunka psa, ale Bob nie wydawał się zbytnio zmartwiony, że spędzi trochę czasu sam na sam z piękną kobietą. A może naprawdę lubi biszkoptowe labradory.

– Wstań – rozkazuje Nemeth.

Podnoszę się. Zakłada mi plecak Josha z metalowym stelażem na prawe ramię, a potem na lewe. Odsuwa się. Chwieję się lekko, ale udaje mi się nie upaść do tyłu.

Nemeth przygląda mi się oczami koloru błękitnego lodowca. Ani przez chwilę nie dał się zwieść.

– Trzeba go tylko dopasować – mówię.

Kolejne ciężkie westchnienie. Serio, temu facetowi przydałaby się czekolada.

Zdejmuje ze mnie plecak i siada na jednym z dwóch szerokich łóżek.

– Przewodzę tej ekipie – oznajmia. – Odpowiadam za ich i twoje bezpieczeństwo. Więc lepiej od razu się wyspowiadaj, bo nie zabiorę cię w góry tak po prostu. Akurat uwierzę, że poszukiwałaś już kogoś w górach!

– Robiłam to. Niejeden raz.

– Dwa razy?

– Możliwe.

Znów to spojrzenie. Mam uczucie, że ten człowiek miał kiedyś do czynienia z kretynami, i to nie tylko jako zawodowy przewodnik. Dobra wiadomość jest taka, że moja głupota go nie załamie.

– Chodzę pieszo – podkreślam. – Wszędzie. Przez cały czas. Nie mam samochodu i ostatnich dziesięć lat spędziłam w miejscach, do których nie dociera publiczny transport.

– Chodniki to nie to samo co góry.

– Jestem sprawna. Nie będę opóźniała marszu. Co więcej, zachowuję trzeźwość. Od dziesięciu lat. To daje mi przewagę nad Joshem, a jego byliście gotowi zabrać.

– To Marty chciał go wziąć. Ja zgłosiłem zastrzeżenia. Pokaż mi swoje buty. Mogę zdobyć plecak lepiej dopasowany do twojej sylwetki i nieco lżejszy, zważywszy na to, że ważysz… Ile kilogramów?

– Pięćdziesiąt dwa! – Być może.

– Podczas siedmiodniowej wyprawy buty to podstawa. Tam, dokąd idziemy, trzeba mieć wsparcie dla kostek i solidne podeszwy.

Jego głos brzmi tak surowo, że rozpinam pospiesznie torbę i wyjmuję moją jedyną parę butów, poza sneakersami, które mam na nogach. Są podniszczone na zewnątrz i wyglądają jak coś pomiędzy markowym obuwiem a trekkingowymi butami Nemetha. Wstrzymuję oddech. Nikt dotąd nie oceniał moich butów. Czuję zdenerwowanie w ich imieniu.

Nemeth podnosi je i odwraca, by przyjrzeć się grubym podeszwom, sprawdzić, czy buty są trwałe i dobrze obejmują stopę. Marszczy brwi i oddaje mi je.

– Nosiłaś je przez długi czas?

– Całymi dniami. Doskonale pasują, nie robią się od nich odciski.

To są najwyraźniej magiczne słowa.

– Dobrze. Nadadzą się.

Przechodzimy do zawartości ogromnego plecaka Josha. Od zewnątrz przytwierdzona jest do niego zwinięta karimata, przewiązana elastycznymi linkami bungee, i długi nylonowy worek z otworem ściągniętym sznurkiem. Wyczuwam palcami jego zawartość: są tam cienkie pręty i miękka tkanina.

– Namiot! – oznajmiam triumfalnie.

– Oczekujesz nagrody?

– Być może.

Znajduję butelki z wodą i zawieszony na sznurku czerwony gwizdek – coś, co noszę zawsze w mieście. W przedniej kieszonce z zamkiem błyskawicznym odkrywam apteczkę pierwszej pomocy i zestaw plastrów na odciski. Do tego przekąski: batony proteinowe, musli, czekoladki z masłem orzechowym. Przynajmniej Josh wie, co dobre. Jest też cały zestaw różnego sprzętu: wodoodporne zapałki, zapalniczka, uniwersalny nóż, latarka czołowa, zwykła latarka, filtr do wody. W końcu wyciągam torebkę śniadaniową z czymś, co wygląda jak nasączone tłuszczem kulki waty.

– To bawełna zanurzona w wazelinie – wyjaśnia Nemeth. – Dla wielu ulubiona podpałka do rozniecania ognia.

Kiwam głową, jakbym o tym wiedziała. Zaczynam się denerwować. Czyżbym porwała się z motyką na słońce? Trudno powiedzieć. Zawsze jestem outsiderką. Zawsze w jakimś nowym miejscu, gdzie nie wiem, dokąd zmierzam ani co robię. Przez ostatnie lata jest mi dobrze tam, gdzie czuję się niezręcznie.

Nie chcę jednak przeszkadzać Martinowi w jego ostatecznych wysiłkach, by sprowadzić do domu syna. Nemeth może mnie wkurzać, ale ma swoje zasady. Skoro mam dołączyć do poszukiwań, muszę się starać tak jak wszyscy.

Otwieram pokrywę ogromnego jasnożółtego plecaka i odkrywam cały skarbiec ubrań.

– Co sądzisz o Martinie? – pytam, wyciągając parę za parą grube wełniane skarpety. W połączeniu z moimi butami zupełnie wystarczą. Następnie wyjmuję dwie kurtki, jedną cienką i odporną na wiatr, drugą z podpinką, wodoodporną. Będą dla mnie za duże, ale darowanemu koniowi…

Nemeth, który wciąż siedzi na łóżku, przygląda mi się i wzrusza ramionami.

– A jakie to ma znaczenie? – rzuca.

– Ma. Bo idę w góry z zupełnie obcymi ludźmi, żeby odnaleźć ich bliskich.

– Obsesyjnie wtrącasz się w sprawy innych, tak?

– Właśnie.

– Czego chcesz? – Ton Nemetha jest sceptyczny.

Jestem do tego przyzwyczajona. Przestaję grzebać w żółtym plecaku, żeby spojrzeć mu w oczy.

– Tego samego, czego chcecie ty i Martin. Sprowadzić Tima do domu. Zbliżyć do siebie rodzinę. – Waham się przez moment, po czym dodaję z lekkim wzruszeniem ramion: – Uleczyć cudze rany, bo nie radzę sobie z własnymi.

– Ile razy zajmowałaś się czymś takim?

– Szesnaście.

– Ale to nie były akcje poszukiwawczo-ratunkowe?

– Nierozwiązane sprawy. Na terenie całego kraju. Rezerwaty, miasta, miasteczka. Nie masz pojęcia, jak wielu jest zaginionych ludzi, których nawet nikt nie szuka.

– Jak się o nich dowiadujesz?

– Z gazet, jak w tym przypadku. Albo z forów internetowych, takich jak to, dzięki któremu poznałam Boba. Są całe witryny, które zajmują się tego rodzaju sprawami.

– Nie znasz ofiar? Masz jakieś osobiste relacje z ich krewnymi?

– Ty nie spotkałeś nigdy Timothy’ego O’Daya. A poświęcasz czas na szukanie go.

Nemeth ze zmarszczonym czołem wpatruje się w brązową wykładzinę dywanową.

– Dowodziłem tamtą operacją – mówi w końcu. – Nie sprowadziłem Tima do domu. Nadal czuję się odpowiedzialny za jego los.

– A pozostałe zaginione osoby?

Spogląda na mnie zaskoczony.

– Już plotkowałaś z miejscowymi?

– Taki mam dar.

– Czy wiesz, jak rozległy jest obszar Popo Agie Wilderness?

– Pewnie bardzo duży.

– Raczej cholernie wielki.

– Coraz bardziej cię lubię.

– Mamy tu lasy, góry, strumienie, jeziora, wąwozy, kaniony, dziką zwierzynę, nie wspominając o drapieżnikach, które nie pogardzą ludzkim mięsem…

– O Wielkich Stopach?

– To jest natura – mówi Nemeth. – Dzika. Potężna. Ogromny obszar ponad czterdziestu tysięcy hektarów. Zwykła statystyka wskazuje, że nie wszyscy przeżyją.

– To brzmi jak Igrzyska śmierci.

– Czysto praktyczne podejście. Ludzkość może robić nie wiadomo jakie postępy, a matka natura i tak trzyma nas za jaja.

– Co sądzisz o czekoladzie? Mam wrażenie, że przydałoby ci się w życiu więcej dekadencji.

– Nie masz kwalifikacji do tych poszukiwań. Wyświadcz nam przysługę i wycofaj się.

Milczę przez chwilę. Bywam zbyt nonszalancka. Bywam totalną suką. Ale potrafię również być uczciwa i myślę, że Nemeth na to zasługuje.

– Nie mam aż takiego doświadczenia w biwakowaniu, jak byś chciał. Ale jestem zdrowsza niż Josh i mam przyzwoite buty i wspaniałe skarpety. Jeśli zdobędziesz dla mnie odpowiedni plecak, dam radę. Nie będę się skarżyć, nie będę was opóźniać i mogę pomóc. Nie wiem dlaczego, ale w odnajdywaniu zaginionych jestem dobra. Po prostu.

– Jesteś cholernie uparta.

Uśmiecham się.

– Dzięki Bogu, prawda? Jak inaczej tych szesnaście osób dotarłoby z powrotem do domów? – Skupiam znów uwagę na plecaku Josha; wyciągam kolejne ubrania, spodnie, kalesony, rzeczy, które zdecydowanie nie będą na mnie pasowały. – Martin O’Day – rzucam. – Zrozpaczony ojciec, człowiek doświadczony w górskich wędrówkach. Lubisz go? Masz do niego zaufanie?

– Tak.

– Co prowadzi nas do kolegów Tima. Co o nich sądzisz?

– Przyzwoici młodzi ludzie. Popełnili błąd i zapłacili za to. Nadal płacą.

– Na czym polegała ich wina? Za dużo wypili?

Nemeth znów wzrusza ramionami.

– Wystarczająco długo jestem przewodnikiem, by wiedzieć, że na większości biwaków pije się więcej alkoholu niż wody. Zdarzają się libacje. To głupie, ale rzadko zabójcze. Natomiast rozdzielanie się, tracenie z oczu kolegów…

– Zostawianie kogoś samego?

– Zniknięcie Scotta było bardzo niefortunne. Powinni zostać na miejscu i przegrupować się rano, a nie posyłać kolejnego uczestnika wyprawy, by błąkał się po nocy w niebezpiecznym terenie.

– Scott zaginął pierwszy, prawda? Pozostali ocknęli się z alkoholowego zamroczenia, bo usłyszeli jakieś hałasy. Rozglądali się gorączkowo wokół, świecąc latarkami, i w końcu zdali sobie sprawę, że Scott zniknął. Co się z nim stało tamtej nocy? Powiedział coś?

– Scott twierdzi, że nie pamięta, co działo się od chwili, gdy poszedł do namiotu. Chcesz znać moją teorię? Chłopak był pijany. Wyszedł z namiotu w środku nocy i włóczył się po okolicy. Aż doszedł do rzeki i zemdlał z zimna. Dlatego nie słyszał poszukujących go kolegów ani innych hałasów. Rano, gdy odzyskał przytomność, zdołał w końcu znaleźć drogę do obozu.

– Wierzysz w jego historię?

Nemeth wzrusza ramionami.

– Nie mam powodu w nią nie wierzyć.

To nie to samo co odpowiedź „tak”.

– W porządku, więc ich kumpel Scott na dobre się zgubił. Ofiara nocnej pijackiej eskapady. Ale co z informacjami o przeraźliwych odgłosach zwierząt i śladach krwi na drzewach?

– Znaleźliśmy podeptane zarośla, połamane gałęzie, miejsca, gdzie coś się działo. Mogło to być zwierzę…

– Wielka Stopa? – pytam.

Przewraca oczami.

– Według mojej fachowej opinii znaleźliśmy ślady, które pozostawiło czterech pijanych facetów przedzierających się przez las w poszukiwaniu zaginionego przyjaciela. Czy to mógł być niedźwiedź grizzly albo jakaś mityczna dwunoga bestia? Nie, bo tych pięciu pozostawiło resztki po uczcie. To samo dotyczy pum, na które natykamy się od czasu do czasu. Ale są z natury nieśmiałymi stworzeniami. Nie włóczą się po tym terenie, tratując drzewka i ciągnąc zdobycz bez pozostawiania krwawego tropu. A zważywszy, że Scott w końcu się znalazł…

– To Timothy O’Day zaginął.

– Tim miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i ważył dziewięćdziesiąt kilogramów. Był wysportowany, silny, dobrze wyposażony i zdaniem jego kolegów miał pistolet.

– Był uzbrojony? – O tym nie pisano w gazecie.

– W glocka kalibru dziewięć milimetrów. Zabierał go zawsze w góry. Większość z nas, miejscowych, woli karabiny, bo pozwalają strzelać z dużej odległości i mają większą siłę ognia. Nie wspomnę, że Tim miał broń w plecaku, co jest zwykłą głupotą. Jakby dzikie zwierzę dawało ci czas na wyciągnięcie broni, zanim zaatakuje. Ale ogólnie biorąc, był doświadczony. Wiedział, co robi. – Nemeth waha się. – Jeśli człowiek spędzi dość czasu w głuszy, wyczuwa, kiedy nie jest sam. Kiedy trzeba wynosić się w cholerę. I kiedy się zatrzymać, ocenić sytuację i przygotować się do walki.

– Zdjąć plecak i wyciągnąć pistolet – wtrącam spokojnie.