Nie bój się - Lisa Gardner - ebook + audiobook + książka

Nie bój się ebook i audiobook

Lisa Gardner

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mroczny thriller i jedna z najlepszych powieści Lisy Gardner!

Różany Zabójca, psychopata, który zostawia przy ciałach ofiar czerwoną różę i szampana, terroryzuje mieszkańców całego Bostonu. Nie zważając na kłopoty ze zdrowiem, detektyw D.D. Warren musi stawić czoła kolejnemu trudnemu wyzwaniu.

Ostatnia rzecz, jaką detektyw D.D Warren pamięta z tamtej nocy, to oględziny domu młodej, atrakcyjnej kobiety, która została w nim zamordowana. Potem skrzypienie deski podłogowej, niski głos szepczący jej do ucha… Podobno trzy razy strzeliła w kierunku napastnika – ale bezskutecznie. Wie tylko, że jest ciężko ranna, nie może ruszyć lewą ręką i nie jest w stanie wrócić do pracy.

Tymczasem po paru tygodniach kolejna kobieta zostaje znaleziona martwa we własnym łóżku, a w jej pokoju znajdują się te same rekwizyty co przy pierwszym morderstwie: butelka szampana i czerwona róża. Jedyną osobą, która mogła widzieć sprawcę, pozostaje D.D. Warren.

A ta wciąż nie może podnieść niczego ciężkiego, załadować broni ani przypomnieć sobie choćby jednego szczegółu z nocy, która mogła ją wiele kosztować.

D.D. nie może wrócić do czynnej służby, ale i tak wszczyna polowanie. Bo Różany Zabójca nie zasadza się tylko na samotne bezbronne kobiety – obrał za cel samą detektyw. A ona wie, że jest tylko jeden sposób, by go pokonać… nie bać się niczego.

Jeśli myślicie, że w poprzednich książkach o D.D. Warren Gardner wyciągnęła już wszystkie asy z rękawa, jesteście w grubym błędzie. Lepiej zapnijcie pasy przed tą szaloną przejażdżką do samego piekła!

„Kirkus Reviews”

Gardner stworzyła następny kapitalny thriller, który zachwyci starych fanów i zdobędzie jej nowych – zapierający dech w piersiach i zarazem pogłębiony psychologicznie.

Associated Press

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 552

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 40 min

Lektor: Marta Markowicz

Oceny
4,4 (314 oceny)
167
108
28
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaM25

Nie oderwiesz się od lektury

książka do końca trzymała w napięciu naprawdę super
00
gpietrucha

Dobrze spędzony czas

Książka średnia
00
dagmarakrynicka1987

Dobrze spędzony czas

Czytałam lepsze jej książki
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się słucha lektorów. Kolejna powieść do ostatniej minuty trzyma słuchacza w napięciu.
00
justyna_re87

Nie oderwiesz się od lektury

2 dni i przeczytane- lepsza niż poprzednia.
00

Popularność




BUTELKA SZAMPANA, CZERWONA RÓŻA. I MŁODA PIĘKNA KOBIETA… MARTWA.

MORDERCA ROMANTYK?

Detektyw D.D. Warren nie widzi nic romantycznego w obdzieraniu ofiary ze skóry. Kiedy poruszona tym, co zobaczyła na miejscu zbrodni, zjawia się tam po raz drugi – sama – zostaje zaatakowana. D.D. udaje się uratować życie, ale poważna kontuzja uniemożliwia jej powrót do pracy.

W walce z bólem pomaga jej psychiatra Adeline Glen.

A tymczasem Różany Zabójca, jak nazywa go prasa, atakuje po raz kolejny: morduje następną kobietę, w ten sam sposób bezcześci jej ciało i pozostawia identyczne rekwizyty.

Kiedy włamuje się do domu D.D. Warren, dając tym samym sygnał, że być może upatrzył ją sobie jako nową ofiarę, porywcza detektyw bostońskiej policji nie może pozostawić tego bez odpowiedzi. Prowadzi własne śledztwo, w którym coraz większą rolę odgrywa doktor Glen.

Tylko że D.D. nie ma pojęcia, czy ta jest jej sprzymierzeńcem, czy śmiertelnym wrogiem.

LISA GARDNER

Amerykańska autorka powieści kryminalnych. Urodziła się i wychowała w Oregonie, studiowała na Uniwersytecie Stanu Pensylwania. Po opublikowaniu debiutanckiej książki, Mąż doskonały, która okazała się niesamowitym sukcesem, zajęła się pisaniem na pełny etat. Dotychczas do księgarni trafiło ponad dwadzieścia jej powieści, z których większość miesiącami zajmowała czołowe miejsca na liście bestsellerów „New York Timesa”. Sąsiad został uznany przez International Thriller Writers za Thriller Roku 2010 i nagrodzony francuską Grand prix de lectrices de „Elle”. Książki Lisy Gardner ukazały się w ponad 30 krajach.

Autorka obecnie mieszka w New Hampshire i kiedy nie pisze, zajmuje się ogrodem i zwierzętami, podróżuje lub wybiera się na piesze wędrówki.

lisagardner.com

Tej autorki w Wydawnictwie Albatros

SAMOTNA

W UKRYCIU

SĄSIAD

DZIECIĘCE KOSZMARY

POWIEM TYLKO RAZ

CZYSTE ZŁO

ZANIM ZNIKNĘŁA

ZŁAP MNIE

NIE BÓJ SIĘ

Tytuł oryginału:

FEAR NOTHING

Copyright © Lisa Gardner, Inc. 2014

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Radosław Madejski 2015

Korekta: Sabina Raczyńska, Marek Ostrowski

Projekt graficzny okładki: Agnieszka Drabek/Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Zdjęcie na okładce: Janet Matthews/Arcangel Images

ISBN 978-83-6742-652-7

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Epilog
Podziękowania

Prolog

Lulaj, dziecino, oczęta zmruż…

Ciało zniknęło, ale woń nadal unosiła się w powietrzu. D.D. Warren, detektyw sierżant bostońskiego wydziału zabójstw, wiedziała z doświadczenia, że zapach krwi może utrzymywać się w takich miejscach jeszcze przez kilka tygodni, a nawet miesięcy. Technicy kryminalistyczni zabrali pościel, ale krew już żyła własnym życiem. Wsiąkała w gipsową ścianę. Ściekała za drewniane listwy. Spływała między deski podłogi. W żyłach dwudziestoośmioletniej Christine Ryan krążyło około 4,7 litra krwi. Teraz w większości wsączyła się w goły materac, który leżał na środku przygnębiająco szarego wnętrza.

Księżyc wyszedł, ciemno już…

Zgłoszenie przyjęto tuż po dziesiątej rano. Przyjaciółka ofiary, Midge Roberts, zaczęła się niepokoić, kiedy Christine nie reagowała na pukanie do drzwi ani na esemesy. Christine należała do odpowiedzialnych osób. Nigdy nie zdarzało się jej zaspać ani pójść w tango z jakimś przystojnym barmanem, a kiedy zmogła ją grypa, zawsze uprzedzała przyjaciółkę, która o siódmej rano w każdy dzień roboczy wstępowała po nią w drodze do biura rachunkowego, gdzie wspólnie pracowały.

Midge skontaktowała się z kilkoma innymi przyjaciółkami. Wszystkie zgodnie potwierdziły, że Christine nie odzywała się do nich od kolacji poprzedniego dnia. Zdając się na instynkt, Midge powiadomiła administratora i ten w końcu zgodził się otworzyć drzwi.

A potem zarzygał cały hol na piętrze, dokonawszy makabrycznego odkrycia.

Midge nie weszła na górę. Stała w przedsionku wąskiego dwupoziomowego apartamentu i jak później oznajmiła Philowi, policjantowi z ekipy D.D., wszystko wiedziała. Po prostu wiedziała. Przypuszczalnie nawet na odległość zdołała wyczuć charakterystyczną woń krzepnącej krwi.

Lulaj, dziecino…

Kiedy D.D. przybyła na miejsce, jej uwagę przykuły wyraźnie kontrastujące ze sobą akcenty. Młoda ofiara leżała na łóżku z rozpostartymi ramionami, wlepiając w sufit niewidzące błękitne oczy. Jej twarz o ładnych rysach, otoczona sięgającymi do ramion brązowymi włosami, które łagodnymi falami okrywały śnieżnobiałą poduszkę, zdawała się emanować spokojem.

Za to od szyi w dół…

Oddarte od ciała wąskie pasy skóry zwijały się w długie serpentyny. D.D. słyszała już o takich rzeczach, a teraz miała okazję zobaczyć to na własne oczy. Młoda kobieta oskórowana we własnym łóżku. Butelka szampana na szafce nocnej i czerwona róża na zakrwawionym brzuchu ofiary.

Obok butelki Phil znalazł kajdanki. Obite sztucznym futerkiem, wyglądały na artykuł z ekskluzywnego sex shopu. Zabawy z kajdankami, bąbelki i ta róża…

Mogła to być miłosna schadzka, która wymknęła się spod kontroli, jak domniemywał Phil. Czy też, zważywszy na okrucieństwo, z jakim zadano rany, akt zemsty wzgardzonego kochanka. Christine zerwała z jakimś żałosnym frajerem i zeszłej nocy żałosny frajer wrócił, żeby udowodnić raz na zawsze, do kogo należy ostatnie słowo.

Ale D.D. nie była przekonana do tej teorii. Owszem, na miejscu zbrodni znajdowały się kajdanki, ale obok łóżka, a nie na nadgarstkach ofiary. Owszem, na szafce stała otwarta butelka szampana, lecz jej zawartość nie trafiła do przygotowanych kieliszków. I w końcu róża, owszem, ale bez przybrania i ozdobnej folii, w jaką zawija się bukiety w kwiaciarni.

Cała sceneria wydawała się jej zbyt przemyślana. To nie było zabójstwo w szale namiętności ani efekt kłótni między dwojgiem rozchodzących się kochanków. To wyglądało na starannie wyreżyserowaną scenę, która wymaga wielu miesięcy, lat, a nawet całego życia dokładnych przemyśleń.

Zdaniem D.D. to, co mieli przed sobą, nie było zwykłym miejscem zbrodni. Patrzyli na obraz najgłębszych i najmroczniejszych fantazji zabójcy.

I chociaż zetknęli się z czymś takim po raz pierwszy, zabójstwo o tak silnie zaakcentowanym rytualnym charakterze prawdopodobnie stanowiło dopiero zapowiedź kolejnych.

Księżyc wyszedł, ciemno już…

Detektywi z wydziału zabójstw, technicy kryminalistyczni i asystenci lekarza sądowego, nie wspominając o całej masie innych funkcjonariuszy dochodzeniowych, spędzili w tym domu sześć godzin. Zabezpieczali ślady, zdejmowali odciski palców, sporządzali wykresy i dyskutowali, aż w końcu zapadł zmrok, przyszła pora kolacji i zaczynało się robić nerwowo. Jako prowadząca śledztwo D.D. odesłała wszystkich do domu; kazała im się odświeżyć i zregenerować siły. Uznała, że jutro też będzie dzień, a czeka ich przetrząsanie federalnej bazy danych w poszukiwaniu zabójstw o podobnym charakterze, a także sporządzenie profili ofiary i mordercy. Mieli mnóstwo do zrobienia i musieli rozważyć wiele aspektów sprawy, więc teraz należało im się trochę odpoczynku.

Wszyscy skwapliwie wypełnili jej polecenie. Oczywiście z wyjątkiem jej samej.

Dochodziła dziesiąta wieczorem. D.D. powinna wrócić do domu. Pocałować męża na powitanie. Zajrzeć do pokoju trzyletniego synka, który o tak późnej porze już spał. Położyć się do łóżka i dobrze wyspać. Tymczasem wciąż tkwiła w spowitym mrokiem pokoju, a w jej głowie rozbrzmiewały słowa kołysanki, która ostatnio szczególnie przypadła do gustu jej dziecku.

Nie potrafiła jednak się stąd ruszyć. Jakiś instynkt, a może głos intuicji, ciągnął ją z powrotem do tego opustoszałego domu w środku miasta. Spędziła w nim większość dnia, wymieniając uwagi i spostrzeżenia ze swoimi detektywami. Teraz stała na środku przesyconego wonią krwi ciemnego pokoju i czekała na jakieś przeczucie.

Lulaj, dziecino, oczęta zmruż…

Christine Ryan już nie żyła, kiedy zabójca wykonał pierwsze cięcie. Mogli wysnuć taki wniosek, bo na bladej twarzy ofiary nie było śladu po grymasie bólu. Spotkała ją stosunkowo łagodna śmierć. Potem, kiedy jej serce skurczyło się po raz ostatni, sprawca przystąpił do dzieła; na początek rozkroił skórę na długim odcinku wzdłuż prawego boku.

Oznaczało to, że nie chodziło mu o cierpienie ofiary, lecz o…

Zademonstrowanie czegoś? Inscenizację? Dopełnienie rytuału? Zabójca musiał mieć obsesję na punkcie skóry. Być może jako dziecko zaczynał od małych zwierząt, a potem, kiedy jego fantazje coraz bardziej przybierały na sile…

Lekarz sądowy miał szukać śladów wskazujących na to, że sprawcy zadrżała ręka w chwili wahania – jeśli znalezienie wystrzępionych brzegów na tylu poskręcanych paskach skóry było w ogóle możliwe. Miał również stwierdzić, czy ofiara była napastowana seksualnie.

D.D. po raz kolejny poczuła, że ogarnia ją dokuczliwy niepokój. Zwróciła uwagę na wszystkie elementy, które mógł dostrzec każdy detektyw prowadzący dochodzenie. Mimo to w głębi duszy zaczynała już nabierać podejrzeń, że podąża błędnym tropem. Że tak naprawdę poddaje się temu, na czym zabójca chciał skoncentrować uwagę śledczych.

W jakim celu miałby aranżować wszystko w taki sposób, jeśli nie po to, by widzowie zobaczyli dokładnie te rzeczy, które chciał im pokazać?

I wtedy dotarła do niej myśl, którą zepchnęła w głąb świadomości. Najważniejsze pytanie, od którego należało wszystko zacząć i na które odpowiedzi szukała teraz, stojąc w mroku, by celowo zaciemnić sobie pole widzenia: po co ktoś urządził to wszystko?

Usłyszała jakiś odgłos dobiegający z daleka. Czyżby powoli i ostrożnie otwierano drzwi frontowe? A może to skrzypnęły drewniane schody, gdy czyjaś noga spoczęła na najniższym stopniu? Albo parkiet w salonie na dole ugiął się pod czyimś ciężarem?

Ten odgłos. Z początku odległy, potem coraz bliższy. I nagle detektyw sierżant D.D. Warren szybko uświadomiła sobie coś, co powinna była zauważyć już piętnaście minut temu. Ulubiona kołysanka Jacka, dziecinna piosenka, którą nuciła półgłosem… Ta melodia wydobywała się nie tylko z jej ust.

Śpiewał ją ktoś jeszcze. Cicho i delikatnie. Głos dobiegał spoza sypialni. Z jakiegoś miejsca w dwupoziomowym apartamencie zamordowanej kobiety.

Lulaj, dziecino, oczęta zmruż…

Ręka D.D. błyskawicznie sięgnęła po broń, jej palce odpięły zatrzask kabury zawieszonej pod pachą i zacisnęły się na rękojeści sig sauera. D.D. wykonała półobrót, przykucnęła i omiotła wzrokiem sypialnię, wypatrując intruza. Nie zauważyła w ciemności żadnego ruchu. Żadnego cienia, który miałby kształt ludzkiej sylwetki.

Ale wtedy usłyszała ten odgłos. Skrzypienie podłogi w którymś z pomieszczeń.

Kiedy wiatr wieje, gałąź się chwieje…

Pospiesznie wyszła z sypialni do pogrążonego w mroku korytarza, trzymając przed sobą odbezpieczony pistolet. W wąskim korytarzu nie było żadnego oświetlenia i docierała tam jedynie blada poświata wpadająca do środka przez niezasłonięte okna. Na drewnianej podłodze rozpościerały się jaśniejsze i ciemniejsze plamy w różnych odcieniach szarości.

Ale D.D. zdążyła poznać ten apartament. Przypominała sobie teraz układ wnętrza. Przechodziła już tędy, omijając ostrożnie kałużę wymiocin i wychwytując wszystkie istotne szczegóły.

Dotarła do szczytu schodów, nieustannie rozglądając się na boki, i spojrzała w głąb atramentowej otchłani, która kryła w sobie salon na parterze. Nie słyszała już śpiewania, ale całkowita cisza była jeszcze gorsza.

Wtem w ciemności znów rozległ się głos, niski i melodyjny.

Lulaj, dziecino, oczęta zmruż…

D.D. znieruchomiała. Jej wzrok nerwowo lustrował mroczne wnętrze, próbując ustalić położenie intruza, który nie przestawał nucić.

Kiedy wiatr wieje, gałąź się chwieje…

I wtedy zrozumiała. Poczuła, jak oblewa ją zimny pot, gdy z jej domysłów wyłoniła się logiczna całość. Po co ktoś urządził to wszystko? Ponieważ szukał widowni. A raczej jakiegoś konkretnego widza. Na przykład nadgorliwej policjantki z wydziału zabójstw, która byłaby na tyle nieostrożna, żeby w pojedynkę przyjść po zmroku na miejsce zbrodni.

Poniewczasie sięgnęła po komórkę i w tym momencie usłyszała za plecami szmer. Odwróciła się gwałtownie, otwierając szeroko oczy z przerażenia.

Z cienia ktoś wyskoczył i rzucił się prosto na nią.

Gdy mocniej zadmie, kołyska spadnie…

D.D. instynktownie się cofnęła. Zapomniała jednak, że stoi u szczytu schodów. Jej lewa stopa, szukając oparcia, natrafiła na pustą przestrzeń.

– Nie! – krzyknęła, gdy telefon wysunął się jej z dłoni i odbijając się od stopni, poleciał w dół.

Uniosła sig sauera i przechyliła się do przodu, nadaremnie próbując odzyskać równowagę.

Wtedy ciemna postać znalazła się tuż przed nią, a ona runęła w tył.

W ostatniej sekundzie instynktownie nacisnęła spust. Rozległ się huk. Po nim drugi i trzeci. Mimo że zdobyła się na ten desperacki akt samoobrony, zdawała sobie sprawę, że to nie wystarczy. Że jest już za późno.

Uderzając głową o twardy parkiet, usłyszała chrupot i poczuła przeszywający ból. Do jej uszu dobiegły wypowiadane szeptem słowa kołysanki:

Gdy mocniej zadmie, kołyska spadnie…

Rozdział 1

Moją przypadłość odkryła starsza siostra, kiedy miałam trzy lata. Gdy raz nasza opiekunka weszła do pokoju, Shana ściskała w dłoni ostre nożyczki, tymczasem ja stałam przed nią i unosiłam posłusznie obnażone ręce, z których krew ściekała na oliwkowozielony dywanik.

– Zobacz, ona nawet nie piśnie – oznajmiła moja sześcioletnia siostra i rozorała mi nożyczkami skórę na przedramieniu.

Na widok strugi świeżej krwi, która buchnęła z rany, kobieta wydała okrzyk przerażenia i osunęła się zemdlona na podłogę. Patrzyłam na nią zdziwiona, zachodząc w głowę, co się stało.

Po tym incydencie siostra gdzieś znikła, a mnie zabrano do szpitala. Tam lekarze przez kilka tygodni poddawali mnie rozmaitym badaniom, które powinny okazać się bardziej bolesne niż zabiegi mojej siostry. W końcu doszli do wniosku, że na skutek niezwykle rzadkiej mutacji genu SCN9A nie odczuwam bólu. Czuję ucisk. Czuję dotyk ostrza, które wrzyna się w moje ciało. Czuję kształt gładkiej krawędzi wypolerowanego metalu. Ale właściwe doznanie towarzyszące rozcinaniu skóry, tak że wzbierają na niej kropelki krwi, jest mi obce.

Nie czuję tego co wy wszyscy. Nigdy nie czułam. I nigdy nie poczuję.

Od czasu, gdy Shana poharatała mi rękę nożycami krawieckimi, nie widziałam jej przez dwadzieścia kolejnych lat. Większość tego czasu spędziła w różnych zakładach poprawczych, stając się sławna jako jedna z najmłodszych pensjonariuszek w stanie Massachusetts, które leczono środkami neuroleptycznymi. Po raz pierwszy targnęła się na czyjeś życie w wieku jedenastu lat, a jako czternastolatka miała już na koncie pierwsze zabójstwo. Takie było osobliwe dziedzictwo naszej rodziny.

Moja siostra stała się kolejną ofiarą systemu, ale ja mogłabym służyć za idealny przykład udanego dzieciństwa.

Lekarze, którzy mnie badali, nie byli przekonani, czy ze względu na moją przypadłość wychowanie w rodzinie zastępczej będzie dla mnie odpowiednim rozwiązaniem. Bądź co bądź, znano niejeden przypadek dziecka z taką samą mutacją genetyczną, które podczas ząbkowania kaleczyło sobie język. Wiele maluchów doznawało oparzeń trzeciego stopnia, dotykając rozpalonej do czerwoności kuchenki, a starsze przedszkolaki potrafiły biegać cały dzień z popękanymi kośćmi albo naderwanymi ścięgnami, nie zdając sobie sprawy ze swoich obrażeń.

Ból jest bardzo przydatny. Ostrzega nas przed niebezpieczeństwem, pozwala ocenić ryzyko i przewidzieć konsekwencje naszych działań. Gdyby nie ból, skok z dachu mógłby się wydawać świetnym pomysłem. Nic nie stałoby na przeszkodzie, by zanurzyć rękę we wrzącym oleju i wydobyć pierwszą wysmażoną frytkę. Albo zerwać sobie paznokieć, bawiąc się obcęgami. Większość dzieci o wrodzonej niewrażliwości na ból przyznaje się do działania pod wpływem impulsu. Robią coś, bo dlaczego miałyby tego nie robić?

Inne z kolei przyznają z nutą tęsknoty w głosie, że zrobiły to, by się przekonać, czy zaboli. Niezdolność do odczuwania czegoś, co jest powszechne dla wielu innych, czyni z tego doznania coś w rodzaju Świętego Graala, którego są skłonni szukać przez całe życie. Są owładnięci jednym przemożnym dążeniem. Opętani przez bezwzględną obsesję. Pragnienie rozkoszy, jaką dałby im ból.

Wśród dzieci dotkniętych zaburzeniami odczuwania bólu panuje wysoki odsetek śmiertelności. Niewielu udaje się dożyć dorosłości. Większość wymaga czujnej opieki przez całą dobę. Jeżeli chodzi o mnie, jeden z naukowców, mężczyzna w podeszłym wieku, który nie miał żony ani dzieci, wykorzystał pewne układy, żeby mnie adoptować. Zamieszkałam z nim jako jego ukochana córka, a także wdzięczny obiekt badań naukowych.

Mój przybrany ojciec był dobrym człowiekiem. Zatrudnił najlepsze opiekunki, które nie spuszczały mnie z oka przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a sam zajmował się mną w weekendy, ucząc mnie, jak żyć z taką przypadłością.

Na przykład jeśli człowiek nie doświadcza bólu, musi znaleźć jakiś inny sposób, który pozwoli mu rozpoznawać potencjalne zagrożenia. Jako małe dziecko dowiedziałam się, że wrząca woda oznacza niebezpieczeństwo. Podobnie jak palniki kuchenki i grzejniki. Najpierw wyczuwałam dotykiem strukturę powierzchni różnych przedmiotów. Wszystko, co było ostre, musiałam zostawić. Nie mogłam używać nożyczek. W domu nie było żadnych mebli o ostrych krawędziach. Nie mogłam bawić się z kotem ani psem, ani żadnym innym stworzeniem, które ma ostre pazury. Wolno mi było tylko chodzić. Nie mogłam podskakiwać, ślizgać się, biegać ani tańczyć.

Za każdym razem, gdy wychodziłam z domu, musiałam wkładać kask i specjalne ochraniacze. Potem, po powrocie, zdejmowano ze mnie tę zbroję i oglądano uważnie całe moje ciało w poszukiwaniu śladów obrażeń. Pewnego razu opiekunka po zdjęciu mi buta odkryła, że moja stopa jest wykręcona. Najprawdopodobniej pozrywałam sobie wszystkie ścięgna, idąc do ogrodu. Innym razem wróciłam naszpikowana żądłami. Natknęłam się na gniazdo szerszeni i w swej naiwności pięciolatki byłam przekonana, że rozjuszone owady chcą się ze mną bawić.

Z wiekiem nauczyłam się samodzielnie przeprowadzać badania swojego ciała. Codzienne pomiary temperatury pozwalały mi stwierdzić, czy mam gorączkę, co oznaczałoby, że mój organizm cierpi z powodu jakiejś infekcji. Co wieczór stawałam nago przed wielkim lustrem i oglądałam swoją skórę centymetr po centymetrze, wypatrując sińców i skaleczeń, a następnie sprawdzałam, czy moje stawy nie są spuchnięte lub odkształcone. Potem przychodziła kolej na oczy. Zaczerwienienie gałki ocznej oznaczało, że została podrażniona. Zaglądałam sobie do uszu. Krew w małżowinie usznej mogła świadczyć o pęknięciu błony bębenkowej, jak również o urazie głowy. Na koniec sprawdzałam wnętrze nosa i ust, zęby, język i dziąsła.

Moje ciało jest niczym statek, którego powłokę należy kontrolować, pielęgnować i reperować. Wymaga dodatkowej uwagi, ponieważ wskutek braku molekularnych kanałów, które przenosiłyby elektryczne impulsy bólu z receptorów do mózgu, nie potrafi samo o siebie zadbać. Dotknięta takim zaburzeniem, nie mogę polegać na tym, co czuję. Muszę kierować się tym, co zapewniają mi zmysły wzroku, słuchu, smaku i powonienia.

Umysł musi górować nad materią, jak powtarzał mi raz za razem mój przybrany ojciec. Po prostu chodzi o najzwyklejsze panowanie rozumu nad ciałem.

Kiedy skończyłam trzynaście lat i jak dotąd nie zabiło mnie żadne zakażenie, udar czy zwykła beztroska, ojciec posunął się w swoich badaniach o krok dalej. Podczas gdy na całym świecie odnotowano dwieście podobnych przypadków dzieci o genetycznie uwarunkowanej niewrażliwości na ból, tylko około czterdzieścioro z nich zdołało dożyć wieku dorosłego. Obserwacja tych przypadków pozwoliła odkryć kolejne niedostatki życia, w którym brakuje zdolności odczuwania cierpień fizycznych. Na przykład wielu badanym trudno było wczuć się w sytuację innych osób, bo ich rozwój emocjonalny przebiegał wolniej i mieli trudności z dostosowaniem się do otoczenia.

Mój przybrany ojciec od razu zlecił przeprowadzenie wyczerpującej diagnozy psychologicznej. Czy jestem zdolna dostrzegać cierpienie u innych? Rozpoznać wyraz bólu na twarzy obcego człowieka? Właściwie reagować na oznaki dolegliwości fizycznych u ludzi, którzy żyją wokół mnie?

Skoro od urodzenia nigdy nie płakałam z powodu rozciętego palca, to czy jako szesnastolatka uronię łzę, gdy najserdeczniejsza przyjaciółka nazwie mnie dziwolągiem i przestanie się do mnie odzywać? Czy skoro potrafiłam biegać cały dzień z potrzaskanym kolanem, poczuję wzruszenie, kiedy w dniu dwudziestych trzecich urodzin dowiem się, że odnalazła mnie siostra, a na kopercie listu, który mi przysłała, widnieje stempel zakładu penitencjarnego?

Skoro ani przez sekundę nie doświadczyłam prawdziwego bólu, czy zdołam pojąć, co przeżywa mój przybrany ojciec na łożu śmierci, kiedy ściskając mnie za rękę, wydaje ostatnie tchnienie?

– Adeline. To jest właśnie to. Cierpienie.

Kiedy stałam samotnie nad jego trumną, wydawało mi się, że to rozumiem. Ale będąc jego córką, zdawałam sobie również sprawę, że nigdy nie mogę mieć takiej pewności. Dlatego zajęłam się tym, czego mnie nauczył. Przystąpiłam do zaawansowanego programu doktoranckiego, w którego ramach prowadziłam badania, studiowałam i eksperymentowałam.

Ból stał się moją profesją. Pod wieloma względami to przydatna specjalizacja.

Kiedy przyjechałam do zakładu karnego stanu Massachusetts, siostra już na mnie czekała. Wpisałam się do księgi widzeń, schowałam torebkę do szafki i ustawiłam się w kolejce do przejścia przez bramkę kontrolną. Chris i Bob, dwaj doświadczeni strażnicy, przywitali się ze mną, zwracając się do mnie po imieniu. Bob skontrolował mnie ręcznym wykrywaczem metalu, omijając moją bransoletkę. Zawsze powtarzał tę samą procedurę w pierwszy poniedziałek każdego miesiąca. Potem Maria, trzecia z grupy strażników, zaprowadziła mnie do odizolowanego pokoju widzeń, w którym siedziała moja siostra, opierając na kolanach skute kajdankami ręce.

Strażniczka Maria skinęła przyzwalająco głową i weszłam do pokoju. W ciasnym pomieszczeniu o wymiarach dwa i pół na dwa i pół metra znajdowały się dwa pomarańczowe plastikowe krzesła i stolik z laminowanym blatem. Shana siedziała zwrócona plecami do ściany, twarzą do pojedynczego okienka, przez które mogła obserwować korytarz. Miejsce, jakie zajmują zwykle rewolwerowcy w westernach. Nie spiesząc się, odsunęłam drugie krzesło i zasiadłam naprzeciwko niej, plecami do okienka, przez które mógł zobaczyć mnie każdy, kto przechodził korytarzem. Przez całą minutę żadna z nas nie odezwała się ani słowem. Potem minęła kolejna minuta. W końcu moja siostra przerwała milczenie.

– Ściągnij żakiet.

Ton jej głosu zdradzał irytację. Coś musiało wytrącić ją z równowagi, prawdopodobnie na długo przed moją wizytą, ale nic nie stało na przeszkodzie, by oberwało się za to właśnie mnie.

– Dlaczego? – zapytałam.

W przeciwieństwie do niej starałam się mówić spokojnie.

– Nie powinnaś ubierać się na czarno. Ile razy mam ci to powtarzać? W czarnym wyglądasz bezpłciowo.

Mówiła to kobieta, która miała na sobie ciemnoniebieski drelich, a jej brązowe włosy do ramion zwisały pozlepiane w niechlujne strąki. Być może kiedyś była ładna, ale długie lata spędzone w surowych warunkach zrobiły swoje, a światło jarzeniówek tylko potęgowało ten efekt. Wpłynęło to również na nieustępliwe spojrzenie jej brązowych oczu.

Zdjęłam obcisły żakiet od Ann Taylor i powiesiłam go na oparciu krzesła. Pod spodem miałam szarą bluzkę z dzianiny. Shana omiotła złowrogim spojrzeniem moje przedramiona zasłonięte długimi rękawami. Nie odrywając wzroku od moich oczu, kilka razy wciągnęła powietrze przez nos.

– Nie czuję krwi – odezwała się w końcu.

– Nie musisz tego mówić z takim rozczarowaniem.

– Proszę. Całymi dniami wpatruję się w białe ściany. Mogłabyś przynajmniej się drasnąć.

Moja siostra twierdziła, że czuje zapach bólu, którego ja nie mogę doświadczyć. Nie miało to żadnego uzasadnienia naukowego, po prostu było przejawem jej wyższości. A mimo to w ciągu kilku godzin, które minęły od naszego spotkania, odkryłam trzy różne obrażenia, przed którymi mnie przestrzegała.

– Powinnaś się ubierać na różowo – powiedziała Shana. – Należysz do osób, które niewiele czasu spędzają w domu, więc poużywaj trochę życia, Adeline. Wtedy być może opowiesz mi coś ciekawego, bo mam już dosyć słuchania o twojej pracy, o pacjentach i testach wytrzymałości na ból, bla, bla, bla. Opowiesz mi o tym, jak jakiś muskularny facet zdziera różowy stanik z twojej chuderlawej piersi. Wtedy te comiesięczne widzenia naprawdę zaczną mnie cieszyć. Czy ty w ogóle uprawiasz seks?

Nic nie odpowiedziałam. Shana już wiele razy zadawała mi to pytanie.

– Wszystko jasne, dociera do ciebie tylko to najlepsze, a nie czujesz tego, co nieprzyjemne. Czyli moja mała siostrzyczka nie ma co marzyć o zabawach sado-maso. Przykra sprawa.

Shana wypowiadała słowa beznamiętnie. To nie był atak na mnie. Zachowywała się napastliwie, bo taki po prostu miała charakter. I żadne więzienie, kuracja farmakologiczna ani nawet spotkania z siostrą nie miały szans tego zmienić. Shana była urodzonym drapieżnikiem. Wdała się w naszego ojca. Mając zaledwie czternaście lat, zamordowała dwunastoletniego chłopca z sąsiedztwa i trafiła za kratki. I nie zapowiadało się, by kiedykolwiek wyszła na wolność, po tym jak przebywając w więzieniu, zabiła swoją towarzyszkę z celi i dwóch strażników.

Czy można kochać kogoś takiego jak moja siostra? Z zawodowego punktu widzenia stanowiła fascynujący obiekt badań nad osobowością aspołeczną. Bez reszty narcystyczna, całkowicie pozbawiona empatii i zdolna do manipulowania innymi. Ale była jedyną krewną, jaka mi została.

– Słyszałam, że zapisałaś się na nowe zajęcia – zaczęłam. – Jak twierdzi naczelniczka McKinnon, po twoich pierwszych obrazach widać, że masz oko do szczegółów.

Shana wzruszyła ramionami. Moja pochwała nie zrobiła na niej wrażenia. Po raz kolejny wciągnęła powietrze przez nos.

– Nie czuję perfum, ale jesteś ubrana oficjalnie. To znaczy, że dzisiaj pracujesz. Pojedziesz stąd prosto do swojego gabinetu. Wyperfumujesz się w samochodzie? Mam nadzieję, że zdołasz zamaskować smród pierdla.

– Myślałam, że nie chcesz rozmawiać o mojej pracy.

– Wiem, że nie mamy innych tematów.

– Możemy pomówić o pogodzie.

– Pierdolę to. Wprawdzie jest poniedziałek, ale to nie oznacza, że muszę zmarnować godzinę, służąc ci jako królik doświadczalny.

Przemilczałam jej uwagę.

– Jestem tym zmęczona, Adeline. Tymi comiesięcznymi widzeniami, na które przychodzisz ubrana bez smaku, a ja mogę jedynie siedzieć i się temu przyglądać. Masz pod dostatkiem pacjentów, by zostawić mnie w spokoju. Więc nic tu po tobie. Idź już. Mówię poważnie!

Zastukałam w drzwi. Strażniczka Maria, która cały czas stała na zewnątrz, zajrzała do środka przez okienko. Zignorowałam ją jednak, nie odrywając wzroku od siostry.

Wybuch jej złości nie zrobił na mnie wrażenia. Zdążyłam już przywyknąć do takich scen. Furia była reakcją, którą stosowała z upodobaniem, zarówno broniąc się, jak i atakując. Poza tym siostra miała dosyć powodów, by mnie nienawidzić. I to nie tylko przez wzgląd na moją rzadką przypadłość genetyczną czy też fakt, że udało mi się spotkać kogoś, kto mnie przygarnął i wyprowadził na ludzi. Nienawidziła mnie dlatego, że kiedy się urodziłam, matka postanowiła ukryć mnie w szafie i zabrakło już miejsca dla nas obu.

Shana obrzucała mnie przekleństwami, a jej spojrzenie wyrażało tępy gniew i głębokie przygnębienie. Znów zaczęłam zachodzić w głowę, cóż takiego wydarzyło się tego ranka, że moja zaprawiona w bojach siostra miała tak podły nastrój.

– Po co tak się tym przejmujesz? – zapytałam znienacka.

– Czym?

– Tym różem. Po co przejmujesz się moimi ubraniami, ich kolorem i tym, czy się komuś spodobam, czy nie? Czemu tak ci na tym zależy?

Shana spojrzała na mnie spode łba, wyraźnie zbita z tropu tym pytaniem.

– Ty jesteś niedojebana – odezwała się w końcu.

– To najserdeczniejsze słowa, jakie kiedykolwiek usłyszałam od siostry – stwierdziłam.

Podziałało. Shana przewróciła oczami, ale w końcu na jej twarzy pojawił się skąpy uśmiech. Napięcie wypełniające ciasny pokój nareszcie zelżało i znów mogłyśmy obie zaczerpnąć tchu.

Chociaż Shana udawała, że jest inaczej, zdaniem naczelniczki więzienia zawsze z niecierpliwością czekała na nasze comiesięczne spotkania. A gdy zachowywała się szczególnie agresywnie, udawało się przywołać ją do porządku, jedynie grożąc odwołaniem mojej wizyty, co najwyraźniej było dla niej na tyle surową karą, że potrafiła się opanować. Tak więc widywałyśmy się regularnie i trwało to już blisko dziesięć lat. Można to było nazwać podtrzymywaniem relacji rodzinnych… jeśli da się zbliżyć do kogoś, kto ma psychopatyczną osobowość.

– Jak sypiasz? – zapytałam.

– Jak niemowlę.

– Czytałaś ostatnio coś dobrego?

– Dzieła zebrane Szekspira. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się ci pentametr jambiczny.

– I ty, Brutusie…

Znów uśmiechnęła się lekko i rozluźniona odchyliła się na oparcie krzesła. Przez kolejne trzydzieści minut ciągnęłyśmy rozmowę, poruszając konkretne tematy, to znów gawędząc bez wyraźnego celu, jak robiłyśmy w każdy pierwszy poniedziałek miesiąca. W końcu Maria zastukała w szybę, by oznajmić, że nasz czas dobiegł końca. Podniosłam się z krzesła, podczas gdy moja siostra, która nigdzie się nie wybierała, pozostała na miejscu.

– Noś się na różowo – powtórzyła swoją radę, kiedy zdejmowałam żakiet z oparcia.

– Może sama powinnaś się do tego zastosować – odparłam. – I wprowadzić więcej kolorów do swoich prac.

– Żeby psychiatrzy mieli nad czym się zastanawiać? – Shana uśmiechnęła się ironicznie. – Nie sądzę.

– Czy twoje sny są czarno-białe?

– A twoje?

– Nie wiem, czy w ogóle śnię.

– Może to też wynika z twojej ułomności. Ja mam dużo snów. Przeważnie w kolorze krwi. Różnią się od siebie tylko tym, że czasem to ja trzymam nóż, a czasem nasz kochany tatuś.

Spojrzała na mnie przeciągle. Jej oczy nagle stały się pozbawione wyrazu jak u rekina, ale ja wiedziałam, że nie należy chwytać tej przynęty.

– Powinnaś zapisywać swoje sny – doradziłam jej.

– A myślisz, że czym, kurwa, są moje obrazy?

– Niepokojącą ekspresją głęboko zakorzenionej przemocy.

Shana wybuchła śmiechem i przy jego akompaniamencie ruszyłam do drzwi i zostawiłam ją samą.

– Wszystko z nią w porządku? – zapytałam chwilę później, idąc korytarzem za Marią.

Poniedziałek nie był dniem ogólnych widzeń i dokoła panowała względna cisza.

– Nie jestem pewna. Sama pani wie, że zbliża się okrągła rocznica.

Spojrzałam na strażniczkę pytająco.

– W przyszłym tygodniu mija trzydzieści lat od śmierci Donniego Johnsona – wyjaśniła. – To jej pierwsza ofiara. Odezwał się jakiś lokalny reporter, który chciał przeprowadzić z nią wywiad.

Musiało mi to umknąć. Jakoś nie połączyłam ze sobą wszystkich faktów i później, jako psychiatra i osoba przywiązująca tak wielką wagę do samokontroli, musiałam zadać sobie pytanie, dlaczego tak się stało. Jakiej przykrości starałam się uniknąć? Ironicznej refleksji nad sobą?

– Ale ona nie odpowie na żadne pytanie – dodała Maria. – I słusznie, jeśli mam być szczera. Bo skoro tamten chłopak nic już nie może powiedzieć, to czemu miałaby mówić jego zabójczyni?

Przy wyjściu odebrałam torebkę, złożyłam kolejny podpis i udałam się do samochodu stojącego kilkaset metrów dalej na ogromnym parkingu po drugiej stronie wysokiego muru zwieńczonego drutem kolczastym, za którym na stałe zamieszkała moja siostra.

Na siedzeniu pasażera leżał purpuroworóżowy rozpinany sweter, który miałam na sobie, gdy tu przyjechałam. Zanim wysiadłam z samochodu, zgodnie z regulaminem odwiedzin zdjęłam biżuterię i przebrałam się w coś stonowanego, co bardziej pasowałoby do tego miejsca. Odłożyłam na bok kupiony przed dwoma tygodniami nowy sweter, który był jedyną różową rzeczą w mojej garderobie.

Obejrzałam się w stronę gmachu więzienia i omiotłam wzrokiem rzędy okien ciągnących się wzdłuż ceglanej ściany. Gdzieś między nimi znajdowała się wąska szczelina, przez którą światło słoneczne wpadało do izolatki mojej siostry. Ale z takiej odległości trudno byłoby mi przyjrzeć się dokładnie, kiedy siedziałam pochylona niezgrabnie nad kierownicą i ukryta za przyciemnianymi szybami SUV-a.

Nigdy nie potrafiłam do końca zrozumieć siostry. I podejrzewałam, że ona mogłaby powiedzieć to samo o mnie.

Wrzuciłam bieg i odjechałam w stronę centrum Bostonu. Czekało mnie pracowite popołudnie wypełnione spotkaniami z ludźmi, którzy szukali ulgi od różnych dolegliwości. Miałam także rozpocząć terapię nowej pacjentki, policjantki z wydziału zabójstw, która została ranna na służbie.

Kochałam swoją pracę. Z niecierpliwością myślałam o nowych wyzwaniach, kiedy witałam każdego z pacjentów i wypowiadałam słowa tak znamienne dla osoby z moją przypadłością:

– Proszę mi opowiedzieć o swoim bólu.

Rozdział 2

W głębi serca D.D. przeczuwała, że jest szczęściarą, jednak to jakoś nie zdołało jeszcze dotrzeć do jej świadomości.

Obudziła się późno. Było po dziesiątej i zerkając na zegarek, poczuła zakłopotanie. Gdyby ktoś jej kiedyś powiedział, że jest zdolna spać do dziesiątej, zarzuciłaby mu kłamstwo. Jak dotąd zawsze wstawała wcześnie i wychodziła z domu. Poranki kojarzyły się jej z czarną kawą, którą pochłaniała litrami, towarzystwem współpracowników z wydziału zabójstw i ściganiem przestępców.

Lubiła czarną kawę i swoją ekipę detektywów. Lubiła angażować się w pasjonujące śledztwa.

Za to z dezaprobatą myślała o ostatniej nocy, podczas której znów prawie nie zmrużyła oka, dręczona koszmarami. W sennych wizjach prześladowały ją mroczne cienie nucące melodyjne kołysanki, cienie, którym czasem wyrastały ręce i nogi i wtedy się na nią rzucały.

A ona spadała. Za każdym razem. W każdym z tych koszmarnych snów nieustraszona detektyw sierżant D.D. Warren leciała w głąb ciemnej otchłani. Bo w głębi serca czuła, że jest szczęściarą, ale jej umysł jeszcze tego nie zaakceptował.

Na blacie stolika nocnego stał odbiornik elektronicznej niani. Był włączony, ale nie wydawał żadnych dźwięków. Alex najprawdopodobniej odwiózł Jacka do opiekunki, a potem pojechał prowadzić zajęcia w akademii policyjnej. Tymczasem ona…

D.D. zamierzała poświęcić ten dzień na wstawanie z łóżka.

Poruszyła się ostrożnie. Każdy ruch lewej ręki i ramienia natychmiast wywoływał przenikliwy ból, więc w ciągu ostatnich kilku tygodni opanowała do perfekcji sztukę przewracania się na prawy bok. Znalazłszy się w takiej pozycji, mogła opuścić nogi na podłogę, co pomagało jej unieść tułów do pionu. Kiedy już siedziała, mijało parę minut, zanim udawało się jej wyrównać oddech.

To, co następowało później, było naprawdę bolesne, a po upływie sześciu tygodni D.D. coraz bardziej buntowała się przeciwko cierpieniu, zamiast po prostu mu się poddać.

Przeciążone mięśnie i zaognione ścięgna. Nerwy napięte do granic wytrzymałości. I uraz, który był przyczyną tego wszystkiego. Skomplikowane złamanie lewego ramienia z przemieszczeniem odłupanego kawałka kości. W ciągu paru sekund jej czterdziestoczteroletnie ciało doznało takich obrażeń, że teraz poruszała się jak Blaszany Drwal, nie mogąc obrócić głowy, unieść ręki ani skręcić tułowia. Operacja, jak jej powiedziano, nie wchodziła w grę. Uleczyć mogły ją tylko czas i hart ducha. I rehabilitacja, której nie zaniedbywała. Dwa razy w tygodniu chodziła na zabiegi, a codziennie wykonywała w domu ćwiczenia, przy których krzyczała z bólu.

Nie wyobrażała sobie, że kiedykolwiek będzie jeszcze zdolna utrzymać broń. Jak na razie nie potrafiła nawet wziąć na ręce własnego dziecka.

Nabrała powietrza i policzyła do trzech. Potem wstała. Zrobiła to tak gwałtownie, że utrzymanie równowagi było prawie niemożliwe. Musiała więc lekko unieść ramię w jedną stronę i odchylić głowę w drugą, żeby nie upaść. Zazgrzytała przy tym zębami i zacisnęła prawą pięść, miotając najbardziej ohydne przekleństwa, jakie przyszły jej na myśl – co u policjantki z dwudziestoletnim stażem obejmowało bluzgi, które przyprawiłyby o rumieńce nawet kierowcę ciężarówki – a mimo to omal nie zwymiotowała z bólu.

Ale już stała. Na czoło wystąpiły jej kropelki potu i chwiała się lekko, zdołała jednak unieść ciało do pionu.

Nie po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, po jaką cholerę przyszła wtedy o tak późnej porze na miejsce przestępstwa. Bo od tamtego czasu minęło już sześć tygodni, a ona wciąż nie potrafiła sobie niczego przypomnieć. Doznała najcięższego urazu w swoim życiu, jej dalsza kariera zawodowa stała pod znakiem zapytania; D.D. naraziła na kryzys rodzinę i nadal nie miała pojęcia, dlaczego tak postąpiła.

Sześć tygodni temu przyszła do pracy, jak robiła to codziennie. I od tamtej pory całe jej życie spowił tajemniczy mrok.

Minęło kolejne trzydzieści minut, podczas których udało się jej wyszorować zęby i uczesać się. Kąpiel wymagała pomocy Alexa. To było wspaniałe z jego strony. Pomagał jej tylko się rozebrać i wejść pod prysznic, ale jego błękitne oczy wciąż obserwowały ją uważnie. Patrzył na nią tak, jakby nagle okazało się, że jest odlana ze szkła i należy się z nią obchodzić ze szczególną ostrożnością.

Pierwszego dnia po powrocie do domu zauważyła podczas kąpieli, jak Alex przygląda się sinym pręgom na jej plecach. Na jego twarzy malował się wyraz przerażenia. Był zszokowany i oburzony.

Nie odezwała się wtedy ani słowem. Minęła chwila i Alex wrócił do spłukiwania szamponu z jej krótkich jasnych włosów. Tamtej nocy dotknął bardzo delikatnie jej ramienia, ale kiedy odruchowo syknęła z bólu, natychmiast cofnął rękę jak oparzony. Od tamtej pory nic się nie zmieniło.

Pomagał jej w codziennych czynnościach. A ona powoli, ale nieuchronnie zaczęła się zamieniać w cień samej siebie, stawać się drugim dzieckiem zdanym na opiekę niebywale cierpliwego męża.

W głębi serca czuła, że jest wielką szczęściarą. Ale nie docierało to jeszcze do jej świadomości.

Następnym etapem było ubieranie. Nie mogła odchylić lewej ręki na tyle, by cokolwiek włożyć. Narzuciła więc sobie na ramiona jedną z przydługich flanelowych koszul Alexa i wsunęła prawą rękę do rękawa, ale lewą wciąż trzymała przyciśniętą do tułowia. Nie dawała sobie rady z zapięciem wszystkich guzików, lecz to jej wystarczyło, by jakoś przetrwać śniadanie.

Chodzenie nie było tak uciążliwe. Kiedy już udało się jej podźwignąć do pionu i zachować wyprostowaną postawę, ramiona i szyja nie odgrywały tak istotnej roli. Ostrożnie zeszła na dół, stopień za stopniem, nie odrywając dłoni od poręczy. Ostatnią konfrontację ze schodami ewidentnie przegrała i nie potrafiła się zmusić, by znów nabrać do nich zaufania.

Lulaj, dziecino, oczęta zmruż…

Niesamowite. Ledwie zaczęła nowy dzień, a już po głowie chodziła jej ta kołysanka, która przyprawiała ją teraz o dreszcz grozy.

Wchodząc do salonu, D.D. usłyszała dobiegające z kuchni głosy. Dwaj mężczyźni rozmawiali cicho. Może to ojciec Alexa wstąpił na kawę? Jej teściowie przeprowadzili się do Bostonu pół roku temu, żeby poświęcać więcej czasu jedynemu wnukowi. Początkowo D.D., której odpowiadało, że jej rodzice mieszkali na Florydzie, była zaniepokojona, ale teściowie, Bob i Edith, okazali się równie bezproblemowi jak ich syn. Nie wspominając o tym, że mały Jack wprost ich uwielbiał, a zważywszy na charakter pracy D.D. i Alexa, uczynni dziadkowie będący do dyspozycji na każde zawołanie stanowili znaczne udogodnienie. Oczywiście D.D. wolałaby, żeby pomagali im przy dziecku ze względu na jej pracę, a nie dlatego, że stała się zupełną kaleką, która nawet nie potrafi samodzielnie się ubrać. Ten szczegół nie był dla niej bez znaczenia.

Obaj mężczyźni starali się jej nie obudzić. D.D. potraktowała to jako zachętę i weszła do kuchni.

– Dzień dobry.

Alex natychmiast uniósł głowę i spojrzał w stronę drzwi. Naprzeciwko niego, przy okrągłym kuchennym stole, siedział nie jego ojciec, ale jej kolega z pracy, Phil. Na twarzy Alexa malował się wyraz uprzejmego opanowania. Od paru godzin był na nogach, zdążył się ogolić, wziąć prysznic i zająć się ich trzyletnim synem. Był już ubrany i gotowy do wyjścia. Miał na sobie spodnie khaki i granatową koszulę, której kolor podkreślał jego ciemne oczy i przyprószone siwizną czarne włosy. D.D. nie po raz pierwszy popatrzyła na niego z uznaniem. Był przystojny i inteligentny, troskliwie opiekował się ich dzieckiem i potrafił odgadywać jej potrzeby.

Phil również odwrócił ku niej wzrok. Ten mężczyzna o przerzedzonych brązowych włosach przez wiele lat pracował z nią w wydziale zabójstw. Od niepamiętnych czasów był mężem Betsy, swojej licealnej miłości, z którą miał czwórkę dzieci, i powiedział kiedyś, że wstąpił do policji, by uciec przed tym rodzinnym horrorem.

D.D. zaczynała nabierać podejrzeń.

– Chcesz kawy? – odezwał się Phil pogodnym tonem. Unikając jej wzroku, odsunął krzesło, wstał od stołu i sięgnął po stojący na ekspresie dzbanek.

– Nie grywacie razem w golfa – stwierdziła D.D.

Kąciki ust Alexa uniosły się w nieznacznym uśmiechu.

– Co? – rzucił Phil, bez reszty koncentrując się na nalewaniu kawy do olbrzymiego kubka.

– Żaden z was nie chodzi do kasyna. Ani też nie macie wspólnych znajomych, którzy mogliby was zaprosić na wieczór kawalerski. W gruncie rzeczy jedyne, co was łączy, to ja.

Phil skończył nalewać kawę. Ostrożnie odstawił dzbanek na miejsce, chwycił parujący kubek i powoli odwrócił się do D.D.

Odsunęła jedno z krzeseł i usiadła, gwałtownie krzywiąc się przy tym z bólu. Nagle straciła pewność, czy chce wiedzieć, o co chodzi.

Alex przestał się uśmiechać. Wyciągnął rękę nad stołem i delikatnie pogładził jej prawą dłoń.

– Wyspałaś się? – zapytał.

– Pewnie. Jeszcze jak. Nigdy nie byłam tak wypoczęta. Szkoda tylko, że znowu nie spadłam ze schodów, żeby jeszcze dłużej powylegiwać się w łóżku.

D.D. skupiła uwagę na Philu. Jej kolega był najsłabszym ogniwem. Cokolwiek się działo, on jedyny zdradzał przejawy zaangażowania.

– Wewnętrzni? – zwróciła się do Phila, który stał przed nią w bezruchu, trzymając w obu dłoniach kubek z kawą.

Domyślała się, że chodzi o wynik śledztwa wydziału spraw wewnętrznych. Za każdym razem, gdy funkcjonariusz użył broni służbowej, nawet jeżeli strzelał w ciemności i do niezidentyfikowanego celu, wewnętrzni mieli za zadanie zbadać całą sytuację i orzec, czy było to działanie uzasadnione i zgodne z procedurami.

Kiedy D.D. odzyskiwała przytomność w szpitalnym łóżku, inspektorzy z wewnętrznego zdążyli już zabezpieczyć jej broń i przyszłość jej kariery w policji zależała od raportu, który mieli przedłożyć Komisji Etyki Zawodowej.

Koledzy mówili jej, że nie ma powodów do obaw. Najprawdopodobniej pistolet sam wystrzelił, kiedy D.D. spadała ze schodów. Tylko jakim cudem jej sig sauer zdołał sam się uwolnić z zapiętej kabury? I jakim cudem palec wskazujący jej prawej dłoni znalazł się na spuście i nacisnął go trzy razy, podczas gdy ona zapadała się w mrok?

To nie był przypadek, że wyciągnęła służbowy pistolet i oddała trzy strzały. Celowała w coś lub w kogoś. Tyle to nawet ona potrafiła ustalić.

Ale do czego lub do kogo strzelała i czy miała jakiś powód? Policjanci, którzy przybyli na miejsce, nie znaleźli tam nikogo oprócz niej. Leżała nieprzytomna w holu mieszkania Christine Ryan, a w ścianie widniały trzy dziury po pociskach. Jeden przeszedł na wylot do przylegającego apartamentu. Na szczęście nikogo nie trafił, ale sąsiedzi nie byli zachwyceni tym, że jakaś policjantka urządziła sobie strzelaninę tuż za ścianą.

Raporty sporządzane dla Komisji Etyki Zawodowej siłą rzeczy nie tylko zawierały szczegółowy opis działań funkcjonariusza, ale również oceniały, jak jego postępowanie może wpłynąć na wizerunek całego wydziału.

D.D. nie mogła nic zrobić i zdawała sobie sprawę ze swojej bezradności. Dotarło to do niej tak późno tylko dlatego, że ze względu na poważne obrażenia natychmiast wylądowała w szpitalu. Wydział zabójstw nie miał powodów, by ponaglać ją do powrotu do pracy. Zresztą lekarz już jej powiedział, że nieprędko to nastąpi.

– Na razie cisza – odparł Phil.

– Och.

– Myślę, że to chyba dobrze – dodał z ożywieniem. – Gdyby znaleźli jakieś ewidentne niedopatrzenie, już dawno by się przyczepili. Brak wiadomości to najlepsza wiadomość.

D.D. patrzyła na swojego długoletniego współpracownika, zastanawiając się, czy wyraz jego twarzy nie przeczy temu, co powiedział.

– Jak twoje ramię? – zapytał Phil.

– Odpowiem ci za trzy miesiące.

– Dopiero?

– Nie jestem już taka młoda. Ale wykonuję ćwiczenia rehabilitacyjne. I rozwijam swoją cierpliwość.

Phil spojrzał na nią z powątpiewaniem. Pracował z D.D. dostatecznie długo, by poznać skalę jej cierpliwości.

– No właśnie – rzuciła, odgadując jego myśli.

– Boli cię?

– Zdarza się, że czasami przestaje.

– Nie dostałaś na to żadnych leków?

– Cholera, zażywam wszystko, co się da. Ale znasz mnie, Phil. Po co uśmierzać ból, skoro mogę się nim podzielić ze wszystkimi dookoła?

Pokiwał głową. Alex znów pogładził jej prawą dłoń.

– Jestem dziś umówiona na kolejną wizytę lekarską – oznajmiła D.D., niezgrabnie wzruszając jednym ramieniem. – To jakaś terapeutka, która specjalizuje się w psychologicznych technikach panowania nad bólem. Kontrola umysłu nad ciałem i takie tam pierdoły. Kto wie, może czegoś się nauczę.

– To dobrze. – Phil rozstał się w końcu z kubkiem kawy, stawiając go ostrożnie na stole w zasięgu jej zdrowej ręki. Wypełnił swoje zadanie i teraz sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić.

– Skoro nie przyszedłeś tutaj w sprawie raportu, to po co? – zapytała D.D. łagodnym tonem.

Wciąż stał ze spuszczonym wzrokiem, a kiedy Alex ponownie dotknął jej dłoni, zamknęła oczy i dotarło do niej coś, co dotychczas było tylko podejrzeniem.

– Popełniono kolejne zabójstwo – powiedziała.

– Tak.

– Ofiara ma tak samo pociętą skórę, a sprawca zostawił przy niej różę i butelkę szampana.

– Dokładnie tak.

– Chcesz, żebym sobie wszystko przypomniała. – W głowie D.D. zaświtała myśl. – Nie przychodzisz tutaj jako mój partner, prawda? Nie będziesz ze mną rozmawiać jak glina z gliną. Chcesz się dowiedzieć, co widziałam tamtej nocy, i przesłuchać mnie w charakterze świadka.

Phil nie odezwał się ani słowem, a Alex nadal wodził kciukiem między knykciami jej prawej dłoni.

D.D. wlepiła wzrok w kubek z kawą.

– W porządku – wyszeptała. – Całkowicie cię rozumiem. I oczywiście pomogę. Zrobię wszystko, żeby ci pomóc.

Jako była detektyw D.D. Warren, pomyślała. Starała się nie zapominać o tym, że w głębi serca czuje, jak wielką jest szczęściarą, nawet jeżeli nie dopuszcza tego do świadomości.

Rozdział 3

O pierwszej po południu w poniedziałek spotkałam się z nową pacjentką i zorientowałam się od razu, że detektyw sierżant D.D. Warren jest wyjątkowo sceptyczna.

Nie zaskoczyło mnie to. Pracowałam w tej branży dosyć długo i wiele razy miałam do czynienia z przedstawicielami różnych służb, którzy byli przeszkoleni do udzielania pierwszej pomocy – funkcjonariuszami policji, ratownikami medycznymi i strażakami. Z ludźmi wykonującymi zawody, które stawiały przed nimi wysokie wymagania, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Z ludźmi, którzy spełniali się, kiedy wokół nich dużo się działo, którzy lubili podejmować decyzje, wydawać rozkazy i trzymać rękę na pulsie.

Innymi słowy, z ludźmi, którzy nie czuli się najlepiej, siedząc na uboczu. Tymczasem terapeutka w kostiumie za tysiąc dolarów wyjaśniała im, że pierwszym krokiem do opanowania bólu jest oswojenie się z nim. Nazwanie go po imieniu. Nawiązanie z nim bliskiej relacji.

– Naprawdę? – zapytała z powątpiewaniem D.D. Warren.

Siedziała sztywno na prostym drewnianym krześle, które wybrała zamiast stojącej obok wygodnej kanapy. Nawet nie musiałam zaglądać do jej dokumentacji medycznej, by zorientować się, że cierpi na ostry ból szyi i ramienia. Świadczyły o tym jej nienaturalnie wyprostowana pozycja i ostrożne ruchy, kiedy obracała cały tułów, żeby rozejrzeć się po gabinecie, zamiast po prostu skręcić głowę. Lewą rękę trzymała mocno przyciśniętą do boku, jak gdyby chciała osłonić się przed nadciągającym atakiem.

Domyślałam się, że tę jasnowłosą policjantkę rzadko określano mianem delikatnej kobiety. Teraz jednak, z podkrążonymi oczami, wykrzywionymi ustami i zapadniętymi policzkami, sprawiała wrażenie jeszcze bardziej szorstkiej i wyglądała na więcej niż swoje czterdzieści cztery lata.

– Moja terapia bazuje na modelu IFS* – wyjaśniłam spokojnie.

D.D. Warren uniosła brwi i nie odezwała się ani słowem.

– Jedną z podstaw tego systemu jest założenie, że nasza osobowość składa się z kilku odrębnych elementów. Najważniejszym z nich jest Ja, które powinno pełnić funkcję ich przywódcy. Kiedy twoje Ja wyróżnia się spośród innych elementów i góruje nad nimi, masz szansę zrozumieć swój ból i zapanować nad nim.

– Spadłam ze schodów – powiedziała D.D. beznamiętnym tonem. – Jeżeli moje Ja miało nad tym zapanować, to już trochę za późno.

– Pozwolisz, że zadam ci inne pytanie. Czy cierpisz?

– Chodzi ci o to, czy w tej chwili?

– W tej chwili.

– No, tak. Zdaniem lekarzy moje ścięgna oderwały kawałek kości w lewym ramieniu. Boli mnie to.

– W skali od jednego do dziesięciu, gdzie jeden oznacza lekki dyskomfort, a dziesięć najstraszliwszy ból, jaki możesz sobie wyobrazić…

Policjantka wydęła wargi.

– Sześć.

– A więc niewiele ponad przeciętną.

– Oczywiście. Muszę sobie zostawić pewien margines. Dziś wieczorem wejdę pod prysznic, co pozwoli mi osiągnąć siedem, a potem będę próbowała zasnąć i wtedy dojdę do ośmiu, bo wciąż uparcie przewracam się na lewy bok. A jutro rano, wstając z łóżka, zbliżę się do dziewięciu.

– Co byś określiła jako dziesięć?

– Jeszcze nie wiem – odparła zwięźle. – Moje doświadczenie w dziedzinie kalectwa jest jeszcze skromne, ale z tego, co zauważyłam, fizjoterapeuci są od tego, by pomóc mi to odkryć.

Uśmiechnęłam się.

– Wielu moich pacjentów zgodziłoby się z tobą.

– Poznałam już całą skalę – oświadczyła D.D. – Russ Ilg, mój osobisty oprawca, zdążył mi ją przybliżyć. Nie postrzegam bólu w kategoriach pojedynczego doznania, ale jako całe spektrum. Wędruję po nim, zajmując inne miejsce w tym momencie, a inne w ciągu całego popołudnia, całego dnia czy ostatniego tygodnia. Dlatego zamiast po prostu cierpieć, doświadczam całej gamy bólu fizycznego. Tak to mniej więcej wygląda.

– Czy pracując z nim, musisz oceniać poziom swojego dyskomfortu?

– Tak. Russ unosi moją lewą rękę, a ja krzyczę. Każe mi oddychać przez usta. Zaczynam krzyczeć jeszcze bardziej. Wtedy pyta mnie, czy już osiągnęłam ósmy poziom. Odpowiadam, że jeszcze nie, a on podnosi moją rękę parę centymetrów wyżej. – D.D. nie patrzyła już na mnie. Siedziała, wlepiając wzrok w jakiś punkt na ścianie za moimi plecami, a jej lewa noga zaczęła nerwowo podrygiwać.

Przed wizytą przejrzałam jej dokumentację medyczną. Rozszczepienie kości ramienia, którego doznała, było szczególnie rzadkim i bolesnym urazem, wymagającym jeszcze bardziej bolesnego leczenia – fizjoterapii. Nieznośnej udręki w postaci wielu ćwiczeń, które miały za zadanie nie dopuścić do zakleszczenia ramienia, minimalizując narastanie tkanki bliznowatej w trakcie procesu gojenia. Jak wynikało z kartoteki, policjantka odbywała sesje rehabilitacyjne dwa razy w tygodniu. Najprawdopodobniej każde z ćwiczeń wykonywała, zalewając się łzami. Zaczęłam się zastanawiać, co w takiej sytuacji musi czuć kobieta przyzwyczajona robić wszystko przy całkowitym panowaniu nad własnym ciałem.

– Masz więc sporo czasu, by zastanowić się nad swoim bólem i określić jego siłę? – zapytałam.

D.D. Warren wykonała głową ruch, który mógł być potaknięciem.

– Jak często to robisz? – dociekałam.

– No cóż, kiedy Russ mnie o to prosi.

– A więc w trakcie ćwiczeń?

– Tak.

– A w domu? Powiedzmy, że budzisz się w środku nocy i jesteś obolała. Co wtedy?

Nie odpowiedziała od razu. Czekałam cierpliwie, nie poganiając jej.

– Powtarzam sobie, że powinnam znów zasnąć – odezwała się w końcu.

– Czy to pomaga?

Znów wykonała ten ruch, który niekoniecznie musiał oznaczać potwierdzenie.

– Chcesz tu siedzieć? – zapytałam nagle.

Sprawiała wrażenie zaskoczonej.

– Co masz na myśli?

– Czy masz ochotę być w tej chwili tutaj? Siedzieć w moim gabinecie i rozmawiać ze mną?

D.D. Warren przestała wpatrywać się w ścianę i spojrzała mi w oczy. Jej spojrzenie wyrażało bunt. Nie byłam tym zaskoczona. Niektórzy ludzie tłumią w sobie cierpienie. Inni wręcz przeciwnie, uzewnętrzniają je, wyrzucając je z siebie. Nietrudno było ocenić, do której z tych grup należy D.D. Warren.

– Nie – odpowiedziała bez ogródek.

– To dlaczego tu przyszłaś?

– Chcę wrócić do pracy – wyjaśniła. Jej głos przybrał mniej napastliwy ton. – Lubię moją pracę.

– Jesteś policyjną detektyw, tak?

– Zgadza się.

– I cieszy cię to, co robisz?

– Kocham tę robotę.

– Rozumiem. Zatem sytuacja, kiedy z powodu kontuzji nie możesz natychmiast wrócić do pracy, musi być dla ciebie trudna.

– Jestem na zwolnieniu lekarskim – odparła z ożywieniem. – Mogłoby się to wydawać dosyć proste. Jesteś chora, siedzisz w domu, pozbierasz się, wracasz do pracy. Ale jak każda biurokratyczna instytucja wydział zabójstw wszystko skomplikował. Bo moje ramię może się zagoić, ale co z moją głową? Czy nadal będę chłodną i opanowaną funkcjonariuszką, jak dawniej? Może odzyskam sprawność fizyczną, która pozwoli mi działać w trudnej sytuacji. A może nie. Może będę się wahać, myśląc tylko o tym, żeby nie nadwerężyć tej ręki. Im nie chodzi o to, żeby moje ciało wróciło do pracy, ale żeby mój umysł został w domu. Rozumiem ich wątpliwości, ale mimo to…

– Przyszłaś tutaj, żeby zadowolić przełożonych.

– Można tak to ująć. Zastępca szefa wydziału zabójstw osobiście wręczył mi twoją wizytówkę. Skorzystałam z jego rady.

– I co zamierzasz? – zapytałam ze szczerym zainteresowaniem, pochylając się w jej stronę. – Będziesz musiała spotkać się ze mną jeszcze kilka razy. Nikt nie uwierzy, że potraktowałaś terapię poważnie, jeżeli poprzestaniesz na jednej sesji. Sześć to może trochę za dużo. Zapiszę cię na trzy wizyty. Zobaczymy się trzy razy, a wtedy już coś zacznie ci się przestawiać.

Zauważyłam, że moje słowa po raz pierwszy zrobiły na niej wrażenie.

– Tak myślałam, trzy to dobra liczba.

– W porządku. Trzy sesje wystarczą. Ale musisz podejść do nich poważnie, taki jest mój warunek. Nie oczekuję, że uwierzysz we wszystko, co powiem, ale powinnaś chociaż tego wysłuchać, skoro będziemy się spotykać. I odrabiać prace domowe.

– Prace domowe?

– Koniecznie. Na początek masz za zadanie nazwać swój ból.

– Co?

D.D. Warren znów spojrzała na mnie zaintrygowana, najprawdopodobniej dlatego, że uznała mnie za wariatkę.

– Nadaj mu imię. Kiedy następnym razem obudzisz się w środku nocy, zamiast zmuszać się do ponownego zaśnięcia, zwróć się do swojego bólu po imieniu. Mów do niego. A potem wysłuchaj, co ma ci do powiedzenia.

– Chodzi ci o coś w stylu „Jestem głodny, daj mi oksykodon”? – mruknęła D.D.

Uśmiechnęłam się.

– Skoro już o tym mowa, zażywasz coś?

– Nie.

– Dlaczego?

Znów nieznacznie skinęła głową, a może lekko wzruszyła zdrowym ramieniem.

– Po prostu mówię „nie” wszelkim prochom. Tym na receptę i tym bez recepty. Łatwo popaść w lekomanię i wolę nie przekraczać tej granicy.

– Boisz się tego?

– O czym mówisz?

– Niektórzy ludzie boją się stanu, do którego mogą doprowadzić ich leki. Boją się od nich uzależnić. Nie twierdzę, że jest w tym coś złego. Tylko pytam.

– Nie lubię zażywać lekarstw. Tak po prostu. To nie dla mnie.

– Uważasz, że jesteś na to za twarda?

– Szufladkujesz mnie.

– A ty unikasz odpowiedzi na moje pytanie.

– Czy to prawda, że nie odczuwasz bólu?

Z uśmiechem na twarzy odchyliłam się na oparcie fotela i spojrzałam na zegar.

– Dwadzieścia dwie minuty – oznajmiłam.

D.D. Warren nie była głupia. Zerknęła w stronę zegara wiszącego na ścianie obok mojego biurka i skrzywiła się w ponurym grymasie.

– Jesteś śledczą – rzuciłam. – Oczywiście, że mnie prześwietliłaś. A ponieważ „Boston Herald”, nie wspominając o licznych publikacjach naukowych, uznał mój przypadek za wyjątkowy, mogłaś się trochę dowiedzieć. Pozostawało mi więc tylko czekać, aż zechcesz to wykorzystać, żeby zrobić unik i zmienić temat. Najlepszą obroną jest atak, prawda? – Starałam się zachować zrównoważony ton głosu. – Przyznaję oficjalnie, że jestem całkowicie niewrażliwa na ból fizyczny. A to oznacza, że nie mam nic lepszego do roboty, jak zająć się twoim bólem. Ale nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Czy uważasz się za twardą?

– Tak – warknęła.

– Na tyle twardą, by uznać, że twoja ręka nie powinna tak ci przeszkadzać jak teraz?

– Nie mogę nawet umyć sobie włosów!

Czekałam.

– Nie mogę wziąć dziecka na ręce. Mojego trzyletniego syna. Wczoraj wieczorem przyszedł mnie przytulić, a ja odsunęłam się od niego, bo wiedziałam, że to mnie zaboli. To było nie do zniesienia.

Czekałam dalej.

– Lekarze mówią, że mi się poprawi. Każą mi ćwiczyć i zażywać leki, tymczasem ja nie mogę spać, nie mogę się ruszać i nie mogę nawet nacieszyć się lenistwem, bo nienawidzę swojego łóżka. Zbyt wiele mnie kosztuje, żeby się na nim położyć i z niego wstać. Jestem stara, jestem kaleką i na dobrą sprawę zostałam bez pracy. Kurwa! – krzyknęła. A potem wybuchła. – I chuj w dupę, ja pierdolę, kurwa mać! Kurwa!

– Melvin – powiedziałam.

– Co? – D.D. uniosła wzrok i dostrzegłam w jej oczach dziki błysk. Spojrzenie zranionego zwierzęcia, które oglądałam wiele razy, prowadząc moją praktykę.

– Melvin – powtórzyłam spokojnie. – Myślę, że powinnaś nazwać swój ból takim imieniem. Pierdolony, w dupę jebany Melvin, kurwa jego mać. Ilekroć będzie ci dokuczał, krzycz na niego. A czemu nie? Możesz naprawdę poczuć się lepiej. Odkryjesz, że kiedy twoje Ja zapanuje nad Melvinem, on stanie się słabszy, a ty potężniejsza. A czy nie jest to coś, czego ci brakuje? Poczucie siły?

– Melvin, powiadasz? – powtórzyła D.D.

– To tylko sugestia – odparłam. – Oczywiście wybierz takie imię, które tobie będzie odpowiadać.

– To ile sobie liczysz za godzinę takich sugestii?

– Cóż, jestem lekarką. Tytuł przed nazwiskiem i takie rzeczy.

– Melvin. Dobry Boże, mój ból nazywa się Melvin.

– Model IFS dzieli umysł na cztery podstawowe elementy. Wśród nich główną rolę odgrywa twoje Ja, które jest przywódcą całego systemu. Do grupy Wygnańców należą cierpienia i lęki, z którymi jeszcze nie jesteś gotowa się uporać, więc oddalasz je od siebie. Niestety, Wygnańcy muszą o sobie opowiadać i dopóki nie zechcesz ich wysłuchać, będą dawali o sobie znać pod postacią złości, strachu, żalu i wstydu. Gdy Wygnańcy zaczynają ci dokuczać, do akcji wkracza kolejna grupa, Strażacy. Do ich klasycznych metod pożarniczych należy nadużywanie alkoholu lub narkotyków, obżarstwo oraz inne tymczasowe lekarstwa na długotrwałe bolączki. Ostatnia grupa to Menedżerowie. Oni również starają się powstrzymać Wygnańców, sprawując przesadną kontrolę nad każdą sytuacją. Wewnętrzne zmagania, osądzanie i krytykowanie samego siebie to ich sprawka. Z reguły zepchnięte na dalszy plan cierpienia i obawy wywołują udrękę emocjonalną, która popycha Strażaków do różnych autodestrukcyjnych działań, a one z kolei prowadzą do represji ze strony Menedżerów. I tak w kółko, błądzisz w zamkniętym kręgu życiowych zaburzeń, który powstaje dlatego, że twoje Ja nie panuje nad sytuacją.

– Ja tylko spadłam ze schodów – odezwała się D.D.

– Owszem.

– Nie rozumiem, co to ma wspólnego z jakimiś Wygnańcami, Strażakami i Menedżerami. No i z moim Ja.

– Upadek był ciężkim przeżyciem. Jego efektem jest ból, ale obudził w tobie również strach i poczucie bezsilności.

Policjantka lekko wzruszyła ramionami i jej twarz wykrzywił bolesny grymas.

– Te emocje to twoi Wygnańcy – oznajmiłam. – Domagają się, by ich wysłuchać. Strażacy mogą odpowiedzieć na ich krzyki pociągiem do alkoholu albo nadużywaniem leków przeciwbólowych…

– Niczego nie zażywam.

– Albo na pierwszy plan wychodzą Menedżerowie – ciągnęłam. – Opanowują cały system, kontrolując i oceniając twoje reakcje na ból. Żądają od ciebie, żebyś była twarda.

Oczy D.D. rozszerzyły się nieznacznie. Przyglądała mi się badawczo przez całą minutę. Potem znów zmrużyła oczy.

– Wygnańcy muszą zostać wysłuchani – mruknęła. – To dlatego chcesz, żebym rozmawiała ze swoim bólem.

– Z Melvinem. Ogólnie rzecz ujmując, łatwiej prowadzić konwersację, jeżeli druga strona ma jakieś imię.

– I co powie Melvin? „Hej, cierpię, jestem bezsilny i nienawidzę schodów”. Ja odpowiem, że go rozumiem, a wtedy mój ból zniknie?

– Wtedy twój ból może ci się wydać łatwiejszy do opanowania. W całym systemie zapanuje spokój, a twoje ja przejmie kontrolę. Przeprowadzono wiele badań nad bólem fizycznym. Jedno z najbardziej interesujących odkryć głosi, że każdy odczuwa ból, ale tylko niektórym daje się on we znaki. To znaczy, mówiąc potocznie, że wszystko zależy od nastawienia.

– Myślę, że to największy stek bzdur, jaki kiedykolwiek słyszałam – powiedziała D.D. Warren.

– No to wystarczy na dziś. Jedna sesja zaliczona, jeszcze dwie przed nami.

Nieporadnie wzruszyła zdrowym ramieniem i powoli wstała z krzesła.

– Pierdolony Melvin – wymamrotała pod nosem i dodała: – Nawet lubię go przeklinać.

– Zobaczymy się jeszcze tylko dwa razy – odezwałam się, kiedy ruszyła w stronę drzwi. – Dlatego chciałabym wiedzieć, jaki cel jest dla ciebie najważniejszy. Powiedz mi, na czym zależy ci teraz najbardziej, żebyśmy mogły do tego dążyć.

– Chcę sobie przypomnieć – odparła bez namysłu.

– Przypomnieć?

– Upadek. – D.D. spojrzała na mnie pytająco. – Obowiązuje cię tajemnica lekarska, prawda?

– Oczywiście.

– Doznałam tego urazu, spadając ze schodów w mieszkaniu, w którym dokonano zabójstwa. Użyłam wtedy broni. Tylko nie pamiętam, po co tam przyszłam ani do kogo strzelałam.

– Interesujące. Miałaś wstrząśnienie mózgu?

– Możliwe. A to zdaniem lekarzy mogło spowodować zanik pamięci.

– Co jest ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałaś?

Zamilkła na długą chwilę, jak gdyby w ogóle nie słyszała mojego pytania.

– Zapach krwi – wyszeptała w końcu. – Spadanie.

– Kiedy w środku nocy będziesz miała już dość wyklinania Melvina, chcę, żebyś zadała mu pytanie. Zapytaj go, dlaczego nie chce, żebyś pamiętała.

– Poważnie?

– Poważnie. A potem powiedz mu, że wszystko jest w porządku. Że czujesz się bezpieczna i już potrafisz dać sobie z tym radę.

– Ze wspomnieniem tego, co się stało?

– Tak. A potem bądź czujna. Być może Melvinowi nie bez powodu zależy, żebyś o tym zapomniała.

* IFS – International Family System (System Wewnętrznej Rodziny), model terapeutyczny stworzony przez psychoterapeutę Richarda Schwartza.

Rozdział 4

– Mój ból nazywa się Melvin.

– Lepsze to niż Wilson – odparł mąż D.D., Alex Wilson. – Albo Horgan.

Zastępca szefa wydziału zabójstw, Cal Horgan, był bezpośrednim przełożonym D.D.

– Daj spokój, w porównaniu z Melvinem wy dwaj jesteście tylko małymi wrzodami na tyłku.

D.D. szła powoli w stronę męża, który czekał na ganku skromnego domu z czerwonej cegły. Zapadał wieczór. Wraz z zachodem słońca powietrze zaczynał wypełniać przenikliwy chłód późnej jesieni. Zaparkowała trzy przecznice dalej, podobnie jak wielu mieszkańców tej dzielnicy, którzy o tej porze wracali z pracy. Albo jak kontuzjowana policjantka, która przez przypadek znalazła się w okolicy miejsca związanego z ostatnim zabójstwem i postanowiła wybrać się na wieczorną przechadzkę.

Nie powinna tutaj przychodzić. Tak naprawdę nie miała do tego prawa.

A jednak wychodząc z gabinetu terapeutki, wiedziała, że musi udać się właśnie tam, gdzie popełniono kolejne zabójstwo. Kiedy usiadła za kierownicą, ostrożnie sięgnęła prawą ręką do paska, który Alex zamocował dla niej po wewnętrznej stronie drzwi, i zatrzasnęła je niezdarnie, uważając, by nie trącić lewego ramienia. Cała ta nieporęczna operacja wymagała sporo wysiłku i zajęła dłuższą chwilę.

Oznaczało to, że D.D. miała dość czasu, by zmienić zdanie.

Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła wsteczny bieg i wyjechała z parkingu.

I nagle doświadczyła silnego déjà vu. Miała poczucie, jakby już kiedyś tak samo próbowała przekonać samą siebie, że powinna wracać do domu, zamiast przychodzić na miejsce zbrodni.

Nic nowego. Taki schemat przewijał się przez całe jej dorosłe życie.

Teraz jedyna różnica polegała na tym, że Alex czekał już na nią przed domem zamordowanej kobiety i nie wyglądał na zaskoczonego przybyciem żony.

– Jak się udała sesja? – zapytał, podnosząc żółtą taśmę rozpiętą między filarami ganku, by D.D. mogła pod nią przejść.

– Mam mówić do mojego bólu. Jak ci się to podoba?

– A czy ból coś ci odpowie?

– Podobno tak. Na tym polega jego natura.

– Interesujące – stwierdził Alex.

– Pieprzenie – skwitowała D.D.

Przystanęła na wprost niego. Spojrzenie Alexa jak zwykle emanowało spokojem, a twarz miała nieprzenikniony wyraz. D.D. czuła, że jej tętno przyspiesza, a oddech staje się płytki. Wytłumaczyła sobie, że to przez ból. Proces gojenia pochłaniał tyle energii, że pokonanie trzech cholernych stopni wymagało ogromnego wysiłku.

– Wezwali cię tutaj? – zapytała w końcu. – Potrzebują twojej analizy?

Przez długi czas Alex uczył słuchaczy akademii policyjnej analizy miejsca zbrodni. Występował również w roli prywatnego konsultanta. Zdarzało się, że czasami, by nie wyjść z wprawy, pracował również w terenie i w takich właśnie okolicznościach poznali się przed wielu laty. W innym, nie tak bardzo różniącym się od tego, domu, w którym, jak podejrzewano, pewien mężczyzna zamordował całą swoją rodzinę, a następnie sam próbował odebrać sobie życie.