Kanibale. Sylwetki morderców - Berry-Dee Christopher - ebook

Kanibale. Sylwetki morderców ebook

Berry-Dee Christopher

3,8

Opis

Dzięki tej prawdziwej kryminalnej opowieści o kanibalistycznych mordercach zanurzysz się w umysłach potworów w stylu Hannibala Lectera.

Ta książka jest czymś więcej niż tylko mrożącymi krew w żyłach historiami. To zbiór dogłębnych portretów psychologicznych najbardziej zdeprawowanych jednostek w historii ludzkości – 14 kanibalistycznych zabójców, m.in.:

ALBERTA FISHA, który spędził dziewięć dni ucztując na szczątkach niewinnej dziewczynki;

JEFFREYA DAHMERA, którego lodówka była wypełniona częściami ciał 17 ofiar;

ANDRIEJA CZIKATIŁO, który brutalnie zamordował i poćwiartował 53 osoby w południowo-wschodniej Rosji;

FRITZA HAARMANNA, który pił krew swoich ofiar i sprzedawał ich mięso na czarnym rynku;

STANLEYA BAKERA, który wyciął serce młodego człowieka i zjadł je, gdy jeszcze biło;

JOACHIMA KROLLA, który gotował gulasz z marchwi, ziemniaków i rączki małego dziecka.

Christopher Berry-Dee (ur. 1948) – brytyjski kryminolog, dziennikarz śledczy i autor, któremu sławę przyniosły książki z seriiRozmowy z psychopatami i seryjnymi mordercami. Jest byłym komandosem, służył w szeregach „Zielonych Beretów” Królewskiej Marynarki Wojennej. Jednak jego prawdziwym powołaniem okazała się kryminologia. W wieku 49 lat został właścicielem i redaktorem naczelnym „The Criminologist”, najbardziej szanowanego i najstarszego na świecie czasopisma poświęconego właśnie tej dyscyplinie. W 2005 r. został mianowany dyrektorem „Instytutu Badań Kryminologicznych” (CRI). Ma w swoim dorobku ponad 30 publikacji książkowych, przede wszystkim wywiadów z seryjnymi mordercami odbywającymi kary w więzieniach na całym świecie. Pojawia się często jako ekspert w programach telewizyjnych i filmach dokumentalnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (68 ocen)
23
20
16
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

Sięgając po tę książkę to jakbyś przebył drogę przez zaciśnięte gardło, przeciskając się do samego żołądka, by na koniec powrócić tą samą drogą ubrudzony najgorszą treścią, jednak pozostając z niecodziennym przeżyciem, które na długo pozostanie w twojej pamięci. Czytasz na własną odpowiedzialność ! Sugerujemy osobom wrażliwym nie spożywać pokarmu podczas czytania ! Mocny reportaż oparty na prawdziwych wydarzeniach i postaciach, które miały dość nietypową dietę, która szokuje, wzbudza kontrowersje, obrzydza, a wręcz wyłamuje się z tabu. To pozycja, która uświadamia, że słowo bestia nabiera nowego znaczenia i nie oznacza tylko fikcyjną postać stworzoną na potrzebę rozrywki. Wręcz przeciwnie- ukazuje najciemniejsze zakamarki ludzkiego zaburzonego umysłu, który zmienia człowieka w prawdziwą bestię, krążącą pośród nas. Przybierając maskę pogodnych, miłych, życzliwych sąsiadów, współpracowników itp. Jednak zawsze przychodzi moment gdzie wspomniana maska staje się niewygodna i należy ją śc...
30
Voncohn

Z braku laku…

Takie sobie. Poza przejawami podniecania się krwią, flakami i płynami ustrojowymi. No ale są tacy, co to lubią. To wtedy bez kozery powiem pińcet gwiazdek.
10
Patrycja5511

Nie oderwiesz się od lektury

Dla ludzi o mocnych nerwach. Ciekawa i bardzo wciągająca.
00
Innekarta_irmina

Z braku laku…

Odkąd pamiętam interesują mnie sylwetki psychopatycznych morderców. Ich motywy i modus operandi sprawiają, że czytam z wypiekami na twarzy. Tutaj przechodzimy do pewnej skrajności. Morderstwo jest tylko środkiem do osiągnięcia celu. Nadrzędną wartością dla opisanych w tej książce postaci jest konsumpcja narządów. Utożsamienie się a wręcz zespolenie ze swoją ofiarą. W końcu pojęłam dlaczego tak wiele osób nie może znieść stylu pisania autora. To moja piąta książka Christopher'a Berry-Dee i myślę, że ostatnia. Tym razem odebrał mi on całą frajdę z czytania. Notorycznie dodawał wstawki swoich pompatycznych przemyśleć a jego ego siągało zenitu. Nie dało się nie zauważyć jego gardzącej opinii na temat seryjnych morderców, jego poczucia wyższości moralnej i intelektualnej. Pomijając egzystencjalny wywód autora to książka ma potencjał. Rozdziały przedstawiają konkretne wydarzenia z życia oprawców a mianowicie akty kanibalizmu. Dowiadujemy się w jaki sposób została zadana śmierć i co nastę...
00
jakprzezokno

Z braku laku…

Zmęczyłam się tą książką. Odnosiłam wrażenie, że autor mógłby wszystkich morderców podłożyć pod szablon kanibali mimo, że nie było przesłanek. Liczyłam na coś ciekawego, nowego, a dostałam trochę odgrzewanego kotleta i to niezbyt dobrego. Nie mogłam wczuć się w rytm autora, pisał niczym raport policyjny. Każda opowieść miała być trochę fabularyzowana, ale pomijał wiele szczegółów i faktów wiążących jedno wydarzenie z drugim. Miałam wrażenie, jakby opisywał wszystko trochę w pośpiechu, byle tylko napisać książkę i podejść do kolejnej. Kiedyś przeczytałam kilka jego książek i myślałam, że po tych latach coś się zmieniło, ale niestety wciąż jego książki nie są dla mnie. Dodatkowo brak podania źródeł czy przypisów.
00

Popularność




Podziękowania

Podzię­ko­wa­nia są jedyną czę­ścią książki, w którą, jak świat świa­tem, żaden redak­tor nie ośmiela się inge­ro­wać. To wła­śnie tutaj autor – czyli ja – może wyra­zić wdzięcz­ność wobec wszyst­kich tych, któ­rzy na różne spo­soby wspie­rali go przez dłu­gie mie­siące żmud­nej pracy, uczest­ni­cząc w pro­ce­sie twór­czym i przy­go­to­wa­niach.

Mogę zatem powie­dzieć, że dobrze spo­żyt­ko­wa­łem każdą chwilę. No i co dalej?

Mam na kon­cie dwa­dzie­ścia cztery tytuły, a moi wierni czy­tel­nicy ocze­kują ode mnie cze­goś nie­ocze­ki­wa­nego, więc tym razem pozwo­li­łem sobie na odro­binę sza­leń­stwa. Zaan­ga­żo­wa­łem cały swój zawo­dowy poten­cjał w stwo­rze­nie książki trak­tu­ją­cej o ludziach, któ­rzy zja­dali innych ludzi.

Pra­gnę podzię­ko­wać każ­demu, kto przy­czy­nił się jakoś do powsta­nia tej książki, i zacznę od Robina Odella, bez wąt­pie­nia świa­to­wej klasy histo­ryka i autora ksią­żek true crime, który współ­pra­co­wał ze mną i podob­nie jak Joe Gaute był moim men­to­rem, gdy sta­wia­łem pierw­sze kroki jako pisarz.

Mam ogromny dług wdzięcz­no­ści wobec Fra­sera Ash­forda, twórcy dwu­na­sto­od­cin­ko­wego serialu doku­men­tal­nego Serial Kil­lers – to dzięki niemu mogłem prze­pro­wa­dzić wywiady z naj­bar­dziej odra­ża­ją­cymi seryj­nymi mor­der­cami w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych i wnik­nąć w głąb ich umy­słów.

Dzię­kuję moim wydaw­com, od naj­star­szego, lon­dyń­skiego W.H. Allen, które póź­niej prze­obra­ziło się w Vir­gin Books, poprzez Smith Gry­phon, aż po John Blake Publi­shing z sie­dzibą w Lon­dy­nie oraz jego ame­ry­kań­skiego wspól­nika Ulys­ses Press z Ber­ke­ley w Kali­for­nii. Dzię­kuję także Keithowi Rie­ger­towi i całemu jego zespo­łowi oraz mojemu redak­to­rowi Richar­dowi Har­ri­sowi, który cier­pli­wie nada­wał kształt tej książce.

Gru­pom medial­nym Two­Four Pro­duc­tions z Ply­mo­uth i Sep­tem­ber Films z Lon­dynu jestem wdzięczny za dłu­go­let­nie wspar­cie i współ­pracę. Moją wdzięcz­ność zaskar­bił sobie Eamonn Hol­mes – z przy­jem­no­ścią znowu zapre­zen­tuję w tele­wi­zji śnia­da­nio­wej pro­fil psy­cho­lo­giczny jakie­goś seryj­nego mor­dercy, jeżeli cena będzie odpo­wied­nia.

Na bar­dziej oso­bi­stym grun­cie pra­gnę podzię­ko­wać moim przy­ja­cio­łom, któ­rzy zawsze byli gotowi mnie wysłu­chać, gdy pra­co­wa­łem nad tą książką. Mam tu na myśli przede wszyst­kim towa­rzy­stwo z Monks Bar przy High Street w Old Por­ts­mouth – Neila (wła­ści­ciela lokalu), Arthura, Andy’ego Dervana (z jego nie­ska­zi­tel­nym jagu­arem) i Marka Has­sego (zna­ko­mi­tego szefa kuchni) oraz całą klien­telę, zwłasz­cza Keitha, Chrisa i Timmy’ego, któ­rzy ostat­nim razem z taką ser­decz­no­ścią przy­jęli Vic­to­rię, współ­au­torkę tej książki.

Na koniec chciał­bym zazna­czyć – czym bez wąt­pie­nia ura­duję zarówno swo­ich wydaw­ców, jak i czy­tel­ni­ków – że gdy­bym nie spo­tkał Vic­to­rii Red­stall, nie zna­la­zł­bym w sobie natchnie­nia, by coś jesz­cze napi­sać.

Dzię­kuję ci, Vic­to­rio, raz jesz­cze.

Przedmowa

Pytano mnie, czy zabi­ja­łem. Tak, zde­cy­do­wa­nie za czę­sto jak na jed­nego czło­wieka. Mówili, że jadłem ludz­kie mięso. A jak było w pra­daw­nych cza­sach? Oka­zuje się, że wtedy ludzie polo­wali na innych ludzi (i wciąż to czy­nią w odle­głych zakąt­kach świata). A takie zwie­rzęta jak świ­nia albo dzik? Czemu nie­które księgi nie pozwa­lają jeść ich mięsa? Bo sma­kuje jak ludz­kie. Pokosz­to­wa­łem mięsa męż­czyzn i kobiet. Więc jeśli następ­nym razem zasią­dzie­cie do stołu, żeby zjeść bekon, szynkę, soczy­stą duszoną wie­przo­winę albo kotlet scha­bowy, pomy­śl­cie o smaku ludz­kiego mięsa.

Z listu Arthura Johna Shaw­crossa do Chri­sto­phera Berry-Dee

Był smętny piąt­kowy ranek 1994 roku, gdy zasia­dłem w sali widzeń nowo­jor­skiego zakładu kar­nego Sul­li­van, by prze­pro­wa­dzić ostatni z trzech wywia­dów z Arthu­rem Shaw­cros­sem, bez wąt­pie­nia jed­nym z naj­bar­dziej osła­wio­nych ame­ry­kań­skich seryj­nych mor­der­ców, któ­rzy dopusz­czali się aktów kani­ba­li­zmu. Było to żmudne zada­nie, jed­nak mój wysi­łek się opła­cił, ponie­waż Shaw­cross przy­znał się wresz­cie przed kamerą do zamor­do­wa­nia swo­jej pierw­szej ofiary, dzie­się­cio­let­niego Jacka Blake’a. Dzięki tym wywia­dom Depar­ta­ment Poli­cji w Roche­ster mógł rów­nież zamknąć nie­roz­wią­zaną sprawę śmierci głu­cho­nie­mej Kim­berly Logan, która, jak podej­rze­wano, padła ofiarą Shaw­crossa w listo­pa­dzie 1989 roku.

Przez wiele godzin słu­cha­łem, jak ten opa­sły mito­man prze­chwala się naj­bar­dziej szo­ku­ją­cymi aktami kani­ba­li­zmu, do jakich doszło w cza­sach nowo­żyt­nych. Jego boha­ter­skie wyczyny pod­czas wojny w Wiet­na­mie, gdzie rze­komo jadł czę­ści ciała mło­dych bojow­ni­czek Wiet­kongu, oka­zały się zmy­ślone, lecz nie kła­mał, wspo­mi­na­jąc o tym, że „wypre­pa­ro­wał i spo­żył pochwę” jed­nej z ofiar zamor­do­wa­nej w Roche­ster w sta­nie Nowy Jork. Kiedy snuł swoją opo­wieść, cały czas obli­zy­wał wargi i mia­łem wra­że­nie, że wciąż delek­tuje się słod­ka­wym sma­kiem ludz­kiego mięsa.

Pod­czas naszego ostat­niego wywiadu ner­wowo poru­szał dłońmi, a jego wod­ni­ste świń­skie oczka strze­lały dookoła, jakby się oba­wiał, że ktoś sprząt­nie mu sprzed nosa tacę z wię­zien­nym lun­chem.

Ska­zany na 250 lat wię­zie­nia Potwór znad Gene­see – bo tak ochrzciły go media – miał spę­dzić resztę życia za kra­tami. Wciąż roz­ko­szo­wał się swoją złą sławą i pra­co­wał nad książką kuchar­ską, którą zamie­rzał sprze­da­wać w inter­ne­cie. Ode­tchną­łem z ulgą, kiedy skoń­czy­li­śmy serię wywia­dów dla tele­wi­zji. Ni­gdy wię­cej go nie zoba­czy­łem.

W pią­tek 7 listo­pada 2008 roku Shaw­cross zaczął się skar­żyć na ból nogi. Nie dostał wózka inwa­lidz­kiego, ponie­waż per­so­nel medyczny i straż­nicy uwa­żali, że symu­luje. Nie symu­lo­wał i w ponie­dzia­łek 10 listo­pada został prze­wie­ziony do Albany Medi­cal Cen­ter, gdzie doznał ataku serca. Zmarł o 21.50. Został skre­mo­wany, a pro­chy prze­ka­zano jego córce.

Wię­cej uwagi poświę­ci­łem kwe­stii spo­ży­wa­nia ludz­kiego mięsa, dopiero kiedy usły­sza­łem o nie­miec­kim kani­balu Armi­nie Meiwe­sie. Swoją „dobro­wolną” ofiarę, Bernda Bran­desa, poznał na forum inter­ne­to­wym dla osób zafa­scy­no­wa­nych prak­ty­kami kani­ba­li­stycz­nymi. Zapro­sił go do swo­jego wiej­skiego domu pod Roten­bu­giem, gdzie obciął mu penisa, któ­rego obaj pró­bo­wali zjeść, popi­ja­jąc czer­wo­nym winem. Potem zajął się lek­turą książki, a po paru godzi­nach dobił cio­sem noża nie­przy­tom­nego Bran­desa, który wykrwa­wiał się, leżąc w wan­nie. Wszystko od początku do końca zare­je­stro­wał na taśmie wideo. Ciało swo­jej ofiary roz­ka­wał­ko­wał i zamro­ził. Do grud­nia 2002 roku, kiedy został aresz­to­wany, zjadł około czte­rech1 kilo­gra­mów ludz­kiego mięsa. W pierw­szym pro­ce­sie zapadł sto­sun­kowo łagodny wyrok – tylko osiem i pół roku wię­zie­nia – ponie­waż do zabój­stwa doszło za zgodą ofiary, jed­nak po ponow­nym roz­pa­trze­niu sprawy sąd uznał go za win­nego mor­der­stwa i ska­zał na doży­wo­cie.

Wkrótce prze­ko­na­łem się, że ist­nieją setki stron inter­ne­to­wych poświę­co­nych antro­po­fa­gii, czyli dosłow­nie zja­da­niu ludzi. W ciągu kilku zarwa­nych nocy odkry­łem, że przed­sta­wi­ciele naszego gatunku od nie­pa­mięt­nych cza­sów zja­dają się nawza­jem – gotują mięso swo­ich ofiar, smażą, gril­lują, opie­kają na roż­nie, duszą, pieką albo pod­grze­wają w kuchence mikro­fa­lo­wej.

Wstęp

Jestem prze­ko­nany, że gdy czło­wiek stwo­rzy cywi­li­za­cję wyż­szą od tej zme­cha­ni­zo­wa­nej, ale wciąż pry­mi­tyw­nej, którą ma teraz, jedze­nie ludz­kiego mięsa sta­nie się dopusz­czalne. Wtedy bowiem czło­wiek wyzbę­dzie się wszyst­kich prze­są­dów i irra­cjo­nal­nych tabu.

Diego Rivera

Jak wynika z odkryć arche­olo­gicz­nych, przy­naj­mniej część naszych przod­ków żyją­cych w jaski­niach żywiła się ludz­kim mię­sem. Nie­któ­rzy antro­po­lo­dzy suge­rują, że kani­ba­lizm wśród ludzi był powszech­nym zja­wi­skiem w cza­sach poprze­dza­ją­cych okres gór­nego pale­olitu, który roz­po­czął się około 40 tysięcy lat przed naszą erą. Pod­stawą tej teo­rii, do któ­rej przy­chyla się Tim D. White, pale­oan­tro­po­log z Uni­wer­sy­tetu Kali­for­nij­skiego w Ber­ke­ley, jest ogromna liczba „ludz­kich kości noszą­cych ślady kawał­ko­wa­nia” zna­le­zio­nych w Nean­der­thalu oraz innych miej­scach zamiesz­ki­wa­nych przez spo­łecz­no­ści wcze­snego i środ­ko­wego pale­olitu. Według rela­cji histo­rycz­nych ple­miona Abo­ry­ge­nów z dużym praw­do­po­do­bień­stwem były kani­ba­lami – zawsze zja­dały zabi­tych wro­gów oraz zmar­łych śmier­cią natu­ralną pobra­tym­ców sły­ną­cych z walecz­no­ści, „aby oka­zać żałobę i posza­no­wa­nie dla ciała”. Zapisy kopalne z epoki kamie­nia łupa­nego oraz nie­które malo­wi­dła naskalne dowo­dzą, że w okre­sie od około 3 milio­nów lat do 18 tysięcy lat p.n.e. dostar­czy­cie­lem nie­zbęd­nych pokar­mów biał­ko­wych był patriar­cha. Zyski­wał on prze­wagę nad kobietą, pozo­sta­wia­jąc ją w miej­scu, które wyda­wało się naj­bar­dziej dla niej odpo­wied­nie – w jaskini – sam nato­miast wyru­szał na łowy zbrojny w długi zaostrzony kij i worek pełen krze­mien­nych narzę­dzi, żeby zapew­nić swoim bli­skim poży­wie­nie. Dzięki roli myśli­wego cie­szył się nie­kwe­stio­no­wa­nym sza­cun­kiem gra­ni­czą­cym z czcią należną boha­te­rom. Jego kobieta patrzyła na niego z podzi­wem, gdy wra­cał do domu znu­żony pogo­nią za kudła­tym mamu­tem. Przy­rzą­dzała posi­łek swo­jemu panu i władcy, który jadł pierw­szy, po czym rzu­cał jej i dzie­ciom resztki, za co ocze­ki­wał należ­nej wdzięcz­no­ści. Kiedy w oko­licy bra­ko­wało czwo­ro­noż­nych stwo­rzeń, ojciec rodziny doraź­nie roz­wią­zy­wał pro­blemy apro­wi­za­cyjne, zabi­ja­jąc sąsiada, któ­rego można było zjeść zamiast zwie­rzyny.

Reli­gijni czy­tel­nicy mogą być zszo­ko­wani, dowie­dziaw­szy się, że w Dru­giej Księ­dze Kró­lew­skiej (2 Kr 6,25-29) znaj­duje się wzmianka o dwóch kobie­tach, które pod­czas oblę­że­nia Sama­rii zawarły pakt i posta­no­wiły zjeść swoje dzieci, ale tylko jedna dotrzy­mała słowa, nato­miast druga ukryła syna, gdy przy­szła jej kolej. Rów­nież pod­czas oblę­że­nia Numan­cji przez Rzy­mian w II wieku p.n.e. wygło­dzeni miesz­kańcy mia­sta żywili się ludz­kim mię­sem. Gdy­by­śmy nato­miast chcieli przyj­rzeć się zja­wi­sku kani­ba­li­zmu w szer­szym zakre­sie, nie musimy szu­kać dalej niż w dzie­łach Józefa Fla­wiu­sza, czło­wieka dobrze obe­zna­nego z ówcze­snymi zwy­cza­jami, który pisał bez ogró­dek, że na wielu ucztach w sta­ro­żyt­nym Rzy­mie ser­wo­wano pół­mi­ski pełne ludz­kiego mięsa.

Sąsiedz­two wiel­kiej rzeki nie zawsze gwa­ran­tuje obfite zbiory. Mię­dzy 1073 a 1064 rokiem p.n.e. poziom wody w Nilu był wyjąt­kowo niski i nie docho­dziło do regu­lar­nych wyle­wów, które nawad­niały pola. Wysu­szona zie­mia nie dawała plo­nów, a żywy inwen­tarz padał z pra­gnie­nia. Nie­uchron­nym rezul­ta­tem była klę­ska głodu i ludzie zaczęli spo­glą­dać na swych bliź­nich jak na poten­cjalne źró­dło kalo­rii.

Zgod­nie z przy­sło­wiem „Kto nie mar­nuje, temu nie bra­kuje”, egip­scy szar­la­tani pod­czas plą­dro­wa­nia gro­bow­ców, w któ­rych znaj­do­wały się tysiące mumii, wpa­dli na chy­try pomysł. Starte na pro­szek zmu­mi­fi­ko­wane ludz­kie szczątki sprze­da­wali jako cudowny lek na wszystko, który cie­szył się ogrom­nym popy­tem. Inte­res kwitł od cza­sów wypraw krzy­żo­wych aż do końca XVI wieku, dopóki nie wyszło na jaw, że zamiast sta­ro­żyt­nych mumii na rynek tra­fiają odpo­wied­nio spre­pa­ro­wane zwłoki nie­dawno stra­co­nych ska­zań­ców albo osób zmar­łych w szpi­ta­lach.

W kla­sycz­nym dziele medy­cyny alter­na­tyw­nej, szes­na­sto­wiecz­nej chiń­skiej far­ma­ko­pei, znaj­duje się wzmianka o zdro­wot­nych walo­rach meli­fi­ko­wa­nego czło­wieka zwa­nego rów­nież ludz­kim cukier­kiem – cudow­nego pana­ceum, które sto­so­wano na Pół­wy­spie Arab­skim do lecze­nia ran i zła­mań. Były to zmu­mi­fi­ko­wane ciała męż­czyzn w pode­szłym wieku, któ­rzy poświę­cali się, prze­cho­dząc na dietę zło­żoną wyłącz­nie z miodu. (Miód od nie­pa­mięt­nych cza­sów sły­nie z lecz­ni­czych i odżyw­czych wła­ści­wo­ści szcze­gól­nie pomoc­nych dla osób cier­pią­cych z powodu ane­mii, astmy, łysie­nia, wycień­cze­nia orga­ni­zmu, nie­płod­no­ści, uką­szeń owa­dów, para­liżu i oste­opo­rozy). Ze względu na prze­czysz­cza­jące wła­ści­wo­ści miodu była to jed­nak dla nich zabój­cza dieta pro­wa­dząca do śmierci z odwod­nie­nia. Ich skry­sta­li­zo­wane zwłoki umiesz­czano w kamien­nych sar­ko­fa­gach wypeł­nio­nych mio­dem, w któ­rym mary­no­wały się przez sto lat. Według innych źró­deł nie były to ciała altru­istycz­nych ochot­ni­ków z Bli­skiego Wschodu, lecz bir­mań­skich mni­chów, które jakiś przed­się­bior­czy far­ma­ceuta posta­no­wił prze­ro­bić na uni­wer­salny lek. Tak czy ina­czej, był to nie­zwy­kle docho­dowy inte­res – sama sło­dycz – przy­naj­mniej do pew­nego czasu.

Moira Mar­tin­gale w swo­jej książce Can­ni­bal Kil­lers pisze, że „chiń­ski cesarz Shi Hu, który pano­wał w latach 336–349, wyda­wał na swoim dwo­rze uczty dla setek, a może nawet tysięcy gości, czę­stu­jąc ich spe­cja­łami przy­rzą­dzo­nymi z mięsa mło­dych nie­wol­nic”.

Od tysiąc­leci zja­damy sie­bie nawza­jem, kiedy bra­kuje poży­wie­nia, czy­nimy to z pobu­dek reli­gij­nych, sek­su­al­nych czy poli­tycz­nych; spo­ży­wamy nawet ciała naszych zmar­łych krew­nych albo zabi­tych wro­gów, żeby zespo­lili się z nami na wieki.

Co naj­mniej do połowy XIX wieku na Kara­ibach i w nie­któ­rych czę­ściach Ame­ryki Połu­dnio­wej rdzenni miesz­kańcy prak­ty­ko­wali kani­ba­lizm. Nie­któ­rzy zapład­niali nie­wol­nice, a potem zja­dali ich dzieci. Cza­sami przy­tomne ofiary patrzyły, jak oprawcy odci­nają im koń­czyny i przy­rzą­dzają z nich posi­łek – przynaj­mniej według rela­cji euro­pej­skich misjo­na­rzy, któ­rzy skwa­pli­wie przed­sta­wiali Indian jako okrut­nych bar­ba­rzyń­ców.

Trzy­na­sto­wieczny podróż­nik Marco Polo oraz euro­pej­scy i arab­scy kupcy wspo­mi­nają o tybe­tań­skich mni­chach, któ­rzy zja­dali ciała stra­co­nych ska­zań­ców. Nic nie wska­zuje jed­nak na to, by któ­ryś z ludzi Zachodu był naocz­nym świad­kiem takich rytu­ałów, nato­miast sam Polo – który swoją drogą twier­dził, że Tybe­tań­czycy mają ogony – czę­sto kolo­ry­zo­wał rze­czy­wi­stość we wspo­mnie­niach.

Naj­pierw podano obcięte głowy na zło­tych pół­mi­skach. Stę­żałe twa­rze mło­dych nie­wol­nic o pozba­wio­nych życia mig­da­ło­wych oczach wciąż urze­kały swoją urodą i świe­żo­ścią. Męż­czyźni śli­nili się na myśl, że za kilka minut jako hono­rowi goście skosz­tują ich deli­kat­nego słod­kiego mięsa.

Moira Mar­tin­gale, Can­ni­bal Kil­lers

W Afryce ludo­żer­cze ple­miona tuczyły nie­wol­ni­ków i sprze­da­wały jak bydło rzeźne. Człon­ków takich ple­mion można było łatwo roz­po­znać po spi­ło­wa­nych na szpic zębach. Ist­nieją podej­rze­nia, że w dzi­siej­szych cza­sach wciąż docho­dzi do aktów kani­ba­li­zmu w Kongu, Ugan­dzie i Kenii. W latach sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku Jean-Bédel Bokassa, przy­wódca Cesar­stwa Środ­ko­wo­afry­kań­skiego, podobno zja­dał ciała stra­co­nych bun­tow­ni­ków, a ugan­dyj­ski dyk­ta­tor Idi Amin robił to samo ze szcząt­kami swo­ich prze­ciw­ni­ków poli­tycz­nych, lecz aku­rat za te zbrod­nie żad­nego z nich nie pocią­gnięto do odpo­wie­dzial­no­ści.

W odizo­lo­wa­nych wyspiar­skich kul­tu­rach połu­dnio­wego Pacy­fiku kani­ba­lizm prze­trwał do XIX wieku, a na nie­któ­rych wyspach Mela­ne­zji popyt na ludz­kie mięso podobno utrzy­muje się do dziś. Na archi­pe­lagu Fidżi było ono cenione bar­dziej od zwie­rzę­cego i jako wielce pożą­dany towar miało nawet spe­cjalną nazwę – puaka balava, co ozna­cza „długą świ­nię”.

Jesz­cze pod koniec lat pięć­dzie­sią­tych XX wieku rdzenni miesz­kańcy Papui-Nowej Gwi­nei zja­dali japoń­skich żoł­nie­rzy schwy­ta­nych pod­czas II wojny świa­to­wej. Jak wynika ze współ­cze­snych badań antro­po­lo­gicz­nych poświę­co­nych ple­mie­niu Koro­wai – jed­nemu z nie­licz­nych, które wciąż prak­ty­kuje kani­ba­lizm w for­mie obrzę­dów – mięso Japoń­czy­ków ucho­dziło w tam­tym regio­nie za naj­smacz­niej­sze. Nato­miast człon­ko­wie ple­mie­nia Fore, rów­nież zamiesz­ku­ją­cego Nową Gwi­neę, w ramach obrzę­dów pogrze­bo­wych posu­wali się do endokani­ba­lizmu – zja­dali ciała swo­ich zmar­łych krew­nych – jed­nak porzu­cili te prak­tyki, dowie­dziaw­szy się, że mogą być przy­czyną śmier­tel­nych cho­rób neu­ro­de­gra­da­cyj­nych.

Roz­bit­ko­wie, któ­rzy oca­leli z kata­strof mor­skich albo lot­ni­czych i wal­czyli o prze­trwa­nie na nie­przy­ja­znym odlu­dziu, rów­nież trak­to­wali swo­ich bliź­nich jako poży­wie­nie. W 1727 taki wła­śnie los spo­tkał grupę bry­tyj­skich mary­na­rzy na Atlan­tyku. Sta­tek han­dlowy Luxbo­ro­ugh Gal­ley, który dostar­czył afry­kań­skich nie­wol­ni­ków do hisz­pań­skich kolo­nii w Ame­ryce Łaciń­skiej i pły­nął do Europy, zato­nął w pobliżu Baha­mów, gdy w ładowni wypeł­nio­nej becz­kami rumu wybuchł pożar. Dwu­dzie­stu dwóch człon­ków załogi zdo­łało się ura­to­wać i przez dwa tygo­dnie dry­fo­wało po oce­anie. Stło­czeni w cia­snej sza­lu­pie męż­czyźni cią­gnęli losy, aby zde­cy­do­wać, który z nich pierw­szy zosta­nie zabity i zje­dzony. Na szczę­ście oka­zało się, że zabój­stwo nie jest konieczne, ponie­waż zaczęli umie­rać z przy­czyn natu­ral­nych, zanim głód stał się nie do wytrzy­ma­nia. Począt­kowo mary­na­rze pró­bo­wali wyko­rzy­stać ludz­kie mięso jako przy­nętę na ryby i ptaki, ale nie udało im się niczego upo­lo­wać, więc osta­tecz­nie zaczęli zja­dać swo­ich mar­twych towa­rzy­szy. Dwu­na­stu jesz­cze żyło, kiedy zna­leźli ich rybacy, ale podróż do naj­bliż­szego portu prze­trwało tylko pię­ciu.

Gdy w lipcu 1816 roku u wybrzeży Mau­re­ta­nii zato­nęła fran­cu­ska fre­gata La Méduse, część załogi i pasa­że­rów, która dry­fo­wała na pro­wi­zo­rycz­nie skle­co­nej tra­twie, ucie­kała się do kani­ba­li­zmu. Ich udrękę uwiecz­nił Théodore Géricalult na obra­zie Tra­twa Meduzy.

W 1845 roku bry­tyj­ski podróż­nik i badacz Ark­tyki kapi­tan sir John Fran­klin wyru­szył na swoją czwartą i ostat­nią wyprawę w poszu­ki­wa­niu Przej­ścia Pół­nocno-Zachod­niego. Żaden ze 129 uczest­ni­ków eks­pe­dy­cji nie prze­żył – wszy­scy prze­pa­dli bez wie­ści. Cha­rak­te­ry­styczne ślady cięć na ludz­kich kościach zna­le­zio­nych w 1997 roku na Wyspie Króla Wil­liama dowo­dzą, że nie­któ­rzy z zagi­nio­nych nie­szczę­śni­ków skoń­czyli w żołąd­kach swo­ich głod­nych towa­rzy­szy. Szcze­gó­łowy prze­bieg tej tra­gicz­nej wyprawy już na zawsze pozo­sta­nie tajem­nicą. Na pomniku kapi­tana Fran­klina w jego rodzin­nym mia­steczku Spilsby wid­nieje napis Odkrywca Przej­ścia Pół­nocno-Zachod­niego, cho­ciaż do 1906 roku nikomu nie udało się prze­pły­nąć tej drogi.

W 1884 roku czte­ro­oso­bowa załoga jachtu Migno­rette, który zato­nął pod­czas sztormu na połu­dnio­wym Atlan­tyku, zna­la­zła się w poważ­nych tara­pa­tach. Po bli­sko dwóch tygo­dniach dry­fo­wa­nia w małej sza­lu­pie, zaopa­trzo­nej jedy­nie w dwie puszki mary­no­wa­nej rzepy, kapi­tan Tho­mas Dudley zabił chłopca pokła­do­wego, sie­dem­na­sto­let­niego Richarda Par­kera, który pocho­ro­wał się po wypi­ciu mor­skiej wody i był w cięż­kim sta­nie. Roz­bit­ko­wie posi­lali się cia­łem Par­kera, a gdy cztery dni póź­niej zostali ura­to­wani, Dudley przy­znał się do mor­der­stwa. Bry­tyj­ski sąd ska­zał całą trójkę na karę śmierci obo­wią­zu­jącą usta­wowo w takich sytu­acjach, jed­nak ze względu na oko­licz­no­ści prze­stęp­stwa zmie­nił wyrok na sześć mie­sięcy wię­zie­nia.

Pod koniec I wojny świa­to­wej ame­ry­kań­ski sta­tek han­dlowy Dumaru prze­wo­żący ładu­nek amu­ni­cji zato­nął tra­fiony pio­ru­nem na połu­dnio­wym Pacy­fiku. Wszy­scy człon­ko­wie załogi zdo­łali się ura­to­wać, ale zanim dopły­nęli do Fili­pin, spę­dzili na oce­anie około trzech tygo­dni i w tym cza­sie jedli ciała zmar­łych towa­rzy­szy. Ich histo­rię opi­sał legen­darny dzien­ni­karz Lowell Tho­mas w książce The Wreck of Dumaru (Kata­strofa Dumaru).

Naj­słyn­niej­szy przy­pa­dek kani­ba­li­zmu wiąże się z kata­strofą lot­ni­czą, do któ­rej doszło 13 paź­dzier­nika 1972 roku. Samo­lot wyczar­te­ro­wany od Uru­gwaj­skich Sił Powietrz­nych roz­bił się na ośnie­żo­nym stoku w Andach na wyso­ko­ści około 3500 m n.p.m. Zanim nade­szła pomoc, roz­bit­ko­wie byli zmu­szeni prze­trwać 72 dni w bar­dzo cięż­kich warun­kach bez zapa­sów żyw­no­ści i cie­płej odzieży. Nie­któ­rzy jedli ciała tych, któ­rzy zgi­nęli w kata­stro­fie albo zmarli póź­niej. Spo­śród czter­dzie­stu pię­ciu osób znaj­du­ją­cych się na pokła­dzie – załogi, dru­żyny rug­by­stów z col­lege’u w Mon­te­vi­deo oraz człon­ków ich rodzin – prze­żyło tylko szes­na­stu. W 1974 roku Piers Paul Read opi­sał histo­rię oca­lo­nych w książce Alive: The Story of the Andes Survi­vors (Oca­leni – histo­ria roz­bit­ków w Andach), która 19 lat póź­niej docze­kała się ekra­ni­za­cji zaty­tu­ło­wa­nej Alive, dra­mat w Andach.

W listo­pa­dzie 2008 roku migranci z Domi­ni­kany pły­nący do Por­to­ryko zgu­bili się na morzu i byli zmu­szeni żywić się cia­łami zmar­łych z odwod­nie­nia towa­rzy­szy, zanim po dwóch tygo­dniach ura­to­wał ich patrol ame­ry­kań­skiej Straży Przy­brzeż­nej. Nie­chlubna tra­dy­cja mor­skiego kani­ba­li­zmu wciąż jest żywa.

Na prze­ło­mie 1846 i 1847 roku ame­ry­kań­scy pio­nie­rzy nale­żący do tak zwa­nej Kara­wany Don­nera w dro­dze do Kali­for­nii musieli spę­dzić zimę w górach Sierra Nevada. Przed­wcze­sne i obfite opady śniegu unie­moż­li­wiały dal­szą podróż, więc grupa osiem­dzie­się­ciu pię­ciu męż­czyzn, kobiet i dzieci pod wodzą ambit­nego Geo­rge’a Don­nera musiała zało­żyć obóz w miej­scu, w któ­rym obec­nie znaj­duje się miej­sco­wość Truc­kee. Osad­nicy wznie­śli chaty z sosno­wych bali po jed­nej na każdą rodzinę i mieli tam prze­zi­mo­wać. Kiedy wyczer­pały się zapasy żyw­no­ści, zabili i zje­dli ostat­nie zwie­rzęta, a potem zaczęli wal­czyć mię­dzy sobą o resztki poży­wie­nia. Nie wia­domo, co się stało z Geo­rge’em Don­ne­rem, ale idę o zakład, że zasia­da­jąc do stołu, najadł się nie tylko wstydu. Tak czy ina­czej, za sprawą kani­ba­li­zmu jego nazwi­sko prze­szło do histo­rii i figu­ruje na mapach – został patro­nem jeziora i prze­łę­czy w oko­licy, w któ­rej utknęła jego wyprawa.

Cho­ciaż na temat aktów kani­ba­li­zmu wśród osad­ni­ków krąży wiele pogło­sek, do pierw­szego potwier­dzo­nego incy­dentu doszło jed­nak pod koniec lutego 1847 roku, mię­dzy przy­by­ciem dru­giej i trze­ciej wyprawy ratun­ko­wej. Moira Mar­tin­gale pisze, że seria mor­derstw zaczęła się, gdy Lewis Kese­berg – nie­miecki imi­grant podró­żu­jący z żoną i dwójką dzieci – „pew­nego wie­czoru wziął ze sobą do łóżka małego chłopca, a ran­kiem następ­nego dnia dał innym jego ciało do roz­ka­wał­ko­wa­nia”. Nie wia­domo, co stało się z chłop­cem, jed­nak więk­szość świad­ków była prze­ko­nana, że padł ofiarą mor­derstwa.

Nie­któ­rzy z osad­ni­ków, a wśród nich rodzina Don­ne­rów i Kese­berg, zostali w obo­zie, pod­czas gdy dwie eks­pe­dy­cje ratun­kowe zabrały ze sobą czter­dzie­ści pięć osób, które mogły samo­dziel­nie iść. Gdy w kwiet­niu przy­była na miej­sce ostat­nia, czwarta eks­pe­dy­cja, żył już tylko Kese­berg, który leżał wśród oka­le­czo­nych szcząt­ków, a obok niego goto­wały się w garnku ludz­kie płuca i wątroba – gwoli ści­sło­ści to, co zostało z pani Don­ner. Kese­berg pod­czas pro­cesu twier­dził, że posu­nął się do kani­ba­li­zmu, aby pozo­stać przy życiu, ale jadł tylko ciała zmar­łych. Zło­żył pozew cywilny prze­ciw jed­nemu z człon­ków wyprawy ratun­kowej, któ­rzy zarzu­cali mu, że zabi­jał swoje ofiary, i roz­po­wszech­niali krzyw­dzące plotki na jego temat. Sąd osta­tecz­nie przy­znał mu odszko­do­wa­nie w wyso­ko­ści jed­nego dolara, ale z braku wia­ry­god­nych dowo­dów nie uznał go za win­nego mor­der­stwa. Póź­niej Kese­berg imał się róż­nych zajęć, mię­dzy innymi pro­wa­dził restau­ra­cję.

Ni­gdy nie jadłem niczego tak wybor­nego.

Lewis Kese­berg o Tam­sen Don­ner

Jesie­nią 1873 roku Alfred Pac­ker wraz z grupą innych poszu­ki­wa­czy złota wyru­szył z Salt Lake City w kie­runku gór San Juan, masywu wzno­szą­cego się w połu­dniowo-zachod­niej czę­ści stanu Kolo­rado. Cho­ciaż tubylcy ostrze­gali go przed nad­cho­dzącą srogą zimą, nie chciał zawieść swo­ich towa­rzy­szy, a gorączka złota wzięła górę nad ostroż­no­ścią. Na początku lutego 1874 roku popro­wa­dził pię­ciu zde­spe­ro­wa­nych męż­czyzn w zasy­pane śnie­giem góry. Oka­zało się, że nie tylko ich zawiódł, ale rów­nież zjadł.

W poło­wie kwiet­nia wró­cił w poje­dynkę do mia­steczka u pod­nóża gór. Popi­ja­jąc whi­sky w salo­onie, żalił się, że towa­rzy­sze go porzu­cili. Wszy­scy przy­glą­dali mu się podejrz­li­wie. Inni prze­wod­nicy, któ­rzy go znali, zwró­cili uwagę na to, że wygląda na zdrow­szego i lepiej odży­wio­nego niż przed dwoma mie­sią­cami, kiedy wyru­szał na szlak. Byli rów­nież skon­ster­no­wani, gdy zoba­czyli w jego jukach sprzęty, które nale­żały do zagi­nio­nych uczest­ni­ków wyprawy.

W końcu India­nie zna­leźli ciała i oka­zało się, że czte­rej męż­czyźni mają roz­trza­skane czaszki i praw­do­po­dob­nie zgi­nęli we śnie, nato­miast piąty został zastrze­lony. Zwłoki ofiar były cał­ko­wi­cie lub czę­ściowo ogo­ło­cone z mięsa.

Powstań, Alfre­dzie Pac­ke­rze, ty nie­na­sy­cony par­szywy ludo­żerco! W hrab­stwie Hins­dale mie­li­śmy tylko sied­miu demo­kra­tów, a ty pożar­łeś pię­ciu z nich!

Sędzia Melvile Green, z mowy na pro­ce­sie Alfreda Pac­kera

Pac­ker pod­pi­sał pro­to­kół, w któ­rym przy­zna­wał się do winy, ale póź­niej uciekł z aresztu i przez dzie­więć lat ukry­wał się w Wyoming pod przy­bra­nym nazwi­skiem. Kiedy w końcu go schwy­tano, został oskar­żony o zabój­stwo i ska­zany na czter­dzie­ści lat cięż­kich robót. Wyszedł na wol­ność po sie­dem­na­stu latach na mocy zwol­nie­nia warun­ko­wego. Legenda głosi, że w ostat­nich latach życia został wege­ta­ria­ni­nem. Prze­żył sześć­dzie­siąt pięć lat i cho­ciaż zmarł w zapo­mnie­niu, dziś każde dziecko w Kolo­rado uczy się o nim na lek­cjach histo­rii. Pamięć o nim prze­trwała w dzie­siąt­kach pio­se­nek, mię­dzy innymi Comin’ Back for More C.W. McCalla, oraz fil­mach takich jak Can­ni­bal! The Musi­cal, czarna kome­dia w reży­se­rii Treya Par­kera, współ­twórcy serialu Mia­steczko South Park. W 1968 roku stu­denci Uni­wer­sy­tetu Kolo­rado w Boul­der prze­pro­wa­dzili ofi­cjalne gło­so­wa­nie w spra­wie nazwy uczel­nia­nego bufetu – Alfred Pac­ker Memo­rial Grill – która prze­trwała do dziś. Hasło rekla­mowe lokalu brzmi „Przy­ja­ciel na lunch – tylko u nas”.

W latach osiem­dzie­sią­tych XIX wieku w górach Mon­tany żył pewien tra­per, nie­jaki John John­son, czło­wiek zajęty swo­imi spra­wami, który nikomu nie wcho­dził w drogę. Oże­nił się z Indianką, która uro­dziła mu dziecko. Pew­nego dnia, kiedy był w lesie, India­nie z ple­mie­nia Kru­ków zamor­do­wali mu rodzinę.

John­son poprzy­siągł im zemstę. Ile­kroć natra­fiał na obo­zo­wi­sko Kru­ków, ata­ko­wał ich, zabi­jał wszyst­kich, któ­rych udało mu się dopaść, po czym kawał­ko­wał ich zwłoki i z jakie­goś nie­wy­tłu­ma­czal­nego powodu zja­dał tylko wątroby. Przez pra­wie dwa­dzie­ścia lat w poje­dynkę pro­wa­dził wojnę prze­ciwko całemu ple­mie­niu. Zyskał sobie przy­do­mek John­son Wątro­bo­żerca, ale jego skąd­inąd odra­ża­jące prak­tyki nie spo­ty­kały się z potę­pie­niem. Został sze­ry­fem w Coul­son w sta­nie Mon­tana, gdzie przez kilka lat stał na straży prawa i porządku, zanim znów zaszył się w górach. Jego wyczyny stały się inspi­ra­cją dla twór­ców filmu Jere­miah John­son, w któ­rym tytu­łową rolę zagrał Robert Red­ford.

Ludzie zja­dają się nawza­jem powo­do­wani wszel­kimi moż­li­wymi moty­wami, jakie mógłby wymy­ślić głodny psy­cho­log albo szef kuchni czte­ro­gwiazd­ko­wej restau­ra­cji. Gdy opro­wa­dzę was teraz po odra­ża­ją­cych mean­drach kani­ba­li­zmu, cał­kiem moż­liwe, że już ni­gdy nie będzie­cie mieli ochoty na sma­ko­witą pie­czeń wie­przową.

Cri­sto­pher Berry-Dee Były dyrek­tor Insty­tutu Badań Kry­mi­no­lo­gicz­nych Redak­tor „The New Cri­mi­no­lo­gist”

Roz­dział 1

Krótka historia kanibalizmu – fakty i mity

Słowo kani­ba­lizm pocho­dzi od hisz­pań­skiego caniba, znie­kształ­co­nej nazwy Cariba, któ­rej wyspiar­skie ple­mię Tainów uży­wało na okre­śle­nie swo­ich sąsia­dów Kara­ibów, według Krzysz­tofa Kolumba sły­ną­cych z tego, że swoją dietę zło­żoną z ryb i owo­ców wzbo­ga­cali o ludz­kie mięso. Wywo­dzący się z doliny rzeki Ori­noko Kara­ibo­wie pod koniec XV wieku zamiesz­ki­wali więk­szość wysp w archi­pe­lagu Małych Antyli oraz wybrzeże dzi­siej­szej Wene­zu­eli – tery­to­ria, z któ­rych wyparli łagod­niej uspo­so­biony lud Ara­wa­ków. Kara­ib­scy męż­czyźni nade wszystko cenili sobie boha­ter­skie wyczyny w walce. Nie two­rzyli struk­tur hie­rar­chicz­nych pod­po­rząd­ko­wa­nych wodzowi, tylko w nie­zor­ga­ni­zo­wa­nych gru­pach napa­dali inne ple­miona. Podobno tor­tu­ro­wali i zja­dali poj­ma­nych męż­czyzn, a kobiety brali do nie­woli.

Wielu chrze­ści­jań­skich misjo­na­rzy pró­bo­wało odwieść tubyl­ców od takich bar­ba­rzyń­skich prak­tyk. Było to jed­nak bar­dzo nie­bez­pieczne przed­się­wzię­cie. Po dłu­gich mie­sią­cach prze­dzie­ra­nia się przez parną dżun­glę, bro­dze­nia w bagnach, nad któ­rymi uno­szą się chmary koma­rów, i wio­sło­wa­nia w górę rzek peł­nych kro­ko­dyli i pira­nii uzbro­jo­nego jedy­nie w kostur i Biblię księ­dza spo­ty­kała czę­sto męczeń­ska śmierć. Nawra­ca­nie nie­wier­nych było ryzy­kow­nym zaję­ciem.

Lecz jest to tylko jedna strona medalu, jak się nie­ba­wem prze­ko­namy. Przez kolejne stu­le­cia przy­by­sze ze Sta­rego Świata wyrzą­dzili kara­ib­skiej lud­no­ści wiele szkód.

Jak wiemy z histo­rycz­nych prze­ka­zów, pew­nego jesien­nego ranka 1492 roku Krzysz­tof Kolumb, sto­jąc na plaży Hispa­nioli (obec­nie Haiti), pró­bo­wał się poro­zu­mieć z przed­sta­wi­cie­lami lokal­nego ple­mie­nia Tainów. Dowie­dział się od pół­na­gich tubyl­ców, że poło­żone na połu­dnio­wym wscho­dzie wyspy (dziś Małe Antyle) zamiesz­kują Kani­bo­wie, wojow­ni­czy ama­to­rzy ludz­kiego mięsa, któ­rzy regu­lar­nie napa­dają spo­koj­nych sąsia­dów. Według mito­lo­gii Tainów ple­mię to miało powią­za­nia z zaświa­tami.

Kapi­tan Kolumb wysłu­chał także innych rela­cji na temat napa­stli­wych wyspia­rzy. Cho­ciaż ni­gdy nie widział żad­nego z nich, pod­czas pobytu na Kubie w czwar­tek 4 listo­pada 1492 roku zano­to­wał w swoim dzien­niku: „Kani­bo­wie mają psie pyski i tylko po jed­nym oku”. Jak się oka­zało w trak­cie póź­niej­szej kolo­ni­za­cji Indii Zachod­nich, zamiast fan­ta­stycz­nych stwo­rów na tam­tej­szych wyspach żyli poru­sza­jący się na dwóch nogach, wypo­sa­żeni w dwoje oczu i pozba­wieni ogo­nów rdzenni Ame­ry­ka­nie.

Lud ów bar­dzo nie­wprawny jest w tocze­niu boju. Nawet pięć­dzie­się­ciu mężów łatwo sobie pod­po­rząd­ko­wać i skło­nić do wyko­ny­wa­nia roz­ka­zów2.

Krzysz­tof Kolumb

Prze­glą­da­jąc stare zapi­ski doty­czące Kara­ibów, antro­po­log Robert Myers odkrył, że fak­tycz­nie mieli oni w zwy­czaju napa­dać na Wyspy Nawietrzne i brać nie­wol­ni­ków, jed­nak nie natra­fił na żaden wia­ry­godny dowód świad­czący o ich rze­ko­mym upodo­ba­niu do ludz­kiego mięsa. Nie­mniej z czy­sto finan­so­wych powo­dów donie­sie­nia o dzi­ko­ści i okru­cień­stwie tego ple­mie­nia przez stu­le­cia wpły­wały na hisz­pań­ską poli­tykę. Poma­gały one w roz­strzy­ga­niu kon­flik­tów mię­dzy kle­rem zabie­ga­ją­cym o rato­wa­nie dusz a kolo­ni­za­to­rami, któ­rym zale­żało na nie­wol­ni­czej sile robo­czej.

Wydany w 1511 roku edykt okre­ślał Kara­ibów jako „Indian, któ­rzy są wrogo nasta­wieni do Euro­pej­czy­ków, ucie­kają się do prze­mocy i spo­ży­wają ludz­kie mięso”. Według tej nie­zwy­kle korzyst­nej cha­rak­te­ry­styki byli także pozba­wieni dusz, zatem nic nie stało na prze­szko­dzie, aby uczy­nić z nich nie­wol­ni­ków.

Kim byli miesz­kańcy Małych Antyli nazy­wani też Wyspiar­skimi Kari­bami? Odpo­wie­dzi na to pyta­nie z pew­no­ścią potra­fił udzie­lić ojciec Ray­mond Bre­ton, żyjący w XVII wieku fran­cu­ski misjo­narz, który spę­dził wśród nich wiele lat swo­jego życia.

Uro­dzony w Baune w 1609 roku Bre­ton w wieku sie­dem­na­stu lat wstą­pił do zakonu domi­ni­ka­nów, któ­rzy wysłali go do Paryża, aby tam w słyn­nym klasz­to­rze św. Jakuba zdo­był wykształ­ce­nie w dzie­dzi­nie filo­zo­fii i teo­lo­gii. Po ukoń­cze­niu stu­diów wątły i nad wyraz pobożny młody zakon­nik wyru­szył wraz z trzema innymi bra­cisz­kami do Fran­cu­skich Indii Zachod­nich, gdzie dotarł w 1635 roku. Poświę­cał się pracy misjo­nar­skiej przez bli­sko dwie dekady, z czego dwa­na­ście lat spę­dził na wyspie San Domingo (obec­nie Haiti). Choć żył zupeł­nie sam wśród rdzen­nych miesz­kań­ców, nie spadł mu włos z głowy (i to nie dla­tego, że był pra­wie łysy).

Przez resztę czasu Bre­ton odwie­dzał różne wyspy archi­pe­lagu, naucza­jąc i ewan­ge­li­zu­jąc tubyl­ców w ich wła­snych języ­kach. Ponie­waż opa­no­wał wiele lokal­nych narze­czy, mógł póź­niej oświad­czyć jako nie­pod­wa­żalny auto­ry­tet, że kobiety i męż­czyźni Kali­nago – jak mówili o sobie Wyspiar­scy Kari­bo­wie – posłu­gi­wali się oddziel­nymi języ­kami. Jego zda­niem taki sys­tem był następ­stwem pod­boju Małych Antyli – Bre­ton uwa­żał, że przy­byli z Ame­ryki Połu­dnio­wej Kari­bo­wie wymor­do­wali lub spro­wa­dzili do roli nie­wol­ni­ków męż­czyzn mówią­cych w języku Ara­wa­ków i brali sobie za żony miej­scowe kobiety, zatem męski język Kali­nago wywo­dzi się od mowy najeźdź­ców.

Nie udało się odna­leźć pozo­sta­ło­ści arche­olo­gicz­nych, które potwier­dza­łyby hipo­tezę inwa­zji. W latach sześć­dzie­sią­tych XX wieku Ripley Bul­len, arche­olog z Uni­wer­sy­tetu Flo­rydy, zasu­ge­ro­wał, że ist­nieje zwią­zek mię­dzy inwa­zją Kari­bów a cera­miką z kul­tury Suazoid – cywi­li­za­cji indiań­skiej, która roz­wi­nęła się w XII wieku na wyspach poło­żo­nych na połu­dnie od Mar­ty­niki. Inni bada­cze liczą się z jego teo­rią. Louis Allare z Uni­wer­sy­tetu Alberty oraz holen­der­ski arche­olog Arie Boomert zna­leźli podo­bień­stwo mię­dzy naczy­niami cera­micz­nymi z wyko­pa­lisk na Małych Anty­lach i w Guja­nie, lecz ich odkry­cia są zbyt nie­pełne, aby mogły cze­go­kol­wiek dowo­dzić.

Rela­cja Bre­tona nie jest pozba­wiona nie­ści­sło­ści, a teo­ria na temat pocho­dze­nia Wyspiar­skich Kari­bów może się opie­rać na innym niż dzi­siej­sze poj­mo­wa­niu prze­sła­nek histo­rycz­nych i lin­gwi­stycz­nych. Jak dowie­dli Berend Hoff z uni­wer­sy­tetu w Lej­dzie i ame­ry­kań­ski lin­gwi­sta Douglas Tay­lor, język męż­czyzn Kali­nago był w grun­cie rze­czy pidży­nem – miał ogra­ni­czone słow­nic­two i uprosz­czoną struk­turę gra­ma­tyczną. Jeśli posia­dał taką samą genezę jak inne pidżyny, jest bar­dziej praw­do­po­dobne, że sta­nowi odzwier­cie­dle­nie poko­jo­wych inte­rak­cji mię­dzy Kari­bami przy­by­łymi z Ame­ryki Połu­dnio­wej i Ara­wa­kami zamiesz­ku­ją­cymi Małe Antyle. Taka hipo­teza suge­ruje, że Wyspiar­scy Kari­bo­wie nie byli potom­kami najeźdź­ców z kon­ty­nentu, lecz wywo­dzili się od Ara­wa­ków. A jeśli rze­czywiście jadali ludz­kie mięso, rela­cje doty­czące roz­miaru takich prak­tyk były wyol­brzy­mione. Mimo ota­cza­ją­cej ich złej sławy Bre­ton naj­wy­raź­niej ni­gdy nie był świad­kiem aktu kani­ba­li­zmu. Wpraw­dzie Wyspiar­scy Kari­bo­wie mieli repu­ta­cję czar­nej owcy na tle innych ludów zamiesz­ku­ją­cych Indie Zachod­nie, jed­nak nale­żeli do tego samego stada.

Na tym przy­kła­dzie widać, że kani­ba­lizm był czę­sto narzę­dziem słu­żą­cym do demo­ni­zo­wa­nia okre­ślo­nych grup etnicz­nych. Podobny los spo­tkał Żydów, któ­rzy w chrze­ści­jań­skiej kul­tu­rze śre­dnio­wie­cza funk­cjo­no­wali jako ama­to­rzy nie­mow­lę­cej krwi. Ale cho­ciaż antro­po­lo­dzy pod­cho­dzą dosyć scep­tycz­nie do takich rela­cji, w dzie­jach ludz­ko­ści nie bra­kuje potwier­dzo­nych przy­pad­ków kani­ba­lizmu, zarówno o pod­łożu rytu­al­nym, jak i wyni­ka­ją­cego z walki o prze­trwa­nie.

W kul­tu­rze Azte­ków zamiesz­ku­ją­cych tereny dzi­siej­szego Mek­syku kani­ba­lizm sta­no­wił część obrzę­dów reli­gij­nych pole­ga­ją­cych na skła­da­niu ofiar z jeń­ców wojen­nych. Zgod­nie z pier­wot­nymi wie­rze­niami rytu­alne spo­ży­wa­nie czę­ści ciała zabi­tego wroga pozwala na zawład­nię­cie jego duszą. Nato­miast prak­tyki kani­ba­li­styczne w ramach rytu­ałów pogrze­bo­wych miały zapew­nić nie­śmier­tel­ność duszy zmar­łego, na przy­kład sza­no­wa­nego członka klanu. Azte­kowi czcili tyle krwio­żer­czych bóstw, że w zasa­dzie co tydzień kapłani poświę­cali im jakieś nie­winne dziecko, mło­dego męż­czy­znę lub kobietę albo wzię­tego do nie­woli wroga. Aby zjed­nać sobie łaska­wość boga słońca, który zapew­niał obfite plony, nale­żało unieść ku niebu wciąż bijące serce wyrwane z piersi żywej ofiary. Następ­nie ciało zabi­tego roz­dzie­lano mię­dzy zgro­ma­dzony tłum, który je zja­dał, nie tyle z łakom­stwa, ile ze względu na sym­bo­likę reli­gijną.

Lud­ność Mar­ki­zów, archi­pe­lagu wcho­dzą­cego w skład Poli­ne­zji Fran­cu­skiej, tło­czyła się w wąskich doli­nach. Wal­czące ze sobą ple­miona cza­sami zja­dały ciała zabi­tych wro­gów. Ame­ry­kań­ski histo­ryk Wil­liam D. Rubin­stein pisze: „Człon­ko­wie zamiesz­ku­ją­cego Mar­kizy ple­mie­nia Taipi uwa­żali spo­ży­cie ludz­kiego ciała za prze­jaw wiel­kiego triumfu. Trak­to­wali poj­ma­nych wro­gów z nie­sły­cha­nym okru­cień­stwem. Nie zabi­jali ich od razu, tylko łamali im nogi, by zapo­biec ucieczce, tym samym ska­zu­jąc nie­szczę­śni­ków na roz­my­śla­nia o nie­uchron­nej śmierci. Podob­nie jak inne ple­miona bar­dzo cenili sobie mięso mło­dych kobiet”.

Z innych rela­cji wynika, że wyspia­rze z połu­dnio­wego Pacy­fiku zja­dali ciała zabi­tych wro­gów, a ponie­waż każde ple­mię wal­czyło ze swo­imi sąsia­dami, układ sił w regio­nie był bar­dzo nie­sta­bilny.

Gdy w 1820 roku ame­ry­kań­ski sta­tek wie­lo­ryb­ni­czy Essex zato­nął na Pacy­fiku sta­ra­no­wany przez kasza­lota, kapi­tan wraz z oca­la­łymi człon­kami załogi zde­cy­do­wał się pły­nąć sza­lu­pami pod wiatr w kie­runku odda­lo­nego o pra­wie 5000 kilo­me­trów wybrzeża Chile, zamiast obrać kurs na Mariany znaj­du­jące się o połowę bli­żej, ponie­waż wie­dział, że może tam tra­fić na kani­bali. Jak na iro­nię pod­czas dłu­giego rejsu wielu roz­bit­ków posi­lało się cia­łami zmar­łych towa­rzy­szy, żeby unik­nąć śmierci gło­do­wej.

Nikt nie znał się tak dobrze na wie­lo­ry­bach tara­nu­ją­cych statki jak autor Moby Dicka, ame­ry­kań­ski pisarz Her­man Melville. Ale czy nie zro­bi­li­śmy złej prasy rdzen­nym miesz­kań­com Mar­ki­zów? Melville żył wśród naj­bar­dziej wojow­ni­czych ple­mion zamiesz­ku­ją­cych archi­pe­lag i podob­nie jak ojciec Bre­ton wyszedł z tej przy­gody bez szwanku. Jed­nak w swo­jej auto­bio­gra­ficz­nej powie­ści Taipi wspo­mina o wypre­pa­ro­wa­nych ludz­kich gło­wach i przy­wód­cach ple­mien­nych, któ­rzy po walce zja­dali ciała zabi­tych wro­gów.

W fol­de­rach daw­nych biur podróży na próżno byłoby szu­kać wzmianki o tym, że w nie­któ­rych czę­ściach Mela­ne­zji jesz­cze na początku XX wieku docho­dziło do aktów kani­ba­li­zmu. Takie prak­tyki miały wiele przy­czyn, jak na przy­kład chęć odwetu, upo­ko­rze­nia zabi­tego wroga albo prze­ję­cia jego cech. Ratu Udre Udre, żyjący w XIX wieku fidżyj­ski wódz, podobno zjadł osiem­set sie­dem­dzie­siąt dwie osoby i figu­ruje w Księ­dze rekor­dów Guin­nessa jako naj­bar­dziej wydajny kani­bal. Dla upa­mięt­nie­nia swo­jego wyczynu usy­pał kopiec z kamieni, z któ­rych każdy sym­bo­li­zo­wał jedną ofiarę. Cał­kiem zro­zu­miałe, że wie­ści o tych zwy­cza­jach szybko dotarły do euro­pej­skich żegla­rzy, któ­rzy skwa­pli­wie omi­jali Fidżi, nazy­wa­jąc je Wyspami Ludo­żer­ców.

Nie było roku, by jakiś podróżny powra­ca­jący z odle­głych zakąt­ków świata nie opo­wia­dał histo­rii o kani­ba­li­zmie; nale­żał do nich brat Diego de Landa będący świad­kiem takich zwy­cza­jów na Juka­ta­nie. Ama­to­rami ludz­kiego mięsa oka­zali się rów­nież żyjący w kolum­bij­skich górach India­nie, któ­rych opi­suje angiel­ski duchowny i podróż­nik Samuel Pur­chas. Nor­we­ski misjo­narz Hans Egede wspo­mina o Inu­itach z Gren­lan­dii, któ­rzy zabili cza­row­nicę i zje­dli jej serce.

Szcze­gól­nie maka­brycz­nym zwy­cza­jom hoł­do­wali miesz­kańcy bra­zy­lij­skiego stanu Ser­gipe, któ­rzy spo­ży­wali ludz­kie mięso przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji i nie gar­dzili także nie­do­no­szo­nymi pło­dami.

W 1903 roku bry­tyj­ski dyplo­mata Roger Case­ment po powro­cie znad jeziora Man­tumba w Wol­nym Pań­stwie Kongo napi­sał w liście, że nie­mal każdy, na kogo się natknął, upra­wiał kani­ba­lizm. Dodał rów­nież, że jesz­cze ni­gdy nie widział takich „dzi­wo­lą­gów”, i wspo­mniał o ple­mie­niu nizioł­ków zwa­nym Batwa, które zamiesz­ki­wało dżun­glę i też jadało ludz­kie mięso. Jed­nak Batwa nie mogli czuć się bez­piecz­nie, bo gdy nad­cho­dziły cięż­kie czasy, polo­wali na nich bar­dziej rośli kani­bale. „To nie są bajki, mój drogi Cow­pe­rze, lecz prze­ra­ża­jąca rze­czy­wi­stość tego bied­nego, pogrą­żo­nego w ciem­no­cie i dzi­kiego kraju” – pisał Case­ment. Adre­sat listu, Fran­cis H. Cow­per, urzęd­nik kró­lew­ski na pla­cówce kon­su­lar­nej w Lizbo­nie, nie zapi­sał w swoim skąd­inąd skru­pu­lat­nym dzien­niku, czy tego dnia z ape­ty­tem zjadł kola­cję.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Kana­dzie przez wiele lat krą­żyły legendy o dziw­nym stwo­rze­niu zwa­nym Wen­digo. Poko­le­nia myśli­wych i tra­pe­rów, któ­rzy zapusz­czali się w głąb lasów pół­noc­nej Min­ne­soty, opo­wia­dały o spo­tka­niach z tym potwo­rem. Podobno był tak deli­kat­nie zbu­do­wany, że jego syl­wetkę dało się zoba­czyć tylko z bar­dzo bli­ska. Sły­nął z nie­na­sy­co­nego ape­tytu na ludz­kie mięso; gdy miesz­kańcy jakiejś wio­ski zni­kali z nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach, winą obar­czano Wen­digo.

Rdzenni Ame­ry­ka­nie rów­nież mieli z nim stycz­ność. Algon­ki­no­wie oraz inne ple­miona z pogra­ni­cza Sta­nów Zjed­no­czo­nych i Kanady okre­ślali tę tajem­ni­czą bestię róż­nymi nazwami, mię­dzy innymi Wen­digo, Witigo, Witiko oraz Wee-Tee-Go. Wszyst­kie można tłu­ma­czyć jako „zły duch, który pożera ludzi”. Pewien nie­miecki badacz usta­lił, że słowo to ozna­czało kani­bala w języku ple­mion zamiesz­ku­ją­cych oko­lice Wiel­kich Jezior. Według przy­ję­tych wśród Indian wyobra­żeń Wen­digo mie­rzył pra­wie pięć metrów wzro­stu. Kie­dyś był czło­wie­kiem, ale za sprawą magii zamie­nił się w istotę nad­przy­ro­dzoną. Mimo róż­nic w opi­sach jego wyglądu, na ogół we wszyst­kich wystę­puje para ogrom­nych świe­cą­cych oczu, ostre kły i odra­ża­jąco długi język. Więk­szość tych stwo­rów miała bladą żół­tawą skórę, inne zaś były pokryte wło­sami i podobne do wil­ko­ła­ków. Góro­wały nad ludźmi i napę­dzał je nie­na­sy­cony głód.

Zda­rzało się, że obar­czano je winą za akty kani­ba­li­zmu popeł­nione w rze­czy­wi­sto­ści przez ludzi – były zatem wygod­nymi kozłami ofiar­nymi i pozwa­lały prze­zwy­cię­żyć wstręt wobec takich prak­tyk, czę­sto będą­cych spo­so­bem na prze­trwa­nie. Uwa­żano, że jeśli ktoś jadł ciała swo­ich bliź­nich, mógł się naba­wić tego odra­ża­ją­cego upodo­ba­nia do ludz­kiego mięsa poprzez „dotyk Wen­digo”.

W 1879 roku pocho­dzący z ple­mie­nia Kri tra­per Katist Chen, czyli Żwawy Bie­gacz, pod­czas wyprawy myśliw­skiej zamor­do­wał i zjadł matkę, żonę, brata oraz sze­ścioro dzieci. Pod­czas pro­cesu oświad­czył, że został opę­tany przez Wen­digo. Począt­kowo utrzy­my­wał, że jego rodzina umarła z głodu, lecz ani taka wer­sja wyda­rzeń, ani próba zrzu­ce­nia odpo­wie­dzial­no­ści na demona nie tra­fiły do prze­ko­na­nia sądu, który uznał go za win­nego mor­der­stwa. Póź­niej wyznał księ­dzu, że Wen­digo nawie­dzał go w celi i tor­tu­ro­wał, żeby zmu­sić do skła­da­nia fał­szy­wych zeznań. Jedy­nie mówiąc prawdę, jak twier­dził, mógł się uwol­nić od napa­stli­wego ducha. Żwawy Bie­gacz zawisł na szu­bie­nicy, czym zapi­sał się w histo­rii jako pierw­szy ska­za­niec stra­cony przez Kana­dyj­ską Kró­lew­ską Poli­cję Konną.

W hin­du­skiej mito­lo­gii wystę­pują potężne złe istoty zwane asura i rak­shasa, które miesz­kają w lesie, dys­po­nują wie­loma mocami i posu­wają się do róż­nych potwor­no­ści, mię­dzy innymi poże­rają przed­sta­wi­cieli wła­snego gatunku. Można je uznać za hin­du­istyczny odpo­wied­nik demo­nów.

Tym­cza­sem Abo­ry­geni prak­ty­kują coś, co ucho­dzi za łagod­niej­szą formę kani­ba­li­zmu, czyli endo­ka­ni­ba­lizm pole­ga­jący na zja­da­niu ciał krew­nych lub przy­ja­ciół. Według ich wie­rzeń rytu­alne spo­ży­wa­nie ciała zmar­łego przez naj­bliż­szych miało zapew­nić jego duszy wieczne życie.

Znamy także z histo­rii wiele przy­kła­dów kani­ba­li­zmu, do któ­rego docho­dziło pod­czas klęsk głodu albo w innych poważ­nych sytu­acjach kry­zy­so­wych.

W więk­szo­ści kra­jów, także w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, spo­ży­wa­nie ludz­kiego mięsa samo w sobie nie jest prze­stęp­stwem. Spraw­ców zwy­kle karze się za mor­der­stwo albo, jeśli ofiara już nie żyje, za zbez­czesz­cze­nie zwłok. Sądy zwy­kle uznają stan wyż­szej koniecz­no­ści za oko­licz­ność wyłą­cza­jącą winę, ale tylko w tym dru­gim wypadku.

Na pozio­mie mito­lo­gicz­nym matka zja­da­jąca wła­sne dzieci ura­sta do rangi naj­wyż­szej zwierzch­no­ści, czego przy­kła­dem jest hin­du­ska bogini śmierci Kali zwana rów­nież Panią Kosmosu. Według wie­rzeń zara­tusz­triań­skich, które wnio­sły swój wkład w mito­lo­gię Zachodu, usta są bramą pie­kieł. Zgod­nie z kato­lic­kim dogma­tem chleb i wino, które ksiądz roz­daje wier­nym, ule­gają prze­isto­cze­niu w ciało i krew Chry­stusa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Według innych źró­deł ok. 20 kg (wszyst­kie przy­pisy tłu­ma­cza). [wróć]

K. Kolumb, Pisma, przeł. A.L. Czerny, PIW, War­szawa 1970. [wróć]