Już w porządku, Mela - Martyna Pustelnik - ebook + książka

Już w porządku, Mela ebook

Pustelnik Martyna

4,5

Opis

A może porządek tkwi w chaosie?

Melania Mikołajczyk, architektka wnętrz, miłośniczka baletu i musicali, to chyba najlepiej zorganizowana kobieta w Warszawie. W Warszawie? Na całym Mazowszu! Z prawdziwym zaangażowaniem prowadzi bullet journal, ma listy absolutnie do wszystkiego, a produkty w lodówce układa zgodnie z częstotliwością ich użytkowania.

Wyprowadzka młodszej siostry sprawia, że Mela czuje się bardzo samotna. Dlatego gdy spotyka Dawida, byłego narzeczonego, zgadza się pojechać wraz z nim na zjazd rodzinny (gdzie podziała się lista powodów, by nigdy, przenigdy do niego nie wracać?!).

Spotkanie w luksusowej willi to dla Meli pasmo katastrof. Kiedy więc Marcin, wujek Dawida, a przy tym nieco szalony producent muzyczny, proponuje jej ucieczkę przez okno, by na motocyklu pojechać na koncert feministycznej kapeli punkowej… dziewczyna waha się, ale tylko przez chwilę.

Co się wydarzy, gdy zrobisz coś, czego wcześniej nie umieściłaś na liście? Gdy zamiast wskazać dziesięć powodów, by powiedzieć: NIE, znajdziesz ten jeden, by krzyknąć: TAK!?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (53 oceny)
38
10
1
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nextplayer

Nie oderwiesz się od lektury

Zabawna, fajna, napisana naprawdę dobrym stylem. Polecam👍🏼
30
Aleksandra_345

Nie oderwiesz się od lektury

Jeszcze lepsza niż poprzednia część! Uśmiałam się, historia pochłonęła mnie od początku, aż szkoda mi było ją kończyć. Czekam na dalszy ciąg i losy kolejnych sióstr.
30
AniekKo

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsza część była świetna i kiedy zobaczyłam nową pozycję autorki miałam mieszane uczucia. Mela wydawała się po prostu najnudniejszą z sióstr. Jakże się myliłam! Książka jest lekka, z humorem a styl pisania pani Pustelnik po prostu uwielbiam :) I szacunek za sceny erotyczne dalekie od wulgarności większości romansów. Można się pośmiać, powzruszać i pochłonąć tą książkę w jeden wieczór (ja tak zrobiłam).
10
pyszek12346

Dobrze spędzony czas

Barwna kontynuacja pierwszej części - niezwykły styl pisania wśród polskich autorów oraz wrażliwość na sztukę/popkulturę <3
10
martairmina

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejne cudeńko! Czytajcie :)
10

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Martyna Pustelnik, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Aleksandra Białek-Borsuk

Redakcja: Katarzyna Dragan

Korekta: Anna Zientek, Damian Pawłowski

Projekt typograficzny i łamanie: Grzegorz Kalisiak

Elementy graficzne layoutu: Grzegorz Kalisiak

Projekt okładki i stron tytułowych: Sara Kowalczuk-Fijałkowska

Fotografia autorki na skrzydełku: Katarzyna Zawidzka

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67616-50-8

 

 

Niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Wszystkie wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

Nie wiem, czy o tym wiecie, ale są rzeczy bardziej niepokojące od muzyki z horroru.

 

1. Słowa „musimy porozmawiać” usłyszane w leniwy niedzielny poranek.

2. Telefon od nieznanego numeru o drugiej w nocy.

3. SMS od mojej młodszej siostry: „Nie rób zakupów! Ugotowałam obiad!”.

 

Czytam tę wiadomość i po raz pierwszy od dawna krztuszę się śliną. Ziemia musiała zacząć się obracać w drugą stronę albo tańczyć menueta, żeby Flora zaczęła z własnej, nieprzymuszonej woli gotować. Mieszkamy ze sobą już grubo ponad rok, a ja nigdy nie widziałam, żeby poczyniła większe wysiłki kulinarne niż włożenie wczorajszych resztek do mikrofalówki.

Zastanawiam się, co może być przyczyną tak nietypowego zachowania, i dochodzę do wniosku, że na pewno nic dobrego. Tworzę w głowie kolejną listę.

Listę rzeczy, które mogą zmusić Florentynę do ugotowania obiadu.

 

1. Koniec świata.

2. Apokalipsa zombie.

3. Wyrzuty sumienia z powodu trzydziestej plamy po winie na moim ulubionym dywanie.

4. Świętowanie (nieplanowanej) ciąży.

 

Żadna z tych rzeczy nie brzmi zachęcająco, chociaż, jeśli mam wybierać, najmniej szkodliwa wydaje się ciąża. Mama ostatnio narzekała, że jak to jest możliwe, że przy szóstce dorosłych dzieci nie doczekała się jeszcze żadnego wnuka lub wnuczki. A Flora ma już prawie trzydzieści jeden lat i od niemal roku spotyka się z jedną z największych polskich gwiazd filmowych (oraz koszmarnym graczem w padla) — Maksem Stankiewiczem. Może ciąża nie byłaby takim złym pomysłem? To jej wybór. Jeśli powie mi dzisiaj, że jest w ciąży, będę szczęśliwa.

A potem sama wypiję butelkę wina kupioną z myślą o wieczornym maratonie filmowym. Miałyśmy zamiar oglądać całą trylogię „Do wszystkich chłopców, których kocham”, mimo że jesteśmy na nią o przynajmniej piętnaście lat za stare.

Wchodząc po schodach, zastanawiam się, o co może chodzić mojej siostrze. Każdy krok rodzi nowy, coraz to bardziej przerażający pomysł.

Naprawdę mam nadzieję, że chodzi o coś błahego. Może znowu pożyczyła mój sweter i zgubiła w autobusie? Jeśli to zrobiła, to tym razem się na nią nie zdenerwuję. W postanowieniach noworocznych wpisałam: „Nie wymagać od ludzi, że będą kimś innym, niż są”.

Otwieram drzwi do mieszkania, a mój najlepszy przyjaciel, stęskniony kot Gędźby, rzuca mi się do nóg. Głaszczę go po gęstym, rudym futerku i uspokajająco drapię za uchem. Biedny, boi się być z Florą sam na sam w mieszkaniu. Z jakiegoś powodu nie darzą się miłością.

Odwieszam płaszcz na odpowiedni wieszak, po czym wkładam buty do szafki, a moje nozdrza wypełniają się zapachem, który, o dziwo, przyprawia mnie nie o odruch wymiotny, lecz o głód. Wygląda na to, że moja siostra po raz pierwszy ugotowała coś zjadliwego.

Od drzwi wejściowych do kuchni dzieli mnie dokładnie dziesięć kroków, ale już po trzech Flora wystawia głowę i wita mnie szerokim uśmiechem.

— Melasa! Jesteś wreszcie! — woła.

Zerkam na nią z zaciekawieniem, szukając zapowiedzi katastrofy, ale widzę tylko ją — moją nierozgarniętą młodszą siostrę. Myślałam, że sukces zawodowy wpłynie trochę na jej dobór garderoby, ale nic z tego, Flora uparcie nosi sprane dżinsy i T-shirty zespołów, których nawet nie słucha. Przynajmniej udało mi się ją namówić, żeby przestała obcinać sobie grzywkę nożyczkami do papieru. (PRZESTAĆ WYMAGAĆ OD LUDZI, ŻE BĘDĄ INNI, NIŻ SĄ!)

Nie, chyba jestem niesprawiedliwa. Flora jednak zmieniła się przez ostatni rok. Nie tylko z wyglądu, chociaż i tu można było dostrzec różnice — zaczęła regulować sobie brwi, a jej kości policzkowe uwydatniły się, zmieniając owal twarzy z dziewczęcego w kobiecy. Ale ani nowy sposób malowania kresek na oczach, ani nowa, odważniejsza fryzura nie zaskakują tak bardzo, jak zmiana w jej nastawieniu. Od kilku miesięcy Flora więcej się uśmiecha, chodzi pewniejszym krokiem i już nie spędza bezsennych nocy na oglądaniu w kółko tych samych filmów. Moja siostra zawsze była rtęcią. Żywym srebrem, które rozlane na podłogę chwilę drżało w błyszczących kroplach, zanim złączyło się w jedną kulę. Dobrze się patrzy na już uformowaną Florę.

— Siadaj, siadaj! Za chwilę będziemy jeść! — woła podekscytowana.

Zanim zajmę miejsce na wysokim krześle o żeliwnych nogach, zauważam, że w zlewie kotłuje się krzywa wieża garnków. Może w przyszłym roku nauczy się sprzątać, myślę. (PRZESTAĆ WYMAGAĆ OD LUDZI, ŻE BĘDĄ INNI, NIŻ SĄ!)

Wkładam naczynia do zmywarki. Muszę to zrobić, inaczej będę o tym myśleć przez cały wieczór. Wycieram też blat i wyrzucam puste kartony po mleku do kosza na śmieci — Flora nigdy tego nie robi.

— Przecież bym je w końcu wyrzuciła — mówi z lekkim wyrzutem, po czym podchodzi do gramofonu i włącza Rachmaninowa.

Marszczę brwi. Flora nienawidzi muzyki klasycznej. To już druga żółta kartka. Więc chyba w efekcie czerwona. Czas panikować.

Zaciskam zęby.

— No dobra, kto umarł? Czy to Gędźby? Zabiłaś go i wymieniłaś na podobnego, licząc, że się nie zorientuję? Gędźby, kochanie, chodź tutaj, muszę cię obejrzeć!

Podchodzę do mojego kota, przyglądam się jego żółtym ślepiom osadzonym w płaskiej, przypominającej dziecięce rysunki, facjacie. Jest biała skarpetka na białej przedniej łapie, jest lekko wyszczerbiony kosmaty ogon. Oddycham z ulgą — to mój kot.

— Mela, czy możesz przez chwilę przestać zakładać, że coś zawaliłam, i po prostu zjeść ze mną kolację? — pyta Flora z urażoną miną numer trzy.

Zdziwilibyście się, ile urażonych min może mieć jedna osoba. Może dlatego jest taką dobrą aktorką — Bóg obdarzył ją liczbą min przewyższającą liczbę pokemonów. Chyba. W sumie nie wiem, ile jest pokemonów. Powinnam zapytać o to moją drugą siostrę — Lilę. Ona jest nerdem w naszej rodzinie.

Wracam do kuchni i pozwalam Florze nałożyć mi sporą porcję jeszcze niezidentyfikowanej formy kolacyjnej na talerz.

To chyba jest jej wariacja koreańskiego stir-fry, stwierdzam, przeprowadzając widelcem analizę posiłku, podczas gdy Flora nalewa nam do kieliszków wino, które najwyraźniej sama kupiła.

Oddycham z ulgą i skreślam ciążę z listy. Zostały apokalipsa zombie, koniec świata lub plamy na dywanie.

Przyglądam się mojej siostrze badawczo, siedzi na krześle, wiercąc się w taki sam sposób, w jaki robiła to prawie trzy dekady temu, kiedy w przedszkolu złapała owsiki. Policzki ma czerwone, a i uszy rumienią się do kompletu. W końcu nie wytrzymuję.

— Co się dzieje, Flora?

— Nic, a co ma się dziać? — Ten ton chyba ma mnie uspokoić. Niedoczekanie.

— Florian…

— Nie mogę po prostu zrobić dla ciebie czegoś miłego?

— Florencja…

— Mieszkam u ciebie już prawie dwa lata, zawsze dla mnie gotujesz, opiekujesz się mną, pilnujesz, żebym miała czyste gacie i zapas tamponów w szafce… — wypowiada te słowa w takim tempie, że jestem pod wrażeniem jej dykcji.

— Flores…

— Naprawdę, Mela, doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłaś przez ten czas. Jesteś świetną siostrą. Naprawdę dobrze mi się z tobą mieszkało.

Mieszkało. Użyła czasu przeszłego. Widelec zatrzymuje się w połowie drogi do ust. Plasterek papryki opada z plaśnięciem na talerz, a razem z nim mój entuzjazm.

— Chcesz się wyprowadzić.

Nie pytam. Stwierdzam. Odcień twarzy Flory robi się karmazynowy jak rubiny, którymi wysadza się korony królewskie. Sama też mam ochotę coś wysadzić.

— Po prostu… Maks i ja… no wiesz, że nam się układa, prawda?

— Wiem, te ściany nie są tak grube, jak bym chciała.

— No właśnie. Nie są. I pomyśleliśmy sobie, że może dobrze, dla ciebie i dla nas, dla wszystkich, byłoby, gdybyśmy nie musieli już no… tego sprawdzać.

Czuję, jak unosi mi się brew.

— Wyprowadzasz się, żebym nie musiała słuchać, jak szczytujesz?

Flora wykręca sobie dłonie tak intensywnie, że zaczynam się martwić o jej stawy.

— Nie! To znaczy… to już czas. Przecież nie mogę tu mieszkać zawsze, od początku wiedziałyśmy, że to tylko tymczasowe rozwiązanie.

No tak. Tymczasowe rozwiązanie. Wiele tymczasowych rozwiązań trwa latami. Wystarczy spojrzeć na niektóre kładki na polskich drogach.

Nie wiem, co powiedzieć. Flora bawi się swoim jedzeniem w Charona, przewożąc widelcem kiełki fasoli z jednego krańca talerza na drugi.

— Mela, ja go kocham. On kocha mnie. Jesteśmy gotowi na kolejny krok. To naprawdę nie chodzi o ciebie.

Oczywiście, że nie chodzi o mnie. Nigdy nie chodzi o mnie.

Zmuszam się do uśmiechu, który ciągnie się po mojej twarzy jak karmelowa krówka — prawie w nieskończoność.

— Moja młodsza siostra zamieszka z chłopakiem. To wielka rzecz! Gratuluję!

Mam nadzieję, że brzmię szczerze. Tylko… w mojej głowie właśnie rozpoczyna się seans wspomnień sprzed pięciu lat.

Dawid i ja kupujemy razem mieszkanie. Dawid i ja wyjadamy resztki sticky rice ze styropianowego pojemnika, świecąc sobie telefonem i starą świeczką urodzinową, puste kartony otaczają nas jak terakotowi wojownicy, a zamknięty w transporterku Gędźby miauczy dziko. Trzy lata później Dawid i ja w milczeniu wkładamy jego rzeczy do tych samych kartonów. Dawid i ja po dwóch stronach tych samych drzwi przestajemy być Dawidem i mną, usuwamy spójnik między naszymi imionami.

— Mela, czy wszystko okej? — pyta Flora, wyrywając mnie z retrospektywy mojego ostatniego związku.

— Oczywiście, że tak — odpowiadam. — Kiedy się wyprowadzasz?

— Właściwie to…

I już wiem, że nie znajdę plamy na dywanie, tylko kolejne kartony. Kolejne rozczarowanie. Coś się we mnie łamie z niesłyszalnym trzaskiem.

— Dzisiaj?

— Nie! Oczywiście, że nie. Myśleliśmy o niedzieli.

Niedziela jest pojutrze. Przełykam ślinę, wydaje się gęstsza niż zwykle. Z udawanym entuzjazmem kończę kolację. Jest naprawdę dobra. Flora musiała się bardzo postarać.

Z jakiegoś powodu czuję się jeszcze gorzej.

— To co, oglądamy „Do wszystkich chłopców, których kochałam?” — pyta moja siostra, gdy udaje mi się wepchnąć ostatni kawałek tofu do ust.

Nie mam już wcale ochoty na komedie romantyczne dla nastolatek. Ale nie chcę sprawić Florze przykrości. Skoro zostały nam tylko dwa wspólne dni, dobrze byłoby spędzić je przyjemnie. Miło. Nawet jeśli miło będzie tylko jednej z nas.

Siadamy na kanapie, a Flora jak zwykle wbija swój kościsty podbródek w moje ramię. Nienawidzę tego, jej żuchwa zapuszcza się aż po mój rdzeń kręgowy, a podkład zostawia mi pomarańczowe plamy na koszuli. Tym razem się nie odsuwam, będzie mi tego brakować. Włączam film i przywołuję ręką Gędźbego. On nie może się ot tak wyprowadzić. Za to go kocham.

— Będę cię odwiedzać, wiesz o tym, prawda? Zamieszkam kwadrans stąd, nawet nie zauważysz, że mnie nie ma. Co nie? — szepcze Flora tuż przy moim uchu.

— Oglądaj, nie gadaj — mówię, szturchając ją lekko.

Flora przewraca oczami, ale nic nie mówi, tylko jeszcze mocniej wciska we mnie swój podbródek. Łaskoczę ją jedną ręką. Dostaję poduszką w twarz.

Film jest zaskakująco dobry.

 

Mam taką, jakże oryginalną, teorię, że nieszczęścia chodzą parami. Zazębiają się jak czarny i biały w pepitce, tworząc najgorszy z możliwych wzorów. Dlatego, gdy wchodzę na swój ulubiony portal branżowy i widzę wyniki konkursu Stowarzyszenia Architektów Wnętrz, nie jestem nawet zaskoczona. Znam zwycięski projekt, rozpoznaję go od razu i przez chwilę serce rośnie mi z dumy i radości. To mój projekt, ktoś mnie docenił. A potem przypominam sobie, że przecież nie brałam udziału w tym konkursie. Ba, ja nawet nie zdążyłam zrealizować tego projektu — zwolniono mnie, zanim ujrzał światło dzienne. Nie muszę czytać artykułu, żeby wiedzieć, co się stało. Wiem, czyje nazwisko znajduje się pod zdjęciem. Znowu przywłaszczył sobie moje pomysły. Zapadam się w swoje ergonomiczne krzesło.

To nie jest żadne novum, kiedyś robił to notorycznie. Ale po raz pierwszy zajumał mi projekt jako mój były szef. To oznacza, że nie dostanę złamanego grosza za swój pomysł. Nie wspominając już nawet o chwale i sławie, która właśnie na niego spływa. Oby się w niej utopił.

Zrezygnowana padam na łóżko. Wiem, że powinnam go zaciąg­nąć za jeden z jego ordynarnych krawatów do sądu. Mam wystarczająco dużo dowodów, aby puścić go z torbami. Upokorzyć. Tylko… nie mam na to siły. Od kiedy mnie zwolnił, nie jestem taka sama. Jakaś część mnie, niewielka, ale istotna, zniknęła bezpowrotnie. Zgubiła się, jak końcowy element układanki.

Bycie sobą kosztuje mnie tyle, że nie starcza mi sił na sądowe batalie. Prowadzę własną, jednoosobową firmę, która dopiero stawia pierwsze kroki w branży. Maks, chłopak Flory, bardzo mi pomógł, pokazując mój projekt każdemu, kto chciał lub nie chciał go oglądać. Ale nawet marketing szeptany kiedyś ucichnie. Polecajki Maksa doprowadziły mnie do pewnego punktu. Dalszą drogę muszę pokonać na własnych nogach. Co wcale nie będzie takie łatwe.

Mam teraz kilka zleceń, które mogą przerodzić się w dalszą współpracę, czas skupić się na nich i tylko na nich. Nie mogę pozwolić, by jakieś zaszłości z narcystycznym szefem weszły mi w paradę. Zresztą, jeśli karma istnieje, dopadnie go w najmniej odpowiednim momencie. W najgorszym wypadku po śmierci odrodzi się jako żuk gnojownik, czerw albo kafkowski karaczan.

Następnego dnia przychodzi mi zrewidować swoją teorię: nieszczęścia chodzą trójkami.

Poranek zaczyna się nieźle — wstaję, biorę prysznic, przebiegam dziesięć kilometrów, robię śniadanie, swoje zjadam od razu, Flory wkładam do lodówki, jest dopiero ósma rano, co oznacza, że moja siostra tkwi gdzieś w połowie swojego ośmiogodzinnego snu.

Postanawiam skorzystać z wolnego dnia i pojechać do hurtowni materiałów, która znajduje się pod Warszawą. Chcę zobaczyć nowe próbki mozaikowych kafelków, ostatnio zrobiły się modne. Potem mam w planach sprawdzić, czy w mieszkaniu, które będę urządzać w tym miesiącu, da się położyć podłogę krzywoliniową — klientce na niej bardzo zależy, ale ja nie jestem przekonana.

Dopijam kawę, wkładam brudne naczynia do zmywarki i wychodzę. Jest sobota rano, więc ulice są przyjemnie puste.

I wtedy nachodzi mnie myśl. Z pozoru niewinna, zwykła myśl, którą potem będę przeklinać przez najbliższy tydzień: „A może bym skoczyła do tej wegańskiej cukierni na Andersa, którą tak bardzo lubię?”.

Co złego może się stać w cukierni? W dodatku wegańskiej?

Tak, mam na to listę. Przygotowałam ją kilka miesięcy temu.

 

CO ZŁEGO MOŻE MI SIĘ PRZYTRAFIĆ W KAWIARNI/CUKIERNI/RESTAURACJI:

1. Mogę zakrztusić się kawałkiem ciasta i umrzeć.

2. Mogę pobrudzić kawą swoje najlepsze spodnie.

3. Mogę zostawić tam portfel/telefon/laptop.

4. Mogę spaść ze schodów i coś sobie złamać.

5. Mogę dostać reakcji alergicznej na jeden ze składników, spuchnąć jak balon i umrzeć.

6. Mogę zapomnieć zapłacić i w efekcie wylądować na ścianie wstydu, dostając dożywotni zakaz wstępu.

 

Okazuje się, że ta lista jest wybrakowana i o kant kuli rozbić. Nie ma na niej największej możliwej katastrofy. Wchodzę do środka, jak zawsze zapatrzona w barwny neon i kolorowe obicia foteli, które osobiście zmieniłabym na mniej kiczowate, a w drzwiach dosłownie wpadam na Dawida. Mojego mięsożernego, wiecznie na diecie keto byłego, który najwyraźniej po naszym rozstaniu nauczył się jeść rzeczy wyrastające z ziemi, a nie po niej hasające.

To dziwne, ale gdy tylko go widzę, uśmiecham się. Tak jak zawsze, gdy wracał do domu albo przychodził po mnie do pracy z przewieszoną przez ramię torbą sportową. Taki odruch bezwarunkowy. Widzę Dawida i się szczerzę, mimo że nie chcę — czynność ta nawet nie zahacza o mózg. Iwan Pawłow byłby dumny.

Dawid w odpowiedzi uśmiecha się do mnie. Chociaż ten ledwo widoczny grymas na jego twarzy trudno uznać za uśmiech.

— Hej, Meluś! Co u ciebie?! — woła, jakbym była dawno niewidzianą znajomą.

Nie odpowiadam. Zamiast tego patrzę na jego dłonie, skanuję palce w poszukiwaniu obrączki. Jeśli Dawid ma już żonę, to, jak Boga kocham, jedno z nas nie wyjdzie żywe z tej konwersacji. Pewnie ja.

Na szczęście palce ma gładkie i łyse jak gałęzie w zimie.

Oddycham z ulgą.

— Dobrze, u mnie wszystko dobrze — odpowiadam i przesuwam się w stronę kasy.

Nie odwdzięczam się podobnym pytaniem, nie obchodzi mnie to. Tak jak nie obchodzi mnie, że od czasu naszego rozstania przybyło mu zarówno kilka kilogramów, jak i trochę siwych włosów na skroniach. Nie żeby wyglądał źle — ze swoją zaczeską do tyłu i dziurką w brodzie, w lśniąco białej koszuli przypomina Eugeniusza Bodo, Rudolpha Valentina czy innego aktora starego kina. Taka uroda nigdy nie wychodzi z mody.

Boże, czemu ja musiałam go tutaj spotkać. Poprawka: czemu w ogóle musiałam go spotkać? Czemu ktoś nie separuje naszych byłych partnerów od świata? Ludziom żyłoby się lepiej, gdyby mieli pewność, że już nigdy nie spotkają swoich eks. Powinna być osobna wyspa, na której mieszkają wszyscy nasi byli. (Czy o tym jest program „Ex on the Beach”, o którym Pola i Flora ciągle piszą na rodzinnej konwersacji? Obiecuję go obejrzeć!)

Mając nadzieję, że nasza krótka, acz treściwa wymiana zdań wystarczy, zmierzam w stronę niebiańskich ciast. Mają tu wszystko: gęste i ciężkie serniki, białe obłoczki bez, warstwowe torty przekładane owocowym kremem. Jeśli zostanę tu chwilę dłużej, będę musiała dorzucić dodatkowy trening w tym tygodniu.

Puls mi przyspiesza, kiedy zauważam, że Dawid z jakiegoś powodu idzie za mną do kasy i przysłuchuje się, jak zamawiam wegański sernik oraz matchę, a następnie, o zgrozo, zamawia to samo.

— Czy ty przypadkiem stąd nie wychodziłeś? — pytam, patrząc z niedowierzaniem, jak podąża za mną do stolika.

— Taki miałem plan, ale uznałem, że skoro już na siebie wpadliśmy, to może byśmy mogli porozmawiać. Nie masz chyba nic przeciwko, prawda?

Oczywiście, że mam.

Ale mam też puste mieszkanie i kota, który ma dość bycia całym moim światem. I łóżko, które jest za duże na jedną osobę. I kołdrę, która za duża nie jest, ale jakoś dziwnie się pod nią śpi, kiedy nikt jej nie kradnie, chowając najbardziej miękki kawałek pod swoim ramieniem.

Dlatego wbrew zdrowemu rozsądkowi kiwam głową, a następnie, balansując z kawą i ciastkiem w drżących dłoniach, wchodzę po schodach na piętro o ukośnym suficie i zbyt małych oknach. Na górze nie ma nikogo, jedynie półmrok przysiada na masywnych uszakach w szałwiowe wzory. Wybieram jeden z nich i z kawą w ręku zapadam się w twarde obicie. Dawid zajmuje miejsce obok mnie.

Chowam twarz w kubku, który pachnie porankiem i kofeiną.

— Dobrze wyglądasz — mówi do mnie.

— Wiem — odpowiadam, chociaż pewnie powinnam podziękować.

Czuję się niezręcznie, zakładam nogę na nogę i czekam, nawet nie wiem na co. Rozgniatam sernik widelcem i staram się nie patrzeć na Dawida, który uśmiecha się do mnie w sposób, o którym wolałabym zapomnieć.

— Stęskniłem się za tobą — wyznaje, a ja zastygam gdzieś w połowie przeżuwania ciasta.

No chyba, kurczę, nie.

Dawid nigdy nie przebierał w słowach, zawsze mówił dokładnie to, co myśli. Ale nawet jak na niego poszło wystarczająco szybko. Wyłożył kawę na ławę, zanim ja zdążyłam wziąć porządny łyk swojej matchy.

— Wróćmy do siebie.

Jeśli trzęsienie ziemi może się odbywać w obrębie jednego ciała, to właśnie go doświadczam.

Siadam na swoich dłoniach, aby ukryć, jak bardzo mi drżą.

To nie może się teraz dziać. To nie może się teraz dziać, myślę.

— Zdradziłeś mnie — mówię.

— Wiem.

— I to nie jeden raz. Miałeś romans. — Ostatnie słowo wymawiam jak przekleństwo.

Słodki krem ścina mi się w ustach. Świetnie, udało mu się zepsuć smak mojego ulubionego ciasta.

Dawid stuka palcami w szklane ucho kubka. Próbuje złapać mój wzrok, ale przyglądam się kroplom matchy, które spłynęły mu na spodek.

Tutaj przynajmniej używa spodka. W domu planowałabym już pranie obrusów.

— Wiem. Ale… nie układało nam się od dawna. Musiałaś to widzieć — mówi ciężko.

Nie widziałam. O to właśnie chodzi, że nie widziałam. W mojej głowie byliśmy szczęśliwi. Chłopak, kot, dziewczyna — szczęś­liwa rodzina.

Do czasu.

Upuszczam widelczyk na talerz. Z trzaskiem odbija się od niego i zsuwa na blat stołu.

— Dawid, o czym ty w ogóle do mnie mówisz? Nie mieliśmy kontaktu od ponad roku, prawie dwóch. Nagle na mnie wpadasz i jak gdyby nigdy nic przy kawce proponujesz mi, żebyśmy do siebie wrócili?

— Kocham cię — wypala jak z armaty.

Brakuje mi powietrza.

Te słowa są na szczycie listy rzeczy, które kiedyś chciałam od niego usłyszeć. Kocham cię. Przepraszam. Wybacz mi. (To jedna z krótszych moich list).

— Dawid…

— Chciałem do ciebie zadzwonić już od dawna. Zbierałem się do tego. A teraz… jak na ciebie wpadłem, uznałem to za znak. Rozumiesz?

Kiwam głową. To był znak. Znak ostrzegawczy.

Jego niebieskie oczy wypalają dziury w moim ciele.

Nie. Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem. Czuję się jak na lekcji fizyki w klasie maturalnej, kiedy profesorka w futrzanych bamboszach po raz trzynasty próbowała mi wytłumaczyć przy tablicy zasady termodynamiki.

A teraz to nowe równanie, które powinnam zapomnieć, pojawia się w mojej głowie.

M+D=WMNW

Tak się chyba kiedyś pisało, nie? Wielka miłość na wieki.

Dawid wpatruje się we mnie, a z jego postawy emanuje pewność. On wie, że się zgodzę. Jest tego pewien.

Dopijam swoją matchę, jest tak gorzka i gorąca, że robi mi się od niej słabo.

— W przyszłym tygodniu mamy doroczny zjazd rodzinny. Jedź ze mną. Zawsze chciałaś poznać moją rodzinę.

To jest cios poniżej pasa. Za takie zachowanie powinna być dyskwalifikacja. Banicja. Wieczyste wykluczenie.

Przypominam sobie te wszystkie awantury, które robiłam mu rok w rok o to, że nadal nie przedstawił mnie rodzicom. W końcu byliśmy zaręczeni, mieliśmy brać ślub. Poznałam mamę mojej fryzjerki, mamę stażystki, mamę Maksa, z mamą sąsiadki chodziłam na padla, ale jakimś cudem matka mojego narzeczonego nadal była dla mnie wielkim znakiem zapytania, rozmazaną twarzą na fotografii wiszącej w przedpokoju.

— Nie grasz fair, Dawid — odpowiadam.

— Chcę cię odzyskać. Nie mogę grać fair. Powiedz, że się zgadzasz.

Jego oczy są jak dwa niebieskie lasery.

Nie mogę tu teraz być i tego słuchać. Muszę jak najszybciej znaleźć się gdzieś indziej. Daleko od tego spojrzenia.

— Masz kawałek sernika przyklejony do nosa — odpowiadam.

Wstaję i zostawiam niedojedzone ciasto na talerzu w srebrne wzorki.

— Zadzwonię do ciebie jutro! — woła za mną Dawid, gdy schodzę po schodach.

Słysząc te słowa, potykam się o własne nogi i ląduję twarzą przed stopami kolejnego klienta. (Punkt 4. na mojej liście! Bez złamania).

Wybąkuję jakieś koślawe przeprosiny, zygzakując w stronę przeszklonych drzwi.

Przeklęty Dawid. Niech mu ziemia ciężką będzie.

 

Następnego dnia moje mieszkanie zmienia się w coś pokroju koszarów albo poligonu. Cała rodzina wprasza się do środka przy akompaniamencie „Marszu imperialnego”. Przyglądam się im ze zgrozą. Nie zdejmują butów, wnoszą błoto na mój dywan i jest ich zdecydowanie za dużo. Rozchodzą się po kątach, barwiąc moje mieszkanie jaskrawymi kolorami ubrań. Rozdaję wszystkim kawę w kubkach, które musiałam dokupić w zeszłym roku, kiedy się okazało, że przy pełnej obsadzie niektórzy z nas muszą pić z osłonek na doniczki. Teraz mam dwadzieścia nowiutkich emaliowanych kubków. Nigdy więcej fusów zmieszanych z ziemią. Kawa sama w sobie smakuje wystarczająco paskudnie.

— Mela, a masz może mleko roślinne? — pyta Lena, moja siostra artystka wizualna, wykrzywiając twarz po jednym łyku kawy.

Nie mogę oderwać wzroku od jej włosów związanych w coś pomiędzy warkoczem a gniazdem. Tym razem nie wsadziła do środka sztucznego kruka. Kiedyś to zrobiła. Nie mogłam potem spać przez trzy dni.

— Powinno być w lodówce, na drugiej półce, tuż obok soku pomarańczowego — odpowiadam. — No chyba że ktoś je znowu przestawił — dodaję, patrząc na Florę, która szczerzy się do mnie.

— Od jutra możesz być pewna, że będzie tam, gdzie je zostawiłaś — mówi Maks, zdejmując Gędźbego z jednego z pudeł, które wybrał sobie na legowisko.

— Nie wydaje mi się. Cały czas uważam, że to ten kot wszystko przestawia, kiedy idziemy spać.

— Nie zwalaj na Gędźbego, on nigdy nie zrobił nic złego — mówię do Flory, która właśnie czyści sobie spodnie z kociej sierści.

— Wczoraj nasikał mi do butów?! Dwa dni temu zrzucił z półki moją jedyną nagrodę za osiągnięcia aktorskie, a w zeszłym tygodniu próbował grać na moich kolanach w kółko i krzyżyk?!

Wydymam usta.

— Pomówienia. On nie ma przeciwstawnych kciuków.

— Jego ogon ma wbudowaną funkcję chwytania.

Mój uśmiech szybko topnieje, kiedy przypominam sobie, że jutro już nie będę miała do kogo rzucać takich żartów.

Od jutra będę sama.

Wkładam puste kubki do zmywarki.

— Wszystko w porządku, Melchior? — pyta Pola, moja najmłodsza siostra.

— Tak, wszystko…

Najwyraźniej nie mam siły na kłamstwa, bo zamiast dokończyć to zdanie, zmieniam je w ładunek wybuchowy.

— Dawid chce, żebyśmy do siebie wrócili.

Roślinne mleko wypada Lenie z ręki, a Lila potyka się o jeden z kartonów.

— No chyba, kurwa, nie — oburza się mój brat Klimek.

— Błagam, powiedz mi, że spuściłaś go na bambus — prosi Pola.

— Błagam, powiedz mi, że spuściłaś mu wpierdol — poprawia ją Lena.

Dziewięć par oczu wpatruje się we mnie, jakbym była nowo odkrytym obrazem Moneta. Robię się czerwona na twarzy jak jego maki w pobliżu Argenteuil.

— Mela…

Nie odpowiadam i gram na czas. Po co im to powiedziałam? Co mi w ogóle strzeliło do głowy? Dawid nigdy nie był faworytem mojej rodziny, również zanim mnie zdradził i zostawił. Za moimi plecami nazywali go budyniem waniliowym i kaszą gryczaną, co w ich ustach było wręcz obelgą. (Lena przez miesiąc utrzymywała, że ma na niego alergię).

— Mela, gdzie jest twoja lista? — pyta Flora.

Nie pytam jaka. Dobrze wiem, o czym mówi.

— Wyciągaj ją raz, raz — dodaje Lila.

Wzdycham ciężko, ale trudno protestować, kiedy dziewięć par oczu nadal świdruje cię na wylot. Wyciągam z torebki swój bullet journal i otwieram na najbardziej wyświechtanej stronie. Wita mnie czerwona kursywa układająca się w najtrudniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek napisałam.

 

LISTA POWODÓW, DLA KTÓRYCH NIE WRÓCĘ NIGDY DO DAWIDA:

1. Zdradził mnie.

2. Nie powiedział mi o zdradzie. Dowiedziałam się od jego kochanki.

3. Zrzucił winę na mnie. Powiedział, że nie da się mnie zadowolić i że miał dość tej wiecznej presji, jaką na niego nakładałam.

4. Nigdy nie wymieniał papieru toaletowego. Po prostu zostawiał pustą rolkę na chwytaku.

5. Gadał tylko o swojej pracy i crossficie.

6. Nie potrafił robić minety.

7. Mówił do mnie, jakbym była małym dzieckiem.

8. Nie potrafił się w pełni zaangażować.

9. Nigdy nie przedstawił mnie rodzinie.

10. Sprawiał, że czułam się niewystarczająca.

11. Nie używał podkładek pod kubki.

12. Kradł kołdrę w nocy.

13. Uważał, że brakuje mi dystansu, cokolwiek to znaczy.

14. Miał się za lepszego ode mnie.

15. Podczas kłótni przypominał mi, że musimy podpisać intercyzę.

 

Czytam to wszystko na głos, a każde słowo roznieca nowy płomień wstydu na moich policzkach.

— I co myślisz po przeczytaniu tego? — pyta mama.

— Nie powinnam czytać na głos punktu numer sześć?

— Życie jest za krótkie na ludzi, którzy nie potrafią robić minety — stwierdza Lena, wkładając sobie do ust kawałek wczorajszego sushi.

— Mela? Co myślisz?

Pomimo tłumu ludzi jest tak cicho, że słyszę jedynie miauczenie Gędźbego pilnującego swojej miski z jedzeniem.

Wbijam podstawy dłoni w blat. Znam poprawną odpowiedź.

— Myślę, że powrót do niego byłby głupotą.

Kiedy to mówię, prawie w to wierzę. Prawie.

— Bardzo dobrze, masz ciasteczko — mówi Klimek.

— Nie jestem papugą — odpowiadam, a on tylko wzrusza ramionami i wsadza sobie wielkie, czekoladowe ciastko w całości do buzi. Uśmiecha się do mnie z rozdętymi policzkami, a ja parskam śmiechem.

— Super, to skoro ten pożar został ugaszony, to czy możemy zająć się przenoszeniem kartonów? Bóg mi świadkiem, że jest ich wystarczająco, żeby zabić całą rodzinę Mostowiaków — proponuje Lila, nalewając sobie drugi kubek kawy.

— W dodatku niektórzy z nas mają samochód z bagażnikiem o pojemności damskiej torebki, więc czeka nas kilka kursów — dodaje Karol, rzucając oceniające spojrzenie w stronę Maksa.

— Mówisz tak tylko dlatego, że zazdrościsz mi mojej dzieciny.

— Jeszcze raz nazwiesz ją dzieciną, a możemy odpuścić całą przeprowadzkę, bo z tobą zerwę — wtrąca Flora, przewracając oczami. Próbuje ominąć Maksa i włożyć album ze zdjęciami do kartonu, ale on łapie ją w pasie i przyciąga do siebie. Jego usta znajdują jej policzek, całując go z wilgotnym pogłosem.

Przyglądam się z uśmiechem, jak zarumieniona Flora próbuje się wyrwać z jego objęć. Dobrze widzieć ją taką szczęśliwą. Maks jakimś cudem idealnie wpasował się w naszą rodzinną wystawę patchworków, co, uwierzcie mi, nie jest łatwym zadaniem. Dawidowi nigdy się nie udało…

— Proponuję zrobić konkurs. Podzielimy się na dwuosobowe drużyny. Za te wielkie kartony jest dziesięć punktów. Za średnie pięć, a te małe torby i reklamówki warte są tylko jeden. Kto przewiezie najwięcej, wygrywa. Dodatkowy bonus jest za bycie pierwszą osobą na miejscu. Wynosi… trzydzieści punktów. — Lila marszczy brwi, próbując się upewnić, że jej nowa gra jest starannie przemyślana. — Nie, jednak czterdzieści. To musi być dobrze zbalansowane — dodaje.

— Co jest do wygrania?

— Zwycięzca przez miesiąc będzie decydował o wszystkim: jakiej muzyki słuchamy na niedzielnych obiadach, jakie filmy oglądamy podczas maratonów i co czytamy podczas klubu książki.

— Nie… jedna osoba nie powinna mieć takiej władzy… — mówi Klimek, teatralnie łapiąc się za serce.

— Dlatego będą to dwie — wtrąca Lena i rzuca się do największego z pudeł. — To powinno być warte piętnaście! Jest niemal większe ode mnie!

— Łapy precz od mojego pudła! — woła Flora i zabiera je siostrze sprzed nosa.

Ona oczywiście paruje się z Maksem, mama z tatą, Pola z Karolem, a Lila z Leną, co oznacza, że Klimek nie ma wyjścia — musi być w drużynie ze mną. Uśmiecham się do niego smętnie, zawsze jestem wybierana jako ostatnia, już się do tego przyzwyczaiłam. Gdy w dzieciństwie bawiliśmy się w „Romanowów”, byłam Rasputinem, a w „Czterech pancernych i psie” dostawała mi się rola Hitlera, którego Szarik zagryzał na śmierć. Taka już moja pozycja w tej rodzinie.

Co nie oznacza, że mam zamiar przegrać. Prawie nigdy nie przegrywam. Tym bardziej mnie dziwi, że nikt nie chce być ze mną w parze.

— Bierz te średnie pudła, uda się ich wcisnąć więcej niż tych dużych, a wcale nie są warte dużo mniej — mówię do brata i rzucam się do pojemnika w przedpokoju, aby wyjąć kluczyki do samochodu.

Flora już prawie mnie wyprzedza, kiedy potyka się o Gędźbego. Odwraca się do niego z sykiem oburzenia.

— Przestań mnie sabotować, potworze! Próbuję wygrać! — woła.

Nie czekam na windę, tylko zbiegam schodami. Za sobą słyszę kłótnię Poli i Karola, którym pudło rozpadło się w rękach.

Co jest głośne, chaotyczne i ma dwadzieścia nóg?

Moja rodzina, proszę państwa.

Nikogo nie dziwi, że palma zwycięstwa należy się mi i Klimkowi. Lila i Lena zgubiły się na trasie. Do samochodu Maksa faktycznie nie dało się niczego wrzucić, więc Flora przyjechała tylko z trzema małymi pudłami. Mama przez dwadzieścia minut nie potrafiła zaparkować, a Karol z Polą dotarli z godzinną obsuwą, bo zatrzymywali się w każdym antykwariacie, jaki spotkali po drodze. (Moja siostra od miesiąca szuka jakiegoś wyjątkowo starego wydania „Nędzników”).

— O nie, czekają nas cztery obiady z rzępoleniem na skrzypcach i operowym wyciem — jęczy Flora, gdy witam ją uśmiechem satysfakcji.

— Nigdy nie zrozumiem twojej awersji do muzyki klasycznej.

— Ja też. Mam wrażenie, że umawiam się z jaskiniowcem — wtrąca Maks z uśmiechem.

— Feminatyw! — poprawia go Lena, wtaczając się do mieszkania ze spoconymi włosami przyklejonymi do różowej twarzy. — Nie wierzę, że znowu przegrałyśmy.

— Mam wrażenie, że umawiam się z jaskiniowczynią? Jaki jest od tego feminatyw?

— Feminatyw jest teraz twoim najmniejszym problemem, kochanie.

Flora pokazuje Maksowi język, a on rumieni się jak nastolatek. Jakim cudem dwójka ludzi może być aż tak w sobie zakochana? Pomyśleć, że jeszcze dwa lata temu Florentyna go nienawidziła…

— Jeny, jakie to mieszkanie jest piękne! — woła Pola, gdy w końcu razem z Karolem docierają na miejsce. — Świetna robota, Mel!

Uśmiecham się pod nosem. To prawda, projekt wykończenia mieszkania Maksa jest jednym z moich najlepszych. Najbardziej jestem zadowolona ze stołu z blatem z barwionej żywicy, który wstawiłam do jadalni. Przypomina mi plażę i ocean, ma wakacyjny klimat, który idealnie wpasowuje się w styl retro reszty wystroju. Wyobrażam sobie, jak Maks i Flora jedzą przy nim śniadania, wyjadając sobie co smakowitsze kąski z granatowych talerzy.

— Zostawić was, żebyście się w spokoju wypakowali? — pyta tata, stawiając ostatni karton na jeszcze pustym regale. Flora pewnie ułoży tam swoją kolekcję filmów.

— No chyba żartujesz, tato. Zamawiamy pizzę i gramy w mafię.

Uśmiecham się. Od niedawna Flora stała się bardzo rodzinną osobą. Kiedyś musiałam ją siłą zaciągać na każde spotkanie. Cieszy mnie, że już tak nie jest.

Szybko, zanim którekolwiek z mojego rodzeństwa zdąży mnie ubiec, zajmuję miejsce na kanapie i zaczynam zbierać zamówienia na dodatki. Przy dziesiątce osób na dwóch pizzach się nie skończy.

Flora siada obok mnie z uśmiechem, który zajmuje większość jej twarzy.

— Ja bym chciała taką z burratą — mówi, po czym dużo ciszej dodaje: — Wkurzasz mnie, jak nikt na świecie, ale będę za tobą tęsknić.

Oczywiście wbija przy tym swój podbródek w moje ramię.

 

Do domu wracam przejedzona i przemęczona. Marzę tylko o gorącej kąpieli i zimnej, miękkiej poduszce, ale gdy patrzę na bałagan, który pozostał po pudłach, kartonach oraz zbyt wielu osobach, wiem, że nie zasnę, póki nie posprzątam.

Przechodzę z pokoju do pokoju, na koniec zaglądam do sypialni Flory. Dopiero teraz, gdy nie potykam się o jej buty, nie znajduję dwudniowej herbaty w kubku pozostawionym na biurku, nie zmywam kawowych pierścieni z parapetu, zdaję sobie sprawę, że jestem sama. Jest jeszcze Gędźby, który w obawie przed odkurzaczem skitrał się za kanapą, ale nie oszukujmy się, mistrzem konwersacji to on nie jest, nie zmusi mnie do obejrzenia „Kissing Booth 3” ani nie wyciągnie na nocny maraton horrorów.

Wyjmując kubki ze zmywarki, zastanawiam się, kiedy znowu użyjemy ich aż tylu. Moja rodzina zazwyczaj odwiedzała mnie z powodu Flory: Flora potrzebowała pocieszenia, Flora wysłała do wszystkich Bat-sygnał, kiedy mnie zwolnili, Flora uciekła z domu, bo pokłóciła się ze swoim choreografem, Flora, Flora, Flora. Teraz, kiedy jej tu nie będzie, pewnie nie będą mieć powodu do odwiedzin. Bo niby po co?

Zostawiam na uszach słuchawki, nalewam sobie kieliszek wina. Czerwonego, wytrawnego, z kwiatową nutą. Pośród rodzinnych wyznawców Kadarki tylko ja takie lubię. Siadam na kanapie, a Gędźby mości sobie gniazdo na moich kolanach. Głaszczę go za uszami i zamykam oczy. Przez chwilę oddycham ciszą. Jest wszędzie — w salonie, w obu pokojach, w łazience i w kuchni. Zazwyczaj lubię ciszę — kojarzy mi się z bezpieczeństwem, kontrolą. Dzisiaj oznacza samotność.

Gędźby zeskakuje z moich kolan i biegnie w stronę pokoju Flory. Chyba jeszcze nie zrozumiał, że jej tam nie ma i nie będzie komu poharatać kolan.

Dopijam wino i wyjmuję telefon z kieszeni marynarki. Ważę go w dłoni jak sztabkę złota. Nie tworzę listy za i przeciw — nie muszę. Wiem, że ta walka jest nierówna.

Wybieram numer, którego już nie ma w telefonie, ale nadal jest w mojej pamięci.

Dawid odbiera po drugim sygnale.

— Kiedy wyjeżdżamy? — pytam.

Niemal słyszę uśmiech satysfakcji.

Podczas omawiania szczegółów, wrzucam go na głośnomówiący.

Przez dwadzieścia minut w moim domu nie jest cicho.

 

 

 

Pakuję się już na dwa dni przed wyjazdem. Nie chcę o niczym zapomnieć, więc używam listy, którą stworzyłam jeszcze w liceum i która jak dotąd nigdy mnie nie zawiodła. Przy okazji dzwonię też do wszystkich moich klientów, by poinformować ich, że nie będzie mnie w Warszawie przez następny tydzień. Większość z nich myśli, że ich wkręcam. „Znam cię pięć lat, Melania, i nigdy nie brałaś urlopu!” „Ktoś umarł?” „Niech zgadnę: lekarz kazał ci wziąć ten urlop, grożąc hospitalizacją?” „Musisz tak mówić, prawda? Ktoś cię porwał? Zadzwonimy po Rutkowskiego”. Zaczynam myśleć, że moi klienci uważają, że mam problem z pracoholizmem. Tylko dlatego, że nie chodzę co roku na urlop? Albo że zawsze na czas oddaję projekty? Że jasno stawiam oczekiwania? Po prostu lubię mieć nad wszystkim kontrolę. Lubię zaczynać z wizją końca. Jeśli drabina, na którą wchodzisz oparta jest o złą ścianę, każdy krok przybliża cię do niewłaściwego miejsca.

Ostatnia na mojej liście jest Dorota, szefowa jednej z największych, najbardziej ekskluzywnych sieci restauracji w Polsce — nie jest jeszcze moją klientką, ale bardzo mi zależy, żeby była. Podrywam ją jak najprzystojniejszego chłopaka przy barze, używam wszystkich sztuczek, jakie znam, skaczę przez płonące koła z taką gracją, że jeśli bycie architektem wnętrz mi nie wyjdzie, to na pewno zatrudnią mnie w jakimś cyrku. Zwykle aż tak się nie staram, ale tym razem bardzo mi zależy, moja marka osobista nie jest jeszcze w top 10 na rynku, a Dorota szuka kogoś, kto zrobi zupełny rebranding jej restauracji. Osiem lokali w ośmiu miastach w Polsce ma zyskać zupełnie nowy wystrój. Magda Gessler i jej kuchenne rewolucje mogą się schować. (Chociaż pewnie gdzie się nie schowa, i tak będzie widać jej loki).

— Hej, Mela! — wita mnie Dorota ptasim skrzekiem, który służy jej za głos.

— Hej, Dorota! — odpowiadam. — Słuchaj, dzwonię, żeby…

— Mam nowy pomysł! — przerywa mi w pół słowa.

— Ale…

— Bo widzisz, to naprawdę duży i ważny projekt. Nie chcę źle wybrać. Nie będę kłamać, byłaś moim numerem jeden…

Byłam. Czas przeszły. Ostatnio mnie prześladuje. Kto by pomyślał, że konstrukcja gramatyczna może być tak okrutna.

— Ale?

— Ale zgłosił się do mnie ktoś jeszcze. Jego projekty są świetne. Chyba się znacie…

Nie. Nie. Nie.

Zaciskam ręce na poduszce i łamię sobie hybrydę na palcu wskazującym.

Tylko niech nie mówi jego nazwiska, myślę. Wszystko, tylko nie to.

— Błażej Markowicz, szef ArchArtu.

Zamykam oczy i myślę o kwiatach lotosu, klasyfikacji dziesiętnej Deweya i idealnie złożonych serwetkach, aby się uspokoić. Wyobrażam sobie, że czuję zapach świeżego prania. Świeżego, wyprasowanego i wykrochmalonego prześcieradła…

— Tak sobie pomyślałam… że może byśmy trochę urozmaicili temat! Bo wiesz, ja lubię te wszystkie reality show i inne programy rozrywkowe.

O Boże, wymówiłam imię Magdy Gessler nadaremno i od razu mnie dopadła. Mam za swoje, teraz wyląduję w jakimś wnętrzarskim masterchefie. I to z Błażejem Markowiczem jako głównym rywalem. Ciekawe, co będą mówić podczas eliminacji? Oddaj licencję na 3Ds Maxa?

— Co dokładnie masz na myśli? Bo jeśli ma się w to mieszać telewizja, to ja odpadam… — zaczynam ostrożnie.

— Spokojnie, nie o to mi chodzi! Po prostu moja warszawska knajpa ma dwie duże sale. I pomyślałam sobie, że może ty ogarniesz jedną, a Błażej drugą. Ten, kto zrobi lepszą robotę, dostanie kontrakt na restaurację pozostałych restauracji. Restaurację restauracji, rozumiesz?

Ptasi skrzek zmienia się w dziwny chichot, do którego z zawodowego obowiązku dołączam.

— No więc, co ty na to?

Co ja na to? Dobre pytanie. Powinnam się nad tym zastanowić, przeanalizować, określić cel, oszacować ryzyka. Co mogę na tym zyskać, co stracić. Ale w mojej głowie nadal świeży jest ten nagłówek oznajmiający, że Błażej wygrał konkurs dzięki mojemu projektowi. Mojemu projektowi.

Podobno zemsta najlepiej smakuje serwowana na chłodno. Mam nadzieję, że restauracja Doroty ma dobre zamrażarki.

— Wchodzę w to — mówię zdecydowanym tonem. — A teraz, wybacz, znikam na tydzień. Wyjeżdżam w góry.

— Przywieź mi oscypki! Ale takie prawdziwe, nie z supermarketu. Jestem restauratorką, rozpoznam różnicę! Nie chcę gołek!

Rozłączam się i idę biegać. Czas, by moje nogi wprawiły w ruch również mózg. Mam szansę raz na zawsze utrzeć Błażejowi nosa. Pokazać mu, że to ja jestem lepszym projektantem. Udowodnić, że bez moich pomysłów jest co najwyżej dobrym marketingowcem. Czarnoksiężnikiem z Krainy Oz bez dymu i luster. Małym człowieczkiem z wielkim ego.

To wszystko są plusy, myślę, wchodząc w trzeci kilometr biegu po równo dziesięciu minutach.

Są też inne zalety: będę miała w swoim portfolio naprawdę duży, prestiżowy projekt biznesowy. Będę mogła się rozwinąć jako projektantka, nigdy wcześniej nie realizowałam niczego dla restauracji.

— No dobrze, a jakie są minusy? — pytam sama siebie przy piątym kilometrze.

Do głowy przychodzi mi tylko jeden: będę zmuszona oglądać tę jajowatą głowę z siwą czupryną i śliskim uśmieszkiem. Będę patrzeć na nią regularnie: rano, wieczorem i w innych dziwnych porach. I za każdym razem, jak ją zobaczę, będę musiała ze sobą walczyć, aby nie rozkwasić jej łokciem, kolanem albo inną twardą częścią ciała.

Czy to duży minus? Obiektywnie: nie. Subiektywnie: całkiem spory, ogromny nawet. Gdyby decydowały emocje, pewnie nie przyjęłabym tej propozycji. Tylko że ja nie jestem emocjonalna. Biznes to biznes. Praca to praca. A w tym wypadku zasada win-win nie wchodzi w grę. Ja wygrywam — Błażej przegrywa. On wygrywa — ja przegrywam. Muszę zabezpieczyć swoją pozycję.

Kończę bieg na dziesięciu kilometrach. Patrzę na zegarek. Czterdzieści pięć minut, nie jest tak źle. Najwyraźniej wkurw jest dobrym motywatorem. Ktoś powinien to powiedzieć naszym sportowcom. Aż dziwne, że mieszkając w tym kraju, nie zdobyli jeszcze olimpijskiego złota.

 

Nie mówię rodzinie, gdzie jadę. Po naszej ostatniej rozmowie jestem przekonana, że stworzyliby ludzką barykadę w moich drzwiach. Tata rozdarłby koszulę jak Rejtan, a mama zaczęłaby śpiewać piosenkę z „Nędzników” czy coś. Mówię im, że wyjeżdżam na projekt z pracy, a Flora obiecuje zająć się moim kotem.

„Na pewno już się za mną stęsknił”, pisze.

„Tak, wypisuje pazurem listy miłosne na wezgłowiu twojego starego łóżka”.

Dawid ma po mnie przyjechać o ósmej rano. O siódmej jestem już gotowa. Mam na sobie beżową marynarkę, spodnie z wysokim stanem i koszulę w kolorze kości słoniowej, a skóra błyszczy mi pokłosiem wizyty u kosmetyczki. Zerkam na swoje odbicie i nadal uważam, że wyglądam trochę jak tyka chmielowa — jestem wysoka i chuda, trochę sztywna, ale z tym nawet najlepsza specjalistka nic nie zrobi.

Ale nie mam na co narzekać, lubię swój widok w lustrze. Może nie jestem tak piękna jak moje siostry, mam nieco za długi nos i dziwnie męską szczękę, ale prawdę mówiąc, od kiedy skończyłam trzydzieści lat, zupełnie przestałam się tym przejmować. Płaska klatka piersiowa, zmarszczki na czole, krzywe kolana i haluksy — biorę to wszystko z dobrodziejstwem inwentarza.

Mam nadzieję, że Dawid też. Kiedyś uważał, że jestem atrakcyjna. Ale potem posuwał długonogą Dianę w naszej łazience, więc w sumie nie jestem pewna, czy nie zmieniły mu się kanony piękna.

Dziesięć po ósmej dostaję wiadomość, że czeka na mnie pod blokiem. Wyłączam Dvořáka, którego słuchałam dla uspokojenia, i schodzę na dół. Moja walizka waży więcej niż ja, ale udaje mi się ją wepchnąć do windy.

Przez drzwi słyszę, jak Gędźby zawodzi smutno.

— Wrócę, zanim się obejrzysz! Bądź miły dla Flory! Pozwalam ci podrapać jej kolana, ale twarz zostaw. Zarabia nią! — wołam na pożegnanie. — I trzymaj się z daleka od moich książek!

Wychodzę prosto w majowe słońce. Jest tak jasno, że od razu zakładam okulary przeciwsłoneczne. Zadzieram głowę — na niebie nie ma ani jednej chmury, a w powietrzu unoszą się nasiona topoli, które w dzieciństwie brałam za piórka małych gołębi. Jedno z nich osiada mi na nosie.

To będzie dobry dzień, mówię sobie, kosząc walizką trawnik, zbyt szeroki, by dało się go ominąć. Przy takiej pogodzie to nie może być zły dzień.

Nie rozpoznaję samochodu Dawida, musiał go zmienić w ciągu ostatniego roku. Ten jest drogi, czarny i nudny. To chyba jakieś bmw, ale nie jestem pewna, w naszej rodzinie na motoryzacji zna się tylko tata.

Próbuję podnieść walizkę, by wrzucić ją do bagażnika, ale jest zbyt ciężka. Przy trzeciej próbie Dawid wysiada z samochodu, aby mi pomóc.

— Widzę, że nadal tylko bieganie plus padel, a ciężarów nie podnosisz. Gdybyś ćwiczyła crossfit, taka walizka nie byłaby wyzwaniem — wita mnie zamiast „dzień dobry”.

Tak, jakbyśmy się nigdy nie rozstali i widywali codziennie, wymieniając buziakami przeplatanymi anegdotkami z pracy. Wrzuca moją torbę wielkości małego cielaka do bagażnika, a następnie, bez sekundy zawahania, próbuje mnie pocałować. W usta.

Odskakuję na bok, depcząc rabatkę z kwiatami. Może on cierpi na amnezję, ale ja nie.

— Chyba za szybko na takie rzeczy — mówię.

— Wybacz, po prostu… stęskniłem się za tobą. Za nami.

— No to trochę sobie potęsknisz, bo ja ci jeszcze nie wybaczyłam. To, że z tobą jadę, jeszcze nie oznacza, że do siebie wróciliśmy, zrozumiano? — Nie wierzę, że muszę tłumaczyć takie rzeczy.

Dawid kiwa głową i, chociaż raz, mam wrażenie, jest mu trochę głupio. Dolna warga mu drży, a to zwykle znaczy, że jest na granicy płaczu. Gdy byliśmy razem, Dawid dużo płakał. Z różnych powodów. Zazwyczaj przeze mnie.

— Zrobiłam nam kanapki na drogę — mówię.

— Z serem, ogórkiem i majonezem?

Kiwam głową, po czym wsiadam do samochodu. Pachnie nowością, waniliowym odświeżaczem do powietrza i perfumami, których Dawid zdecydowanie nadużywa. Machinalnie zakrywam dłonią nos.

Dawid wyciąga rękę na tylne siedzenie, skąd wyjmuje pokaźny bukiet przybrany staromodnym celofanem.

— Białe róże. Twoje ulubione.

Uśmiecham się do niego i kładę kwiaty na kolanach. To nie są moje ulubione kwiaty (są nimi lilie), w dodatku czeka nas sześciogodzinna podróż samochodem, więc na pewno zwiędną, ale liczy się myśl. Najwyżej wyrzucę je na jakiejś stacji benzynowej.

Ruszamy w trasę. Wyjmuję z torebki mój bullet journal.

— Kto będzie na tym zjeździe? — pytam Dawida, szukając w torebce pióra.

— Błagam, Meluś, nie mów, że będziesz robić notatki.

— Oczywiście, że będę. To twoja rodzina, chcę być przygotowana — mówię.

Muszę zrobić dobre wrażenie, myślę.

— To tylko zwykłe spotkanie. Nikt tam nie będzie cię egzaminował z naszego rodzinnego rodowodu i herbu.

— A macie herb?!

— Oczywiście, że nie. Uspokój się.

— To dla mnie ważne.

Dłonie Dawida zaciskają się na kierownicy.

— No dobrze… zapisuj, skoro musisz. Będzie babcia Roma, wujek Marcin, ciocia Jola, jej mąż Heniek i ich córka Klara. No i moi rodzice.

— Mirek i Renata.

— Czyli coś pamiętasz! Tyle ci wystarczy.

Posyłam mu sceptyczne spojrzenie. No zupełnie jakby mnie nie znał.

— Błagam, nie mów, że potrzebujesz życiorysów. — Dawid brzmi, jakbym z uśmiechem zaproponowała mu ośmiogodzinne tortury.

— Może nie całych, ale takiego skrótu, miniaturowego biogramu.

— Kto to był i czym zasłynął?

— Dokładnie!

— Tata Mirek jest biznesmenem.

— A dokładniej?

— Sam nie wiem, sprzedaje jakieś garnki starym ludziom czy coś. Nic ciekawego, ale zarabia na tym mnóstwo kasy. Mama jest na emeryturze, a wcześniej pracowała jako nauczycielka WF-u.

Zapisuję każde jego słowo w zeszycie, który już prawie rozpada się od ilości notatek i doklejonych rozkładówek. Będę musiała kupić nowy, kiedy wrócimy do Warszawy.

To też zapisuję w zeszycie.

— Babcia jest wcieleniem szatana, ciocia Jola całe życie jest matką Polką, wujek Heniek ma warsztat samochodowy, a wujek Marcin chyba jest producentem muzycznym.

— Chyba?

— Nie do końca wiem, co on robi. Nie przepadamy za nim w naszej rodzinie. Jest trochę dziwny.

— Dziwny? — W ustach Dawida to może oznaczać wszystko: od „nosi dwie różne skarpetki” po „strzela z wiatrówki do kartonowych podobizn swoich byłych”.

— Zrozumiesz, jak go zobaczysz. Ma specyficzne poczucie humoru i jakby… nie zależy mu na nikim. Co widać choćby po tym, że rozwiódł się w zeszłym roku.

W kolumnie Marcin notuję: dziwny rozwodnik i mnóstwo pytajników.

Marszczę brwi. Nie mam pojęcia, czego się po nim spodziewać. Nie lubię nie wiedzieć takich rzeczy. Zbyt wiele niewiadomych i nie będę znała równania, które pomoże mi rozwiązać problem.

— A Klara?

— Klara ma siedem lat i jest bardziej rozpieszczona niż ta dziewczynka z Willy’ego Wonki, którą potem utopili w rzece.

Nie tak kończy się ta książka…

— No dobrze. A coś więcej o twoich rodzicach? Co lubią? Czego nie lubią?

— Mama lubi czerwone wino, tata białe. Mama sporo ćwiczy, głównie aerobik, a tata… sam nie wiem. Często remontuje dom.

Zapisuję to w zeszycie i podkreślam trzy razy. Wreszcie jakiś wspólny temat.

— Nie przepadają za politykami i zwierzętami.

— Co? — W pierwszej chwili myślę, że się przesłyszałam.

— No nie lubią polityków. Zwłaszcza tych, którzy są teraz przy władzy.

— To rozumiem. Pytam o to drugie.

— A, moi rodzice nie lubią zwierząt.

— Ale że wszystkich?

— No tak, raczej wszystkich.

— Czemu? — Nie jestem w stanie zatuszować swojego zaskoczenia. Maluje się na mojej twarzy jak paskudne graffiti.

— Bo tak. Po prostu nie przepadają za nimi. Szczególnie za psami.

Nie wiem, jak na to zareagować, więc tylko rysuję małe główki Cruelli i Baryły przy imionach rodziców Dawida.

— Czy możemy już skończyć z tym odpytywaniem?

Kiwam głową i po raz pierwszy tego dnia pozwalam sobie zerknąć na Dawida. Kiedyś znałam jego twarz lepiej niż swoją. Każdą zmarszczkę miałam zapisaną w pamięci. Doskonale pamiętałam, jaka odległość dzieli jego czoło od linii szczęki (cztery pocałunki) i w którym miejscu zarost po prostu nie chce mu rosnąć (dwa opuszki palca od nosa).

Teraz… nadal pamiętam to wszystko. Ale zauważam trochę nowych rzeczy: włosy przerzedziły mu się na samym czubku, pod oczami pojawiły się worki cienkiej jak pergamin skóry, a czoło zdobi pięciolinia zmarszczek, na której można zapisać melodię przemijania.

Ciekawe, czy i ja się tak postarzałam.

— Co się z tobą działo przez ostatni rok? — pytam, bo chcę wypełnić te wszystkie luki w mojej pamięci.

— Ale nie będziesz tego zapisywać?

Kręcę głową i wkładam zeszyt do torebki. Nie potrzebuję robić notatek, zapamiętam wszystko, co mi powie.

— Nadal pracuję w tym samym miejscu. Awansowałem na dyrektora kontroli jakości. Nadal trenuję crossfit, cztery razy w tygodniu. Gram w ping-ponga. Byłem w Azji na trzymiesięcznym wyjeździe. Zwiedziłem Koreę, Japonię, Chiny, Tajlandię i Kambodżę. Zdobyłem patent żeglarski. Jeździłem dużo na snowboardzie. Tęskniłem za tobą. Poszedłem na terapię. To chyba tyle.

Sporo. Te słowa męczą mnie bardziej niż półmaraton. W samochodzie robi mi się za ciasno, więc otwieram lekko okno, pozwalając powietrzu zniszczyć moją fryzurę, którą układałam czterdzieści pięć minut. Nie wierzę, że znowu rozmawiam z Dawidem, jak gdyby nigdy nic słucham, co u niego.

Większość tych rzeczy w ogóle mnie nie zaskakuje. Awans? To było do przewidzenia. Crossfit? W przypadku Dawida to jest jak sekta. Patent żeglarski? On i jego nadęci koledzy ciągle wymieniają się „morskimi opowieściami” po alkoholu. Ale że terapia?! Poważnie?!

— Poszedłeś na terapię?

— Kiedyś trzeba było…

Dlaczego poszedł na terapię?

Czy to miało związek za mną?

Czy chciał coś w sobie zmienić?

Jeśli tak, to co?

Czy mu się udało?

Mówił coś o mnie?

Co mówił?

Co na to jego terapeutka?

Mam tyle pytań. W mojej głowie oczywiście. Ale żadnego z nich nie zadaję, bo widzę, że Dawid unika mojego spojrzenia i koncentruje się na prostej jak drut drodze. Jego mina sugeruje mi, że powinnam odpuścić temat, więc siedzę cicho.

Wyjechaliśmy już z Warszawy, żegnają nas pojedyncze karłowate drzewa o ciemnych koronach. Za jakieś pięć godzin ich miejsce powinny zająć siekacze szczytów. Nie mogę się doczekać, uwielbiam góry. W dzieciństwie rodzice regularnie zabierali nas do Kościeliska. Ich znajomi mieli tam domek. Uczyliśmy się jeździć na nartach — Pola wjechała w dom jednego z górali, a Flora zgubiła nartę, zjeżdżając z oślej łączki. Poszybowała w górę i szukaliśmy jej pół godziny. Narty w sensie, nie Flory. Flora się nigdy nie zgubiła, za to Lena dwa razy. Raz znaleźliśmy ją po drugiej stronie góry, gawędziła w najlepsze z niemieckim turystą, który nie znał polskiego. Miała siedem lat.

— A co u ciebie? Pewnie nadal pracujesz w ArchArcie?

Prostuję się na swoim fotelu. Przygotowałam się do tego pytania, bo wiedziałam, że padnie. Nie dam się zagiąć na podstawach, to nie fizyka w liceum.

— Nie. Mam własną firmę. Ostatnio robiłam wystrój nowego mieszkania Maksa Stankiewicza.

— Ach, tak, słyszałem, że on i twoja siostra się umawiają.

Auć. Nagle czuję się, jakbym usiadła na kaktusie.

— To nie jest mój jedyny klient. Teraz robię projekt dla sieci restauracji Doroty Komorowskiej.

— O, a to ciekawe! Skąd się znacie? Dzięki Maksowi?

— Nie. Nie znamy się. W sensie… znamy się z tego, że robię dla niej projekt.

Coraz mniej podoba mi się ta rozmowa. Pogłaśniam muzykę w radiu. Może ścieżka dźwiękowa z „Misji” zdoła wygazować bąbelki irytacji, które zaczynają we mnie buzować.

— A co u twojej rodziny? Nadal taka szalona?

Szalona. Dawid zawsze nazywał moją rodzinę „szaloną”. W jego ustach brzmi to jak prawdziwa obelga.

— Hm, chyba tak. Flora, jak już wiesz, jest aktorką i umawia się z Maksem Stankiewiczem. Klimek został lekarzem, pracuje w szpitalu. Lena… Lena wyprowadziła się za miasto i nadal tworzy. Podobno ostatnio Tate Modern kontaktowało się z jej agentem, więc lekko jej odbija, mam wrażenie, że żywi się terpentyną. Lila zaharowuje się na śmierć, drugi raz przesunęli datę wydania jej gry, ale podobno już jest prawie gotowa. Chociaż słyszałam to samo dwa lata temu. A Pola… u Poli niewiele się zmieniło.

— Nadal zakochana w facecie, który nie zwraca na nią uwagi?

— Karol zwraca na nią uwagę. Są najlepszymi przyjaciółmi.

Temperatura mojego głosu obniża się o kilka stopni.

— Ten chłopak jej nigdy nie zechce. Odpuściłaby i znalazła sobie innego. Nie jest przecież brzydka, bardzo gruba ani nic.

— To jej życie — odpowiadam. Nagle pięć godzin podróży wydaje się wyprawą godną Fileasa Fogga.

Zamykam oczy i próbuję zasnąć. Chcę już być na miejscu.

 

Moje życzenie chociaż raz się spełnia. Opadam w miękkie ramiona muzyki z „Ojca Chrzestnego”, którą obdarowuje mnie RMF Classic. Budzi mnie dopiero słońce królujące nad mglistym pejzażem gór. I ból w odcinku lędźwiowym kręgosłupa, ale o tym lepiej nie wspominać.

— Już prawie jesteśmy na miejscu — mówi Dawid. — Dobrze spałaś?

Kiwam głową i wycieram ślinę z policzka.

— Stresujesz się? — pyta Dawid, gdy poprawiam makijaż.

— Umiarkowanie — odpowiadam.

Dawid chwyta mnie za rękę. Kolejna rzecz, która jest nowa i znajoma jednocześnie. Nie odsuwam się, przeciągam kciukiem po jego knykciach. Ten dotyk mnie uspokaja. Zawsze tak było.

— Nie stresuj się, na pewno cię polubią.

— Skąd wiesz?

— Bo ja cię lubię — odpowiada i skręca w wyjątkowo ciasną uliczkę, wypełnioną po brzegi przerośniętymi domami z bramami wjazdowymi, żywymi reklamami kowalstwa artystycznego.

Mam nadzieję, że się po prostu zgubiliśmy i zaraz stąd zawrócimy, ale Dawid parkuje przed największym, najbardziej napęczniałym domem. Rezydencją z trzema balkonami, oknem wykuszowym i dwoma masywnymi piętrami krytymi spadowym dachem.

Ten dom wygląda jak hacjenda Skalskich z „Niani”. Tylko na sterydach. Szczerze mówiąc, nie zdziwiłabym się, gdyby w środku znajdował się lokaj w zestawie z kilkoma pokojówkami.

— Co-my-tu-robimy? — pytam, wciąż licząc na to, że Dawid zaraz wyjmie telefon i sprawdzi trasę do swojego prawdziwego domu.

— No przecież przyjechaliśmy do mojej rodziny — odpowiada i odpina pas bezpieczeństwa.

Ja swój zostawiam dokładnie zapięty. W tym momencie tylko on mnie trzyma w kupie.

Za moimi plecami Dawid wypakowuje walizki, więc mam chwilę, aby przyjrzeć się idealnie przystrzyżonemu trawnikowi, świeżo otynkowanej elewacji i pięknym wykończeniom okien.

To jest naprawdę ładny dom. Jego wartość musi iść w miliony złotych.

Fantastycznie.

Wbijam sobie paznokcie w podstawy dłoni, doprowadzając się do porządku.

Poprawiam fryzurę i wychodzę z samochodu. Biorę swoją walizkę i ciągnę ją za sobą po wypolerowanej kostce. Nie musimy naciskać dzwonka, drzwi same się otwierają, a staje w nich, no jak Boga kocham, sama Emily Gilmore.

Przynajmniej tak mi się wydaje w pierwszej chwili, gdy widzę garsonkę w pepitkę, natapirowane kasztanowe włosy i sznur pereł.

Potem jednak zauważam, że kobieta przede mną ma intensywnie niebieskie oczy. Z tego, co pamiętam, Emily ma brązowe.

— Widuś! Jesteś wreszcie! — woła, rzucając się Dawidowi na szyję.

Widuś… o słodki Jezu, niebieskooka Emily Gilmore musi być jego matką.

Przyglądam się ich powitaniu. Jakimś cudem prawie dwumetrowy chłopak nagle wydaje się mały i drobny. Jakby się skurczył w ramionach swojej sporo niższej mamy.

W końcu jej spojrzenie odkleja się od twarzy Dawida i spoczywa na mnie.

— Ty musisz być Pamela! Bardzo mi miło.

Pamela?! Rzucam Dawidowi zaskoczone spojrzenie.

— Mamuś, Mela to zdrobnienie od Melanii, nie od Pameli…

Normalnie rzuciłabym jednym z naszych rodzinnych żartów, że wcale nie od Melanii, tylko od Melatoniny czy coś, ale mam wrażenie, że błękitnooka Emily Gilmore… to znaczy Renata, nie zrozumiałaby mojego żartu.

— Mama nazwała mnie tak po…

Rozmowę o genezie mojego imienia przerywa nam pojawienie się taty Dawida, który wygląda jak starsza i niższa kopia Dawida.

— Na co czekacie? Wchodźcie! — woła.

Dawid posyła mi zachęcający uśmiech i niemal wpycha mnie do środka. Uśmiecham się do niego lekko, po czym zaczynam się przyglądać wnętrzu.

Widzę jedynie przedpokój, a już myślę, ile bym w tym wystroju zmieniła. Kolory do siebie nie pasują, ciemne barwy ścian zmniejszają optycznie wąski korytarz, a obrazy na ścianie wołają o pomstę do nieba, tonąc w morzu pozłacanych ram.

Zdejmuję buty i podążam za całą resztą do salonu.

— Kupiłam wino — mówię nagle, bo przypomniałam sobie o butelce, która leżakuje w mojej torebce. — Słyszałam, że lubi pan białe — mówię do taty Dawida.

— O, jak się podlizuje! — odpowiada Renata i parska dźwięcznym śmiechem.

Że co?!

Zerkam na Dawida, żeby sprawdzić, czy też to usłyszał, ale on po prostu się uśmiecha, jakby ktoś właśnie opowiedział dość zabawny żart.

Co do…

Nie komentuję tego, tylko podaję im wino. Mama Dawida przygląda się etykiecie i dobrze wiem, że nigdy go nie otworzą. A to nie jest złe wino! Kosztuje ponad pięćdziesiąt złotych! Pijemy je z Florą na specjalne okazje!

Zaciskam zęby tak mocno, że aż przygryzam sobie policzek, ale nadal nic nie mówię. To tylko pierwsze wrażenie. Ja też nie robię najlepszego.

Podobno póki się nie uśmiechnę, mam twarz wściekłej surykatki. Dlatego znowu się szczerzę. Tak szeroko, że aż się boję, że mi mięśnie popękają. Nie żeby ktoś na ten uśmiech odpowiedział…

Przechodzimy do salonu, który, na rany Indiany, ma marmurową podłogę. I paskudne beżowe ściany. Uwierzcie mi, jestem największą orędowniczką beżu. Ale ten wygląda jak rozmoczone biszkopty. W dodatku gryzie się zarówno z mahoniem masywnych mebli, jak i z nakrapianą szarością posadzki.

Kto urządzał to mieszkanie?! I gdzie znalazł te ciężkie, bordowe zasłony?! Przysięgam, że musiał się postarać, żeby znaleźć takie wstrętne. To nie mógł być przypadek!

Z daleka rozbrzmiewa echo tupotu małych stóp. Zanim zdążę zareagować, staje przede mną dziewczynka w stroju baletnicy z kokardą większą od swojej głowy.

— Czeeeść! Ty musisz być Klara! — mówię, schylając się do małego szkraba.

— Masz dla mnie prezent?! — pyta dziewczynka, trzepocząc rzęsami, które, jeśli mnie oczy nie mylą, są dokładnie wytuszowane.

Jasny gwint. Nie mam dla niej prezentu. Mentalnie przeczesuję zawartość mojej torebki, szukając, co mogę dać siedmioletniej dziewczynce, która pewnie ma już wszystko. Szminkę od Chanel? Prawie jej nie używałam. Prostownicę do włosów? Plastry depilacyjne do nóg? Brelok do kluczy w kształcie matrioszki? Tabletki na wspomaganie wątroby?

Widzę, jak niebieskie oczy dziewczynki wypełniają się łzami.

Kątem oka dostrzegam, jak jej rodzice patrzą po sobie, spodziewając się wielkiego ryku, który wstrząśnie posadami ziemi.

— Ja…

Nie mam pojęcia, co powiedzieć. Do dzieci rzadko przemawiają logiczne argumenty.

Klara bierze głęboki wdech, jakby miała na nim odśpiewać całą operową arię, jej mama zaciska powieki, a tata nakrywa dłońmi uszy.

I wtedy, ze szczytu schodów, słyszę szorstki męski głos.

— Och, do jasnej cholery, tylko nie włączajcie znowu tej syreny alarmowej.

Podnoszę oczy na mężczyznę w czarnym podkoszulku i dziurawych spranych dżinsach, rozpoznałabym go wszędzie. Najlepszy przyjaciel mojego taty — Leon.

Już mam go zapytać, co on tu robi, kiedy wrzask Klary przeprowadza desant na moje bębenki.

 

 

 

Syrena alarmowa to kołysanka w porównaniu z rykiem Klary. Nie żebym zwracała na to uwagę, jestem zajęta wpatrywaniem się w przyjaciela mojego ojca, stojącego sobie w najlepsze u szczytu schodów. Nikt inny nie wydaje się zaskoczony jego obecnością, więc pewnie jest członkiem rodziny, ale… przecież nie ma go w moich zapiskach. Zresztą, gdyby mój były chłopak i najlepszy przyjaciel mojego taty się znali, to chyba wiedziałabym o tym, prawda?

Prawda?

— Nie kupiłam ci prezentu, bo jeszcze się nie znałyśmy i nie wiedziałam, co chciałabyś dostać. Więc… może mi powiesz? — mówię, zanim wszyscy zaczniemy krwawić z uszu.

Trudno. Walić wszystkie odcinki „Superniani”, które obejrzałam z mamą, idziemy w przekupstwo.

— Kucyka!

— Kucyka Pony? A którego? Pinkie Pie?

Winię Florę za znajomość tej kreskówki.

— Nieee! Nie takiego! Prawdziwego! Żywego kucyka!

No nie. Nawet przekupstwo ma swoje granice. Nie stać mnie na kucyka.

— A gdzie byś go trzymała? — pytam, bo gram na czas.

Czemu rodzice tego dziecka nie interweniują, tylko przyglądają się, jak kaleczę sobie dłonie, próbując ugasić tę siedmioletnią pożogę?

— W ogródku. Tam jest dużo miejsca na kucyki.

— A może… zaczniemy od tego, że kupię ci lekcję jazdy konnej? Zobaczysz, czy w ogóle ci się podoba, i zaznajomisz się z konikami…

— Nie chcę! Nie lubię cię! — woła dziewczynka i znowu zanosi się płaczem, jedynie kilka decybeli niższym niż wcześniej.

— Młoda, jak zaraz nie przestaniesz wyć, to usiądę na twoim domku dla lalek — mówi Leon, który nasze niespodziewane spotkanie przyjął ze spokojem odwrotnie proporcjonalnym do mojego.

— Nie zrobiłbyś tego!

— A właśnie, że tak. Zobacz, już się rozgrzewam!

Leon mruga do mnie i z diabelskim uśmiechem zaczyna robić przysiady. Zasmarkana Klara prawie na czworakach biegnie na szczyt schodów, aby go powstrzymać.

— Chodźcie, pokażę wam, gdzie będziecie spać — mówi mama Dawida, zupełnie ignorując scenkę rodzajową, która odgrywa się za jej plecami.

Uśmiecham się do rodziców Klary, jeszcze będzie okazja się poznać. Zmierzamy po schodach na samo poddasze. Wchodzimy do środka i dopiero teraz do mnie dociera. Tu jest tylko jedno łóżko. Gigantyczne, z baldachimem i żłobionym wezgłowiem, ale nadal: tylko jedno.

To oznacza, że będę musiała je dzielić z Dawidem.

Cudownie. Mój entuzjazm szybuje tak wysoko, że za chwilę strąci księżyc z nieboskłonu.

— Rozpakujcie się, kochani, będę na was czekać na dole.

Gdy tylko Renata zamyka za sobą drzwi, odwracam się do Dawida.

— Jedno łóżko, Dawid, serio?!

— Oj przestań, zachowujesz się, jakbyśmy nigdy ze sobą nie spali.

— A ty się zachowujesz, jakbyśmy nigdy nie przestali!

Trudno jest krzyczeć szeptem, ale chyba mi się udaje. Nie chcę, żeby słyszała nas jego rodzina. Myślę, że dzięki Klarze mają dość ryku jak na jeden dzień.