Julia jest w Australii - Julia Raczko - ebook + książka

Julia jest w Australii ebook

Julia Raczko

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wszyscy, którzy pytali `Gdzie jest Julia?` - mamy odpowiedź!

Przygody szalonej producentki telewizyjnej czytelnicy mogli poczuć w jej debiutanckiej beletryzowanej opowieści o podróży dookoła świata `Gdzie jest Julia?`. Od kilku lat Julia Raczko na swoim autorskim blogu Where is Juli + Sam opisuje swoje doświadczenia, ale i obserwacje na temat świata. W trakcie całorocznej wyprawy wokół globu spotkała Sama i... zakochała się. Miłość do polskiego emigranta spowodowała, że Julia zmieniła warszawski Milanówek na Brisbane.

W najnowszej książce przedstawia australijską rzeczywistość, opowiada o życiu codziennym, kulturze, turystyce i przyrodzie. Sydney, Melbourne, Perth, Adelajda, Darwin, Cairns, Red Center to tylko niektóre z miejsc w Australii, w które zabierze nas Julia Raczko, a my po raz kolejny chętnie odbędziemy z nią ten pełen humoru trip.

Julia Raczko Trzydziestolatka z podwarszawskiego Milanówka. Z wykształcenia psycholog społeczna. Przez lata pracowała jako producentka programów telewizyjnych. Autorka bloga podróżniczo-lifestylowego pod nazwą Where is Juli + Sam. Dziś mieszka w Brisbane, w Australii. Pisze artykuły, reportaże, opowiadania o podróżach, ludziach i dobrym życiu. Współprowadzi polską szkołę i audycję w radiu etnicznym. Nałogowo zaczepia ludzi na ulicy albo po prostu się na nich gapi. Kocha ananasy, chodzić boso i marzyć przy kubku kawy. Uśmiech to jej znak rozpoznawczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 333

Oceny
4,6 (14 ocen)
9
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Julia Raczko

Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu. Redakcja dokonała wszelkich starań, by skontaktować się z osobami, których wizerunek został przedstawiony na zdjęciach.

 

Tytuł: Julia jest w Australii

Autor: Julia Raczko

Redakcja: Małgorzata Taczanowska

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Aga Kozmic

Skład i projekt makiety: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux

 

Zdjęcie na okładce: Aga Kozmic

Pozostałe zdjęcia:

Julia Raczko & Sam Gospodarczyk

Grafiki:

Aga Kozmic: s. 11, 48, 122, 200, 252

Shutterstock: s. 7, 13, 49, 90, 123, 180, 191, 201, 253, 266, 302, 307 (Ecelop); 10, 44, 67, 88, 119, 136, 147, 176, 190, 199, 211, 230, 234, 242, 251, 264, 284, 299 (Bakai); 68, 137, 150, 214, 243, 285 (A Aleksii)

 

Redaktor prowadząca: Angelika Ogrocka

Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał

 

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

 

Bielsko-Biała 2016

ISBN 978-83-7642-932-8

 

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Początek

Wyje­cha­łam w sa­mot­ną po­dróż do­oko­ła świa­ta i ni­g­dy nie wró­ci­łam. Mia­łam w pla­nie, ale prze­wrot­ność losu za­de­cy­do­wa­ła ina­czej.

Za­ko­cha­łam się. Po pro­stu.

Nie są tu po­trzeb­ne ja­kieś wiel­kie sło­wa wy­ja­śnie­nia, bo prze­cież każ­dy wie, co to mi­łość, czyż nie? Może nie...

Wy­je­cha­łam w sa­mot­ną po­dróż do­oko­ła świa­ta i ni­g­dy nie wró­ci­łam, bo za­ko­cha­łam się i wy­pro­wa­dzi­łam do Au­stra­lii. Czy mo­gło­by być bar­dziej ro­man­tycz­nie?

 

Sam jest Au­stra­lij­czy­kiem, sy­nem pol­skich emi­gran­tów, któ­ry uro­dził się w Mel­bo­ur­ne i tam miesz­kał przez wie­le lat. Do Bris­ba­ne, gdzie się po­zna­li­śmy, prze­pro­wa­dził się na kil­ka ty­go­dni przed moją pierw­szą wi­zy­tą. Zu­peł­nie przy­pad­ko­wą, bo mia­sta nie było na tra­sie po­dró­ży do­oko­ła świa­ta, a po­ja­wi­ło się tyl­ko jako przy­sta­nek w dro­dze na Wiel­ką Rafę dla­te­go, że upo­lo­wa­łam tani bi­let na po­ciąg. Ży­cie wy­cze­ka­ło cier­pli­wie tej chwi­li, w któ­rej nie­po­zor­ne spo­tka­nie mia­ło szan­sę za­mie­nić się w sza­lo­ne uczu­cie. Ktoś, gdzieś, mu­siał to za­pi­sać...

Bo jak ina­czej wy­ja­śnić fak­ty, że mie­li­śmy wspól­nych zna­jo­mych, że moje ro­dzin­ne mia­sto jest też ro­dzin­nym mia­stem jego mamy, że pew­nie kie­dyś bez­wied­nie mi­nę­li­śmy się na uli­cy w Mi­la­nów­ku, gdy od­wie­dzał te stro­ny, ale to do­pie­ro wte­dy, w grud­niu dwa ty­sią­ce dwu­na­ste­go roku, pod­czas tej mo­jej sa­mot­nej po­dró­ży do­oko­ła świa­ta, spo­tka­li­śmy się po raz pierw­szy? I to w Au­stra­lii!

Nie­dłu­go po­tem ru­szy­łam jed­nak da­lej, bo Au­stra­lia była za­le­d­wie w po­ło­wie tra­sy, a świat cze­kał na od­kry­cie. Nie mo­głam prze­cież rzu­cić wszyst­kie­go dla go­ścia, któ­re­go zna­łam pięć mi­nut! Ale on po­gnał za mną do No­wej Ze­lan­dii i za­py­tał nie­pew­nie: „Wró­cisz cho­ciaż na chwi­lę?”. Wró­ci­łam, ale kil­ka ty­go­dni póź­niej wsia­dłam w sa­mo­lot na dru­gą stro­nę Pa­cy­fi­ku. Nie mo­głam prze­cież rzu­cić wszyst­kie­go dla go­ścia, któ­re­go zna­łam dwa ty­go­dnie!

Dni mi­ja­ły szyb­ko, a jed­no­cze­śnie ten czas roz­łą­ki cią­gnął się we wku­rza­ją­cą nie­skoń­czo­ność. Gdy po paru mie­sią­cach Sam przy­je­chał do mnie do Mek­sy­ku i wspól­nie stwier­dzi­li­śmy, że zwią­zek na od­le­głość nie ma szans – za­la­łam się łza­mi (a po­tem te­qu­ilą). Tym ra­zem ja spy­ta­łam nie­pew­nie: „A może przy­ja­dę na dłu­żej?”. Ta myśl, któ­ra z jed­nej stro­ny wy­da­wa­ła się je­dy­nym roz­sąd­nym wyj­ściem, a z dru­giej sko­kiem w prze­paść, wi­sia­ła mię­dzy nami od dłuż­sze­go cza­su, ale de­cy­zja była na tyle trud­na, że sku­tecz­nie ją blo­ko­wa­ła.

Kakadu żóltoczuba, Sydney

Rzu­ci­łam wszyst­ko dla męż­czy­zny, któ­re­go zna­łam tak krót­ko, ry­zy­ku­jąc tak bar­dzo, bo prze­cież nikt nie mógł mi za­gwa­ran­to­wać, że to za­ko­cha­nie prze­mie­ni się w uda­ny zwią­zek. Co­dzien­ne ży­cie to jed­nak coś in­ne­go niż bez­tro­skie wa­ka­cje. Ale za­ry­zy­ko­wał też on, bo czy po dwu­dzie­sto­sied­mio­lat­ce, któ­ra zo­sta­wia do­brą pra­cę w te­le­wi­zji, sprze­da­je wszyst­ko i z dzie­się­cio­ki­lo­gra­mo­wym ple­ca­kiem ru­sza w nie­zna­ne, moż­na w ogó­le spo­dzie­wać się cze­goś, oprócz sza­lo­nych po­my­słów? Prze­cież my się wca­le nie zna­li­śmy!

Ba­łam się. Ba­łam się re­ak­cji naj­bliż­szych, ba­łam się roz­łą­ki, któ­ra mnie cze­ka­ła, ba­łam się tę­sk­no­ty. Ba­łam się re­aliów koń­ca świa­ta, wszak­że była to jed­na wiel­ka nie­wia­do­ma.

– Ale wiesz, że ja będę po­trze­bo­wa­ła ogrom­ne­go wspar­cia? – py­ta­łam, a Sam za­pew­niał mnie, że bę­dzie obok, że jest go­to­wy być obok i dzie­lić się rę­ka­wem, w któ­ry będę mo­gła ocie­rać łzy. Było pew­ne, że te po­le­ją się nie­raz.

Dziki wielbłąd na Outbacku

Dziś ła­two mi to wspo­mi­nać, ale wte­dy chy­ba żad­ne z nas nie zda­wa­ło so­bie do koń­ca spra­wy z po­wa­gi owych de­kla­ra­cji. Po­mi­mo tych wszyst­kich obaw, rzą­dzi­ła nami na­mięt­ność, a ta bywa nie­roz­sąd­na.

Wy­je­cha­łam na trzy „prób­ne” mie­sią­ce, mio­do­we mie­sią­ce i… wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że bu­do­wa­nie wspól­ne­go ży­cia na koń­cu świa­ta ma jed­nak sens. Mia­ło, przy­naj­mniej dla nas, bo moja ro­dzi­na nie ska­ka­ła z ra­do­ści. O nie... Szcze­gól­nie nie­po­cie­szo­na była moja mama, dla któ­rej roz­sta­nie z cór­ką było swo­istą ka­ta­stro­fą. Za­wsze by­ły­śmy bli­sko. Nie wiem, czy mo­gły­by­śmy na­zwać się wte­dy przy­ja­ciół­ka­mi, chy­ba nie, ale by­ły­śmy ty­pem tych ma­tek i có­rek, któ­re wie­dzia­ły o so­bie wie­le i każ­da mia­ła duży wpływ na de­cy­zje tej dru­giej. Tym ra­zem mama nie mia­ła wie­le do po­wie­dze­nia.

– Te­ścio­wa jak z ka­wa­łów – żar­to­wa­łam przez łzy, gdyż swo­ją wy­raź­ną po­sta­wą da­wa­ła do zro­zu­mie­nia, że nie ak­cep­tu­je mo­je­go wy­jaz­du, a Sa­mo­wi nie szczę­dzi­ła zło­śli­wych do­cin­ków.

By­łam wku­rzo­na, bo chcia­łam (i tak bar­dzo po­trze­bo­wa­łam), żeby ktoś mi ki­bi­co­wał, a nie utrud­niał i tak nie­ła­twe­go dla mnie po­sta­no­wie­nia. Ale ona się bała (te­raz to wiem).

Na szczę­ście, po dru­giej stro­nie ba­ry­ka­dy sta­ła moja sio­stra i zna­jo­mi, któ­rzy wi­dzie­li w związ­ku z Sa­mem bez­piecz­ną dla mnie przy­stań.

– On jest tak bar­dzo nor­mal­ny – wspo­mi­na­ła kil­ku­krot­nie moja naj­bliż­sza przy­ja­ciół­ka, Ane­ta.

– Wiesz, że Sam przy­po­mi­na tatę? – zu­peł­nie po­waż­nie mó­wi­ła moja sio­stra.

Żad­nej z nich nie mo­głam za­prze­czyć.

Ale nie po­zwa­la­łam so­bie wte­dy na dłu­gie roz­mo­wy o na­szym związ­ku, nie chcia­łam ana­li­zo­wać, chcia­łam się cie­szyć, a nie mar­twić. Zde­cy­do­wa­łam od­rzu­cić ra­cjo­nal­ne prze­my­śle­nia w kąt, na rzecz uczu­cia. In­tu­icja, to dziw­ne „coś”, co wy­gna­ło mnie w świat, znów mó­wi­ło – jedź. A ja tak bar­dzo chcia­łam wie­rzyć w to, że te­raz też się nie po­my­li...

Jedna z kolorowych skrzynek w Brisbane

Miesz­ka­my w Bris­ba­ne, w ma­łym dom­ku na przed­mie­ściach i to tu oswa­jam co­dzien­ność, któ­rą raz się za­chwy­cam, a raz roz­cza­ro­wu­ję. Uczę się ży­cia w kra­ju, gdzie czas pły­nie ina­czej, a rytm nie­co zwal­nia. Bo może. Uczę się sie­bie, po­ty­kam się i wsta­ję, ocie­ram pot, czę­sto łzy, szu­kam, wpa­da­jąc w śle­pe za­ka­mar­ki. Bo tu wszyst­ko jest na opak.

Po­dró­żu­ję, od­kry­wam, zgłę­biam – Au­stra­lia aż się pro­si, żeby się­gnąć do jej wnę­trza, zgu­bić się w desz­czo­wym le­sie, zejść pod wodę w kra­inę ko­ra­low­ców, po­czuć sa­mot­ność na środ­ku pu­sty­ni. Więc zwie­dzam i ob­ser­wu­ję. Cza­sem w week­end, cza­sem dłu­gi­mi ty­go­dnia­mi.

Pro­wa­dzę blog, któ­ry po­zwa­la za­cho­wać wspo­mnie­nia – po­dróż­ni­cze i emi­gra­cyj­ne.

 

Na­zy­wam się Ju­lia i to jest moja hi­sto­ria.

 

Je­śli coś cię prze­ra­ża, to to praw­do­po­dob­nie do­bry wy­bór.

Seth Go­din

Fascynacja

Lubię wra­cać do domu i wi­dzieć, jak się uśmie­chasz – po­wta­rza co­dzien­nie, a to ob­da­ro­wu­jąc mnie pę­kiem kwia­tów, a to po pro­stu moc­nym uści­skiem. – I like you more than piz­za and I re­al­ly like piz­za! – do­da­je re­gu­lar­nie, co jest naj­szczer­szym wy­zna­niem mi­ło­ści. Ko­chać ko­goś bar­dziej niż piz­zę, to jest do­pie­ro coś.

Tak, uśmie­cham się każ­de­go dnia, to praw­da, i nie­cier­pli­wie wy­cze­ku­ję, aż wró­ci z pra­cy. Po­tra­fi mnie roz­śmie­szyć jed­nym zda­niem. To ta­kie mio­do­we mie­sią­ce, oby­dwo­je je­ste­śmy prze­peł­nie­ni en­tu­zja­zmem, tak bar­dzo głod­ni wspól­ne­go ży­cia, wciąż za­du­rze­ni w so­bie po uszy.

Fragment z dziennika

Brisbane, maj 2013

Bu­dzi nas uro­kli­we ćwier­ka­nie pta­ków i nie prze­szka­dza na­wet to, że kon­cert za­czy­na się przed szó­stą. Pro­mie­nie słoń­ca wpa­da­ją przez nie­szczel­ne ża­lu­zje, a po­wie­trze jest nie­co wil­got­ne. Prze­rze­dza je od cza­su do cza­su de­li­kat­na bry­za znad za­to­ki, któ­ra też prze­dzie­ra się przez szpa­ry w cien­kich ścia­nach na­sze­go (!) domu. Prze­wra­ca­my się pod koł­drą, a każ­de spoj­rze­nie wy­wo­łu­je ciar­ki. Do­tyk nie jest już na­wet po­trzeb­ny, ale nie mo­że­my go so­bie od­mó­wić, tak jak i nie­koń­czą­cych się po­ca­łun­ków. Do śnia­da­nia sia­da­my na ta­ra­sie. Wo­kół krą­żą ko­lo­ro­we jak tę­cza pa­pu­gi, mnó­stwo pa­pug. Wy­so­kie pal­my zza pło­tu rzu­ca­ją przy­jem­ny cień… Tak za­czy­na się dzień w Qu­een­sland.

Dłu­go trwa ta bło­ga at­mos­fe­ra, bo na­sza świe­ża, wspól­na rze­czy­wi­stość zda­je się po pro­stu nie­na­gan­na. Po­dob­nie jak i moja, nowa, au­stra­lij­ska. Wszyst­ko jest ide­al­ne i – przy oka­zji – tak bar­dzo nie­zna­ne.

– To bę­dzie nasz dom. – Sam wska­zu­je na nie­bie­sko-bia­ły bu­dy­nek, któ­ry ku­pił tuż przed moim przy­jaz­dem. Chy­ba bły­snę­ło mi w oczach, bo szyb­ko do­da­je: – I knew you wo­uld like it.

Wpro­wa­dza­my się bły­ska­wicz­nie, ale za­miast wi­cia gniazd­ka, mu­si­my się wziąć do ro­bo­ty. Oka­zu­je się, że ścia­ny w domu są z naj­gor­sze­go azbe­stu (w Au­stra­lii dłu­go był uzna­wa­ny za do­sko­na­łe roz­wią­za­nie), a chęć re­mon­tu sta­rej kuch­ni, zmu­sza nas do wy­wa­le­nia wszyst­kie­go. Zo­sta­je ste­laż nad­gry­zio­ny nie­co przez kor­ni­ki, dach, pod­ło­ga i drew­nia­ne ścia­ny ze­wnętrz­ne – z jed­ne­go rogu domu moż­na było zo­ba­czyć ten po prze­kąt­nej.

– Czu­ję się jak ste­reo­ty­po­wy pol­ski emi­grant. – Śmie­ję się sama do sie­bie, zmy­wa­jąc far­bę z rąk po ca­łym dniu bie­ga­nia z pędz­lem.

To jest re­mont naj­szyb­szy z moż­li­wych, a ner­wo­wa mo­men­ta­mi sy­tu­acja (szcze­gól­nie za­pa­da mi w pa­mięć wy­bie­ra­nie ka­fel­ków do ła­zien­ki – ist­ny dra­mat), pre­sja (bo ży­cie bez to­a­le­ty nie jest ła­twe) i wspól­na od­po­wie­dzial­ność za efekt koń­co­wy, jesz­cze bar­dziej nas do sie­bie zbli­ża­ją. O dzi­wo! Je­śli cho­dzi o styl urzą­dza­nia wnętrz, to ten au­stra­lij­ski przy­po­mi­na bar­dziej an­giel­ski, a czę­sto prze­ja­wia się w nim kom­plet­ne bez­gu­ście. Sa­mo­wi pra­wie nic nie prze­szka­dza. Ja, dziew­czy­na wy­cho­wa­na w domu, gdzie lubi się ład­ne rze­czy i mi­ni­ma­li­stycz­ny di­zajn, gdzie każ­dy wie, kim jest Phi­lip­pe Starck albo kto za­pro­jek­to­wał sław­ne krze­sło w kształ­cie jaja, nie mogę tego prze­żyć. Bo jak coś może nie mieć zna­cze­nia albo jak coś ewi­dent­nie pa­skud­ne­go, jemu mo­gło wy­da­wać się ład­ne?! No jak?

 

Po­mię­dzy ma­lo­wa­niem ścian, wy­ciecz­ka­mi do Bun­nings (to jest sta­ły punkt pro­gra­mu w trak­cie re­mon­tów, taka lo­kal­na Ca­sto­ra­ma), prze­ko­py­wa­niem ogród­ka, sprzą­ta­niem i le­pie­niem pie­ro­gów (szyb­ko prze­cież sta­łam się spe­cja­list­ką od pol­skiej kuch­ni), szu­kam spo­so­bów na ogar­nię­cie świe­żych re­aliów.

Prze­glą­dam ga­ze­ty, oglą­dam wia­do­mo­ści, do­py­tu­ję o wszyst­ko no­wych zna­jo­mych (czy może ra­czej nie­zna­jo­mych) – o to, jak się na­zy­wa­ją te drze­wa czy pta­ki, o je­dze­nie, o po­wie­dzon­ka, o na­zwi­ska au­stra­lij­skich po­li­ty­ków i o to, jak przed­sta­wia się tu­tej­sza eko­no­mia. Nie wiem prak­tycz­nie nic. Nie wiem nic o kra­ju, któ­ry po­ten­cjal­nie ma stać się moją nową oj­czy­zną.

Ale skąd mam niby wie­dzieć wię­cej, je­śli Au­stra­lia trak­to­wa­na jest przez pol­skie me­dia i pol­ski sys­tem edu­ka­cji tak obo­jęt­nie? Pi­sze się o niej ra­czej mi­mo­cho­dem, nie­wie­le się o niej mówi, a do tego rzad­ko kon­fron­tu­je się wy­obra­że­nia z rze­czy­wi­sto­ścią. W koń­cu – ilu Po­la­ków przy­jeż­dża tu na wa­ka­cje? Wciąż nie­wie­lu. Nie­wie­lu, bo Au­stra­lia wy­da­je się tak od­le­gła i nie­do­stęp­na, że samo ma­rze­nie o niej jest ni­czym wy­pra­wa na Eve­rest.

Je­śli się o niej mówi, to wspo­mi­na się o tu­ry­sty­ce, o po­wo­dziach i po­ża­rach, ewen­tu­al­nie o nie­po­kor­nych ak­to­rach, któ­rzy ła­miąc pra­wo, uni­ka­jąc kwa­ran­tan­ny, wwo­żą do Au­stra­lii nie­win­ne psia­ki (mowa tu o yor­kach John­ny’ego Dep­pa). Zda­rza­ją się też za­chwy­ty ko­ala­mi, prze­ra­że­nie ata­ka­mi re­ki­nów oraz nie­udol­na in­ter­pre­ta­cja moc­nych słów au­stra­lij­skich rzą­dzą­cych. I to by było na tyle… Au­stra­lia ani nie choj­ra­czy, ani nie roz­ra­bia, więc świat nie po­świę­ca jej zbyt wie­le uwa­gi. Pro­ste? Nie ma skan­da­li – nie ma te­ma­tu. A do tego leży prze­cież tak da­le­ko!

Od Pol­ski dzie­li ją ja­kieś czter­na­ście ty­się­cy ki­lo­me­trów i przy­naj­mniej sie­dem stref cza­so­wych. Te w sa­mej Au­stra­lii też są róż­ne, bo to ol­brzy­mi kraj – je­dy­ny, któ­ry jest jed­no­cze­śnie kon­ty­nen­tem. Co praw­da naj­mniej­szym, ale wciąż kon­ty­nen­tem. Kon­ty­nen­tem o ni­skiej licz­bie lud­no­ści i ma­łej gę­sto­ści za­lud­nie­nia – na ob­sza­rze po­nad dwu­dzie­sto­krot­nie więk­szym od Pol­ski żyje za­le­d­wie trzy czwar­te ogó­łu miesz­kań­ców na­sze­go kra­ju. Au­stra­lia li­czy wię­cej niż sie­dem mi­lio­nów ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych, a jej po­pu­la­cja wy­no­si dwa­dzie­ścia czte­ry mi­lio­ny. Pol­ska ma, w za­okrą­gle­niu, trzy­sta ty­się­cy ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych, a miesz­ka tu trzy­dzie­ści osiem i pół mi­lio­na osób.

Więk­szość miesz­kań­ców Au­stra­lii osie­dla się na wy­brze­żach, gdzie miesz­czą się też naj­więk­sze mia­sta, bo śro­dek kra­ju, in­te­rior zwa­ny Out­bac­kiem, jest mało przy­ja­zny – kli­mat na­le­ży tam ra­czej do bar­dzo nie­przy­chyl­nych. Utknię­cie ma Out­bac­ku w środ­ku lata może skoń­czyć się… uschnię­ciem.

Po­dob­nie jest w przy­pad­ku spo­tkań z miej­sco­wy­mi zwie­rzę­ta­mi – efek­ty mogą być śmier­tel­ne. „Ja­do­wi­ta” to do­sko­na­łe okre­śle­nie Au­stra­lii – przy­miot­nik wręcz ide­al­ny. To tu, teo­re­tycz­nie z więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem niż gdzie­kol­wiek in­dziej na świe­cie (cho­ciaż teo­ria na szczę­ście się nie po­twier­dza), może uką­sić cię wąż – na lą­dzie żyje ich na pew­no po­nad sto czter­dzie­ści ga­tun­ków. Po­zo­sta­je zła­pać się za gło­wę. Do­brą sła­wą nie cie­szą się rów­nież pa­ją­ki – małe, duże, wło­cha­te i te z czer­wo­ny­mi od­wło­ka­mi. Na szczę­ście (albo nie­szczę­ście) oka­zu­je się, że węże i pa­ją­ki nie są jed­nak naj­bar­dziej nie­bez­piecz­ne. Na li­ście1) tych naj­groź­niej­szych kró­lu­je box jel­ly­fish, czy­li osa mor­ska (me­du­za) oraz… psz­czo­ła miod­na. Za nimi pla­su­je się re­kin i kro­ko­dyl ró­żań­co­wy. Nie­świa­do­mym może też uprzy­krzyć ży­cie ryba wy­glą­da­ją­ca jak ka­mień oraz śli­mak z pięk­ną sko­rup­ką, na któ­re­go na­dep­nię­cie może skoń­czyć się pa­ra­li­żem. Ale zwie­rzę­ta to nie wszyst­ko, bo są jesz­cze ro­śli­ny, któ­re nie prze­pa­da­ją za czło­wie­kiem i z przy­jem­no­ścią do­pro­wa­dzą go do za­dra­pa­nia się na śmierć, czy­li tu­tej­sza po­krzy­wa.

1) Australian Geographic, Au­stra­lia’s dan­ge­ro­us ani­mals: the top 30, www.australiageographic.com.au (dostęp: 21.07.2016).

 

– Wra­caj do domu! – krzy­czę do słu­chaw­ki, sta­jąc w bez­piecz­niej od­le­gło­ści od ścia­ny.

Sie­dzi so­bie na niej brą­zo­wy, wło­cha­ty, wie­lo­noż­ny stwór – nie­zna­ny mi do­tąd pa­jąk. Nie ru­sza się i nie re­agu­je na moją obec­ność. Ja na jego – pa­nicz­nie.

– Ko­cha­nie, just go to the other room and for­get abo­ut it – mówi Sam, gdy dzwo­nię do nie­go taka zlęk­nio­na. Na po­cząt­ku grzecz­nie idę za jego radą.

Po pię­ciu mi­nu­tach do­cho­dzę jed­nak do wnio­sku, że bar­dziej się na­ra­żam, nie ob­ser­wu­jąc pa­ję­czych ru­chów, bo prze­cież nie będę wie­dzieć, gdzie się skrył, więc wra­cam. A jego już nie ma. Roz­glą­dam się ner­wo­wo po sa­lo­nie, za­kli­na­jąc w my­ślach, żeby tyl­ko nie spadł mi na gło­wę. Po chwi­li za­uwa­żam go pod te­le­wi­zo­rem i tym ra­zem nie za­mie­rzam spu­ścić z oka. Sia­dam na stoł­ku i pa­trzę. Po pro­stu. Pół go­dzi­ny zaj­mu­je mi ze­bra­nie się na od­wa­gę, aby pójść do kuch­ni po sprej na ro­ba­le, któ­ry jest w wy­po­sa­że­niu każ­de­go tu­tej­sze­go domu. Od­waż­nie na­ci­skam spust, a pa­jąk – w nogi. Ja za nim, w pod­sko­kach, nie za­prze­sta­jąc spre­jo­wa­nia. I wresz­cie za­czy­na się zwi­jać. Umie­ra we wtor­ko­wy wie­czór na mo­jej pod­ło­dze. Do­bi­jam go klap­kiem – nie­wie­le zo­sta­ło. Póź­niej oka­zu­je się, że to nie­groź­ny brzy­dal – hunt­sman – pa­jąk, któ­ry nie ła­pie w sieć, tyl­ko ata­ku­je swo­je ofia­ry (stąd jego na­zwa). Uwa­ża się na­wet, że jest po­ży­tecz­ny, bo zja­da mię­dzy in­ny­mi ka­ra­lu­chy, któ­re są ci­chy­mi miesz­kań­ca­mi chy­ba wszyst­kich au­stra­lij­skich do­mów. Sama już nie wiem, co gor­sze.

W Au­stra­lii szyb­ko sta­łam się pe­dant­ką – w na­szym domu trud­no tra­fić na okru­szek, a je­dze­nie jest szczel­nie po­pa­ko­wa­ne w pu­deł­ka. Na­słu­cha­łam się za dużo hi­sto­rii o ka­ra­lusz­kach wpa­da­ją­cych do mle­ka ra­zem z płat­ka­mi albo wy­sta­wia­ją­cych wąsy z nie­do­my­te­go kub­ka. Gdy zda­rzy mi się spo­tkać ja­kie­goś w oko­li­cy kuch­ni (zda­rza się rzad­ko, naj­czę­ściej la­tem, w nocy, ale się zda­rza – on wte­dy za­mie­ra i uda­je, że go nie ma), na­stęp­ne­go dnia jest wiel­kie sprzą­ta­nie. Bo po­dob­no je­den ka­ra­luch jest zwia­stu­nem ca­łe­go sta­da. Ciar­ki prze­cho­dzą mnie na samą myśl.

Na po­cie­sze­nie – ten pa­jąk był je­dy­nym, ja­kie­go wi­dzia­łam przez trzy lata. Ina­czej jest z wę­ża­mi, ale to od­kry­wam z cza­sem.

 

W Bris­ba­ne od razu po­czu­łam się do­brze. To niby spo­ra, dwu­mi­lio­no­wa aglo­me­ra­cja, ale Au­stra­lij­czy­cy śmie­ją się, że roz­wo­jo­wo jest dzie­sięć lat za Syd­ney czy Mel­bo­ur­ne.

– To wiel­ka wio­cha – po­wta­rza­ją zgod­nie.

Tu się żyje po­wo­li, nie ma jesz­cze tego sza­lo­ne­go, cy­wi­li­za­cyj­ne­go pędu, nie ma tylu prze­py­cha­nek, nie ma tego po­czu­cia za­dę­cia. Cho­ciaż mam wra­że­nie, że brak za­dę­cia jest aku­rat cha­rak­te­ry­stycz­ny dla ogó­łu Au­stra­lii.

Fragment z dziennika

Brisbane, wrzesień 2013

Bris­ba­ne leży mniej wię­cej w po­ło­wie wschod­nie­go wy­brze­ża, w stre­fie sub­tro­pi­kal­nej, w sta­nie Qu­een­sland, czy­li miej­scu, gdzie klap­ki nosi się przez dzie­więć mie­się­cy w roku (na­wet au­stra­lij­ską zimą). Przez po­zo­sta­łe trzy mie­sią­ce pada, więc i wte­dy klap­ki też się spraw­dzą. Na pew­no le­piej niż ka­lo­sze, bo tem­pe­ra­tu­ra w po­rze desz­czo­wej (któ­ra trwa la­tem, od grud­nia do lu­te­go) ra­czej nie spa­da po­ni­żej trzy­dzie­stu stop­ni; w ka­lo­szach sto­py mo­gły­by się nie­co spo­cić. Klap­ki to pod­sta­wo­we obu­wie każ­de­go miesz­kań­ca Bris­ba­ne. Spraw­dza­ją się też gołe sto­py. Dru­ga i trze­cia nie­zbęd­na rzecz to: krem z fil­trem i oku­la­ry z ciem­ny­mi szkła­mi. Ale tak na­praw­dę, to nie­wie­le tu do szczę­ścia po­trze­ba. Po­go­da sprzy­ja wol­niej­sze­mu tem­pu ży­cia, dzię­ki cze­mu na twa­rzach prze­chod­niów czę­ściej po­ja­wia się uśmiech. Lu­dzie ja­koś mniej się stre­su­ją. Ta­kie są pierw­sze wra­że­nia. Co jesz­cze jest cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Bris­ba­ne? Piwo XXXX, czy­li „four ex” – nikt poza lo­ka­le­sa­mi ra­czej go nie pija, bo do do­bre­go bro­wa­ru mu da­le­ko (ko­le­dzy z są­sied­nich sta­nów śmie­ją się, że na­zy­wa się XXXX, bo miesz­kań­cy Qu­een­sland nie po­tra­fią pi­sać). Przy oka­zji, w Au­stra­lii nikt nie pija rów­nież piwa Fo­sters, re­kla­mo­wa­ne­go w świe­cie jako to naj­bar­dziej au­stra­lij­skie. Nie wiem na­wet, czy moż­na je do­stać w tu­tej­szym mo­no­po­lo­wym… Luz wi­docz­ny jest na­wet na sa­mo­cho­do­wych ta­blicz­kach re­je­stra­cyj­nych – są na nich wy­ma­lo­wa­ne pal­mo­we drze­wa, moż­na rów­nież zo­ba­czyć na­pis Re­lax! It’s Qu­een­sland, ewen­tu­al­nie po­do­bi­znę Elvi­sa Pre­sleya. Ta­kie rze­czy tyl­ko w Bri­sve­gas! A cze­mu na­zy­wa­ją to mia­sto Bri­sve­gas? Tego nie ro­zu­mie chy­ba nikt, bo w Bris­ba­ne cho­dzi się spać o dwu­dzie­stej pierw­szej i wsta­je o szó­stej rano. Do Ve­gas mu da­le­ko.

Bris­ba­ne leży przy za­to­ce Mo­re­ton, nad rze­ką Bris­ba­ne i roz­cią­ga się po obu jej stro­nach. To trze­cie co do wiel­ko­ści mia­sto w Au­stra­lii, któ­re chy­ba do­pie­ro zy­sku­je na po­pu­lar­no­ści. Jego szyb­ki roz­wój moż­na oce­nić, li­cząc smu­kłe żu­ra­wie roz­pro­szo­ne mię­dzy bu­dyn­ka­mi i pa­trząc na wzrost cen nie­ru­cho­mo­ści, o któ­rym krzy­czą me­dia.

Za­nim Bris­ba­ne sta­ło się mia­stem, na­zy­wa­ło się Me­eaan-jin i było do­mem abo­ry­geń­skich ple­mion Tur­r­bal oraz Ja­ge­ra, a w cza­sach ko­lo­ni­za­cji za­ist­nia­ło jako od­osob­nio­ne wię­zie­nie dla re­cy­dy­wi­stów (z Bris­ba­ne do Syd­ney jest ty­siąc ki­lo­me­trów, a to tam była naj­bliż­sza duża osa­da). John Oxley, od­kryw­ca wy­sła­ny na zwia­dy w te oko­li­ce przez gu­ber­na­to­ra No­wej Po­łu­dnio­wej Wa­lii (wte­dy tak na­zy­wa­ły się te­re­ny wschod­niej Au­stra­lii, nie tyl­ko stan), sir Tho­ma­sa Bris­ba­ne’a, za­ło­żył tu w ty­siąc osiem­set dwu­dzie­stym czwar­tym roku pierw­szą osa­dę dla ska­zań­ców, jed­ną z naj­su­row­szych w Au­stra­lii. Na jej sie­dzi­bę wy­brał cy­pe­lek znaj­du­ją­cy się na pół­noc od obec­ne­go cen­trum mia­sta (dziś to miej­sce na­zy­wa się Wo­ody Po­int i jest tam cał­kiem przy­jem­ne mia­stecz­ko). Po roku, ze wzglę­dów lo­gi­stycz­nych, prze­niósł ka­za­ma­ty nad rze­kę – te mia­ły wte­dy stra­te­gicz­ne zna­cze­nie. Nowe ba­ra­ki mie­ści­ły się tam, gdzie dzi­siaj znaj­du­je się głów­na ale­ja han­dlo­wa Bris­ba­ne, dep­tak Qu­een Stre­et Mall, a w la­tach pięć­dzie­sią­tych dzie­więt­na­ste­go wie­ku ma­gi­strat ochrzczo­no Bris­ba­ne, na cześć wspo­mnia­ne­go gu­ber­na­to­ra. W tym sa­mym cza­sie ofi­cjal­nie za­ło­żo­no też nową, nie­za­leż­ną ko­lo­nię Qu­een­sland (przez Po­la­ków zwa­ną Qu­een­slan­dem), a Bris­ba­ne zo­sta­ło jej sto­li­cą i do dziś jest naj­waż­niej­szym, i naj­więk­szym, mia­stem sta­nu. Na po­pu­lar­no­ści zy­ska­ło w la­tach dru­giej woj­ny świa­to­wej – było głów­nym por­tem re­gio­nu, a licz­ba lud­no­ści szyb­ko wzro­sła, bo tłum­nie sta­cjo­no­wa­li tu ame­ry­kań­scy, an­giel­scy i au­stra­lij­scy żoł­nie­rze. Nie­któ­rzy zo­sta­li, inni zo­sta­wi­li po­tom­stwo.

 

Za­miesz­ka­li­śmy na przed­mie­ściach, ja­kieś trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów na pół­noc od mia­sta. To tu jest te­raz mój nowy Mi­la­nó­wek. Ni­ska za­bu­do­wa, po­se­sje z rzad­ka od­gro­dzo­ne pło­ta­mi, ale domy też nie­zbyt bo­ga­te, po­wie­dzia­ła­bym, że ra­czej prze­cięt­ne, tyl­ko cza­sem za­dba­ne.

– Ja my­ślę, że w Qu­een­sland nie dba­ją o domy – za­uwa­ża pod­czas jed­ne­go ze spa­ce­rów Sam. – W Mel­bo­ur­ne ogród­ki są czy­ste, w środ­ku też czy­sto, a tu wca­le się nie przej­mu­ją. Oh man, you can just ima­gi­ne the ho­uses I saw when I was ho­use hun­ting.

– Czy ty po­wie­dzia­łeś do mnie man?

Tyl­ko się uśmiech­nął. Kur­ty­na.

Uro­ku ca­łej oko­li­cy do­da­ją pal­my, ro­sną­ce na prze­mian z eu­ka­lip­tu­sa­mi, drze­wa­mi plu­me­rii i cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi dla Au­stra­lii ku­fli­ka­mi. Wo­kół nich uwi­ja­ją się lo­ry­sy tę­czo­we (ta­kie barw­ne, lo­kal­ne wró­ble), bo­wiem nek­tar kwia­tów ku­fli­ka jest ich przy­sma­kiem. Gro­ma­dzą się tłum­nie o świ­cie i przed za­cho­dem słoń­ca – nie da się ich nie usły­szeć, bo awan­tu­ru­ją się na ca­łe­go. Gło­śniej­sze od nich są chy­ba tyl­ko ka­ka­du żół­to­czu­be, ale te ra­czej do nas nie za­glą­da­ją. Ni­g­dy spe­cjal­nie nie prze­pa­da­łam za pta­ka­mi, wy­da­wa­ły mi się tro­chę sza­lo­ne albo może głu­pie, ale te tu­taj są tak pięk­ne, że z przy­jem­no­ścią im się przy­glą­dam i za­pra­szam na ta­ras. Nie­cier­pli­wie cze­kam, aż za­czną jeść mi z ręki.

 

Za­przy­jaź­nia­nie się z rze­czy­wi­sto­ścią prze­ry­wa jed­nak nie­unik­nio­na co­dzien­ność, któ­rej zresz­tą nie chce­my uni­kać – trze­ba w koń­cu do­peł­nić for­mal­no­ści.

– Wła­ści­wie, to ma­cie trzy moż­li­wo­ści: mo­że­cie apli­ko­wać o wizę stu­denc­ką, ale to in­we­sty­cja w szko­łę, ubez­pie­cze­nie, no i nie bę­dziesz mia­ła peł­ne­go pra­wa do pra­cy – wy­ja­śnia zna­jo­ma pani praw­nik. – Nie wy­da­je mi się, że to dla was do­bre roz­wią­za­nie. Mo­że­cie też wziąć ślub albo po pro­stu apli­ko­wać o wizę part­ner­ską. – Roz­ry­so­wu­je każ­dą z opcji na kart­ce i zo­sta­wia nam do prze­my­śle­nia.

Mu­si­my ru­szyć w któ­rąś stro­nę, bo prze­by­wa­nie na wi­zie tu­ry­stycz­nej i kil­ku­dnio­we wa­ka­cje co trzy mie­sią­ce w No­wej Ze­lan­dii na dłuż­szą metę by się nie spraw­dzi­ły (cho­ciaż, może…). Po­wa­ga sy­tu­acji ciut nas prze­ra­ża – nie­daw­no się po­zna­li­śmy, szyb­ko, od­waż­nie i bez rand­ko­wa­nia zde­cy­do­wa­li­śmy się ra­zem za­miesz­kać i zno­wu trze­ba coś po­sta­na­wiać.

– A je­śli w cią­gu tych dwóch lat się roz­sta­nie­my? – dys­ku­tu­je­my te naj­gor­sze sce­na­riu­sze. – No bo ile naj­dłu­żej by­łeś z ja­kąś dziew­czy­ną?

– Pół­to­ra roku.

No wła­śnie, a wiza part­ner­ska jest swo­istą de­kla­ra­cją, że w tym, co nas łą­czy, wi­dzi­my wspól­ną przy­szłość na dłu­żej niż pół­to­ra roku. Jest też spo­rą in­we­sty­cją – i cza­su, i pie­nię­dzy – a ja je­stem zu­peł­nie spłu­ka­na. Co gor­sze, to nie ma szan­sy się zmie­nić, bo jako tu­ryst­ka nie mogę pra­co­wać. Fa­cet, któ­re­go po­zna­łam sto­sun­ko­wo nie­daw­no, musi na­gle wziąć za mnie peł­ną od­po­wie­dzial­ność, a ja, ko­bie­ta za­wsze nie­za­leż­na, mu­szę od­pu­ścić. I nie cho­dzi tyl­ko o spra­wy fi­nan­so­we.

Po­rząd­nie wał­ku­je­my te­mat, każ­de z nas wy­wa­la na wierzch swo­je oba­wy, nie oby­wa się bez pierw­szych sprze­czek, bo po­ziom stre­su oraz od­po­wie­dzial­ność tyl­ko wzra­sta­ją. De­cy­du­je­my się apli­ko­wać o wizę part­ner­ską, o któ­rą w Au­stra­lii mogą się sta­rać pary w związ­kach de fac­to.

 

Przez na­stęp­ne ty­go­dnie kom­ple­tu­je­my do­ku­men­ty, Sam pra­cu­je jak sza­lo­ny, ja koń­czę urzą­dza­nie domu. Dni są do sie­bie po­dob­ne. Ru­ty­nę roz­bi­ja­my tyl­ko w week­en­dy. Na szczę­ście – jest gdzie.

To jed­na z tych rze­czy, któ­ra szyb­ko roz­ko­cha­ła mnie w Au­stra­lii – oko­li­ce tu­tej­szych miast to plac za­baw dla roz­bry­ka­nych dzie­ci. Po­dob­nie jest z Bris­ba­ne: są góry z baj­ko­wy­mi wi­do­ka­mi, wy­spy, na któ­rych moż­na jeź­dzić po pla­ży i ści­gać się z fa­la­mi, lasy na przy­dłu­gie wę­drów­ki. Nu­dzić moż­na się tu je­dy­nie z wy­bo­ru.

 

Na so­bo­ty upodo­ba­li­śmy so­bie po­bli­ską wy­spę Bri­bie. Ład­na po­go­da za­chę­ca do pla­żo­wa­nia, ale dla każ­de­go z nas zna­czy to coś zu­peł­nie in­ne­go… Dla mnie – ga­pie­nie się w nie­bo przy szu­mie fal, dla nie­go – buk­so­wa­nie kół w pia­chu i uciecz­ki przed przy­pły­wem.

Bri­bie to naj­mniej­sza z czte­rech głów­nych, pia­sko­wych wysp od­gra­dza­ją­cych pół­noc­ną część za­to­ki Mo­re­ton od oce­anu. To tu jest naj­bliż­sza, ład­na pla­ża na pół­noc od Bris­ba­ne – w sa­mym mie­ście nie ma ich wca­le, bo roz­cią­ga się ono nad rze­ką, nie nad Pa­cy­fi­kiem. Bri­bie jest jed­nak mało do­ce­nia­na i rzad­ko po­le­ca­na. Dzi­wi mnie to, bo nie dość, że ła­two się na niej zna­leźć – na wy­spę pro­wa­dzi most – to dla po­sia­da­czy te­re­nó­wek jest miej­scem, gdzie mogą się wy­sza­leć.

Mknie­my wzdłuż wody, wpa­da­jąc cza­sem w ko­le­iny wy­drą­żo­ne przez inne auta, zwa­ża­jąc, aby się nie za­ko­pać, bo to tyl­ko nie­po­trzeb­ny kło­pot. Co ja­kiś czas mi­ja­my małe obo­zo­wi­ska – i ta­kie na je­den dzień, i te na kem­pin­gu, na wy­dmach, roz­bi­te na dłu­żej. Wy­tę­żo­ny wzrok wy­pa­tru­je dzie­cia­ków, któ­rym nie­roz­sąd­ni ro­dzi­ce po­zwa­la­ją sta­wiać bab­ki na środ­ku dro­gi – tak, ta pla­ża jest rów­no­cze­śnie dro­gą. Może nie ma na­ry­so­wa­nych pa­sów ani za­zna­czo­ne­go po­bo­cza, ale są ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści i po­li­cyj­ne kon­tro­le.

– Hey mate! How ya goin’? – rzu­ca sym­pa­tycz­ny po­li­cjant, któ­ry kiw­nął na nas po­środ­ku pla­ży.

– Good thanks, your­self? – wy­jąt­ko­wo grzecz­nie od­po­wia­da mój part­ner.

– Yeah good. We are just chec­king per­mits and do­ing bre­ath te­sts. Can I see your dri­vers li­cen­ce?

Spraw­dza pra­wo jaz­dy, po­tem upew­nia się, że mamy po­zwo­le­nie na jeż­dże­nie po wy­spie (trze­ba je wy­ku­pić wcześ­niej). O do­wód re­je­stra­cyj­ny nie pyta, bo w Au­stra­lii ta­ko­we nie ist­nie­ją. Na ko­niec pod­sta­wia al­ko­mat. Za­gry­zam zęby, bo do lun­chu (co praw­da już ja­kiś czas temu,) pi­li­śmy piwo... Wy­świe­tlacz po­ka­zu­je wię­cej niż zero zero, ale po­li­cjant uśmie­cha się tyl­ko i że­gna nas mach­nię­ciem ręki. Li­mit to pół pro­mi­la i to nie tyl­ko w week­end.

Fragment z dziennika

Bribie Island, wrzesień 2013

Z pla­ży nad oce­anem prze­nie­śli­śmy się nad za­to­kę. Na ho­ry­zon­cie wi­dać było góry o prze­dziw­nych kształ­tach, Glass Ho­use Mo­un­ta­ins, któ­re nie­sfor­nie wy­ra­sta­ją z płasz­czy­zny. Te wznie­sie­nia, to jed­no z pierw­szych miejsc, któ­re do­strzegł i na­zwał pod­bi­ja­ją­cy Au­stra­lię ka­pi­tan Cook. Słoń­ce za­cho­dzi­ło tak spo­koj­nie, a fe­eria barw od­bi­ja­ła się w wo­dzie jak w lu­strze. Nie­da­le­ko od brze­gu, na pia­sko­wym skraw­ku, sie­dzia­ły dwa pe­li­ka­ny – wiel­kie pe­li­ka­ny au­stra­lij­skie (po­dob­no w dzio­bie mogą zmie­ścić trzy­na­ście li­trów wody). Mrs Pe­li­can and Mr Pe­li­can spę­dza­li ro­man­tycz­ne po­po­łu­dnie w bło­giej at­mos­fe­rze za­to­ki Mo­re­ton, Mrs Ju­lia and Mr Sam po­zwo­li­li so­bie do nich do­łą­czyć. I tak sie­dzie­li­śmy ra­zem z pe­li­ka­na­mi, ob­ser­wu­jąc, jak słoń­ce ustę­po­wa­ło miej­sca księ­ży­co­wi. To jest praw­dzi­wa mi­łość – zni­kać, żeby mógł po­ja­wić się ktoś inny...

W po­ran­nym sza­le bu­dzik spa­da z szaf­ki. W tym domu nikt nie lubi wsta­wać zbyt wcze­śnie, cho­ciaż Bris­ba­ne jest po pro­stu stwo­rzo­ne dla ran­nych ptasz­ków. Ka­wiar­nie po­otwie­ra­ne, bie­ga­cze mi­ja­ją tych, któ­rzy wy­szli z psem na spa­cer, ktoś już daw­no roz­ło­żył się w par­ku, a jesz­cze nie wy­bi­ła ósma. Nie ma więk­sze­go zna­cze­nia, czy to lato, je­sień, czy zima – dni są ewen­tu­al­nie krót­sze, ale o dłuż­szym śnie i tak nie ma mowy. W Bris­ba­ne nikt nie za­wra­ca so­bie gło­wy zmie­nia­niem cza­su w za­leż­no­ści od se­zo­nu, ten za­wsze jest je­den, co po­wo­du­je zresz­tą wiecz­ne prze­py­chan­ki. Zwo­len­ni­cy zmia­ny cza­su krzy­czą, że chcą spać, i że zmia­na przy­słu­ży się biz­ne­som – w Mel­bo­ur­ne i Syd­ney ze­gar­ki bo­wiem się prze­sta­wia. Prze­ciw­ni­cy zaś sta­ją w obro­nie… krów, uza­sad­nia­jąc, że mo­gły­by się po­gu­bić przy da­wa­niu mle­ka. To jest au­ten­tycz­ny ar­gu­ment z co­rocz­nej de­ba­ty, któ­ra to­czy się przede wszyst­kim mię­dzy „miej­sco­wy­mi” a „przy­jezd­ny­mi”, a dzię­ki temu ła­two po­znać, kto jest stąd. Żeby było ja­sne – ci stąd są prze­ciw prze­sta­wia­niu ze­gar­ków.

Do mia­sta prze­bi­ja­my się we wcze­snym w kor­ku. Idzie do­syć spraw­nie, cho­ciaż już bli­żej CBD (biz­ne­so­we­go cen­trum zwa­ne­go Cen­tral Bu­si­ness Di­strict) moż­na zwa­rio­wać. Na­wet nie od sa­mych kor­ków, bo tym w Bris­ba­ne da­le­ko do war­szaw­skich, ale z za­wi­ło­ści. Dro­gi w tym mie­ście za­pla­no­wa­ne są bez żad­ne­go sen­su – wiją się jak wście­kły wąż, a plan w ni­czym nie przy­po­mi­na kart­ki do gry w kół­ko i krzy­żyk. Do tego: gór­ka, do­łek, gór­ka, do­łek – cał­kiem jak w San Fran­ci­sco.

– Blo­ody Bris­ba­ne! – mru­czy wku­rzo­ny Sam, gdy trze­ci raz skrę­ca­my nie tu, gdzie trze­ba, bo gubi się na­wet na­sza na­wi­ga­cja. – W Mel­bo­ur­ne wszyst­ko jest pro­ste, a tu… It is dri­ving me nuts!

Fak­tycz­nie, gdy­by po­rów­nać mapy Bris­ba­ne i Mel­bo­ur­ne, od razu do­strze­że się róż­ni­cę. Mel­bo­ur­ne to pro­sta siat­ka, a Bris­ba­ne – sieć za­krę­tów. Do tego, przez me­an­dry rze­ki, trud­no się zo­rien­to­wać, czy już prze­kro­czy­ło się most, czy jesz­cze nie. Do dziś dnia nie do koń­ca so­bie z tym ra­dzę.

 

Do cen­trum rzad­ko wy­bie­ra­my się au­tem z dwóch po­wo­dów: pierw­szy to ten ko­mu­ni­ka­cyj­no-or­ga­ni­za­cyj­ny, bo jak nie zna się do­brze śród­mie­ścia, ła­two się zgu­bić; dru­gi wią­że się z par­kin­ga­mi. Bo w Bris­ba­ne par­kin­gi są chy­ba naj­droż­sze w ca­łym kra­ju! Trzy­dzie­ści pięć do­la­rów za go­dzi­nę. Trzy­dzie­ści pięć! Par­ku­je­my i pę­dzi­my, żeby nie spóź­nić się na­wet o mi­nu­tę.

Przed wej­ściem do urzę­du ła­pie­my po dwa głęb­sze wde­chy.

– Stre­su­jesz się? – py­tam, za­gry­za­jąc war­gę.

– Nuh, yeah – od­po­wia­da w au­stra­lij­skim sty­lu. „Nuh czy yeah” mam ocho­tę do­py­tać.

Nie, nie idzie­my się haj­tać, tyl­ko za­re­je­stro­wać zwią­zek, ale mimo wszyst­ko do­pa­da nas nie­unik­nio­na po­wa­ga sy­tu­acji. Te­raz bę­dzie­my „parą” tak­że ofi­cjal­nie.

Ak­cja trwa ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut. Spraw­na ob­słu­ga i uśmie­chy w urzę­dzie, a my wresz­cie mamy je­den z naj­waż­niej­szych pa­pier­ków po­trzeb­nych do apli­ka­cji o wizę – cer­ty­fi­kat związ­ku part­ner­skie­go. Ze­bra­li­śmy już wszyst­ko: wy­ni­ki ba­dań, uzu­peł­nio­ne for­mu­la­rze, li­sty od zna­jo­mych i zdję­cia udo­wad­nia­ją­ce, że na­praw­dę je­ste­śmy ra­zem. Wszyst­ko spraw­dza­ne jest skru­pu­lat­nie, bo są tacy, któ­rzy oszu­ku­ją i po­dob­no „związ­ki dla wizy” są tu na po­rząd­ku dzien­nym. Pół­to­ra kilo do­ku­men­tów lą­du­je w skrzyn­ce na li­sty, a my ten krok do wspól­nej przy­szło­ści po­sta­na­wia­my uczcić do­brą kawą.

 

Szyb­ko zresz­tą się od niej uza­leż­niam. Do­tych­czas pi­ja­łam kawę oka­zjo­nal­nie, za­zwy­czaj małą czar­ną po obie­dzie w knaj­pie, ale już w kil­ka ty­go­dni po prze­pro­wadz­ce do Au­stra­lii bez kawy z mle­kiem nie wy­obra­ża­łam so­bie dnia. Nie wiem, co jest w niej ta­kie­go, czy to mle­ko, czy kawa, czy po pro­stu to, że wszy­scy ją piją, ale jest coś, co spra­wia, że z prze­ko­na­niem po­wta­rzasz: „Kawa w Au­stra­lii jest naj­lep­sza na świe­cie” i szcze­rze w to wie­rzysz.

Au­stra­lij­czy­cy to ka­wo­we sno­by. Co praw­da, w domu na­dal piją roz­pusz­czal­ną, ale „na mie­ście” są znaw­ca­mi (i to bez nut­ki iro­nii).

– Flat whi­te, ple­ase. – To moja ulu­bio­na, za­wsze w kub­ku na wy­nos, na­wet jak piję ją na miej­scu.

– Any su­gars? – Dzię­ku­ję, ki­wa­jąc prze­czą­co gło­wą; w ka­wiar­niach za­zwy­czaj sło­dzą ci kawę przed po­da­niem. – Three fi­fty.

Od­li­cze­nie od­po­wied­niej kwo­ty za każ­dym ra­zem zaj­mu­je mi chwi­lę, bo wciąż nie mogę od­róż­nić mo­net. Nie poj­mu­ję dla­cze­go, prze­ciw lo­gi­ce, mo­ne­ta o niż­szym no­mi­na­le, jest więk­sza od tej o wyż­szym no­mi­na­le. A pięć­dzie­siąt cen­tów jest naj­więk­sze ze wszyst­kich!

W koń­cu wrę­czam go­tów­kę.

– Won’t be long, mate. – Uśmie­cha się sze­ro­ko ba­ri­sta o la­ty­no­skiej uro­dzie. Po chwi­li po­da­je mi ko­lo­ro­wy ku­bek. – Have a good one! – rzu­ca i wra­ca do pra­cy. Have a good co? Tego nie wie nikt.

Au­stra­lia trwa w ka­wiar­nia­nym sza­le od po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych, ale jego za­ląż­ki po­wsta­ły dużo wcze­śniej, bo już na po­cząt­ku dwu­dzie­ste­go wie­ku. To wte­dy i po dru­giej woj­nie świa­to­wej przy­je­cha­ło tu wie­lu emi­gran­tów z Włoch i Gre­cji, lu­dzi, wie­dzą­cych, co to zna­czy do­bra kawa. Szyb­ko wy­edu­ko­wa­li miej­sco­wych, któ­rzy z bie­giem lat sta­wa­li się co­raz bar­dziej wy­bred­ni.

Nie bez po­wo­du ame­ry­kań­ski gi­gant, Star­bucks, po­niósł tu sro­mot­ną po­raż­kę. W dwa ty­sią­ce ósmym roku, po ośmiu la­tach dzia­łal­no­ści, za­mknął sześć­dzie­siąt je­den z osiem­dzie­się­ciu czte­rech ka­wiar­ni i zwol­nił sie­dem­set osób. To­tal­na kla­pa. Nie wiem, czy gdzie­kol­wiek in­dziej na świe­cie aż tak im się nie po­wio­dło.

Star­bucks po­peł­nił na tu­tej­szym ryn­ku kil­ka błę­dów2): nie zba­dał sys­te­mu, nie do­sto­so­wał pro­duk­tów do wy­mo­gów klien­tów, miał sła­bą ob­słu­gę, a co naj­waż­niej­sze – ser­wo­wał kiep­ską kawę w wy­so­kiej ce­nie. I to wszyst­kich nie­źle wku­rzy­ło. Gi­gant nie do­stał dru­giej szan­sy, a małe ka­fej­ki wciąż od­no­szą ogrom­ne suk­ce­sy.

2) UNSW Australia Business School, Marketing Lessons: Whatever Happened to Starbucks, www.businessthink.unsw.edu.au (dostęp: 27.07.2016).

Z koalą, Lone Pine Koala Sanctuary

Bar­dzo lu­bię tę ka­wiar­nia­ną kul­tu­rę. Ma­lut­kie, lo­kal­ne skle­pi­ki, gdzie do­bry eks­pres jest cen­trum wszech­świa­ta, od razu przy­pa­dły mi do gu­stu. Przy­jem­nie jest so­bie w nich przy­siąść i po­pa­trzeć na prze­chod­niów, któ­rzy wca­le nie pę­dzą, a je­śli na­wet, to w tym pę­dzie po­tra­fią zna­leźć se­kun­dę na uśmiech. Uśmiech do nie­zna­jo­me­go i rzu­ce­nie tego zwy­kłe­go: „How are you to­day?”. Ot, tak. I może ich to nie in­te­re­su­je, może wca­le nie chcą wie­dzieć, jak ci mija dzień, może nie, ale co z tego? To ma tu­taj wtór­ne zna­cze­nie, bo waż­niej­szy jest sym­pa­tycz­ny kli­mat. W przy­ja­ciel­skim spo­łe­czeń­stwie, gdzie więk­szość jest ra­czej ra­do­sna niż na­dą­sa­na, ty też sta­jesz się mil­szy. To jest za­raź­li­we jak zie­wa­nie – ktoś za­czy­na, ty po­wta­rzasz i nie mo­żesz prze­stać.

Gdy za­py­tasz ko­goś o dro­gę, to za­nim od­po­wie, bąk­nie to ich­nie „How ya goin’?”. Pani w skle­pie za­wsze do­py­ta, jak się masz i ja­kie masz pla­ny na po­po­łu­dnie, a ty, wy­sia­da­jąc z au­to­bu­su, po­wiesz „Thank you, dri­ver”, dzię­ku­jąc kie­row­cy za to… za to, że jest kie­row­cą.

Rów­nież pod­czas roz­mów te­le­fo­nicz­nych, za­nim przej­dziesz do kon­kre­tów, wy­pa­da się przed­sta­wić, pod­py­tać roz­mów­cę o to, jak się ma, i ocze­ki­wać tego sa­me­go od nie­go. Nie ma zna­cze­nia, czy dzwo­nisz do ser­wi­su, czy chcesz umó­wić się z ko­le­żan­ką – mu­sisz wy­mie­nić uprzej­mo­ści.

 

Roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne od po­cząt­ku są jed­nak dla mnie dra­ma­tem. Nie z po­wo­du kur­tu­azji roz­mów­ców, bo ta zde­cy­do­wa­nie mi od­po­wia­da, ale z po­wo­du ak­cen­tu – au­stra­lij­skie­go, nie­zno­śne­go ak­cen­tu. Szyb­kie, dość nie­chluj­nie wy­po­wia­da­ne sło­wa, zle­wa­ją­ce się w ca­łość i cią­głe skró­ty, tak ty­po­we dla au­stra­lij­skiej mowy. Plus – to coś zwa­ne slan­giem. Miks ak­cen­tu i nie­zna­nych okre­śleń (i to w słu­chaw­ce,) jest nie do roz­szy­fro­wa­nia dla ko­goś ta­kie­go jak fresh off the boat (czy­li świe­że­go imi­gran­ta).

Zresz­tą, nie będę oszu­ki­wać, pod­czas bez­po­śred­nich spo­tkań wca­le nie jest ła­twiej. Gdy Sam gada z kum­pla­mi, otwie­ram sze­ro­ko oczy, a moje uszy osią­ga­ją roz­miar sło­nio­wych. Silę się, jak tyl­ko mogę, żeby co­kol­wiek zro­zu­mieć, bo oni brzmią jak przy­by­sze z in­nej pla­ne­ty. Arvo, bar­bie, bot­tle-o, sun­nies, ute, spar­ky, loo... Czy­li: po­po­łu­dnie, gril­lo­wa­nie, sklep z al­ko­ho­lem, oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne, sa­mo­chód z na­cze­pą, elek­tryk i ki­be­lek. Co to za ję­zyk? Gdzie an­giel­ski, któ­re­go uczy­łam się w szko­le?

Je­dy­ne, co przy­swa­jam pręd­ko, to po­pu­lar­ne „no wor­ries”, któ­re w kra­inie Oz jest do­sko­na­łą od­po­wie­dzią na wszyst­ko i ra­tun­kiem, gdy nie wiesz, co po­wie­dzieć. Peł­ni nie tyl­ko funk­cję „Nic się nie martw”, ale rów­nież: „Nie ma za co”, „Masz to jak w ban­ku”, „Ja się tym zaj­mę”, „Za­pra­szam po­now­nie” czy „Miło mi”. Gdy­by ktoś dra­stycz­nie ogra­ni­czył au­stra­lij­ski słow­nik, to „no wor­ries” na pew­no by się osta­ło.

Z przyjaciółką Anetą w Lone Pine Koala Sancturay, Brisbane

Fio­le­to­wa dża­ka­ran­da, któ­ra kwit­nie tuż przed do­mem, jest naj­lep­szym sym­bo­lem roz­krę­ca­ją­cej się wio­sny. Wy­ście­la pod­jazd fio­le­to­wy­mi kwiat­ka­mi i spra­wia, że wszyst­ko wy­glą­da zja­wi­sko­wo. Całe Bris­ba­ne zresz­tą na­bie­ra wte­dy wrzo­so­wych barw. W ogro­dzie kwit­ną stre­li­cje (któ­re w Pol­sce czę­ściej spo­ty­ka się w kwia­ciar­niach) i hi­bi­sku­sy. Tyl­ko róże nie chcą tu ro­snąć (po­dob­nie jak ko­pe­rek), bo jest po pro­stu za cie­pło.

– Nie mam się w co ubrać – fur­kam po­iry­to­wa­na, bo zda­rzy­ło mi się wstać lewą nogą (tak, w Au­stra­lii też zda­rza­ją się ta­kie dnie). – Na­praw­dę, Sam, ni­g­dzie nie idę. – Gar­de­ro­bia­ne roz­ter­ki od­bie­ra­ją mi chęć wyj­ścia na so­bot­nie­go gril­la ze zna­jo­my­mi.

– Idź nago, do­brze wte­dy wy­glą­dasz – rzu­ca od nie­chce­nia, zu­peł­nie nie przej­mu­jąc się moją tra­ge­dią. Se­rio?

To wku­rza mnie jesz­cze bar­dziej i dą­sam się całą dro­gę, że nie chcę, że nie lu­bię, że wszyst­ko jest nie tak, a on… On tyl­ko głup­ko­wa­to przy­ta­ku­je. Do­pie­ro pod bra­mą orien­tu­ję się dla­cze­go – ce­lem na­szej dzi­siej­szej wy­ciecz­ki nie jest żad­ne gril­lo­wa­nie, tyl­ko Lone Pine Ko­ala Sanc­tu­ary, miej­sce, któ­re chcia­łam od­wie­dzić od sa­me­go po­cząt­ku.

– Je­steś su­per! – krzy­czę na cały par­king. Azja­tyc­ka wy­ciecz­ka zer­ka na nas z za­in­te­re­so­wa­niem.

Fragment z dziennika

Brisbane, październik 2013

Lone Pine Ko­ala Sanc­tu­ary to małe zoo z au­stra­lij­ski­mi zwie­rza­ka­mi. Są tu wom­ba­ty, kan­gu­ry, dzio­ba­ki, din­go, węże, stru­sie, ka­zu­ary, ale więk­szość to ura­to­wa­ne ko­ale. To pierw­szy i naj­więk­szy re­zer­wat ko­ali na świe­cie, żyje ich tu po­nad sto trzy­dzie­ści i są wszę­dzie. W Lone Pine jest przed­szko­le dla ma­łych ko­ali, dom star­ców dla sta­rych ko­ali, aka­de­mik dla chłop­ców ko­ali, są po­ko­je scha­dzek dla za­ko­cha­nych ko­ali. Jest i ho­dow­la eu­ka­lip­tu­sów, żeby w żad­nym wy­pad­ku ko­ale nie zgłod­nia­ły. To mój mały raj, bo z ja­kie­goś po­wo­du ko­cham ko­ale mi­ło­ścią praw­dzi­wą (to chy­ba ta dzie­cię­ca wy­obraź­nia) i mogę na nie pa­trzeć go­dzi­na­mi. Nie wiem, czy są na świe­cie stwo­rze­nia bar­dziej uro­cze niż te pu­cha­te miś­ki, któ­re z miś­ka­mi nie mają nic wspól­ne­go. Na­wet kan­gu­ry, z któ­ry­mi moż­na w re­zer­wa­cie po­sie­dzieć na po­la­nie, pla­su­ją się na dru­gim miej­scu.

Wy­trwa­le cze­kam w nie­zbyt dłu­giej ko­lej­ce do przy­tu­la­nia – Lone Pine Ko­ala Sanc­tu­ary to jed­no z nie­wie­lu miejsc w Au­stra­lii, gdzie ko­alę moż­na wziąć na ręce i cho­ciaż­by z tego po­wo­du po­win­no stać się punk­tem obo­wiąz­ko­wym przy zwie­dza­niu Bris­ba­ne. Wy­obra­ża­łam so­bie przy­tu­la­nie plu­sza­ka, a oka­zu­je się, że ko­ala to…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Wszyst­kim tym, któ­rzy spra­wi­li, że po­czu­łam się tu jak w domu – dzię­ku­ję. Gdy­by nie Wy, już daw­no spa­ko­wa­ła­bym wa­liz­kę.

To eve­ry­one who made me feel at home – thank you. If it wasn’t for you, I wo­uld have pac­ked my bags a long time ago.

Mo­jej sio­strze Pati i przy­ja­ciół­ce Ane­cie dzię­ku­ję za to, że są za­wsze obok, mimo ty­się­cy dzie­lą­cych nas ki­lo­me­trów.

Adze, Mał­go­si i An­ge­li­ce – za nie­oce­nio­ne wspar­cie przy two­rze­niu mo­ich ksią­żek.

Sa­mo­wi – za uży­cze­nie ręki na okład­kę. Dzię­ku­ję Ci, mój naj­lep­szy po­dróż­ni­czy kom­pa­nie. Przed nami jesz­cze dużo świa­ta do od­kry­cia...