Jeszcze jeden oddech - Ginny Myers Sain - ebook
NOWOŚĆ

Jeszcze jeden oddech ebook

Ginny Myers Sain

3,0

49 osób interesuje się tą książką

Opis

Autorka „W mroku płytkich kłamstw” powraca z kolejnym mrożącym krew w żyłach thrillerem!

Mount Orange, urokliwe miasteczko na Florydzie, słynie z dwóch rzeczy: krystalicznych źródeł kuszących nurków... i makabrycznego morderstwa dwóch najlepszych przyjaciółek – Bailey i Celeste. Ich śmierć odcisnęła trwałe piętno na społeczności, a zwłaszcza na Tru, która dorastała w cieniu tej tragedii – i własnej straty.

Zbliża się jesień, a Tru planuje wyjechać na studia razem ze swoim chłopakiem. Ale kiedy do miasta przyjeżdża tajemnicza Rio – zdeterminowana, by odkryć prawdę o zbrodni sprzed lat – Tru nie potrafi się oprzeć magnetycznej sile nowej znajomej... ani tajemniczego połączenia, które wydaje się łączyć je z ofiarami.

Wraz z narastającym napięciem i uczuciem między dziewczynami, cienka granica między przeszłością a teraźniejszością zaczyna się zacierać. A kiedy ktoś zaczyna je śledzić, staje się jasne, że koszmar sprzed lat może się powtórzyć.

Jeśli nie przestaną kopać w przeszłości, mogą same stać się kolejnymi ofiarami. A źródła Mount Orange znów mogą zabarwić się krwią.

Dla fanów Natashy Preston, Krystal Sutherland i Delii Owens!

Ginny Myers Sain spędziła ostatnie dwadzieścia lat, pracując z nastolatkami jako reżyserka i instruktorka aktorstwa w programie przeznaczonym dla uczniów szkół średnich, którzy poważnie myślą o karierze w profesjonalnym teatrze. Dorastała na wsi w Ameryce, dlatego interesuje ją opowiadanie historii o dzieciach, które dojrzewają w różnych odległych miejscach. „W mroku płytkich kłamstw” to jej debiutancka powieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:



TYTUŁ ORYGINAŁU:One Last Breath

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Olga Gorczyca-Popławska Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa Korekta: Kinga Dąbrowicz Zdjęcie na okładce: © Glebstock / Stock.Adobe.com

Copyright © 2024 by Ginny Myers Sain

Copyright © 2025 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Patrycja Pokora, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-130-1

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

Dla Anny Myers – mojej matki, która wierzy, że dwie najpotężniejsze siły na świecie to miłość i opowieść, w tej właśnie kolejności. Dziękuję ci za obfite obdarowanie jednym i drugim całej trójki swoich dzieci.

OSTRZEŻENIE W książce pojawiają się drastyczne sceny przemocy. Poruszone zostały także tematy śmierci i straty.

„Więcej jest rzeczy na niebie i na ziemi, Niż się wydaje naszym filozofom, Drogi Horacjo”.

– WILLIAM SHAKESPEARE, HAMLETprzeł. Stanisław Barańczak

JEDEN

Zwykle budzi mnie cichy odgłos noża. Dźwięk, który wydaje, przecinając płótno. Jest jak szept. Przekręcam się, żeby zapytać Celeste, co takiego powiedziała, ale ona nie może mi odpowiedzieć, bo jest już martwa. Cała we krwi, z otwartymi oczami.

Więc uciekam.

Innym razem, kiedy w mojej wyobraźni jestem Bailey, to szelest liści albo trzask gałązki sprawiają, że podrywam się i siadam w śpiworze.

Wpatruję się w ciemność, nie zdając sobie sprawy z faktu, że resztę mojego życia można zmierzyć w minutach.

Ale nawet w moich snach ta noc zawsze kończy się w ten sam sposób – jestem martwa. Unoszę się na powierzchni źródła. Wtapiam się w ciemność, rozsypane włosy unoszą się wokół mnie w morzu krwi i nigdy nie dowiem się, że Celeste i ja zostałyśmy najsłynniejszymi mieszkankami Mount Orange na Florydzie.

I wtedy się budzę. Biorę głęboki oddech, dociera do mnie szum klimatyzacji. Liczę stare świecące w ciemności gwiazdki na suficie mojego pokoju i czuję na skórze miękkość czystej pościeli. Wdycham zapach świeżego górskiego powietrza z płynu do płukania tkanin, którego używa moja matka; żadna z nas nigdy nie widziała gór na żywo. Za każdym razem ogarnia mnie przypływ ulgi. Bo nie jestem Bailey.

Nie jestem też Celeste. Jestem Trulee.

I zamiast wykrwawiać się w wodzie, stoję teraz na trawniku pod budynkiem sądu, a chór z liceum śpiewa pieśń żałobną dla dwóch zmarłych dawno dziewczyn, które zawsze wydawały mi się bardziej żywe niż którakolwiek ze stojących tutaj i pocących się w późnomajowym upale osób.

Mrużę oczy i patrzę w niebo. Cały ten gładki, nieskończony błękit przywodzi mi na myśl powierzchnię słodkowodnych źródeł, które znajdują się tuż za granicami miasta. To idealny dzień na nurkowanie w Hidden Glen, ale czułam, że muszę być tutaj. Zgaduję, że wszyscy inni mieli tak samo.

Centrum Mount Orange to trzy przecznice, przy których mieszczą się zakłady ubezpieczeniowe, biura pośrednictwa nieruchomości i cztery lub pięć sklepów z tandetą, które udają „butiki z antykami”. Poza pomnikami Bailey i Celeste rozsianymi po całym mieście i dawnym miejscem zbrodni przy Hidden Glen Springs, gdzie umarły, jedyne interesujące punkty to staromodna lodziarnia o nazwie „Pogoda na loda” oraz salon piękności pod szyldem „Mordercze fale”. Przed każdym lokalem cień rzuca ciemnozielona markiza, a wzdłuż chodników stoją duże donice z paprociami i różowymi hibiskusami. Pewnie może się to wydać malownicze komuś, kto tu nie mieszka. Ale nie mnie.

Ocieram spocone czoło i zerkam w górę na flagę Florydy powiewającą nad budynkiem sądu. 

Mój rodzinny stan słynie z czterech rzeczy:

Z aligatorów.

Plaż.

Parków rozrywki.

I z seryjnych morderców.

Mamy Teda Bundy’ego. Danny’ego Rollinga. Aileen Wuornos. I legendarnego Żniwiarza z Polan. On jest chyba najgorszy z nich wszystkich. Rzeczy, które zrobił, są tak makabryczne, że samo wspomnienie o nim wystarczy, by rozmowa natychmiast siadła. To prawdziwy wampir z Florydy.

Ale nie o nim myślę, stojąc w piekącym popołudniowym słońcu i próbując nabrać w płuca gęstego, wilgotnego powietrza, które konsystencją przypomina owsiankę.

Na niewielkiej scenie ustawionej na czele tłumu nasz znamienity burmistrz, Knox, rozwodzi się nad nową fontanną pamiątkową na miejskim rynku. Jemu również nie poświęcam teraz uwagi.

Myślami znowu jestem z Bailey i Celeste; z naszym własnym, miejscowym horrorem.

Już za kilka tygodni rocznica morderstw w Hidden Glen. Dokonano ich prawie dwadzieścia lat temu, ale to jasne, że nikt nie zapomniał o wydarzeniach tamtej nocy – wszyscy zebrali się tu, w tym piekielnym upale, by zobaczyć kolejny pomnik upamiętniający nasze zabite dziewczęta.

Kiedy byliśmy mali, moi koledzy i ja udawaliśmy, że jesteśmy nimi. Nie rozumieliśmy, że są martwe. Zamordowane. Wiedzieliśmy tylko, że są sławne, że ich zdjęcia wiszą oprawione na szkolnych ścianach, a ich nazwiska znajdują się na tablicach porozmieszczanych po całym mieście.

Kiedy już do nas dotarła ta makabryczna prawda, znaleźliśmy sobie inne zabawy. Ja jednak nigdy nie przestałam się fascynować Bailey i Celeste.

Zwłaszcza Bailey.

Kiedy odtwarzam w głowie te morderstwa, zawsze odgrywam jej rolę. To jej oczami obserwuję, jak wszystko się dzieje. Jej panika wzbiera w mojej piersi. To jej ostatnie chwile przeżywam w głowie ciągle na nowo.

Przyglądam się tłumowi. Przyszło tu dziś wielu fanów true crime. Co najmniej dwieście osób, autorzy podcastów i książek. Do tego ich fani, upiorni entuzjaści morderstw, którzy przemierzają kraj, odwiedzając piękne miasta, w których wydarzyły się okropne rzeczy. To czubki, których grzeje zabawa w detektywa i przekopywanie się przez wskazówki na forach internetowych. Jest ich o wiele więcej, niż ktokolwiek normalny mógłby pomyśleć. Dlatego potrzebujemy kolejnego pomnika. Bo kolejki do tych pięciu, które już tu stoją, robią się zbyt długie. Te sępy musiałyby poczekać kilka sekund, żeby cyknąć sobie selfie, i mogłyby się wkurzyć z tego powodu. A przecież nie możemy pozwolić na to, by nasi goście wyjechali z miasta niezadowoleni. Co by było, gdyby nie zostali na ciastko w lokalnej knajpie ani nie poszli do butiku z antykami? Dla naszego miasteczka byłaby to prawdziwa tragedia.

Piorunuję wzrokiem kobietę, która właśnie stanęła tuż przede mną, zasłaniając mi widok. Nie powiedziała nawet nic w stylu „ups, przepraszam”. Jest zbyt zajęta wachlowaniem się kapeluszem, podczas gdy pot przesiąka przez jej elegancką jedwabną bluzkę. Nie jest stąd. Wiem to, bo ludzie z zewnątrz zawsze ubierają się zbyt formalnie. Najpopularniejszy strój w Mount Orange to szorty i kostium kąpielowy, połączone z klapkami. Jeśli włożysz na siebie coś innego, będziesz odstawać.

Na dzisiejszym wydarzeniu pojawili się nie tylko turyści – przyszło też wielu mieszkańców. Macham do jakiejś dziewczyny, którą znam ze szkoły. I do pani, która podcina mi włosy. Moje oczy jednak dalej przeczesują tłum, aż w końcu znajdą mamę Celeste. Opuściła kilka ostatnich uroczystości rocznicowych, ale dziś stoi tu, z boku, wpatrując się w okna sądu. Kiedy burmistrz wymienia ją na głos, przez tłum przechodzi uprzejmy aplauz dla matki ofiary zabójstwa. Jej ramiona napinają się, ale wyraz twarzy się nie zmienia. Nie patrzy na nic innego, utrzymuje wzrok na tych pustych oknach drugiego piętra.

Knox wydziera się teraz ze sceny. W ten niedzielny skwar wciela się najlepiej, jak potrafi, w rozemocjonowanego kaznodzieję z Południa.

– Ta zagadka zostanie rozwiązana – obiecuje nam z ręką wzniesioną ku niebu, jakby machał Biblią. – Winny zostanie ukarany! Ktoś wie, kto to zrobił. A żadna tajemnica nie jest wieczna. Morderca jest czyimś synem. Czyimś ojcem. Czyimś bratem. – Robi pauzę dla lepszego efektu. – Może nawet twoim.

Knox mruży oczy, patrząc na swoją uważną publiczność, a przez tłum przebiega cichy szmer. W tym miasteczku spekulowanie na temat morderstw w Hidden Glen jest popularną rozrywką, porównywalną do oglądania szkolnej drużyny futbolowej, która przegrywa rozgrywki za rozgrywkami. Po tylu latach nadal patrzymy po sobie z podejrzliwością, a szepty unoszą się w wilgotnym powietrzu niczym krople wody. Kiedy stoimy za swoim sąsiadem w kolejce do warzywniaka czy banku, zawsze odzywa się w nas jakaś część, która zastanawia się: „Może to byłeś ty?”. Ciągłe podejrzewanie, że ktoś, kto przytrzymuje dla nas drzwi, może być mordercą, zmienia człowieka – a jednak żadne z nas nie potrafi zrezygnować z tej zgadywanki. W końcu mamy tu, w Mount Orange, tylko trzy nierozwiązane morderstwa.

Celeste i Bailey.

I mojej siostry, Dani.

Większość ludzi uważa, że śmierć Dani była po prostu tragicznym wypadkiem, na którego punkcie nie warto się fiksować. W pewnym sensie przynosi mi to ulgę, bo dzięki temu miasto nie korzysta z możliwości zrobienia kasy na pamięci o niej. Zdjęcie ofiary wypadku nie przyciągnie tu turystów skłonnych do wydania pieniędzy na ciastko i pocztówki. Oznacza to też, że nie organizują dla niej upamiętniających ceremonii i nie budują złotych fontann, przez co czasem czuję, jakbym była jedyną osobą, która zauważa, że Dani już nie ma.

Chłodny wiatr łaskocze mnie w kark, jestem wdzięczna za tę niewielką ulgę od gorąca. Wszyscy w tłumie unoszą zaczerwienione twarze ku niebu, w poszukiwaniu chłodniejszego powietrza. Drżę, kiedy bryza przesuwa się po mojej gładkiej skórze, i przez ułamek sekundy wyczuwam czyjąś obecność tuż za mną. Obecność kogoś, kogo rozpoznaję po oddechu.

– East – mówię, wzdychając. – Wiem, że to ty. – Odwracam się, spodziewając się znaleźć swojego chłopaka, wyszczerzonego i gotowego, by mnie przytulić, mimo że temperatura wynosi jakieś pięćdziesiąt stopni, a moja koszulka jest mokra od potu.

Ale nikogo tu nie ma. A w każdym razie nikogo znajomego.

Burmistrz przesuwa do tyłu swój kowbojski kapelusz, odsłaniając kilka mokrych loków, które zwisają nad jego malutkimi oczami niczym rozgotowany makaron. Żółtym notatnikiem wachluje swoją czerwoną twarz, po czym kończy przemówienie tak samo jak zawsze – prośbą o informacje.

– Jeśli ktoś coś wie albo jeśli ma jakiekolwiek wskazówki, choćby niewielkie, proszę o kontakt – grzmi na nas, a moja ręka natychmiast przesuwa się, by zakryć zapinaną na suwak kieszonkę mojego plecaka, zupełnie jakby małe, paciorkowate oczy Knoxa miały w sobie rentgen. – Być może ktoś z was posiada klucz do rozwiązania zagadki tych morderstw i może w końcu przywrócić spokój naszej społeczności.

Ton, w który uderzają jego słowa, wydaje się adekwatnie ponury, zwłaszcza jeśli nie zwróci się uwagi na to, że brzmi naprawdę fałszywie i że Knox jest skupiony głównie na tym, by redaktor naszej lokalnej gazety, Jon Boy Westley, mógł mu zrobić sporo dobrych zdjęć na okładkę przyszłotygodniowego wydania.

Jon Boy jest moim sąsiadem, a do tego dorabiam latem w jego gazecie, „Mount Orange Star”. Cieszę się, że mam dziś wolne popołudnie – w przeciwnym razie to ja mogłabym zgrzytać teraz zębami, podczas gdy Knox machałby, żebym zrobiła mu zdjęcie z bliska.

Kiedy jest już po wszystkim, ja również podchodzę do nowej fontanny. Kobieta w przepoconej jedwabnej bluzce nachyla się nade mną, żeby zrobić sobie selfie, i nie mogę powstrzymać się od śmiechu, kiedy poślizguje się i telefon wpada jej do wody. Zanim pójdę dalej, zatrzymuję się na chwilę i przesuwam palcami po literach na złotej tabliczce.

MIEJSCE POŚWIĘCONE PAMIĘCI

BAILEY ALDERSON I CELESTE WOODWARD,

ZAMORDOWANYCH DZIEWCZĄT Z MOUNT ORANGE, W DWUDZIESTĄ ROCZNICĘ ICH ŚMIERCI

Mimo że większość z nich nawet nie rozpoznałaby nazwiska Dani, muszę zwalczyć pokusę, by przypominać ludziom wokół mnie, że w Mount Orange mamy więcej niż dwie zabite dziewczyny. Zamiast tego przyglądam się, jak rozpływający się z gorąca turyści dryfują w stronę Pogody na loda.

Rozpaczliwie potrzebuję klimatyzacji, więc przedzieram się przez tłum do swojego trucka. Kiedy sięgam do klamki, czuję to ponownie – jakby delikatny oddech na mojej szyi. Ktoś, kogo prawie rozpoznaję, stoi tuż za mną. Powietrze przesuwa się po mojej skórze jak dotyk znajomych palców, aż czuję na ciele gęsią skórkę. Znowu przeszukuję wzrokiem tłum w poszukiwaniu Easta albo może mojej mamy czy Jona Boya, ale nie ma ich tu. Tym razem dostrzegam tylko mignięcie krótkich kruczoczarnych włosów znikających za rogiem apteki.

Nikt, kogo znam, nie ma takich włosów, więc odwracam się w stronę swojego auta. Właśnie wtedy zauważam, że matka Celeste opuszcza swoje miejsce i zmierza do fontanny. Pewnie czekała, aż tłum się rozpierzchnie. Teraz stoi tam sama. Zatrzymuję się przy otwartych drzwiach trucka i obserwuję, jak przystaje na kilka sekund, by przesunąć dłonią po wygrawerowanej tabliczce. Dokładnie tak, jak ja.

Podnosi wzrok i przyłapuje mnie na gapieniu się. Jej oczy są utkwione we mnie, przez co czuję dyskomfort. Obserwowałam ją, odkąd byłam małą dziewczynką, zawsze sprawdzając, czy nie mignie mi gdzieś w ogrodzie, kiedy po drodze do szkoły przejeżdżaliśmy obok jej domu, lub, gdy już podrosłam, szukając wzrokiem jej wyblakłych, jasnych włosów, kiedy ktoś pospiesznie mijał okna redakcji.

Nie podoba mi się jednak myśl, że i ona obserwuje mnie.

Mogę myśleć teraz tylko o tym, że nie ma pojęcia, jak często budzę się cała w strachu o jej córkę, bo w moich snach zawsze jestem Bailey i zawsze nawołuję w nich Celeste.

Ładuję się do trucka i odpalam klimatyzację, po czym pochylam się nad nawiewem i pozwalam, by chłodne powietrze całowało moje ogorzałe policzki. Czekając, aż korek trochę się rozładuje, poświęcam kilka sekund na wysłanie wiadomości do Easta.

„Hej, kochanie! Jesteś w centrum na ceremonii?”

Jego odpowiedź przychodzi natychmiast.

„Nie. Czekam u ciebie. Pomyślałem, że może chciałabyś schłodzić się razem. Albo może trochę rozgrzać…”

Na końcu ostatniej linijki dodał cztery emotki buziaków, neonowozielonego pingwina i błękitną falę oceanu, mimo że jesteśmy godzinę drogi od najbliższej plaży. „Już lecę”, odpisuję i odprężam się trochę, wrzucając wsteczny i ruszając z powrotem na Main Street. East zawsze tak na mnie działa. Jest źródłem natychmiastowego spokoju i komfortu, jak wsunięcie się w stary T-shirt, który zmiękł od częstego noszenia, albo jak trafienie na swoją ulubioną piosenkę lecącą właśnie w radiu. Przyjaźnimy się od czwartego roku życia, a wszyscy powtarzali nam zawsze, że w końcu zostaniemy parą. Wychodzi na to, że tak się właśnie stało.

Wyjeżdżając z miasteczka, mijam cmentarz. Grupa ludzi zebrała się wokół małego grobu położonego na uboczu. Tuż pod skalną ścianą. W pierwszej chwili myślę, że może odbywa się tu właśnie pogrzeb, ale po chwili dociera do mnie, do kogo należy ten grób.

Do Celeste.

Bailey została pochowana nieopodal Tallahassee, skąd pochodzi rodzina jej matki. Miejsce spoczynku Celeste znajduje się jednak tutaj, w Mount Orange.

Zaciskam dłoń na kierownicy, gdy gniew wzbiera mi w żołądku i przemieszcza się szybko do piersi, gdzie osiada niczym rozżarzony węgiel. True crime’owe sępy wtargnęły na cmentarz. Zwalniam, żeby móc ich poobserwować, kiedy przepychają się, by zyskać szansę na zrobienie zdjęcia. W końcu dlaczego mieliby poprzestawać na pozowaniu do selfie przy fontannie, skoro można zaprezentować swój najlepszy uśmiech nad grobem prawdziwej ofiary morderstwa.

Nie jestem pewna, dlaczego tak bardzo mnie to drażni. Wiem jedynie, że czuję teraz nagłą potrzebę opuszczenia szyby i krzyknięcia do nich czegoś okropnego. Chociaż nie mam pojęcia, co miałoby to być. Zaciskam więc zęby i jadę dalej.

Kiedy docieram do domu, zastaję Easta siedzącego na werandzie. Macha do mnie, gdy wysiadam z wozu i zostawiam za sobą chłód kabiny. Popołudniowy upał ponownie wchłania mnie i połyka, jak jakiś leniwy potwór. W momencie, kiedy docieram do schodów, jestem już cała pokryta potem cieknącym mi po szyi małymi strumykami. Nawet nie próbuję go wytrzeć.

Siadam przy Eaście, a on wyciąga rękę i odgarnia mi z czoła wilgotne włosy – kosmyki nitkowatej czerwieni – gdy ja pochylam się, by go pocałować. Jego usta są miękkie. Falowana, jasna czupryna błyszczy w słońcu. Zaciągam się jego wonią; zapachem szamponu o aromacie mango i kokosowego kremu do opalania. Pachnie jak sałatka owocowa. Małe niebieskie żaglówki na jego kąpielówkach wywołują uśmiech na mojej twarzy, kiedy obrysowuję palcem jedną z nich.

Chłopak się szczerzy.

– Uważaj sobie, panienko – drażni się ze mną.

– Szukałam cię na odsłonięciu fontanny – mówię, a on wzdycha przeciągle.

– No – odpowiada. – Chciałem iść, ale musiałem pracować. – Posyła mi lekko zawstydzony uśmiech, jakby właśnie przyłapano go na podjadaniu ciastek przed obiadem. – A potem Paz i ja poszliśmy ponurkować przy Studni. – Odgarnia włosy z oczu, a ja staram się zwalczyć zazdrość.

Całe popołudnie myślałam o freedivingu. Pragnę zimnej, czystej wody Hidden Glen Springs tak samo, jak nasz stary pies pragnął bekonu. To nieustający głód, który dźwięczy mi cicho pod skórą przez cały czas, kiedy jestem przytomna. Nawet w snach częściej znajduję się pod powierzchnią niż nad nią.

W tej chwili potrzebuję tego bardziej niż zwykle. Aż mnie świerzbi, by wsunąć się w ten głęboki błękit i zmyć z ciała upał tego dnia.

Żeby się przekonać, jak głęboko muszę się zanurzyć, by zapomnieć o uśmiechniętych turystach na cmentarzu.

– Poza tym – dodaje East – nie byłem w nastroju na spotkanie z Knoxem. Zwłaszcza po ostatnim weekendzie.

Nasz obdarzony czerwoną twarzą i kowbojskim kapeluszem burmistrz jest wujem Easta, ale nie łączy ich żadna szczególna więź.

– A co się stało w ostatni weekend? – pytam. Knox wdaje się w tyle szemranych akcji, że East praktycznie przestał mi o tym opowiadać, chyba że chodzi o coś naprawdę dużego.

– Nic nowego. – Chłopak wzrusza ramionami. – Zalał się w trupa, kiedy był u babci, po czym rozbił okno w salonie.

– Jezu – mamroczę. To by było na tyle, jeśli chodzi o godność naszego dostojnego burmistrza. – Co go tak wnerwiło?

– Kto wie? – kręci głową East. – Wiesz jaki jest, kiedy sięga po butelkę. Robi się wredniejszy niż szerszeń z bolącą głową. Może babcia nie upiekła mu jego ulubionego ciasta na niedzielę. – Przerywa na chwilę, zaciskając szczęki. – W każdym razie to mnie musiała wezwać, żebym posprzątał ten bałagan. Stała tam, płacząc i załamując ręce, a on tak po prostu poszedł sobie porobić coś na podwórku.

– Przykro mi, kochanie – mówię, przeczesując dłonią jego piękne jasne włosy.

Chłopak znowu tylko wzrusza ramionami. Wybryki wuja nie są dla niego żadną niespodzianką.

– Nie no, co ty – mruczy, sięgając po kolejny pocałunek. – To mnie jest przykro, że poszedłem nurkować bez ciebie. – Szczerzy się. – Co ty na to, żebym ci to wynagrodził?

Rozkoszuję się dotykiem jego ust przyciśniętych do moich. Jego palcami wplecionymi w moje włosy. Nasz związek jest taki przyjemny, sprawia wrażenie gładkiego niczym wyślizgane, drewniane schodki prowadzące na werandę. Bez nierówności i zadr.

– Pomyślałem, że może moglibyśmy wpaść na chwilę do Hidden Glen przed wieczorem.

– Chciałabym – odpowiadam – ale jem kolację z tatą. – Nie jestem w stanie powstrzymać przewrócenia oczami.

East marszczy brwi.

– Co on tu robi? – Zna mojego gównianego ojca od zawsze i nie ma o nim ani trochę lepszego zdania niż ja.

– Przyjedzie tu w drodze powrotnej do Miami.

– Kurde, szkoda. W takim razie może jutro wieczorem. – East dotyka mnie nosem i przystawia usta do mojej szyi. – Tęskniłem za tobą – szepcze mi w obojczyk. – Przykro mi, że nie dałem rady przyjść na uroczystość. – Jego głos jest niski i chropowaty. Sprawia wrażenie miękkiego i gęstego jak dziki miód Florydy.

Jest mi strasznie gorąco. Cała się lepię. Walczę z ochotą odsunięcia się, żeby wpuścić między nas trochę powietrza. Myślę tylko o tym, jak bardzo chciałabym teraz znaleźć się w wodzie. W wodach źródeł Hidden Glen. I przez to moje myśli znowu wędrują do Bailey i Celeste.

Do ich śmierci tam, wśród drzew.

– A co, jeśli zabójca był tam dzisiaj? – pytam. To coś, co chodzi mi po głowie, odkąd tylko stanęłam na wypakowanym po brzegi rynku. East odsuwa się, żeby na mnie spojrzeć. – Tam, pod sądem. W tłumie. I oglądał to przedstawienie.

Chłopak tylko wzrusza ramionami.

– No co? – dodaję. – Nie zastanawiasz się już nad takimi rzeczami? – Szturcham go łokciem pod żebra. – Myślałam, że mog­libyśmy trochę powęszyć w okolicy kempingu jutro po pracy.

Kiedy byliśmy dziećmi, East i ja cały czas szukaliśmy jakichś wskazówek na miejscu morderstwa. Spędzaliśmy poranki, przetrząsając zarośla i próbując znaleźć cokolwiek, co doprowadziłoby nas do odkrycia tożsamości mordercy. Potem spędzaliśmy resztę popołudnia w wodzie, ochlapując się nawzajem, obijając się i ćwicząc wstrzymywanie oddechu pod wodą z Dillem.

– Sam nie wiem. – Chłopak pociera zarost na brodzie, przez co nabieram ochoty na złożenie kilku małych całusów wzdłuż linii jego żuchwy. – To już prawie dwadzieścia lat, Tru. Cały ten kwas miał miejsce, zanim się w ogóle urodziliśmy. A przecież spędziliśmy na szukaniu masę czasu. Już czas to sobie odpuścić.

Teraz moja kolej na wzruszenie ramionami, ale nie patrzę mu przy tym w oczy.

– Brzmisz jak twoja mama – rzucam. Jego rodzina nie lubi wracać myślami do tego, co wydarzyło się tamtej nocy. Knox był jednym z pierwszych podejrzanych, ale oczyszczono go z zarzutów.

A teraz jest burmistrzem.

– Zawsze kiedy idziemy tam szperać, jedyne, z czym wracamy, to pogryzienia i zadrapania. – East wyciąga rękę i dotyka mojego policzka. – Nigdy nic tam nie znajdziesz.

– Nigdy nie mów „nigdy” – drażnię się z nim i sięgam po swój plecak, po czym odpinam boczną kieszeń i przesuwam palcami po sekretnym skarbie, który w niej ukrywam.

Oboje podskakujemy na nagły dźwięk klaksonu, po którym ostrożnie zasuwam kieszonkę plecaka, bo to, co w niej trzymam, jest naprawdę malutkie. Łatwo to zgubić.

– Hej, gołąbeczki! Chcecie wpaść do nas na kolację? – Najlepszy przyjaciel Easta, Paz, zatrzymuje się na podjeździe i wystawia głowę przez okno pasażera, szczerząc się w naszym kierunku. – Mama gotuje, będzie ropa vieja!

Natychmiast czuję, jak napływa mi ślina. Mama Paza jest Kubanką i najwspanialszą kucharką. W sensie moja mama gotuje nieźle, ale jej zdaniem pizza pepperoni jest bardzo pikantna. Zresztą i tak od kilku lat coraz częściej jemy obiady z mikrofali.

East od razu się zgadza, ale ja odpowiadam, że nie mogę, bo mam w planach kolację z tatą. Znowu czuję rozdrażnienie na myśl o moim ojcu. Dobrze wiem, że posiłek z rodziną Paza byłby dużo przyjemniejszy. Poza tym tata i tak pewnie mnie wystawi. Zwykle to robi.

Przed odjazdem East przyciąga mnie do pożegnalnego pocałunku.

– I love you truly. Truly, dear*. – W połowie mruczy, a w połowie śpiewa mi tę starą piosenkę do ucha, jakby dzielił się ze mną sekretem, a całe moje ciało pokrywa się gęsią skórką. Usłyszeliśmy ten kawałek wiele lat temu, na płycie Binga Crosby’ego u jego babci, i od tego momentu jest to nasza piosenka.

Słyszę ponaglające kaszlnięcie i spoglądam na Paza, który ciągle wychyla się przez okno samochodu i robi całuśne miny niczym przerośnięty drugoklasista.

– Lepiej będę się zwijał – mówi East, obiecując, że potem do mnie napisze. – Może i mama Paza gotuje lepiej – drażni się ze mną – ale z pewnością ty lepiej całujesz.

Prycham. Chłopak ładuje się do swojego trucka, unosi dłoń i macha do mnie leniwie. Potem odjeżdża tuż za Pazem, a ja obserwuję, jak znikają w kłębach kurzu.

Wchodzę do naszego małego salonu, po czym kieruję się prosto w stronę schodów. Staram się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z dwiema dziewczynami na wielkim zdjęciu wiszącym na ścianie tuż nad telewizorem.

To ja i moja starsza siostra, Dani.

Kiedy docieram do bezpiecznego azylu mojego pokoju, rozpinam plecak i ostrożnie wyjmuję to, co ukryłam w bocznej kieszeni z suwakiem: stary medalik przyjaźni na zerwanym łańcuszku. Trzymam go w dłoni, czując ciężar wszystkich pytań, na które z pewnością zna odpowiedź, i po raz tysięczny pragnę, by sekrety, które skrywa, przeniknęły prosto do mojej skóry.

Wiem, że ten naszyjnik należał do Bailey, bo miała go na sobie na zdjęciu, które pojawiało się we wszystkich artykułach ukazujących się w prasie zaraz po morderstwach.

Na innych zdjęciach widać, że druga połowa medalika pobłyskuje na szyi Celeste.

Znalazłam go parę lat temu. Połówka serca, prawie zupełnie zakopana w piaszczystej ziemi na skraju Studni, właśnie w Hidden Glen Springs. Powinnam była przekazać go szeryfowi, zdaję sobie z tego sprawę. Ale kiedy tylko go dotknęłam, wiedziałam, że jest mi pisany. Jeszcze zanim go odwróciłam, jakimś cudem wiedziałam o wygrawerowanej z tyłu literze B, mimo że nie widziałam nigdy, by ktoś o tym wspominał. Biorę naszyjnik i kładę się na łóżku, pozwalając, by klimatyzacja objęła mnie niczym chłodna, czysta źródlana woda. Jestem wyczerpana od stania w upale tak długo, a tata ma po mnie podjechać za godzinę.

Nie planuję pozwalać, by oczy mi się zamknęły, a jednak mijają prawie dwie godziny, zanim budzi mnie dźwięk przychodzącego SMS-a.

„Przepraszam, kochanie. Problem z samochodem. Następnym razem, dobrze?”

Mógłby przynajmniej wymyślić jakąś interesującą wymówkę.

Mam jeszcze kilka nieprzeczytanych wiadomości od Easta, więc mu odpisuję. Jest też jedna od mamy:

„Wrócę późno.”

Jest ciemno, więc postanawiam iść już spać. Przebieram się w czystą koszulkę i wczołguję się pod pościel, po czym zamykam oczy i próbuję ponownie osunąć się w ciemność mojej sypialni. Wyobrażam sobie, że nurkuję. Spokojna i skoncentrowana. Wolna. Unosząc się w nieskończonej głębi.

Ale ciągle słyszę jakiś dźwięk. Świst, ledwo słyszalny spod głośnego szumu klimatyzatora i szczekania psa naszych sąsiadów. Dźwięk, który brzmi jak szept.

Albo jak nóż rozcinający materiał.

Zanim jestem w stanie rozgryźć, co to może być, zapadam w sen ze skarbem martwej dziewczyny zamkniętym w zaciśniętej pięści.

* Gra słów: tytułowa fraza piosenki wykonywanej przez Binga Crosby’ego „I love you truly” (kocham cię szczerze) brzmi jak imię dziewczyny, Trulee.

DWA

Gdy otwieram oczy, potrzeba nurkowania szumi mi w żyłach tak samo, jak ciągłe buczenie klimy szumi w moich uszach. Całe moje ciało pulsuje tym pragnieniem.

Mam tylko godzinę do rozpoczęcia pracy w redakcji i mogłabym nie zdążyć. Dlatego przez jakąś minutę leżę i próbuję jakoś przezwyciężyć tę potrzebę. Ale to uczucie można porównać do bycia w łóżku, wiedząc, że musi się do łazienki. Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym niż nurkowanie, nieważne, jak bardzo próbuję odwrócić swoją uwagę. Nie będę dziś w stanie się skupić, dopóki nie znajdę się w wodzie.

East nie da rady pojechać ze mną. Pewnie jest już w pracy. Znam jednak kogoś innego, kto już raczej nie śpi i też chętnie się ze mną wybierze, więc przebieram się w kostium kąpielowy i dla bezpieczeństwa chowam wisiorek Bailey z powrotem do plecaka. Biorę muffinkę i moją torbę z rzeczami do nurkowania, po czym ruszam w stronę drzwi. Nie minęło pięć minut, odkąd się przebudziłam, a już siedzę w swoim wozie i wjeżdżam na autostradę prowadzącą za miasto, w kierunku Hidden Glen.

Dill mówi, że urodziłam się, by oddychać pod wodą, że moja dusza powinna narodzić się w ciele karpia albo może jakiegoś okonia. Coś jednak poszło nie tak, przez co skończyłam z płucami zamiast skrzeli. Za każdym razem, kiedy to mówi, myślę, że pewnie ma rację. Gdybym miała możliwość wyboru, wolałabym być rybą niż człowiekiem, bo ja naprawdę żyję po to, by nurkować.

Moją mamę to przeraża. Nie jest w stanie na to patrzeć. Myśli wtedy tylko o tym, co się stanie, jeśli nie wypłynę na powierzchnię. Rozumiem, dlaczego tak jest – straciła już jedną córkę. Tylko że ja nigdy nie bałam się głębin. To zawsze było jedyne miejsce, w którym czułam się bezpiecznie.

Nie bałam się też nigdy aligatorów. Jeśli dorastasz w Mount Orange na Florydzie, wcześnie uczysz się, że zadzierają one z ludźmi równie niechętnie, co my z nimi, więc kiedy wjeżdżam na parking, ledwo zaszczycam spojrzeniem tę wielką gadzinę z krzywymi zębami, która wygrzewa się przy zjeździe na Hidden Glen Springs. Niech sobie syczy i ryczy, w nosie go mam.

Jest poniedziałek, wkraczamy właśnie w pierwszy tydzień wakacji. Pogoda jest już nie do wytrzymania – trzydzieści pięć stopni i trzysta procent wilgotności – co oznacza, że nawet chwilę po dziewiątej rano liczba piknikowiczów i imprezowiczów w Hidden Glen znacznie przewyższa obecną tu populację gzów i kąsających kuczmanów.

Parkuję swojego trucka na ostatnim wolnym miejscu i idę w stronę kąpieliska, przeskakując nad kocami i stosami nadmuchiwanych zabawek. Już jest tu pełno ludzi. Rozstawiają swoje grille i parasole, planując spędzić tu cały dzień. Słuchają muzyki na słońcu. Nurkują z dziećmi. Czekają, aż otworzy się Dive Bar, żeby przepłacić w nim za Frito pie i loda na patyku.

Niektórzy z nich przyjechali spoza miasta na jednodniowy wypad, zwabieni obietnicą naszej zimnej, przejrzystej wody. Inni to fani true crime, tacy jak ci, którzy wczoraj byli na uroczystości, którzy przyjechali tu, by obczaić ukryte w zaroślach miejsce zbrodni sprzed kilkudziesięciu lat. Ale większość znajdujących się tu osób to miejscowi, których znam całe życie. Machają do mnie i uśmiechają się. Wykrzykują pytania.

– W dalszym ciągu wybierasz się jesienią na Uniwersytet Stanowy*? – chce wiedzieć pani Bernson. Uczyła mnie w czwartej klasie.

Kiwam głową i odkrzykuję:

– Wyjeżdżam w sierpniu!

Przez jej szeroki uśmiech czuję skurcz w żołądku. To, co powiedziałam, było kłamstwem.

Grupa dzieciaków włącza głośną muzykę i liczę na to, że może uda mi się dziś wywinąć po jednym pytaniu, ale wtedy zatrzymuje mnie ktoś inny.

– Jak się ma twoja mama?

I jeszcze jedna osoba:

– Brakowało cię w kościele ostatniej niedzieli…

W reakcji na ten komentarz zaciskam zęby. Mama i ja nie widziałyśmy kościoła od środka, odkąd odszedł tata. To był jego zwyczaj, nie jej. Zwłaszcza po tym, co się stało z Dani. A jednak ludzie wciąż o to wypytują, jakbym może zapomniała pojawić się w szkółce niedzielnej przez ostatnie pięćset weekendów z rzędu.

A co do tego, jak się ma moja mama – Mount Orange to malutkie miasteczko. Każdy wie tu wszystko o wszystkich, więc każdy dobrze wie, że mama trochę za długo przesiaduje w Wild Clover. Tańczy ze zbyt wieloma facetami. Pije nieco za dużo. Nikt o tym nigdy nie mówi, bo wszyscy wiedzą, czemu tak jest. Poza tym to nie powstrzymuje jej przed byciem najlepszą agentką nieruchomości w mieście. Nie żebyśmy były bogate czy coś – prowizja od zaniedbanych przyczep kempingowych to nie jest duża kasa.

Usłyszałam już tak dużo pytań, że wystarczy mi ich do jesieni, a lato dopiero się zaczyna – więc omijam najbardziej zatłoczone miejsce nad wodą i idę w górę drewnianą kładką, gdzie dwieście metrów dalej znajduje się drugie, mniejsze źródło nazywane Studnią Eliasza. To ciemnoniebieska, okrągła dziura, o średnicy niecałych pięciu metrów, za to głęboka na ponad czterdzieści. Jest jak szyb wodnej windy płynący prosto w dół przez wapienne skały, aż do wód podziemnych Florydy. Jeśli nad nim staniesz i spojrzysz w dół, poczujesz, jakbyś patrzyła w jasnoniebieskie oko.

Unoszę małą dźwignię, żeby otworzyć furtkę w ogrodzeniu z siatki, a ona zamyka się za mną. Słyszę kliknięcie zatrzasku.

Zaraz za furtką znajduje się tabliczka poświęcona Celeste i Bailey. Klub rotariański zawiesił ją tu wiele lat temu. Dziś dwie kobiety w średnim wieku ubrane w koszulki z logo podcastu o mordercach robią sobie z nią selfie, a ja walczę z pokusą wepchnięcia ich do wody tylko po to, by sprawdzić, czy potrafią pływać.

Zamiast tego kładę torbę na skałkach, ściągam koszulkę i szorty i czekam. Zakładam, że to nie potrwa długo – i rzeczywiście, już po kilku minutach słyszę, jak woła mnie znajomy głos.

– Serwus, Tru! Wcześnie dziś wyszłaś!

Oglądam się przez ramię i widzę, jak Dill biegnie w moją stronę po skałkach. Za nim podąża Derry, ostrożnie stawiając kroki i podtrzymując swoją długą spódnicę.

Mężczyzna porusza się jak jedna z tych małych jaszczurek, które można tu spotkać wszędzie. Jest zwinny. Szybki. Stąpa pewnie i bez strachu. Tymczasem jego partnerka wydaje się ostrożna. Skłonna do namysłu. Widać, że zastanawia się przed każdym krokiem.

Dill i Derry są stałymi bywalcami Hidden Glen. To współcześni hipisi, mają w lesie swoje odcięte od świata obozowisko, które znajduje się po przeciwnej stronie źródeł niż miejsce morderstwa. Podczas sezonu letniego Dill włada zgromadzonym tłumem niczym polityk na wiecu wyborczym. Spędza długie, gorące dni na pogaduszkach z ludźmi, opowiadaniu dowcipów i popisywaniu się skokami do wody głównego źródła połączonymi z saltami łamanymi i do tyłu. W tej chwili jest jednak jasne, że myśli tylko o jednym.

– Chcesz zejść pod wodę? – pyta. Kuca na skale, prawie że lewituje z podniecenia. Jest niewysoki i żylasty. Jego skórę pokrywa nieschodząca opalenizna. Cały składa się z napiętych mięśni i energii, a pod paznokciami ma brud, którego nie są w stanie wymyć nawet tutejsze źródła. Nosi postrzępione szorty. Żadnej koszulki. Żadnych butów. To jego codzienny strój.

– Jeszcze jak – odpowiadam. – Po to tu przyszłam.

Światło pobłyskuje w jego oczach, gdy przeczesuje palcami swoje ciemne, splątane loki. Znam to pragnienie, tę potrzebę, która wgryza się w ciebie małymi, ostrymi zębami. Dill wyciąga już swój sprzęt ze zniszczonego plecaka, pogwizdując przy tym cicho melodię – swoją ulubioną szantę o zmarłym marynarzu i kobietach, które go opłakiwały. Robi przerwę, by do mnie mrugnąć, po czym pluje na maskę i zaczyna ją czyścić.

Derry znalazła sobie zacienioną skałę, na której mogła się umościć, i odpłynęła wśród stron wystrzępionego romansu w miękkiej okładce. Przyglądam się jej, gdy nieprzytomnie odgania gza, po czym podnosi wzrok i macha do mnie przyjacielsko.

Przyjemnie mi dziś rano być częścią ich małej rodziny, zwłaszcza że tata, dokładnie tak, jak przeczuwałam, wystawił mnie wczoraj wieczorem.

– Idziesz pierwszy? – pytam, a Dill kiwa głową.

– Starsi przodem. – Mruga do mnie ponownie, po czym zakłada swój sprzęt. Dill kocha gadać o bzdurach, ale kiedy przychodzi pora nurkowania, rozmowy zawsze schodzą na dalszy plan. – Gotowa na głębiny?

– Zawsze – odpowiadam.

Wiem, co mam robić. Stać tu, na górze. Czuwać. Przygotować się. W razie czego móc wskoczyć. Jakby co.

Dill, w masce i płetwach, stoi już, gotowy, na krawędzi studni. Oddycha powoli. Ma zamknięte oczy. Przeciąga się. To taki dziwny rodzaj jogi, który sam wymyślił. Kiedy się odpręża, jego twarz całkowicie się zmienia. Jest jak artysta, który przygotowuje się do sięgnięcia po pędzel, albo jak pisarz tuż przed postawieniem pierwszej litery.

Niczym uderzenie w strunę fortepianu albo przewód pod napięciem, Dill zawsze jest bardzo intensywny. Uwielbiam przypatrywać się zmianie, która zachodzi w nim, kiedy szykuje się do wejścia pod wodę. Cała ta dzika, stłumiona energia aż wypływa z jego palców. Staje się inną wersją siebie. Opanowaną. Skupioną. Jest całkowicie spokojny. To jak obserwowanie przemiany w wilkołaka, tylko na odwrót.

I nagle go nie ma. Rozpłynął się. W mgnieniu oka znika ze skały – bez chlapania, bez śladów na tafli wody. Wślizguje się pod powierzchnię Studni cicho i elegancko, niczym promień słońca.

Patrzę, jak porusza się pod wodą, i wracam myślami do tamtego lata, w którym Dill zaczął uczyć nurkowania mnie i Easta. Mieliśmy po dziesięć lat. Dani zmarła kilka miesięcy wcześniej. Mama i tata kłócili się bez przerwy, dało się zauważyć, że tata poważnie myśli o wymiksowaniu się z rodziny. Mama Easta była w ciąży z Sethem. Jej ostatni chłopak zdążył ją już zostawić, zresztą zawsze była zajęta pracą na dwa lub trzy etaty. Tak że East i ja po prostu dryfowaliśmy samopas. Codziennie jeździliśmy rowerami nad wodę, a Dill i Derry zawsze tam byli.

Nie wiem, jak bym sobie z tym wszystkim poradziła, gdyby nie oni.

Dill wyskakuje z wody i płynie do brzegu źródła. Wystawia do mnie uniesiony kciuk, po czym podciąga się na skałkę i wyciąga się na niej. Patrzę, jak jego klatka piersiowa unosi się i opada. Duże łyki powietrza dla wygłodniałych płuc. Wielki uśmiech na jego twarzy. Tak wygląda haj osób nurkujących na bezdechu. Euforia, która rozrywa duszę. Dla tej nieopisanej radości warto ponieść ryzyko zanurzenia się bez butli z powietrzem.

Kiedy nadchodzi moja kolej, wślizguję się do wody i pozwalam, by źródło wchłonęło mnie w całości. Od samego początku wiem, że to będzie dobre zanurzenie. Mam całkowitą kontrolę nad umysłem i nad ciałem. Przestrzeń we mnie wydaje się taka duża; czuję, jakbym nabrała wystarczająco powietrza, by wystarczyło na zawsze. Schodzę głębiej i głębiej, i głębiej, i głębiej.

Uwalniam wszystkie myśli, które mnie dręczą, jedna po drugiej…

 O tym, że mama nie wie, że nie wysłałam aplikacji na uniwersytet…

Wszystko, co chciałabym wygarnąć tacie, ale nie mam odwagi…

O tym, że śmierć Dani to moja wina…

To, że kocham Easta całym sercem, ale czasem zastanawiam się, czy może jest tam gdzieś dla mnie jakieś inne życie…

Robię tak, jak nauczył mnie Dill. Wyobrażam sobie każdą z tych myśli unoszącą się i płynącą ku powierzchni, niczym bąbelki powietrza. Patrzę, jak odpływają, aż w końcu świat nieruchomieje, a ja zostaję wreszcie sama ze sobą. I choć wstrzymuję oddech, czuję, jakbym wreszcie mogła oddychać.

Pode mną, na dole, widać szczelinę w skałach, przez którą wydobywa się zasłona bąbelków. Doskonale przejrzysta woda płata figle moim oczom i mózgowi. Wygląda, jakby do dna było nie więcej niż metr, choć dobrze wiem, że jest ich tam ponad trzydzieści.

Pragnienie niemal niemożliwe do zniesienia przyciąga mnie w stronę tych baniek powietrza. To jak ciągły impuls, chęć, by sięgać dalej, starać się bardziej. Nurkować głębiej. Wytrzymywać dłużej. Czuję to, nawet gdy leżę nocą w łóżku albo kiedy pracuję w nadmiernie klimatyzowanej redakcji gazety.

Nieważne, ile czasu spędzam w wodzie – nigdy nie mam dość, bo kiedy nurkuję, nic nie jest dobre ani złe, prawdziwe lub fałszywe, odpowiednie lub nieodpowiednie, szczęśliwe lub smutne. Nie ma nawet góry ani dołu. Nie myślę o mamie. Ani o tacie. Ani o tym, co się stało Dani. Ani o Eaście, ani o college’u, ani o tym, jak popaprane wydaje mi się czasem to wszystko. Jest tylko nieważkość.

Spokój.

Zanim się orientuję, jestem dużo głębiej pod powierzchnią Studni Eliasza niż kiedykolwiek wcześniej. Oznaczenia głębokości wyryte w miękkim wapieniu mówią, że jestem ponad dwadzieścia metrów pod wodą. W połowie drogi na sam dół.

Chcę zejść niżej. To najgorszy rodzaj pragnienia. Unoszę twarz, wypatrując Dilla, żeby dać mu znać, że wszystko w porządku, a kiedy z powrotem spuszczam wzrok ku szczelinie, widzę, że ktoś płynie w moją stronę. Moje mięśnie się napinają, a umysł blokuje.

To niemożliwe.

Nikt inny nie wszedł do wody. Nie powinno tu być nikogo – a jednak ktoś jest.

Jakaś dziewczyna nadpływa szybko z dołu. Długie, brązowe włosy otaczają jej twarz, zakrywając rysy. Ma na sobie krótką białą sukienkę. Zdecydowanie nie jest to strój do pływania.

Łapie mnie za nadgarstek, panika uderza we mnie niczym letnia błyskawica. Moje serce gwałtownie przyspiesza. Puls dudni mi w uszach, a płuca momentalnie zaczynają mnie boleć.

Wtedy dziewczyna zaczyna ściągać mnie w dół. Nie tak, jakby tonęła i ciągnęła mnie ze sobą. Ona płynie zdecydowanie na dno źródła, szarpiąc mnie za sobą, jakby była latawcem, a ja zwisającą z niego linką.

Kopię mocno. Wbijam paznokcie wolnej ręki w wapienną skałę, szukając czegoś, za co mogłabym złapać. Jestem w stanie myśleć tylko o swojej mamie i o Eaście. O tym, jak się poczują, kiedy Dill będzie musiał im powiedzieć, że nie żyję.

Mrugam intensywnie. Wyrzucam te myśli z głowy. Muszę myśleć jasno.

Muszę…

Muszę oddychać.

To jedyna myśl, jaką teraz mam. Muszę ODDYCHAĆ.

MUSZĘ oddychać.

MUSZĘ ODDYCHAĆ.

Moje płuca rozpaczliwie potrzebują powietrza.

Umrę tutaj. Obie umrzemy. Pod wodą. W zimnie. Razem.

Tuż przed tym, jak obraz się rozmazuje, dziewczyna spogląda na mnie przez kurtynę bąbelków wypływających z jej ust.

Znam ją. Ta myśl uderza we mnie niczym pędząca ciężarówka.

Nagle uścisk na mojej ręce po prostu znika. Nie tracę czasu na zastanawianie się, co tu się wydarzyło. Prawdę mówiąc, mam to teraz w nosie. Jestem w stanie myśleć tylko o powietrzu. Wszystkie instynkty podpowiadają mi, żebym otworzyła usta i wzięła oddech. Jednak wiem, że to byłby wyrok śmierci.

Mocno wymachuję nogami, próbując dopłynąć na powierzchnię, ale moje ruchy są nierówne. Chaotyczne. Próbuję liczyć odbicia płetwami, żeby utrzymać stabilny rytm, ale serce wali mi w klatce niczym młot. Nie mogę się skupić. Zużywam za dużo energii. Za dużo cennego tlenu.

Nie dam rady.

O Boże. Proszę, nie pozwól mi…

Wszystko przygasa.

Następne, co wiem, to że trzyma mnie Dill. Unosi moją głowę nad wodą, wydzierając się, że mam oddychać.

Kaszlę i się duszę. Wymiotuję. Wpijam się paznokciami w jego klatkę piersiową, jakby był jakąś ludzką deską ratunkową.

Dill nie jest ode mnie dużo wyższy, najwyżej kilka centymetrów. Założę się też, że nie waży więcej. Ciągnie mnie jednak na bok i do góry, na skałki, jakbym była z papieru. Zanim jestem w stanie skupić na czymś wzrok, Derry już owija mnie w ręcznik. Gładzi moje włosy, mówiąc, żebym na nią spojrzała, podczas gdy Dill wali mnie w plecy. Ciągle wypluwam sporo wody. Trzęsę się.

– Gdzie ona się podziała? – Coś ohydnego pali mnie w gardle, ledwo udaje mi się wydusić te słowa między atakami kaszlu. Zdezorientowany wyraz na twarzy Derry i szybkie spojrzenie w stronę wody potwierdzają coś, co już wiedziałam.

Dziewczyna nie podziała się nigdzie. Nigdy jej tu nie było.

– Wszystko w porządku – uspokaja mnie Derry. – Jesteśmy z tobą.

Kiwam głową i pochylam się, opierając głowę na kolanach.

– Za głęboko. – Dill przestał walić mnie w plecy, ale jego słowa są równie mocne. – Dużo za głęboko, Tru.

Ma rację. Dłuższe niedotlenienie jest niebezpieczne. Może namącić w głowie, powodować halucynacje.

– No. – Tylko na taką odpowiedź mnie stać.

– To nie jest olimpiada – ciągnie Dill. – Nie dają tu złotych medali. – Jego głos drży, a to przeraża mnie bardziej niż wszystko inne. Dill nigdy się nie boi.

Spuszczam wzrok na swoją lewą rękę i widzę połamane, zakrwawione paznokcie.

Drżę, wtulając się mocniej w Derry. Bierze mnie za rękę i splata nasze palce. Czasem chciałabym, żeby to ona była moją mamą. Albo starszą siostrą.

Nagle dopada mnie to samo uczucie, które miałam wczoraj podczas uroczystości. Ktoś, kogo znam, stoi gdzieś obok. Obserwuje mnie. Prawie słyszę oddech tej osoby.

Rozglądam się, ale nikogo nie widzę, więc ponownie się rozluźniam, oparta o Derry. Chyba pozwalam, żeby wyobraźnia przejęła nade mną kontrolę.

Zostaję w tej pozycji dłuższy czas. Ciągle z trudem łapię oddech. Próbuję przekonać samą siebie, że mylę się co do tego, co widziałam pod wodą.

Kogo widziałam.

W końcu zerkam na zegarek.

– Cholera – mówię. – Muszę uciekać. Powinnam być w redakcji o dziesiątej.

Derry pomaga mi wstać. Przytrzymuje mnie za łokcie, kiedy wkładam szorty. Wsuwam stopy w klapki i naciągam koszulkę.

– Na pewno możesz prowadzić? – pyta, a ja kiwam głową.

– Tak. Czuję się już dużo lepiej, serio.

– Będzie bolało jak jasna cholera – ostrzega mnie Dill i wiem, że ma rację.

Pozwalam im przeprowadzić się przez śliskie skałki w stronę bramki zabezpieczającej. Znowu jestem myślami przy swojej halucynacji.

Nie mogę wyrzucić z głowy jej twarzy.

Jestem pewna, że przed chwilą spojrzałam w oczy martwej dziewczyny.

* Florida State University (FSU), po polsku: Uniwersytet Stanu Floryda lub Uniwersytet Stanowy Florydy. Amerykański uniwersytet publiczny z siedzibą w Tallahassee.

TRZY

Dostępne w wersji pełnej

CZTERY

Dostępne w wersji pełnej

PIĘĆ

Dostępne w wersji pełnej

SZEŚĆ

Dostępne w wersji pełnej

SIEDEM

Dostępne w wersji pełnej

OSIEM

Dostępne w wersji pełnej

DZIEWIĘĆ

Dostępne w wersji pełnej

DZIESIĘĆ

Dostępne w wersji pełnej

JEDENAŚCIE

Dostępne w wersji pełnej

DWANAŚCIE

Dostępne w wersji pełnej

TRZYNAŚCIE

Dostępne w wersji pełnej

CZTERNAŚCIE

Dostępne w wersji pełnej

PIĘTNAŚCIE

Dostępne w wersji pełnej

SZESNAŚCIE

Dostępne w wersji pełnej

SIEDEMNAŚCIE

Dostępne w wersji pełnej

OSIEMNAŚCIE

Dostępne w wersji pełnej

DZIEWIĘTNAŚCIE

Dostępne w wersji pełnej

DWADZIEŚCIA

Dostępne w wersji pełnej

DWADZIEŚCIA JEDEN

Dostępne w wersji pełnej

DWADZIEŚCIA DWA

Dostępne w wersji pełnej

DWADZIEŚCIA TRZY

Dostępne w wersji pełnej

DWADZIEŚCIA CZTERY

Dostępne w wersji pełnej

DWADZIEŚCIA PIĘĆ

Dostępne w wersji pełnej

DWADZIEŚCIA SZEŚĆ

Dostępne w wersji pełnej

DWADZIEŚCIA SIEDEM

Dostępne w wersji pełnej

EPILOG

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej