Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Szarzyzna i smutek komunistycznej Polski. Partyjny beton trzyma się mocno, ale pojawia się w nim pęknięcie, które z biegiem lat rozsadzi system od środka. Prawdziwa rewolucja zaczyna się w Warszawie i na Wybrzeżu od garstki młodych ludzi, których stopniowo przybywa. Widać ich, wyróżniają się, są kolorowi, głośni, ale przede wszystkim gotowi, by wykrzyczeć, że mają dość. Tak rodzi się w Polsce muzyka, której pokoleniowym głosem jest Tomek Lipiński. W pierwszym tomie swojej autobiografii opowiada, jak doszło do tego, że bunt wobec rzeczywistości dał innym nadzieję, a w konsekwencji także wolność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
Pamięć to jedna z największych tajemnic naszego życia. Nie wiemy, gdzie zostają zapisane wszystkie petabajty naszych doświadczeń. Nie w mózgu, a raczej nie tylko w mózgu. Mój znajomy po przeszczepie wątroby zaczął mieć sny i wspomnienia dawcy. Ludzie z cudzym sercem często zmieniają całkowicie tryb życia i upodabniają się do poprzedniego właściciela tego wspaniałego organu. W sercu odkryto komórki nerwowe takie same jak w mózgu; przetwarza ono informacje, nie jest więc jedynie pompą tłoczącą krew. Szamani na Hawajach są zdania, że nośnikiem pamięci jest całe ciało. Ma to sens, zważywszy że każdemu napięciu mentalnemu i emocjonalnemu towarzyszy napięcie mięśni, które – jeśli zostanie skumulowane – prowadzić może do poważnych schorzeń somatycznych. Ciało i umysł są jak dwie strony jednej monety.
Od dziecka zastanawiałem się nad fenomenem pamięci i już dawno doszedłem do wniosku, że chociaż w naszych organizmach rejestrowane są wszystkie doświadczenia, to jednak większość tych zapisów nie jest dostępna bezpośrednio. Ujawnia się z podświadomości wskutek okoliczności, wyłania z mentalnego podziemia, do którego nie mamy swobodnego dostępu. Szamańskie podróże do podziemnych światów byłyby więc wycieczkami w podświadomość, możliwymi dzięki archetypicznym symbolom.
Nasze świadome wspomnienia to tylko krótkie obrazy, jak sceny z filmu. Film nie pokazuje zwykle wszystkich doświadczeń bohaterów. Ogranicza się do chwil najistotniejszych, mających oczywisty i bezpośredni wpływ na ich losy. Jest jak gdyby naśladowaniem mechanizmu wspomnień, w którym łączymy później te sceny w logiczny ciąg dzięki pamięci, ale też dzięki temu, co usłyszymy od innych, co sami wywnioskujemy, zrozumiemy lub wymyślimy.
Wspomnienie raz przywołane i opowiedziane nadpisuje nową warstwę nad oryginałem i przy kolejnej relacji mówimy już nie to, co zapamiętaliśmy, ale to, co sobie przypomnieliśmy, a następnie opowiedzieliśmy. W ten sposób wspomnienia wciąż się zmieniają, a historia pisze się na nowo. Moja mama zawsze kłóciła się ze swoją starszą siostrą o to, co się naprawdę wydarzyło w ich wspólnej przeszłości. Te same fakty pamiętały całkiem inaczej i nie potrafiły pogodzić się z tym, że obie się mylą, bo przecież obie musiały mieć rację. Powiedzenie „kłamie jak naoczny świadek” jest niestety bardzo prawdziwe. Dowód z zeznań świadka to najmniej pewny dowód ze wszystkich możliwych, chociaż intuicja podpowiada nam, że jest odwrotnie. Ktoś, kto mówi: „Widziałem to na własne oczy”, jest przekonany o zgodności zapisu w pamięci z faktycznym wydarzeniem, ale to tylko złudzenie.
Jak więc spisywać wspomnienia, wiedząc o tym wszystkim? Trzeba pamiętać, że stanowią one zawsze opowieść prawdziwą i skonfabulowaną jednocześnie, mającą gdzieś tam, w przeszłości, swoje autentyczne źródło, ale przetworzoną przez wielokrotność przywołań i zatartą upływem czasu. Staram się weryfikować wspomnienia, sprawdzać fakty, kiedy to tylko możliwe. Sięgam do notatek mamy, które spisała na krótko przed swoim odejściem. Przytaczam nieznane mi z autopsji zdarzenia, które spisał w swoich książkach tata, pamiętając, że i one są tylko kolejną opowieścią o opowieści. Jak koraliki nanizane na nić składam w całość przebłyski własnej pamięci, pojedyncze sceny wyłaniające się z mroku zapomnienia, próbując nadać temu wszystkiemu jakiś logiczny sens. I to wszystko, co mogę zrobić, by zachować niezbędne minimum uczciwości i wierności temu, co przydarzyło mi się przez siedem przeżytych dekad. Siedemdziesiąt lat tak bogatych w przeżycia, że można by je rozdzielić pomiędzy kilka osób, jak czasem nieskromnie myślę. Oto moja historia.
Latem 1949 roku Jadwiga Lipowska, moja przyszła mama, zdała pomyślnie egzamin do Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Zrezygnowała wtedy z posady sekretarki w redakcji „Szpilek” i, jak pisze w swoich wspomnieniach, poczuła się naprawdę szczęśliwa.
Miałam tylko jeden problem. Już podczas pracy w redakcji Eryk Lipiński zaczął się mną dziwnie interesować, zbytnio zbliżać. Zostawiał listy w mojej szufladzie, prowokował jakieś rozmowy. Nie odpowiadało mi to. Kiedy wraz z grupą pracowników redakcji przygotowujących wystawę „Ziem Odzyskanych” znalazłam się we Wrocławiu, dostałam przydział do jego ekipy graficznej w charakterze sekretarki-zaopatrzeniowca, co zmuszało nas do ciągłego kontaktu. Wystawa okazała się wielkim sukcesem. Kontakt z wybitnymi twórcami, których tam spotkałam, przyspieszył moją decyzję o opuszczeniu redakcji i rozpoczęciu studiów na ASP. Najpierw zajęcia odbywały się przy ulicy Myśliwieckiej, później już w Pałacu Czapskich na Krakowskim Przedmieściu róg Traugutta. Nareszcie mogłam uwolnić się od natrętnej bliskości pana redaktora naczelnego i od zakochanego Janka Lenicy. Głupia sytuacja, bo oni mnie nie obchodzili.
Minęły już trzy lata mojego małżeństwa z Aleksandrem Bernacińskim, ale moje życie osobiste stawało się pasmem przeżyć, których nie przewidziałam. Mój mąż był alkoholikiem. Jego cyniczna rodzina, szczęśliwie uwolniona od kłopotu dzięki naszemu małżeństwu, nic mi o tym nie powiedziała. Byłam młoda, naiwna i chciałam, żeby wszystkim było dobrze. Jak się później dowiedziałam, w czasie wojny dostał kolbą w głowę podczas jakiejś łapanki i od tego czasu cierpiał na dotkliwe bóle, które zapijał alkoholem. Kiedy nie pił, był normalnym, bardzo zdolnym grafikiem i dobrym człowiekiem. Ale pił zawsze i żył jakimś podwójnym życiem. Nie dotrzymywał słowa, podrzucali go pod drzwi pijani, nieznani ludzie, z którymi przepijał to, co zarobił. Właściwie nigdy nie można było na nim polegać. To nie było normalne życie, ale wydawało mi się, że jestem silna, a on – ten mój utalentowany grafik – jest naprawdę dobrym człowiekiem. Podobno kupił samochód, którego nigdy nie zobaczyłam na oczy, ale wierzyciele ciągle nachodzili mnie w domu, żądając należności za auto. Spłacałam ów nabytek przez następne dwa lata. Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne, w którym pracował, świetnie się rozwijało; pensja grafika wystarczała więc, by żyć na zupełnie przyzwoitym poziomie, ale alkoholizm był silniejszy od odpowiedzialności i dobrego imienia. On zresztą, jak każdy uzależniony, uważał, że to ja wymyśliłam ten problem. Kiedy rozmawialiśmy o rozwodzie, groził, że zabije mnie i siebie, jeśli kiedykolwiek zdecyduję się go opuścić. Nie wiem skąd, ale zawsze miał przy sobie broń.
Przy życiu trzymały mnie studia. To był dobry rok – studiowałam grafikę artystyczną u Tadeusza Kulisiewicza i plakat u Józefa Mroszczaka. W pracowni ogólnej studiowali ze mną Hubert Hilscher, Janek Lenica, Jan Młodożeniec, Jolanta Barącz, Danka Konwicka – siostra Jana Lenicy i żona Tadeusza oraz wielu innych, znakomitych twórców. Żyliśmy jak jedna rodzina w tych niełatwych czasach. Partia decydowała o kierunku studiów, o życiu wykładowców i studentów. Wyrzucano nieprawomyślnych profesorów, ja też miałam wylecieć za niewłaściwe pochodzenie. Uratowała mnie Danka Staszewska, której mąż był szefem Wydziału Prasy w PZPR. Natychmiast po zakończeniu studiów wróciłam do redakcji „Szpilek”, tym razem już na stanowisko redaktora graficznego przy głównym grafiku Jerzym Zarubie. Ta malownicza postać towarzyszyła mi od 1945 roku, kiedy jako dziewczyna bez żadnych kwalifikacji zjawiłam się w redakcji. Był Anglikiem z usposobienia, z żoną Angielką, angielskim poczuciem humoru i talentem rysownika, jacy rodzą się rzadko i nigdy nie zapominają o dobrych manierach. Jego mieszkanie było azylem dla niepokornych. Wraz ze mną w dziale graficznym pracowała wnuczka Józefa Mehoffera – Magda Konopkowa i Basia Tyszkiewicz, prowadząca redakcyjne archiwum. Basia mieszkała w Laskach pod Warszawą i z trudem starała się utrzymać siebie i dwoje dzieci – Beatę i Krzysia.
Niestety wróciłam do redakcji, w której redaktorem naczelnym był wciąż Eryk Lipiński. Znów był blisko i ciągle starał się przypominać mi, że nie zrezygnował z interesowania się mną. Znowu zaczęły się jakieś listy, niby przypadkowe spotkania. Tymczasem w moim małżeństwie było coraz gorzej. W końcu zdecydowałam się opuścić mieszkanie na Bielanach, gdzie mieszkałam z niechcianym mężem, i samodzielnie czekać na rozwód. Przepadły wszystkie moje prace z pięciu lat studiów i zdjęcia z dziewięciu lat wspólnego życia. Zamieszkałam przy ulicy Wroniej, w na wpół zburzonym domu, w ciasnym pokoju przechodnim przy obcej rodzinie, bez dostępu do kuchni i łazienki. Eryk dowiedział się, gdzie mieszkam, i zaczął mnie odwiedzać. No i stało się to, co widocznie musiało się stać. Eryk krążył wokół mie, zapewniał, że tylko mnie kocha i chce ze mną być. Zdecydował się opuścić żonę i wygodne mieszkanie na Frascati, aby zamieszkać ze mną na Wroniej. Znałam jego warunki, żonę Ha-Gę i ich córkę Zuzannę; wiedziałam, czym się różni życie w cieple i dobrobycie od tego pionierskiego ze mną. Chyba się naprawdę w nim zakochałam, chodziłam jak odurzona, bez racjonalnej oceny sytuacji. Po trzech miesiącach wspólnego mieszkania zaszłam w ciążę. Kiedy powiedziałam o tym Erykowi, zaskoczyła mnie jego wściekłość i przerażenie. To mi wystarczyło. Następnego dnia odesłałam wszystkie rzeczy przyszłego ojca mojego dziecka tam, gdzie było ich miejsce – na Frascati.
Byłam szalona, otumaniona; wiedziałam przecież, że miał żonę i dziecko, że powinnam się bronić przed takim toksycznym uczuciem, a jednak się nie broniłam. Kazał mi usunąć ciążę, więc zdecydowałam się na natychmiastowe rozstanie i próbę budowania życia w zupełnie innej sytuacji. Zaczęły się mrozy. W pokoju było tak zimno, że nocą włosy przymarzały mi do ściany, a na pościeli tworzyła się skorupka ze szronu. Szukałam intensywnie jakiegoś innego mieszkania i usiłowałam jak najszybciej przeprowadzić rozwód z mężem alkoholikiem, który nie chciał mi go dać. Zdecydowałam się więc na rozwód z mojej winy, utraciłam meldunek i sama musiałam pokryć koszty procesu. Co najgorsze – moje dziecko zgodnie z prawem miało otrzymać nazwisko Bernaciński. Eryk bowiem nie zgłosił ojcostwa w Urzędzie Stanu Cywilnego i na czas porodu wyjechał do Szwecji. Po prostu uciekł. Tak skończyło się moje marzenie o miłości, ale trzymała mnie przy życiu świadomość, że będę miała dziecko. Zostałam sama po słowach Eryka, które mówiły wszystko: „Ja mam już dziecko, innego nie chcę”. Z zimna i wilgoci poważnie zachorowałam. Pomógł mi Zbigniew Mitzner, który wspólnie z Erykiem kierował „Szpilkami”. Zjawił się w moim oszronionym pokoju, przyniósł coś do jedzenia i załatwił mi nieco lepsze warunki mieszkaniowe. Gorzej było w redakcji. Nieoczekiwane spotkania z ojcem dziecka, szepty i uwagi na pewno mi nie pomagały. A ja wciąż bezskutecznie szukałam mieszkania. W końcu Beata i Krzyś, nastoletnie dzieci Basi Tyszkiewicz – znalazły i wynajęły mi pokój w Laskach. Bez wody, ze studnią na podwórzu, ale u cudownej, pięcioosobowej rodziny.
Zbliżał się sierpień, czas rozwiązania. Eryk jest w Szwecji, mieszkam w Laskach, do Warszawy i z powrotem jeżdżę autobusem po kocich łbach i jak zwykle pracuję bez taryfy ulgowej. Jakaś absurdalna awantura w redakcji, wyciąganie wody żurawiem ze studni, dojazdy trzęsącym autobusem; trudno się dziwić, że moje ukochane dziecko miało tego dosyć. No i podjęło decyzję. Jest 20 sierpnia, upalny wieczór. Nie mam nawet koszuli nocnej, a muszę jechać do szpitala przy Madalińskiego. Ludzie, u których mieszkałam, wyskoczyli po taksówkę, zmusiłam się do spokoju i za chwilę ten nieznany pan wiózł mnie do kliniki, kupując jeszcze po drodze szczoteczkę i pastę do zębów, a także łyżkę, nóż i widelec, których szpital nie zapewniał. Dojechaliśmy szczęśliwie, a potem zaczęło się moje nowe, prawdziwe życie. Mój ukochany, upragniony syn urodził się 21 sierpnia 1955 roku, 20 minut po północy. Od początku sam kierował swoim życiem, więc urodził się w niedzielę pod znakiem Lwa. Na szczęście poród był szybki. Kiedy pokazano mi kukiełkę zawiniętą w kocyk, z którego wystawała olbrzymia grzywa jasnych włosów, zadarty nos z dwiema wielkimi dziurkami, i ujrzałam bystre, jakby pytające spojrzenie błękitnych oczu – już wiedziałam, że to nie może być Kuba, chociaż właśnie takie imię dla niego wybrałam. Raczej przypominał Tomka Sawyera, więc natychmiast zdecydowałam, że może nazywać się tylko Tomek. Od tej chwili został Tomkiem na resztę życia i mam nadzieję, że tego nie żałuje.
Podczas dwóch tygodni spędzonych w szpitalu, zamiast ojca, który czmychnął za granicę, odwiedzały mamę koleżanki z redakcji. Kiedy ją wypisywano, w rolę taty wcielił się Anatol Potemkowski, satyryk piszący do „Szpilek”. Wraz z redakcyjnymi koleżankami zawieźli nas do Lasek. Gospodyni, u której mieszkaliśmy, postarała się dla mamy o pomoc swojej szwagierki, miejscowej położnej. Warunki były surowe. Wodę trzeba było ciągnąć ze studni żurawiem. Był problem z gotowaniem, bo mamie, jako niezameldowanej, nie przysługiwał przydział reglamentowanego wówczas węgla. Dopóki było ciepło, pieluchy suszyły się na płocie. Gdy lato się skończyło, pieluchy schły w pokoju, dosuszane nocą przez mamę ciepłem jej ciała. Była słaba, źle się czuła, wciąż miała zawroty głowy. Okazało się, że ma poważną anemię. Straciła pokarm, a ja, ciągle głodny, nie przestawałem płakać – ani w dzień, ani w nocy. To nie był czas, kiedy mleko dla niemowląt można było kupić w sklepie na rogu. Życie uratowała mi krowa gospodyni, która – jak się okazało – wykarmiła także jej dzieci. Dzięki rozcieńczonemu krowiemu mleku podgrzewanemu nad płomieniem świecy stopniowo odzyskiwałem siły i w końcu przestałem płakać.
Idę po ulicy, Naokoło nie ma nic. Jest północ, a ja szukam słońca, Jest ciemno i nie widać końca Nocy.
Nie miałem łóżeczka, spałem w dużym wiklinowym koszu na bieliznę, odpowiednio wymoszczonym. Tymczasem zawilgocona od suszących się pieluch izba z wolna zaczęła pokrywać się pleśnią. Zbigniew Mitzner, współzałożyciel „Szpilek” w 1935 roku, a teraz zastępca redaktora naczelnego, okazał się dobrym duchem, pojawiającym się raz po raz w krytycznych chwilach i niosącym nam upragnioną pomoc. Przede wszystkim przeprowadził męską rozmowę z moim ojcem, który zdążył już wrócić ze Szwecji. Zobligował go do poszukiwania dla nas jakiegoś lokum, które nadawałoby się do życia. Nie na wiele się to zdało. Po wojennych zniszczeniach mieszkań brakowało, a samotna matka z niemowlęciem nie była atrakcyjną lokatorką. Ojciec nie miał ochoty mnie widzieć, miał wręcz pretensję do mamy o to, że wmieszała w to wszystko Mitznera.
Premier Józef Cyrankiewicz dysponował pulą mieszkań dla artystów, a w jednym z nich, niewielkiej kawalerce przy ulicy 3 Maja, mieszkał Jan Lenica, kolega mamy ze studiów, właśnie wyjeżdżający do Paryża, gdzie czekała go wielka kariera. Jego podróż zaplanowana była na luty 1956 roku, zimę trzeba było więc przetrwać w Laskach. Mama często wspominała później wsparcie i serdeczną pomoc udzielaną jej przez mieszkającą obok Barbarę Tyszkiewicz i jej dwoje nastoletnich dzieci. Często ją odwiedzali, opiekując się mną w razie potrzeby. Z pewnością dzięki nim czuła spokój i siłę podczas tych trudnych, zimowych miesięcy. Kiedy zachorowałem na zapalenie ucha środkowego, mama całymi nocami nosiła mnie na rękach, chodząc w tę i z powrotem po zimnym pokoju. Znów jakiś dobry człowiek załatwił lekarza, dostałem lekarstwa i zacząłem zdrowieć. Mama nareszcie mogła się wyspać i odpocząć, a ja uniknąłem utraty słuchu.
W końcu nadszedł wyczekiwany luty – czas przeprowadzki do kawalerki po Lenicy. Z trudem i całkowicie nielegalnie załatwiona ciężarówka, na co dzień rozwożąca prasę, została załadowana naszym skromnym dobytkiem. Mama z półrocznym niemowlęciem wdrapała się do wyziębionej szoferki i późnym sobotnim wieczorem wyruszyliśmy z Lasek do Warszawy. Jechaliśmy wąską, pokrytą lodem i nieoświetloną drogą, podczas zadymki dodatkowo ograniczającej widoczność, w rozklekotanej ciężarówce, której zdenerwowany szofer ryzykował co najmniej utratę pracy, gdyby go złapano. Zmarznięci dotarliśmy wreszcie do celu i wydawało się, że najgorsze za nami. Mama próbuje włożyć klucz do zamka. Bezskutecznie. Czy to na pewno te drzwi? Tak, wszystko się zgadza. Mój płacz budzi sąsiadów i okazuje się, że do mieszkania włamał się jakiś cwaniaczek, który następnie powymieniał zamki. Bywało tak, gdy ktoś się zorientował, że mieszkanie stoi puste, choćby tylko przez kilka dni.
Wezwana milicja gotowa była podjąć jakiekolwiek działania dopiero w poniedziałek. Tymczasem jest noc z soboty na niedzielę, a my znów nie mamy się gdzie podziać. Zdesperowanej mamie udaje się nakłonić kierowcę do zawiezienia nas w jedyne miejsce, jakie przychodzi jej do głowy – na plac Trzech Krzyży 16, do redakcji „Szpilek”. Cudem przekonuje nocnego stróża, by nas wpuścił, i tak koczujemy do poniedziałkowego poranka. Wtedy znowu pojawia się nasz dobry duch, Zbigniew Mitzner, i szybko załatwia pokój w nowiutkim hotelu MDM przy placu Konstytucji. Oficjalnie nie wolno tam było mieszkać z niemowlętami. Obowiązywał także przepis, nakazujący wszystkim lokatorom hotelu co dwa dni występować o nowe pozwolenie na pobyt. Decydował o tym osobiście towarzysz Jerzy Albrecht, kierujący sejmową Komisją Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej. Mitzner udał się więc do premiera Józefa Cyrankiewicza, który znał się z moim ojcem z Auschwitz, a on wpłynął na Albrechta, by w drodze wyjątku pozwolił mamie zamieszkać w hotelu. Udało się. Mieliśmy dach nad głową.
Mama urządziła mi spanie na hotelowym łóżku, a sama spała na dwóch dostawionych do łóżka krzesłach. Sprzątaczki ukradkiem pomagały jej prać, suszyły u siebie pieluchy i ukrywały nielegalną elektryczną maszynkę do gotowania. To była namiastka domu, ale bardzo tymczasowa i nie rozwiązywała naszego podstawowego problemu. I znów znalazł się anioł w ludzkiej postaci. Tym razem była to Olga Siemaszkowa, ilustratorka książek dla dzieci i bliska znajoma mojego ojca. Zaproponowała mamie tymczasowy pobyt w willi komunistycznego dyplomaty i polityka Wiktora Grosza. Państwo Groszowie dobrze znali naszą sytuację, ponieważ skandal z popularnym Erykiem Lipińskim w roli głównej był głośny w Warszawie. Zdjęci współczuciem dla mamy zgodzili się nas przyhołubić. Chcąc nie chcąc, po pewnym wahaniu mama propozycję przyjęła. W końcu mogła przestać żyć w bezustannym napięciu i w strachu, że znów będziemy bezdomni. Od tej chwili wydarzenia zaczęły nabierać tempa. Bezinteresowne działania ludzi dobrej woli, a także bliska znajomość Grosza z Cyrankiewiczem przyniosły szczęśliwą odmianę losu. Latem przyznano mamie maleńkie służbowe mieszkanie na nowowybudowanym osiedlu Latawiec, tuż koło placu Zbawiciela – jeden pokój o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych, do tego pięciometrowa kuchenka, maleńka łazienka i przedpokój – razem dwadzieścia cztery metry na czwartym piętrze, w domu wciśniętym między dwie sąsiednie kamienice, z oknami wychodzącymi na tyły alei Wyzwolenia. To była radykalna i szczęśliwa odmiana losu.
Nadeszła Wigilia 1956 roku, pierwsza w naszym małym mieszkanku. Spędziliśmy ją z Barbarą Tyszkiewicz i jej dziećmi. To był ich pomysł. Jej siostra przysłała z Anglii różne niespotykane w PRL-u łakocie, które obok maminego barszczu z uszkami znalazły się na świątecznym stole. Stół to może za dużo powiedziane, bo go nie było – talerze stały na podłodze, a pod nimi leżały serwetki. Ten serdeczny gest trojga wspaniałych osób dał mamie poczucie normalności, radości z domowej atmosfery, a także świadomość, że pomimo wszystko nie jest całkiem sama.
Moje najwcześniejsze wspomnienia to prawie puste mieszkanie, a w nim tylko rajzbret, czyli stół kreślarski, przy którym mama pracowała, tapczan i moje luksusowe, metalowe, białe czechosłowackie łóżko z opuszczaną po bokach siatką – prezent od Groszów. Mamę przeniesiono wkrótce służbowo do redakcji tygodnika „Świat”, wzorowanego na amerykańskim magazynie „Life”, ale kontynuującego także tradycję pisma, jakie ukazywało się pod tym tytułem przed wojną. Pomagała mamie pani Ala, na co dzień sprzątająca w „Szpilkach”. Podobno bardzo ją lubiłem, ale jej nie pamiętam, wiem to tylko od mamy. Któregoś dnia pani Ala musiała mnie zabrać ze sobą do „Szpilek”, gdzie wywołałem małą sensację, bowiem wszyscy oczywiście wiedzieli, co to za niemowlę i kto jest jego ojcem. Ojciec też się tam pojawił ze słowami: „O, jakie śliczne dziecko! To pani?”. Riposta pani Ali była bezlitosna: „Nie, to pana!”.
Jednak dopiero po trzech latach, podczas wytoczonej przez mamę sprawy o ustalenie ojcostwa, odpowiednio zmotywowany przez partię tata zdecydował się potwierdzić, że jestem jego synem. Redaktorowi naczelnemu poczytnego tygodnika nie wypadało już dłużej funkcjonować w atmosferze skandalu.
Przez pierwsze trzy lata życia nosiłem więc różne nazwiska. Najpierw, zgodnie z prawem, byłem Tomaszem Bernacińskim, po niesławnym, pierwszym mężu mamy. Dość szybko jednak udało się mnie urzędowo przemianować na Tomasza Lipowskiego, zgodnie z panieńskim nazwiskiem mamy – i to już pamiętam dobrze. Gdy miałem trzy lata, wyrokiem sądu nadano mi oficjalnie nazwisko faktycznego ojca. Właściwie powinienem nazywać się Tomasz Rawicz Lipiński. Mój dziadek tak się podpisywał, dodając rodowy przydomek, pomimo lewicowych poglądów. Tak też przed wojną podpisywał się tata. Stąd skrót „erl” – Eryk Rawicz Lipiński, którym sygnował swoje prace także w Polsce Ludowej. Jako członek partii i redaktor naczelny nie chciał prawdopodobnie prowokować ewentualnych kłopotów pełnym przydomkiem herbowym w nazwisku, dlatego i ja go nie odziedziczyłem.
Minęło jeszcze sześć długich lat, zanim zdecydował się mnie poznać. Do tego czasu był dla mnie tylko twarzą na fotografii paszportowej i autorem ilustracji do książek dla dzieci. Lubiłem je, zwłaszcza te do Śniadania króla Alana Alexandra Milnego. W tamtych latach coroczne Kiermasze Książki organizowane były w Alejach Ujazdowskich. Wzdłuż ogrodzenia Parku Ujazdowskiego ustawiano stragany, a w nich można było kupić książki nie zawsze dostępne na co dzień w księgarniach, spotkać autorów i dostać ich autograf. Kończyłem cztery lata, gdy mama wpadła na dość ryzykowny pomysł zabrania mnie tam i pokazania ojcu, który miał w jednym ze stoisk podpisywać książki ze swoimi ilustracjami. W drodze na kiermasz byłem mocno zdenerwowany, chyba udzielały mi się także emocje mamy. Gdy dotarliśmy do celu, okazało się, że taty tam nie ma. Czy mamie z wrażenia pomyliły się godziny, czy też on opuścił stoisko wcześniej – nie wiem. Poczułem ulgę przemieszaną z rozczarowaniem. Nie wiedziałem, cieszyć się czy martwić, ale najwyraźniej nie był to jeszcze ten czas.
Wokół wszystko było nowe. Kiedy się tam sprowadziliśmy, ulicę Natolińską w jej powojennym przebiegu dopiero wytyczano. Buldożery wyrównywały powierzchnię, usypując pod naszymi oknami wysoką hałdę ziemi. Potem położono chodniki, jezdnię pokryto wszechobecnymi wówczas sześciokątnymi trylinkami, a wzdłuż ulicy posadzono małe drzewka. Dziś sięgają dachów okolicznych domów. Przyglądałem się z okna, jak budowano ten fragment nowej Warszawy – długi, lekko zaokrąglony budynek po wschodniej stronie ulicy i ten nieco późniejszy, ciemnoszary, na rogu Koszykowej. Na wprost naszych okien stała przedwojenna secesyjna kamienica, niegdyś perła ulicy Służewskiej, teraz samotna, odarta z ozdób i tynku, zagubiona na tyłach nowej alei Wyzwolenia. W końcu i ją zburzono, a wtedy armia pluskiew pozbawionych naturalnego habitatu zaatakowała okoliczne domy, w tym nasz. Wchodziły przez wywietrznik do pokoju i spadały nam na głowy. Było ich mnóstwo. Dopiero zamurowanie wywietrznika i pomalowanie ścian farbą zmieszaną z DDT położyło kres inwazji. Prawdopodobnie byliśmy także nieźle podtruci tą niezwykle szkodliwą substancją, ale w tamtych latach stosowano ją powszechnie przeciw insektom i nikt się nie martwił jej toksycznym działaniem.
Długo nie zaczynałem mówić. Miałem już prawie dwa lata, a wciąż zastępowałem słowa nieartykułowanymi dźwiękami. Budziło to zaniepokojenie mamy, obawiającej się jakichś wad rozwojowych wynikłych z jej trudnych warunków i stresu podczas ciąży. Nie wiedziała, że po cichu, ukradkiem wszystko dokładnie układam sobie w głowie. Coraz lepiej rozumiałem znaczenie słów, ich wzajemne relacje, porządek łączenia ich w zdania tak, żeby to, co chce się powiedzieć, było jasne, komunikatywne i zrozumiałe dla słuchającego. Jednak nie ujawniałem tego i nie mówiłem na głos. Wszystko się zmieniło, gdy pewnego razu wlazłem za ciężką szafę u jednej z koleżanek mamy i nie mogłem się stamtąd wydostać. Z ogromnym trudem, po dłuższej chwili wydobyły mnie jakoś z opresji, a wtedy ja, znienacka, pełnymi zdaniami wyraziłem swoje głębokie niezadowolenie z faktu, że to trwało zbyt długo, używając wielu słów, których nikt nie spodziewał się usłyszeć od małego dziecka. Skoro już zdecydowałem się mówić, mówiłem dużo, wyraźnie czerpiąc z tego przyjemność. Podobno wyrażałem się też zbyt elokwentnie jak na malucha. Mając cztery lata, odwiedziłem z mamą czteropokojowe mieszkanie jej znajomej z redakcji, gdzie głośno wyraziłem swoją dezaprobatę: „Co? Cztery pokoje?! To doprawdy przesada!”. Szybko też nauczyłem się czytać i czytałem dosłownie wszystko. Nie pozwalano mi tylko wertować gazet ze względu na mały druk, który – jak się obawiano – mógł uszkodzić mój młody wzrok.
Kiedy pani Ala wyemigrowała do Francji i wyszła tam za mąż, zastąpiła ją pani Maria, dla wygody wciąż nazywana przeze mnie Alą. Długo myślałem, że Ala to zdrobnienie od Marii. Moja nowa opiekunka w przeciwieństwie do oryginalnej pani Ali była starszą kobietą i nie cieszyła się moją sympatią. Zdaje się, że było to uczucie odwzajemnione. Byłem niejadkiem, toteż pani Maria dręczyła mnie, każąc zjadać wszystko, co położyła na talerzu, nawet gdy były to ohydne, dogorywające w wystygłym tłuszczu ziemniaki. Sadzała mnie na drewnianym kuchennym blacie pod oknem, z którego widać było Park Ujazdowski – domy przy placu Na Rozdrożu dopiero budowano – i jak złą mantrę powtarzała: „No jedz-żeż wreszcie, czemu niej-jesz?”.
Do dziś dźwięczy w uszach ta dziwna intonacja, przywołując nieprzyjemne emocje. Wprawdzie pani Maria pomogła mi nauczyć się czytać i wyręczała mamę w domowych obowiązkach, ale akceptowałem ją tylko dlatego, że musiałem.
Mama, zauważywszy to, próbowała mnie posłać do przedszkola. Wokół było ich kilka, obsługujących gigantyczny wyż demograficzny naszego pokolenia. Zgraja rozwrzeszczanych dzieciaków to było jednak stanowczo za dużo dla mojej nadwrażliwości. W ogóle kontakty z ludźmi, nawet dorosłymi, często stanowiły dla mnie wyzwanie ponad siły. Kiedy ktoś nas odwiedzał, starałem się ukryć, a wołanie mamy: „Tomku, chodź się przywitać!”, było torturą. Potrafiłem zwymiotować na zawołanie, żeby tylko nie musieć iść do przedszkola i przeżywać koszmaru niedogotowanych kaszek, widoku dziecięcych rajstopek w kolorze kupy, przymusowego leżakowania i przemocy wychowawczyń. Mama robiła, co mogła. Załatwiła nawet ekskluzywne przedszkole na Muranowie w zabytkowym pałacu Działyńskich, do którego woził mnie redakcyjny kierowca „Świata”, pan Gładecki. Nie pomogło. Śniło mi się, że w przedszkolnej szatni mieszka smok, którego się bałem.
Budynek przedszkola otoczony był przez pagórki gruzów getta, na których po wojnie szybko pobudowano nowe domy mieszkalne. Ta część Muranowa jest w istocie nieuprzątniętym cmentarzyskiem, a pod gruzami pozostawiono zwłoki poległych podczas hitlerowskiej okupacji i likwidacji getta. Do dziś nie lubię tamtędy chodzić, czując jakąś śmiertelną emanację zionącą spod ziemi. Wolałem siedzieć w domu, budować ogromne konstrukcje z kolorowych drewnianych klocków, słuchać radia, czytać i rysować. Pani Maria pojawiała się i znikała. Kiedy w pierwszej klasie poszedłem na swoją pierwszą lekcję angielskiego i nauczyłem się pierwszych angielskich słów: a hen, a boy, a book, byłem z tego bardzo dumny. Po powrocie do domu opowiedziałem o tym pani Marii, ale ona, gdy usłyszała słowo book, zesztywniała, wzniosła oczy do nieba i groźnie odparła: „Jak śmiesz? Nie bluźnij! Bóg jest jeden!”.
Często zostawałem więc sam w domu, zaopatrzony w termos z ciepłą herbatą i kanapki. Na szczęście mieliśmy coś, co w tamtych latach było niezwykłym luksusem – telefon. Praca w redakcji tygodnika „Świat” wymagała dyspozycyjności, toteż przyznano nam telefon służbowy o numerze 219574. Był to tak zwany telefon towarzyski – dwóch abonentów podłączonych do jednej linii. Szybko nauczyłem się rozkręcać czarny aparat z zielonym guziczkiem, niezbędnym przy takim rozwiązaniu, i umiejętnie spinać dwa druciki, co pozwalało podsłuchiwać rozmowy prowadzone z tego drugiego aparatu. Naszym telefonicznym towarzyszem był pewien dziennikarz sportowy, godzinami dyktujący teksty komuś w swojej redakcji. Mama denerwowała się wtedy, bezskutecznie próbując dodzwonić się do domu i sprawdzić, czy wszystko ze mną jest w porządku. Kiedy mogła, urywała się na krótko ze „Świata” i pędziła taksówką z Nowego Światu na Latawiec. Pomimo że lubiłem spędzać czas w samotności, cieszyłem się z jej niespodziewanych wizyt.
Wśród znajomych z redakcji byłem znany jako „dziecko wychowywane przez telefon”. Aby uchronić mnie przed wypadnięciem z okna na czwartym piętrze, mama uplotła sieć z grubej wędkarskiej żyłki i solidnie przymocowała ją do framugi. Dzięki temu rozwiązaniu, jeśli spadałem z parapetu, to do wewnątrz. Ocaliło mi to życie, ale nie uniknąłem złamania żeber, co zresztą przydarzyło mi się w późniejszym życiu jeszcze parokrotnie. Oto cena przedwczesnej samodzielności, dla której nie było alternatywy. Zdaje się, że od wczesnego dzieciństwa, gdy coś postanowiłem, nie istniała siła, która by mnie od tego odwiodła.
W pewnej chwili moje coraz mniejsze dziecinne łóżeczko zostało zastąpione aluminiowym łóżkiem polowym, na dzień składanym i chowanym w kąt łazienki. Musieliśmy się jakoś zmieścić w maleńkim, dziesięciometrowym pokoju, w którym nie było ani jednego kąta prostego. Oprócz rajzbretu i tapczanu pojawił się w nim także niewielki fotelik zwany Liskiem, hit PRL-u zaprojektowany przez Józefa Chierowskiego. Jedną ze ścian pokryły drewniane półki na książki ze Spółdzielni Ład, a w ścianę naprzeciw okna wbudowana była biała szafa. Na kąt dla dziecka po prostu nie było miejsca. Pomimo to nasz mikroskopijny apartament wydawał mi się ogromny. Nie przeszkadzała mi także konieczność codziennego rozkładania łóżka wieczorami i składania go o poranku. Nawet mnie to bawiło.
Dopiero gdy poszedłem do szkoły, pojawiła się paląca potrzeba stworzenia mi jakiegoś miejsca, gdzie miałbym choć odrobinę prywatności i warunki do odrabiania lekcji. Nasz sąsiad, pan Bachura, parający się drobnymi naprawami oraz malowaniem i remontowaniem mieszkań, dokonał istnego cudu. W mikroskopijnej kuchni przesunął nieco zlew, zlikwidował drewniany parapet i szafkę pod oknem, przebił się do przedpokoju, tworząc tam niszę, w której zmieściła się lodówka – prawdziwy luksus tamtej epoki. W ten sposób kuchnia się nieco powiększyła, ale mama wciąż kombinowała, jak by tu ją zaadaptować na moje potrzeby. Najpierw kupiła wersalkę, ale to nie był dobry pomysł. Mebel był stanowczo za duży i chociaż się zmieścił, to nie było już miejsca na cokolwiek innego. Trzeba było wersalkę oddać z powrotem do sklepu. W pobliskim warsztacie stolarskim mama obstalowała więc konstrukcję, składającą się z płyty wiórowej i przemyślnego stelaża. Powiedziała stolarzowi, że to deska do cięcia papieru, przez co, jak twierdziła, zapłaciła mniej, niż gdyby zdradziła mu, że to tapczan. Wymierzony co do centymetra, zmieścił się między zlewem, oknem i dwiema przeciwległymi ścianami. Miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów długości i może z dziewięćdziesiąt szerokości. Uzupełniony o materac z gąbki, stał się miejscem, na którym spędziłem kolejnych dwanaście lat.
Kiedy urosłem, osiągając docelowy wzrost stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów, mieściłem się idealnie, czubkiem głowy dotykając jednej ściany, a podeszwami stóp – drugiej. Pod oknem wmontowane zostały niewielkie półki, a po drugiej stronie tego legowiska stał stolik ze składanym blatem, nad którym znajdowała się jeszcze jedna mała półka. Oczywiście były i szafki kuchenne nad zlewem, jeszcze jedna mała półeczka między zlewem a drzwiami, i jeszcze jedna wysoka półka na książki. Była tam też czteropalnikowa kuchenka gazowa z piecykiem, wciśnięta we wnękę po prawej stronie drzwi, a nad nią i koło niej kolejne półki i szafki kuchenne. Wszystko to zmieściło się na pięciu metrach kwadratowych wyłącznie dzięki pomysłowości mamy i umiejętnościom sąsiada. Pokój, będący jednocześnie kuchnią, szybko stał się popularny wśród kolegów, którzy odwiedzali mnie, by na własne oczy zobaczyć to niezwykłe pomieszczenie. Wieczorami, leżąc na tapczanie i wpatrując się w niebo, wyobrażałem sobie, że to kajuta wielkiej stacji kosmicznej. Później, już w czasach licealnych, gdy na blacie obok zlewu pojawił się stereofoniczny gramofon, wkładałem głośniki pod deskę z materacem, tworząc gigantyczny subwoofer, będący zmorą sąsiadów.
Sporo chorowałem. Mógł to być skutek ciężkich przejść w życiu płodowym i wkrótce po urodzeniu, ale myślę, że było to także wołanie o poświęcenie mi większej uwagi przez wiecznie zapracowaną i, pomimo chęci, nie mającą dla mnie dość czasu mamę. Urodziłem się z płaskostopiem. Przez wiele lat nosiłem specjalnie wymodelowane, skórzane wkładki do butów, zmieniane w miarę powiększania się moich stóp. W czwartej klasie ciężko zachorowałem na odrę. Wtedy jeszcze na nią nie szczepiono. Nie mając innego wyjścia, mama zostawiała mnie samego w domu, dzwoniąc co godzinę i sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Przez ponad miesiąc nie chodziłem do szkoły, a wysypkę miałem na całym ciele, nawet w krtani. Straciłem głos, mogłem jedynie szeptać. Żeby zbić wysoką gorączkę, mama wkładała mnie do wanny z zimną wodą. W końcu wyzdrowiałem, ale bardzo mnie to wyczerpało i osłabiło. Cierpiałem także na chroniczne zapalenie spojówek, tak dotkliwe, że mama musiała mi rano odmaczać oczy wacikami nasączonymi herbatą, żebym mógł rozewrzeć sklejone ropą powieki. Trwało to latami. Ta przykra i uciążliwa przypadłość ustąpiła dopiero, gdy dorosłem. Od najwcześniejszych lat miałem też migreny, którym nieraz towarzyszyły wymioty. Nikt nie znał przyczyny, ale myślę, że to rezultat emocjonalnego ciśnienia, które rozsadzało mnie od środka.
To była moja codzienna udręka – emocje, z którymi nie dawałem sobie rady, jakbym zawsze stał na krawędzi przepaści. Wystarczał najsłabszy impuls, bym spadał w otchłań rozpaczy i cierpienia. Na zewnątrz objawiało się to wielogodzinnym płaczem albo napadami furii, w której zabawki roztrzaskiwały się o ściany. Furii, będącej głośnym wołaniem o pomoc, którego nikt nie słyszał. Jednym z najgorszych doświadczeń, jakie pamiętam, były podróże zatłoczonymi autobusami. Głowę miałem na wysokości krocza osób dorosłych, a z higieną było wówczas bardzo, ale to bardzo źle. Wpadałem wtedy w rozpacz, a mama mówiła: „Jak się nie uspokoisz, to wysiadamy i idziemy piechotą”. Niczego nie pragnąłem bardziej, niż wysiąść i iść piechotą, toteż zaczynałem wrzeszczeć i wierzgać jeszcze bardziej, by jej groźba spełniła się jak najprędzej. Pewnego dnia, siedząc samotnie w domu, wysłuchałem audycji radiowej, w której bohater umierał na gruźlicę i pluł krwią. Moja wybujała wyobraźnia sprawiła, że aż do powrotu mamy z pracy zanosiłem się płaczem i wiele trudu włożyła w uspokojenie mnie. Wciąż na coś wpadałem, co mama kwitowała słowami „radarek nie działa”, a ja nie miałem pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego wszystko jest tak niemiłosiernie intensywne? Dlaczego niektórzy ludzie budzą we mnie tak wielki lęk, że przed nimi uciekam i staram się ukryć? Dlaczego obcowanie z innymi jest bolesne i pełne zagadek, na które odpowiedzi nie znam? Dlaczego raz po raz pochłania mnie czarna rozpacz albo wybucham jak bomba atomowa, niszcząc wszystko wokół? Tak było od zawsze i znikąd nie nadchodziła pomoc.
Pomimo to byłem bardzo samodzielnym dzieckiem. Samodzielnym i samotnym z wyboru. Nie ciągnęło mnie do kontaktów z rówieśnikami, którzy biegali po podwórku i strzelali do siebie z patyków. W domu było dużo książek, a wśród nich istna wspaniałość – wydana na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku wielotomowa niemiecka encyklopedia Meyers Konversations-Lexikon. Pełno w niej było wspaniałych rycin, kolorowych plansz, a całość złożono niemiecką frakturą, dzięki czemu nauczyłem się czytać także ten archaiczny krój pisma.
Jak każde dziecko zadawałem mnóstwo pytań, na które mama nie zawsze znała odpowiedź. Kupowała więc książki, a ja chłonąłem z nich wiedzę niemal obsesyjnie. Chciałem wiedzieć wszystko. Świat jawił mi się jako nieskończony zbiór zagadek, spośród których największą tajemnicę stanowiłem ja sam – moje dziwne reakcje i emocje, których nie pojmowałem, a przede wszystkim wciąż towarzyszący mi podskórny, bezkształtny lęk, który szukał dla siebie uzasadnienia w otaczającej mnie rzeczywistości.
Czytałem mnóstwo, a nad powieści przedkładałem encyklopedie, słowniki i albumy z reprodukcjami dzieł sztuki. Trylogię Sienkiewicza przeczytałem z zainteresowaniem, ale bez entuzjazmu. Nie lubiłem literatury rosyjskiej, depresyjnej i mrocznej. Znacznie bardziej podobał mi się Faraon Bolesława Prusa. Na Balzaca byłem jednak za młody, natomiast zaczytywałem się w Lemie, a później w Hemingwayu. Jednak jako dziecko najbardziej chyba lubiłem książki Juliusza Verne’a, a zwłaszcza 20 000 mil podmorskiej żeglugi i jej, jakbyśmy dziś powiedzieli, sequele. Bardzo żałowałem, że nie było już na mapach białych plam, bo marzył mi się los odkrywcy. Być może dlatego sens mojemu późniejszemu życiu nadawało odkrywanie rzeczywistości wewnętrznej. Zewnętrzna została już odkryta i opisana, przynajmniej tak mi się zdawało.
Wielką pasją najwcześniejszych lat mojego życia były proste, kolorowe, drewniane klocki. Miałem ich w różnych rozmiarach całe pudło. Pod nieobecność mamy budowałem z nich wielkie, rozłożyste konstrukcje, nierzadko prawie tak wysokie jak ja. Zajmowały większość powierzchni maleńkiego pokoju, a mamie żal było je burzyć. Mieliśmy więc rytuał. Mama, wróciwszy z redakcji, wydawała komendę „burzymy!” i ze śmiechem niszczyliśmy moje dzieło, a klocki, upadając na podłogę, wydawały radosny klekot. Nie było powodu się martwić, mogłem przecież następnego dnia zbudować kolejny wielokolorowy pałac. Po latach ten rytuał skojarzył mi się z tybetańskimi mandalami – pracowicie, całymi dniami usypywanymi z kolorowego piasku, a następnie w kilka chwil uroczyście niszczonymi. Coś pojawia się z niczego i powraca do stanu sprzed pojawienia się. Pustka jest formą, a forma pustką.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
