Jeszcze będzie przepięknie - Tomek Lipiński - ebook + książka

Jeszcze będzie przepięknie ebook

Lipiński Tomek

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Szarzyzna i smutek komunistycznej Polski. Partyjny beton trzyma się mocno, ale pojawia się w nim pęknięcie, które z biegiem lat rozsadzi system od środka. Prawdziwa rewolucja zaczyna się w Warszawie i na Wybrzeżu od garstki młodych ludzi, których stopniowo przybywa. Widać ich, wyróżniają się, są kolorowi, głośni, ale przede wszystkim gotowi, by wykrzyczeć, że mają dość. Tak rodzi się w Polsce muzyka, której pokoleniowym głosem jest Tomek Lipiński. W pierwszym tomie swojej autobiografii opowiada, jak doszło do tego, że bunt wobec rzeczywistości dał innym nadzieję, a w konsekwencji także wolność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 233

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Carambol75

Nie oderwiesz się od lektury

świetna. Już nie mogę sie doczekać 2giej cześci.
00



Od autora o pamięci

Pamięć to jedna z naj­więk­szych tajem­nic naszego życia. Nie wiemy, gdzie zostają zapi­sane wszyst­kie peta­bajty naszych doświad­czeń. Nie w mózgu, a raczej nie tylko w mózgu. Mój zna­jomy po prze­szcze­pie wątroby zaczął mieć sny i wspo­mnie­nia dawcy. Ludzie z cudzym ser­cem czę­sto zmie­niają cał­ko­wi­cie tryb życia i upo­dab­niają się do poprzed­niego wła­ści­ciela tego wspa­nia­łego organu. W sercu odkryto komórki ner­wowe takie same jak w mózgu; prze­twa­rza ono infor­ma­cje, nie jest więc jedy­nie pompą tło­czącą krew. Sza­mani na Hawa­jach są zda­nia, że nośni­kiem pamięci jest całe ciało. Ma to sens, zwa­żyw­szy że każ­demu napię­ciu men­tal­nemu i emo­cjo­nal­nemu towa­rzy­szy napię­cie mię­śni, które – jeśli zosta­nie sku­mu­lo­wane – pro­wa­dzić może do poważ­nych scho­rzeń soma­tycz­nych. Ciało i umysł są jak dwie strony jed­nej monety.

Od dziecka zasta­na­wia­łem się nad feno­me­nem pamięci i już dawno dosze­dłem do wnio­sku, że cho­ciaż w naszych orga­ni­zmach reje­stro­wane są wszyst­kie doświad­cze­nia, to jed­nak więk­szość tych zapi­sów nie jest dostępna bez­po­śred­nio. Ujaw­nia się z pod­świa­do­mo­ści wsku­tek oko­licz­no­ści, wyła­nia z men­tal­nego pod­zie­mia, do któ­rego nie mamy swo­bod­nego dostępu. Sza­mań­skie podróże do pod­ziem­nych świa­tów byłyby więc wyciecz­kami w pod­świa­do­mość, moż­li­wymi dzięki arche­ty­picz­nym sym­bo­lom.

Nasze świa­dome wspo­mnie­nia to tylko krót­kie obrazy, jak sceny z filmu. Film nie poka­zuje zwy­kle wszyst­kich doświad­czeń boha­te­rów. Ogra­ni­cza się do chwil naj­istot­niej­szych, mają­cych oczy­wi­sty i bez­po­średni wpływ na ich losy. Jest jak gdyby naśla­do­wa­niem mecha­ni­zmu wspo­mnień, w któ­rym łączymy póź­niej te sceny w logiczny ciąg dzięki pamięci, ale też dzięki temu, co usły­szymy od innych, co sami wywnio­sku­jemy, zro­zu­miemy lub wymy­ślimy.

Wspo­mnie­nie raz przy­wo­łane i opo­wie­dziane nad­pi­suje nową war­stwę nad ory­gi­na­łem i przy kolej­nej rela­cji mówimy już nie to, co zapa­mię­ta­li­śmy, ale to, co sobie przy­po­mnie­li­śmy, a następ­nie opo­wie­dzie­li­śmy. W ten spo­sób wspo­mnie­nia wciąż się zmie­niają, a histo­ria pisze się na nowo. Moja mama zawsze kłó­ciła się ze swoją star­szą sio­strą o to, co się naprawdę wyda­rzyło w ich wspól­nej prze­szło­ści. Te same fakty pamię­tały cał­kiem ina­czej i nie potra­fiły pogo­dzić się z tym, że obie się mylą, bo prze­cież obie musiały mieć rację. Powie­dze­nie „kła­mie jak naoczny świa­dek” jest nie­stety bar­dzo praw­dziwe. Dowód z zeznań świadka to naj­mniej pewny dowód ze wszyst­kich moż­li­wych, cho­ciaż intu­icja pod­po­wiada nam, że jest odwrot­nie. Ktoś, kto mówi: „Widzia­łem to na wła­sne oczy”, jest prze­ko­nany o zgod­no­ści zapisu w pamięci z fak­tycz­nym wyda­rze­niem, ale to tylko złu­dze­nie.

Jak więc spi­sy­wać wspo­mnie­nia, wie­dząc o tym wszyst­kim? Trzeba pamię­tać, że sta­no­wią one zawsze opo­wieść praw­dziwą i skon­fa­bu­lo­waną jed­no­cze­śnie, mającą gdzieś tam, w prze­szło­ści, swoje auten­tyczne źró­dło, ale prze­two­rzoną przez wie­lo­krot­ność przy­wo­łań i zatartą upły­wem czasu. Sta­ram się wery­fi­ko­wać wspo­mnie­nia, spraw­dzać fakty, kiedy to tylko moż­liwe. Się­gam do nota­tek mamy, które spi­sała na krótko przed swoim odej­ściem. Przy­ta­czam nie­znane mi z autop­sji zda­rze­nia, które spi­sał w swo­ich książ­kach tata, pamię­ta­jąc, że i one są tylko kolejną opo­wie­ścią o opo­wie­ści. Jak kora­liki nani­zane na nić skła­dam w całość prze­bły­ski wła­snej pamięci, poje­dyn­cze sceny wyła­nia­jące się z mroku zapo­mnie­nia, pró­bu­jąc nadać temu wszyst­kiemu jakiś logiczny sens. I to wszystko, co mogę zro­bić, by zacho­wać nie­zbędne mini­mum uczci­wo­ści i wier­no­ści temu, co przy­da­rzyło mi się przez sie­dem prze­ży­tych dekad. Sie­dem­dzie­siąt lat tak boga­tych w prze­ży­cia, że można by je roz­dzie­lić pomię­dzy kilka osób, jak cza­sem nie­skrom­nie myślę. Oto moja histo­ria.

1. Zamiast przedmowy

Latem 1949 roku Jadwiga Lipow­ska, moja przy­szła mama, zdała pomyśl­nie egza­min do Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w War­sza­wie. Zre­zy­gno­wała wtedy z posady sekre­tarki w redak­cji „Szpi­lek” i, jak pisze w swo­ich wspo­mnie­niach, poczuła się naprawdę szczę­śliwa.

Mia­łam tylko jeden pro­blem. Już pod­czas pracy w redak­cji Eryk Lipiń­ski zaczął się mną dziw­nie inte­re­so­wać, zbyt­nio zbli­żać. Zosta­wiał listy w mojej szu­fla­dzie, pro­wo­ko­wał jakieś roz­mowy. Nie odpo­wia­dało mi to. Kiedy wraz z grupą pra­cow­ni­ków redak­cji przy­go­to­wu­ją­cych wystawę „Ziem Odzy­ska­nych” zna­la­złam się we Wro­cła­wiu, dosta­łam przy­dział do jego ekipy gra­ficz­nej w cha­rak­te­rze sekre­tarki-zaopa­trze­niowca, co zmu­szało nas do cią­głego kon­taktu. Wystawa oka­zała się wiel­kim suk­ce­sem. Kon­takt z wybit­nymi twór­cami, któ­rych tam spo­tka­łam, przy­spie­szył moją decy­zję o opusz­cze­niu redak­cji i roz­po­czę­ciu stu­diów na ASP. Naj­pierw zaję­cia odby­wały się przy ulicy Myśli­wiec­kiej, póź­niej już w Pałacu Czap­skich na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu róg Trau­gutta. Naresz­cie mogłam uwol­nić się od natręt­nej bli­sko­ści pana redak­tora naczel­nego i od zako­cha­nego Janka Lenicy. Głu­pia sytu­acja, bo oni mnie nie obcho­dzili.

Minęły już trzy lata mojego mał­żeń­stwa z Alek­san­drem Ber­na­ciń­skim, ale moje życie oso­bi­ste sta­wało się pasmem prze­żyć, któ­rych nie prze­wi­dzia­łam. Mój mąż był alko­ho­li­kiem. Jego cyniczna rodzina, szczę­śli­wie uwol­niona od kło­potu dzięki naszemu mał­żeń­stwu, nic mi o tym nie powie­działa. Byłam młoda, naiwna i chcia­łam, żeby wszyst­kim było dobrze. Jak się póź­niej dowie­dzia­łam, w cza­sie wojny dostał kolbą w głowę pod­czas jakiejś łapanki i od tego czasu cier­piał na dotkliwe bóle, które zapi­jał alko­ho­lem. Kiedy nie pił, był nor­mal­nym, bar­dzo zdol­nym gra­fi­kiem i dobrym czło­wie­kiem. Ale pił zawsze i żył jakimś podwój­nym życiem. Nie dotrzy­my­wał słowa, pod­rzu­cali go pod drzwi pijani, nie­znani ludzie, z któ­rymi prze­pi­jał to, co zaro­bił. Wła­ści­wie ni­gdy nie można było na nim pole­gać. To nie było nor­malne życie, ale wyda­wało mi się, że jestem silna, a on – ten mój uta­len­to­wany gra­fik – jest naprawdę dobrym czło­wie­kiem. Podobno kupił samo­chód, któ­rego ni­gdy nie zoba­czy­łam na oczy, ale wie­rzy­ciele cią­gle nacho­dzili mnie w domu, żąda­jąc należ­no­ści za auto. Spła­ca­łam ów naby­tek przez następne dwa lata. Wydaw­nic­two Arty­styczno-Gra­ficzne, w któ­rym pra­co­wał, świet­nie się roz­wi­jało; pen­sja gra­fika wystar­czała więc, by żyć na zupeł­nie przy­zwo­itym pozio­mie, ale alko­ho­lizm był sil­niej­szy od odpo­wie­dzial­no­ści i dobrego imie­nia. On zresztą, jak każdy uza­leż­niony, uwa­żał, że to ja wymy­śli­łam ten pro­blem. Kiedy roz­ma­wia­li­śmy o roz­wo­dzie, gro­ził, że zabije mnie i sie­bie, jeśli kie­dy­kol­wiek zde­cy­duję się go opu­ścić. Nie wiem skąd, ale zawsze miał przy sobie broń.

Przy życiu trzy­mały mnie stu­dia. To był dobry rok – stu­dio­wa­łam gra­fikę arty­styczną u Tade­usza Kuli­sie­wi­cza i pla­kat u Józefa Mrosz­czaka. W pra­cowni ogól­nej stu­dio­wali ze mną Hubert Hil­scher, Janek Lenica, Jan Mło­do­że­niec, Jolanta Barącz, Danka Kon­wicka – sio­stra Jana Lenicy i żona Tade­usza oraz wielu innych, zna­ko­mi­tych twór­ców. Żyli­śmy jak jedna rodzina w tych nie­ła­twych cza­sach. Par­tia decy­do­wała o kie­runku stu­diów, o życiu wykła­dow­ców i stu­den­tów. Wyrzu­cano nie­pra­wo­myśl­nych pro­fe­so­rów, ja też mia­łam wyle­cieć za nie­wła­ściwe pocho­dze­nie. Ura­to­wała mnie Danka Sta­szew­ska, któ­rej mąż był sze­fem Wydziału Prasy w PZPR. Natych­miast po zakoń­cze­niu stu­diów wró­ci­łam do redak­cji „Szpi­lek”, tym razem już na sta­no­wi­sko redak­tora gra­ficz­nego przy głów­nym gra­fiku Jerzym Zaru­bie. Ta malow­ni­cza postać towa­rzy­szyła mi od 1945 roku, kiedy jako dziew­czyna bez żad­nych kwa­li­fi­ka­cji zja­wi­łam się w redak­cji. Był Angli­kiem z uspo­so­bie­nia, z żoną Angielką, angiel­skim poczu­ciem humoru i talen­tem rysow­nika, jacy rodzą się rzadko i ni­gdy nie zapo­mi­nają o dobrych manie­rach. Jego miesz­ka­nie było azy­lem dla nie­po­kor­nych. Wraz ze mną w dziale gra­ficz­nym pra­co­wała wnuczka Józefa Mehof­fera – Magda Konop­kowa i Basia Tysz­kie­wicz, pro­wa­dząca redak­cyjne archi­wum. Basia miesz­kała w Laskach pod War­szawą i z tru­dem sta­rała się utrzy­mać sie­bie i dwoje dzieci – Beatę i Krzy­sia.

Nie­stety wró­ci­łam do redak­cji, w któ­rej redak­to­rem naczel­nym był wciąż Eryk Lipiń­ski. Znów był bli­sko i cią­gle sta­rał się przy­po­mi­nać mi, że nie zre­zy­gno­wał z inte­re­so­wa­nia się mną. Znowu zaczęły się jakieś listy, niby przy­pad­kowe spo­tka­nia. Tym­cza­sem w moim mał­żeń­stwie było coraz gorzej. W końcu zde­cy­do­wa­łam się opu­ścić miesz­ka­nie na Bie­la­nach, gdzie miesz­ka­łam z nie­chcia­nym mężem, i samo­dziel­nie cze­kać na roz­wód. Prze­pa­dły wszyst­kie moje prace z pię­ciu lat stu­diów i zdję­cia z dzie­wię­ciu lat wspól­nego życia. Zamiesz­ka­łam przy ulicy Wro­niej, w na wpół zbu­rzo­nym domu, w cia­snym pokoju prze­chod­nim przy obcej rodzi­nie, bez dostępu do kuchni i łazienki. Eryk dowie­dział się, gdzie miesz­kam, i zaczął mnie odwie­dzać. No i stało się to, co widocz­nie musiało się stać. Eryk krą­żył wokół mie, zapew­niał, że tylko mnie kocha i chce ze mną być. Zde­cy­do­wał się opu­ścić żonę i wygodne miesz­ka­nie na Fra­scati, aby zamiesz­kać ze mną na Wro­niej. Zna­łam jego warunki, żonę Ha-Gę i ich córkę Zuzannę; wie­dzia­łam, czym się różni życie w cie­ple i dobro­by­cie od tego pio­nier­skiego ze mną. Chyba się naprawdę w nim zako­cha­łam, cho­dzi­łam jak odu­rzona, bez racjo­nal­nej oceny sytu­acji. Po trzech mie­sią­cach wspól­nego miesz­ka­nia zaszłam w ciążę. Kiedy powie­dzia­łam o tym Ery­kowi, zasko­czyła mnie jego wście­kłość i prze­ra­że­nie. To mi wystar­czyło. Następ­nego dnia ode­sła­łam wszyst­kie rze­czy przy­szłego ojca mojego dziecka tam, gdzie było ich miej­sce – na Fra­scati.

Byłam sza­lona, otu­ma­niona; wie­dzia­łam prze­cież, że miał żonę i dziecko, że powin­nam się bro­nić przed takim tok­sycz­nym uczu­ciem, a jed­nak się nie bro­ni­łam. Kazał mi usu­nąć ciążę, więc zde­cy­do­wa­łam się na natych­mia­stowe roz­sta­nie i próbę budo­wa­nia życia w zupeł­nie innej sytu­acji. Zaczęły się mrozy. W pokoju było tak zimno, że nocą włosy przy­ma­rzały mi do ściany, a na pościeli two­rzyła się sko­rupka ze szronu. Szu­ka­łam inten­syw­nie jakie­goś innego miesz­ka­nia i usi­ło­wa­łam jak naj­szyb­ciej prze­pro­wa­dzić roz­wód z mężem alko­ho­li­kiem, który nie chciał mi go dać. Zde­cy­do­wa­łam się więc na roz­wód z mojej winy, utra­ci­łam mel­du­nek i sama musia­łam pokryć koszty pro­cesu. Co naj­gor­sze – moje dziecko zgod­nie z pra­wem miało otrzy­mać nazwi­sko Ber­na­ciń­ski. Eryk bowiem nie zgło­sił ojco­stwa w Urzę­dzie Stanu Cywil­nego i na czas porodu wyje­chał do Szwe­cji. Po pro­stu uciekł. Tak skoń­czyło się moje marze­nie o miło­ści, ale trzy­mała mnie przy życiu świa­do­mość, że będę miała dziecko. Zosta­łam sama po sło­wach Eryka, które mówiły wszystko: „Ja mam już dziecko, innego nie chcę”. Z zimna i wil­goci poważ­nie zacho­ro­wa­łam. Pomógł mi Zbi­gniew Mit­zner, który wspól­nie z Ery­kiem kie­ro­wał „Szpil­kami”. Zja­wił się w moim oszro­nio­nym pokoju, przy­niósł coś do jedze­nia i zała­twił mi nieco lep­sze warunki miesz­ka­niowe. Gorzej było w redak­cji. Nie­ocze­ki­wane spo­tka­nia z ojcem dziecka, szepty i uwagi na pewno mi nie poma­gały. A ja wciąż bez­sku­tecz­nie szu­ka­łam miesz­ka­nia. W końcu Beata i Krzyś, nasto­let­nie dzieci Basi Tysz­kie­wicz – zna­la­zły i wyna­jęły mi pokój w Laskach. Bez wody, ze stud­nią na podwó­rzu, ale u cudow­nej, pię­cio­oso­bo­wej rodziny.

Zbli­żał się sier­pień, czas roz­wią­za­nia. Eryk jest w Szwe­cji, miesz­kam w Laskach, do War­szawy i z powro­tem jeż­dżę auto­bu­sem po kocich łbach i jak zwy­kle pra­cuję bez taryfy ulgo­wej. Jakaś absur­dalna awan­tura w redak­cji, wycią­ga­nie wody żura­wiem ze studni, dojazdy trzę­są­cym auto­bu­sem; trudno się dzi­wić, że moje uko­chane dziecko miało tego dosyć. No i pod­jęło decy­zję. Jest 20 sierp­nia, upalny wie­czór. Nie mam nawet koszuli noc­nej, a muszę jechać do szpi­tala przy Mada­liń­skiego. Ludzie, u któ­rych miesz­ka­łam, wysko­czyli po tak­sówkę, zmu­si­łam się do spo­koju i za chwilę ten nie­znany pan wiózł mnie do kli­niki, kupu­jąc jesz­cze po dro­dze szczo­teczkę i pastę do zębów, a także łyżkę, nóż i wide­lec, któ­rych szpi­tal nie zapew­niał. Doje­cha­li­śmy szczę­śli­wie, a potem zaczęło się moje nowe, praw­dziwe życie. Mój uko­chany, upra­gniony syn uro­dził się 21 sierp­nia 1955 roku, 20 minut po pół­nocy. Od początku sam kie­ro­wał swoim życiem, więc uro­dził się w nie­dzielę pod zna­kiem Lwa. Na szczę­ście poród był szybki. Kiedy poka­zano mi kukiełkę zawi­niętą w kocyk, z któ­rego wysta­wała olbrzy­mia grzywa jasnych wło­sów, zadarty nos z dwiema wiel­kimi dziur­kami, i ujrza­łam bystre, jakby pyta­jące spoj­rze­nie błę­kit­nych oczu – już wie­dzia­łam, że to nie może być Kuba, cho­ciaż wła­śnie takie imię dla niego wybra­łam. Raczej przy­po­mi­nał Tomka Sawy­era, więc natych­miast zde­cy­do­wa­łam, że może nazy­wać się tylko Tomek. Od tej chwili został Tom­kiem na resztę życia i mam nadzieję, że tego nie żałuje.

2. Pierwsze lata na latawcu

Podczas dwóch tygo­dni spę­dzo­nych w szpi­talu, zamiast ojca, który czmych­nął za gra­nicę, odwie­dzały mamę kole­żanki z redak­cji. Kiedy ją wypi­sy­wano, w rolę taty wcie­lił się Ana­tol Potem­kow­ski, saty­ryk piszący do „Szpi­lek”. Wraz z redak­cyj­nymi kole­żan­kami zawieźli nas do Lasek. Gospo­dyni, u któ­rej miesz­ka­li­śmy, posta­rała się dla mamy o pomoc swo­jej szwa­gierki, miej­sco­wej położ­nej. Warunki były surowe. Wodę trzeba było cią­gnąć ze studni żura­wiem. Był pro­blem z goto­wa­niem, bo mamie, jako nie­za­mel­do­wa­nej, nie przy­słu­gi­wał przy­dział regla­men­to­wa­nego wów­czas węgla. Dopóki było cie­pło, pie­lu­chy suszyły się na pło­cie. Gdy lato się skoń­czyło, pie­lu­chy schły w pokoju, dosu­szane nocą przez mamę cie­płem jej ciała. Była słaba, źle się czuła, wciąż miała zawroty głowy. Oka­zało się, że ma poważną ane­mię. Stra­ciła pokarm, a ja, cią­gle głodny, nie prze­sta­wa­łem pła­kać – ani w dzień, ani w nocy. To nie był czas, kiedy mleko dla nie­mow­ląt można było kupić w skle­pie na rogu. Życie ura­to­wała mi krowa gospo­dyni, która – jak się oka­zało – wykar­miła także jej dzieci. Dzięki roz­cień­czo­nemu kro­wiemu mleku pod­grze­wa­nemu nad pło­mie­niem świecy stop­niowo odzy­ski­wa­łem siły i w końcu prze­sta­łem pła­kać.

Idę po ulicy, Naokoło nie ma nic. Jest pół­noc, a ja szu­kam słońca, Jest ciemno i nie widać końca Nocy.

Nie mia­łem łóżeczka, spa­łem w dużym wikli­no­wym koszu na bie­li­znę, odpo­wied­nio wymosz­czo­nym. Tym­cza­sem zawil­go­cona od suszą­cych się pie­luch izba z wolna zaczęła pokry­wać się ple­śnią. Zbi­gniew Mit­zner, współ­za­ło­ży­ciel „Szpi­lek” w 1935 roku, a teraz zastępca redak­tora naczel­nego, oka­zał się dobrym duchem, poja­wia­ją­cym się raz po raz w kry­tycz­nych chwi­lach i nio­są­cym nam upra­gnioną pomoc. Przede wszyst­kim prze­pro­wa­dził męską roz­mowę z moim ojcem, który zdą­żył już wró­cić ze Szwe­cji. Zobli­go­wał go do poszu­ki­wa­nia dla nas jakie­goś lokum, które nada­wa­łoby się do życia. Nie na wiele się to zdało. Po wojen­nych znisz­cze­niach miesz­kań bra­ko­wało, a samotna matka z nie­mow­lę­ciem nie była atrak­cyjną loka­torką. Ojciec nie miał ochoty mnie widzieć, miał wręcz pre­ten­sję do mamy o to, że wmie­szała w to wszystko Mit­znera.

Pre­mier Józef Cyran­kie­wicz dys­po­no­wał pulą miesz­kań dla arty­stów, a w jed­nym z nich, nie­wiel­kiej kawa­lerce przy ulicy 3 Maja, miesz­kał Jan Lenica, kolega mamy ze stu­diów, wła­śnie wyjeż­dża­jący do Paryża, gdzie cze­kała go wielka kariera. Jego podróż zapla­no­wana była na luty 1956 roku, zimę trzeba było więc prze­trwać w Laskach. Mama czę­sto wspo­mi­nała póź­niej wspar­cie i ser­deczną pomoc udzie­laną jej przez miesz­ka­jącą obok Bar­barę Tysz­kie­wicz i jej dwoje nasto­let­nich dzieci. Czę­sto ją odwie­dzali, opie­ku­jąc się mną w razie potrzeby. Z pew­no­ścią dzięki nim czuła spo­kój i siłę pod­czas tych trud­nych, zimo­wych mie­sięcy. Kiedy zacho­ro­wa­łem na zapa­le­nie ucha środ­ko­wego, mama całymi nocami nosiła mnie na rękach, cho­dząc w tę i z powro­tem po zim­nym pokoju. Znów jakiś dobry czło­wiek zała­twił leka­rza, dosta­łem lekar­stwa i zaczą­łem zdro­wieć. Mama naresz­cie mogła się wyspać i odpo­cząć, a ja unik­ną­łem utraty słu­chu.

W końcu nad­szedł wycze­ki­wany luty – czas prze­pro­wadzki do kawa­lerki po Lenicy. Z tru­dem i cał­ko­wi­cie nie­le­gal­nie zała­twiona cię­ża­rówka, na co dzień roz­wo­żąca prasę, została zała­do­wana naszym skrom­nym dobyt­kiem. Mama z pół­rocz­nym nie­mow­lę­ciem wdra­pała się do wyzię­bio­nej szo­ferki i póź­nym sobot­nim wie­czo­rem wyru­szy­li­śmy z Lasek do War­szawy. Jecha­li­śmy wąską, pokrytą lodem i nie­oświe­tloną drogą, pod­czas zadymki dodat­kowo ogra­ni­cza­ją­cej widocz­ność, w roz­kle­ko­ta­nej cię­ża­rówce, któ­rej zde­ner­wo­wany szo­fer ryzy­ko­wał co naj­mniej utratę pracy, gdyby go zła­pano. Zmar­z­nięci dotar­li­śmy wresz­cie do celu i wyda­wało się, że naj­gor­sze za nami. Mama pró­buje wło­żyć klucz do zamka. Bez­sku­tecz­nie. Czy to na pewno te drzwi? Tak, wszystko się zga­dza. Mój płacz budzi sąsia­dów i oka­zuje się, że do miesz­ka­nia wła­mał się jakiś cwa­nia­czek, który następ­nie powy­mie­niał zamki. Bywało tak, gdy ktoś się zorien­to­wał, że miesz­ka­nie stoi puste, choćby tylko przez kilka dni.

Wezwana mili­cja gotowa była pod­jąć jakie­kol­wiek dzia­ła­nia dopiero w ponie­dzia­łek. Tym­cza­sem jest noc z soboty na nie­dzielę, a my znów nie mamy się gdzie podziać. Zde­spe­ro­wa­nej mamie udaje się nakło­nić kie­rowcę do zawie­zie­nia nas w jedyne miej­sce, jakie przy­cho­dzi jej do głowy – na plac Trzech Krzyży 16, do redak­cji „Szpi­lek”. Cudem prze­ko­nuje noc­nego stróża, by nas wpu­ścił, i tak koczu­jemy do ponie­dział­ko­wego poranka. Wtedy znowu poja­wia się nasz dobry duch, Zbi­gniew Mit­zner, i szybko zała­twia pokój w nowiut­kim hotelu MDM przy placu Kon­sty­tu­cji. Ofi­cjal­nie nie wolno tam było miesz­kać z nie­mow­lę­tami. Obo­wią­zy­wał także prze­pis, naka­zu­jący wszyst­kim loka­to­rom hotelu co dwa dni wystę­po­wać o nowe pozwo­le­nie na pobyt. Decy­do­wał o tym oso­bi­ście towa­rzysz Jerzy Albrecht, kie­ru­jący sej­mową Komi­sją Gospo­darki Komu­nal­nej i Miesz­ka­nio­wej. Mit­zner udał się więc do pre­miera Józefa Cyran­kie­wi­cza, który znał się z moim ojcem z Auschwitz, a on wpły­nął na Albrechta, by w dro­dze wyjątku pozwo­lił mamie zamiesz­kać w hotelu. Udało się. Mie­li­śmy dach nad głową.

Mama urzą­dziła mi spa­nie na hote­lo­wym łóżku, a sama spała na dwóch dosta­wio­nych do łóżka krze­słach. Sprzą­taczki ukrad­kiem poma­gały jej prać, suszyły u sie­bie pie­lu­chy i ukry­wały nie­le­galną elek­tryczną maszynkę do goto­wa­nia. To była namiastka domu, ale bar­dzo tym­cza­sowa i nie roz­wią­zy­wała naszego pod­sta­wo­wego pro­blemu. I znów zna­lazł się anioł w ludz­kiej postaci. Tym razem była to Olga Sie­masz­kowa, ilu­stra­torka ksią­żek dla dzieci i bli­ska zna­joma mojego ojca. Zapro­po­no­wała mamie tym­cza­sowy pobyt w willi komu­ni­stycz­nego dyplo­maty i poli­tyka Wik­tora Gro­sza. Pań­stwo Gro­szo­wie dobrze znali naszą sytu­ację, ponie­waż skan­dal z popu­lar­nym Ery­kiem Lipiń­skim w roli głów­nej był gło­śny w War­sza­wie. Zdjęci współ­czu­ciem dla mamy zgo­dzili się nas przy­ho­łu­bić. Chcąc nie chcąc, po pew­nym waha­niu mama pro­po­zy­cję przy­jęła. W końcu mogła prze­stać żyć w bez­u­stan­nym napię­ciu i w stra­chu, że znów będziemy bez­domni. Od tej chwili wyda­rze­nia zaczęły nabie­rać tempa. Bez­in­te­re­sowne dzia­ła­nia ludzi dobrej woli, a także bli­ska zna­jo­mość Gro­sza z Cyran­kie­wi­czem przy­nio­sły szczę­śliwą odmianę losu. Latem przy­znano mamie maleń­kie służ­bowe miesz­ka­nie na nowo­wy­bu­do­wa­nym osie­dlu Lata­wiec, tuż koło placu Zba­wi­ciela – jeden pokój o powierzchni dzie­się­ciu metrów kwa­dra­to­wych, do tego pię­cio­me­trowa kuchenka, maleńka łazienka i przed­po­kój – razem dwa­dzie­ścia cztery metry na czwar­tym pię­trze, w domu wci­śnię­tym mię­dzy dwie sąsied­nie kamie­nice, z oknami wycho­dzą­cymi na tyły alei Wyzwo­le­nia. To była rady­kalna i szczę­śliwa odmiana losu.

Nade­szła Wigi­lia 1956 roku, pierw­sza w naszym małym miesz­kanku. Spę­dzi­li­śmy ją z Bar­barą Tysz­kie­wicz i jej dziećmi. To był ich pomysł. Jej sio­stra przy­słała z Anglii różne nie­spo­ty­kane w PRL-u łako­cie, które obok mami­nego barsz­czu z uszkami zna­la­zły się na świą­tecz­nym stole. Stół to może za dużo powie­dziane, bo go nie było – tale­rze stały na pod­ło­dze, a pod nimi leżały ser­wetki. Ten ser­deczny gest trojga wspa­nia­łych osób dał mamie poczu­cie nor­mal­no­ści, rado­ści z domo­wej atmos­fery, a także świa­do­mość, że pomimo wszystko nie jest cał­kiem sama.

Moje naj­wcze­śniej­sze wspo­mnie­nia to pra­wie puste miesz­ka­nie, a w nim tylko raj­zbret, czyli stół kre­ślar­ski, przy któ­rym mama pra­co­wała, tap­czan i moje luk­su­sowe, meta­lowe, białe cze­cho­sło­wac­kie łóżko z opusz­czaną po bokach siatką – pre­zent od Gro­szów. Mamę prze­nie­siono wkrótce służ­bowo do redak­cji tygo­dnika „Świat”, wzo­ro­wa­nego na ame­ry­kań­skim maga­zy­nie „Life”, ale kon­ty­nu­ują­cego także tra­dy­cję pisma, jakie uka­zy­wało się pod tym tytu­łem przed wojną. Poma­gała mamie pani Ala, na co dzień sprzą­ta­jąca w „Szpil­kach”. Podobno bar­dzo ją lubi­łem, ale jej nie pamię­tam, wiem to tylko od mamy. Któ­re­goś dnia pani Ala musiała mnie zabrać ze sobą do „Szpi­lek”, gdzie wywo­ła­łem małą sen­sa­cję, bowiem wszy­scy oczy­wi­ście wie­dzieli, co to za nie­mowlę i kto jest jego ojcem. Ojciec też się tam poja­wił ze sło­wami: „O, jakie śliczne dziecko! To pani?”. Ripo­sta pani Ali była bez­li­to­sna: „Nie, to pana!”.

Jed­nak dopiero po trzech latach, pod­czas wyto­czo­nej przez mamę sprawy o usta­le­nie ojco­stwa, odpo­wied­nio zmo­ty­wo­wany przez par­tię tata zde­cy­do­wał się potwier­dzić, że jestem jego synem. Redak­to­rowi naczel­nemu poczyt­nego tygo­dnika nie wypa­dało już dłu­żej funk­cjo­no­wać w atmos­fe­rze skan­dalu.

Przez pierw­sze trzy lata życia nosi­łem więc różne nazwi­ska. Naj­pierw, zgod­nie z pra­wem, byłem Toma­szem Ber­na­ciń­skim, po nie­sław­nym, pierw­szym mężu mamy. Dość szybko jed­nak udało się mnie urzę­dowo prze­mia­no­wać na Toma­sza Lipow­skiego, zgod­nie z panień­skim nazwi­skiem mamy – i to już pamię­tam dobrze. Gdy mia­łem trzy lata, wyro­kiem sądu nadano mi ofi­cjal­nie nazwi­sko fak­tycz­nego ojca. Wła­ści­wie powi­nie­nem nazy­wać się Tomasz Rawicz Lipiń­ski. Mój dzia­dek tak się pod­pi­sy­wał, doda­jąc rodowy przy­do­mek, pomimo lewi­co­wych poglą­dów. Tak też przed wojną pod­pi­sy­wał się tata. Stąd skrót „erl” – Eryk Rawicz Lipiń­ski, któ­rym sygno­wał swoje prace także w Pol­sce Ludo­wej. Jako czło­nek par­tii i redak­tor naczelny nie chciał praw­do­po­dob­nie pro­wo­ko­wać ewen­tu­al­nych kło­po­tów peł­nym przy­dom­kiem her­bo­wym w nazwi­sku, dla­tego i ja go nie odzie­dzi­czy­łem.

Minęło jesz­cze sześć dłu­gich lat, zanim zde­cy­do­wał się mnie poznać. Do tego czasu był dla mnie tylko twa­rzą na foto­gra­fii pasz­por­to­wej i auto­rem ilu­stra­cji do ksią­żek dla dzieci. Lubi­łem je, zwłasz­cza te do Śnia­da­nia króla Alana Ale­xan­dra Mil­nego. W tam­tych latach coroczne Kier­ma­sze Książki orga­ni­zo­wane były w Ale­jach Ujaz­dow­skich. Wzdłuż ogro­dze­nia Parku Ujaz­dow­skiego usta­wiano stra­gany, a w nich można było kupić książki nie zawsze dostępne na co dzień w księ­gar­niach, spo­tkać auto­rów i dostać ich auto­graf. Koń­czy­łem cztery lata, gdy mama wpa­dła na dość ryzy­kowny pomysł zabra­nia mnie tam i poka­za­nia ojcu, który miał w jed­nym ze sto­isk pod­pi­sy­wać książki ze swo­imi ilu­stra­cjami. W dro­dze na kier­masz byłem mocno zde­ner­wo­wany, chyba udzie­lały mi się także emo­cje mamy. Gdy dotar­li­śmy do celu, oka­zało się, że taty tam nie ma. Czy mamie z wra­że­nia pomy­liły się godziny, czy też on opu­ścił sto­isko wcze­śniej – nie wiem. Poczu­łem ulgę prze­mie­szaną z roz­cza­ro­wa­niem. Nie wie­dzia­łem, cie­szyć się czy mar­twić, ale naj­wy­raź­niej nie był to jesz­cze ten czas.

Wokół wszystko było nowe. Kiedy się tam spro­wa­dzi­li­śmy, ulicę Nato­liń­ską w jej powo­jen­nym prze­biegu dopiero wyty­czano. Bul­do­żery wyrów­ny­wały powierzch­nię, usy­pu­jąc pod naszymi oknami wysoką hałdę ziemi. Potem poło­żono chod­niki, jezd­nię pokryto wszech­obec­nymi wów­czas sze­ścio­kąt­nymi try­lin­kami, a wzdłuż ulicy posa­dzono małe drzewka. Dziś się­gają dachów oko­licz­nych domów. Przy­glą­da­łem się z okna, jak budo­wano ten frag­ment nowej War­szawy – długi, lekko zaokrą­glony budy­nek po wschod­niej stro­nie ulicy i ten nieco póź­niej­szy, ciem­no­szary, na rogu Koszy­ko­wej. Na wprost naszych okien stała przed­wo­jenna sece­syjna kamie­nica, nie­gdyś perła ulicy Słu­żew­skiej, teraz samotna, odarta z ozdób i tynku, zagu­biona na tyłach nowej alei Wyzwo­le­nia. W końcu i ją zbu­rzono, a wtedy armia plu­skiew pozba­wio­nych natu­ral­nego habi­tatu zaata­ko­wała oko­liczne domy, w tym nasz. Wcho­dziły przez wywietrz­nik do pokoju i spa­dały nam na głowy. Było ich mnó­stwo. Dopiero zamu­ro­wa­nie wywietrz­nika i poma­lo­wa­nie ścian farbą zmie­szaną z DDT poło­żyło kres inwa­zji. Praw­do­po­dob­nie byli­śmy także nie­źle pod­truci tą nie­zwy­kle szko­dliwą sub­stan­cją, ale w tam­tych latach sto­so­wano ją powszech­nie prze­ciw insek­tom i nikt się nie mar­twił jej tok­sycz­nym dzia­ła­niem.

Długo nie zaczy­na­łem mówić. Mia­łem już pra­wie dwa lata, a wciąż zastę­po­wa­łem słowa nie­ar­ty­ku­ło­wa­nymi dźwię­kami. Budziło to zanie­po­ko­je­nie mamy, oba­wia­ją­cej się jakichś wad roz­wo­jo­wych wyni­kłych z jej trud­nych warun­ków i stresu pod­czas ciąży. Nie wie­działa, że po cichu, ukrad­kiem wszystko dokład­nie ukła­dam sobie w gło­wie. Coraz lepiej rozu­mia­łem zna­cze­nie słów, ich wza­jemne rela­cje, porzą­dek łącze­nia ich w zda­nia tak, żeby to, co chce się powie­dzieć, było jasne, komu­ni­ka­tywne i zro­zu­miałe dla słu­cha­ją­cego. Jed­nak nie ujaw­nia­łem tego i nie mówi­łem na głos. Wszystko się zmie­niło, gdy pew­nego razu wla­złem za ciężką szafę u jed­nej z kole­ża­nek mamy i nie mogłem się stam­tąd wydo­stać. Z ogrom­nym tru­dem, po dłuż­szej chwili wydo­były mnie jakoś z opre­sji, a wtedy ja, znie­nacka, peł­nymi zda­niami wyra­zi­łem swoje głę­bo­kie nie­za­do­wo­le­nie z faktu, że to trwało zbyt długo, uży­wa­jąc wielu słów, któ­rych nikt nie spo­dzie­wał się usły­szeć od małego dziecka. Skoro już zde­cy­do­wa­łem się mówić, mówi­łem dużo, wyraź­nie czer­piąc z tego przy­jem­ność. Podobno wyra­ża­łem się też zbyt elo­kwent­nie jak na malu­cha. Mając cztery lata, odwie­dzi­łem z mamą czte­ro­po­ko­jowe miesz­ka­nie jej zna­jo­mej z redak­cji, gdzie gło­śno wyra­zi­łem swoją dez­apro­batę: „Co? Cztery pokoje?! To doprawdy prze­sada!”. Szybko też nauczy­łem się czy­tać i czy­ta­łem dosłow­nie wszystko. Nie pozwa­lano mi tylko wer­to­wać gazet ze względu na mały druk, który – jak się oba­wiano – mógł uszko­dzić mój młody wzrok.

Kiedy pani Ala wyemi­gro­wała do Fran­cji i wyszła tam za mąż, zastą­piła ją pani Maria, dla wygody wciąż nazy­wana przeze mnie Alą. Długo myśla­łem, że Ala to zdrob­nie­nie od Marii. Moja nowa opie­kunka w prze­ci­wień­stwie do ory­gi­nal­nej pani Ali była star­szą kobietą i nie cie­szyła się moją sym­pa­tią. Zdaje się, że było to uczu­cie odwza­jem­nione. Byłem nie­jad­kiem, toteż pani Maria drę­czyła mnie, każąc zja­dać wszystko, co poło­żyła na tale­rzu, nawet gdy były to ohydne, dogo­ry­wa­jące w wysty­głym tłusz­czu ziem­niaki. Sadzała mnie na drew­nia­nym kuchen­nym bla­cie pod oknem, z któ­rego widać było Park Ujaz­dow­ski – domy przy placu Na Roz­drożu dopiero budo­wano – i jak złą man­trę powta­rzała: „No jedz-żeż wresz­cie, czemu niej-jesz?”.

Do dziś dźwię­czy w uszach ta dziwna into­na­cja, przy­wo­łu­jąc nie­przy­jemne emo­cje. Wpraw­dzie pani Maria pomo­gła mi nauczyć się czy­tać i wyrę­czała mamę w domo­wych obo­wiąz­kach, ale akcep­to­wa­łem ją tylko dla­tego, że musia­łem.

Mama, zauwa­żyw­szy to, pró­bo­wała mnie posłać do przed­szkola. Wokół było ich kilka, obsłu­gu­ją­cych gigan­tyczny wyż demo­gra­ficzny naszego poko­le­nia. Zgraja roz­wrzesz­cza­nych dzie­cia­ków to było jed­nak sta­now­czo za dużo dla mojej nad­wraż­li­wo­ści. W ogóle kon­takty z ludźmi, nawet doro­słymi, czę­sto sta­no­wiły dla mnie wyzwa­nie ponad siły. Kiedy ktoś nas odwie­dzał, sta­ra­łem się ukryć, a woła­nie mamy: „Tomku, chodź się przy­wi­tać!”, było tor­turą. Potra­fi­łem zwy­mio­to­wać na zawoła­nie, żeby tylko nie musieć iść do przed­szkola i prze­ży­wać kosz­maru nie­do­go­to­wa­nych kaszek, widoku dzie­cię­cych raj­sto­pek w kolo­rze kupy, przy­mu­so­wego leża­ko­wa­nia i prze­mocy wycho­waw­czyń. Mama robiła, co mogła. Zała­twiła nawet eks­klu­zywne przed­szkole na Mura­no­wie w zabyt­ko­wym pałacu Dzia­łyń­skich, do któ­rego woził mnie redak­cyjny kie­rowca „Świata”, pan Gła­decki. Nie pomo­gło. Śniło mi się, że w przed­szkol­nej szatni mieszka smok, któ­rego się bałem.

Budy­nek przed­szkola oto­czony był przez pagórki gru­zów getta, na któ­rych po woj­nie szybko pobu­do­wano nowe domy miesz­kalne. Ta część Mura­nowa jest w isto­cie nie­uprząt­nię­tym cmen­ta­rzy­skiem, a pod gru­zami pozo­sta­wiono zwłoki pole­głych pod­czas hitle­row­skiej oku­pa­cji i likwi­da­cji getta. Do dziś nie lubię tam­tędy cho­dzić, czu­jąc jakąś śmier­telną ema­na­cję zio­nącą spod ziemi. Wola­łem sie­dzieć w domu, budo­wać ogromne kon­struk­cje z kolo­ro­wych drew­nia­nych kloc­ków, słu­chać radia, czy­tać i ryso­wać. Pani Maria poja­wiała się i zni­kała. Kiedy w pierw­szej kla­sie posze­dłem na swoją pierw­szą lek­cję angiel­skiego i nauczy­łem się pierw­szych angiel­skich słów: a hen, a boy, a book, byłem z tego bar­dzo dumny. Po powro­cie do domu opo­wie­dzia­łem o tym pani Marii, ale ona, gdy usły­szała słowo book, zesztyw­niała, wznio­sła oczy do nieba i groź­nie odparła: „Jak śmiesz? Nie bluź­nij! Bóg jest jeden!”.

Czę­sto zosta­wa­łem więc sam w domu, zaopa­trzony w ter­mos z cie­płą her­batą i kanapki. Na szczę­ście mie­li­śmy coś, co w tam­tych latach było nie­zwy­kłym luk­su­sem – tele­fon. Praca w redak­cji tygo­dnika „Świat” wyma­gała dys­po­zy­cyj­no­ści, toteż przy­znano nam tele­fon służ­bowy o nume­rze 219574. Był to tak zwany tele­fon towa­rzy­ski – dwóch abo­nen­tów pod­łą­czo­nych do jed­nej linii. Szybko nauczy­łem się roz­krę­cać czarny apa­rat z zie­lo­nym guzicz­kiem, nie­zbęd­nym przy takim roz­wią­za­niu, i umie­jęt­nie spi­nać dwa dru­ciki, co pozwa­lało pod­słu­chi­wać roz­mowy pro­wa­dzone z tego dru­giego apa­ratu. Naszym tele­fonicznym towa­rzy­szem był pewien dzien­ni­karz spor­towy, godzi­nami dyk­tu­jący tek­sty komuś w swo­jej redak­cji. Mama dener­wo­wała się wtedy, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc dodzwo­nić się do domu i spraw­dzić, czy wszystko ze mną jest w porządku. Kiedy mogła, ury­wała się na krótko ze „Świata” i pędziła tak­sówką z Nowego Światu na Lata­wiec. Pomimo że lubi­łem spę­dzać czas w samot­no­ści, cie­szy­łem się z jej nie­spo­dzie­wa­nych wizyt.

Wśród zna­jo­mych z redak­cji byłem znany jako „dziecko wycho­wy­wane przez tele­fon”. Aby uchro­nić mnie przed wypad­nię­ciem z okna na czwar­tym pię­trze, mama uplo­tła sieć z gru­bej węd­kar­skiej żyłki i solid­nie przy­mo­co­wała ją do fra­mugi. Dzięki temu roz­wią­za­niu, jeśli spa­da­łem z para­petu, to do wewnątrz. Oca­liło mi to życie, ale nie unik­ną­łem zła­ma­nia żeber, co zresztą przy­da­rzyło mi się w póź­niej­szym życiu jesz­cze paro­krot­nie. Oto cena przed­wcze­snej samo­dziel­no­ści, dla któ­rej nie było alter­na­tywy. Zdaje się, że od wcze­snego dzie­ciń­stwa, gdy coś posta­no­wi­łem, nie ist­niała siła, która by mnie od tego odwio­dła.

W pew­nej chwili moje coraz mniej­sze dzie­cinne łóżeczko zostało zastą­pione alu­mi­nio­wym łóż­kiem polo­wym, na dzień skła­da­nym i cho­wa­nym w kąt łazienki. Musie­li­śmy się jakoś zmie­ścić w maleń­kim, dzie­się­cio­me­tro­wym pokoju, w któ­rym nie było ani jed­nego kąta pro­stego. Oprócz raj­zbretu i tap­czanu poja­wił się w nim także nie­wielki fote­lik zwany Liskiem, hit PRL-u zapro­jek­to­wany przez Józefa Chie­row­skiego. Jedną ze ścian pokryły drew­niane półki na książki ze Spół­dzielni Ład, a w ścianę naprze­ciw okna wbu­do­wana była biała szafa. Na kąt dla dziecka po pro­stu nie było miej­sca. Pomimo to nasz mikro­sko­pijny apar­ta­ment wyda­wał mi się ogromny. Nie prze­szka­dzała mi także koniecz­ność codzien­nego roz­kła­da­nia łóżka wie­czo­rami i skła­da­nia go o poranku. Nawet mnie to bawiło.

Dopiero gdy posze­dłem do szkoły, poja­wiła się paląca potrzeba stwo­rze­nia mi jakie­goś miej­sca, gdzie miał­bym choć odro­binę pry­wat­no­ści i warunki do odra­bia­nia lek­cji. Nasz sąsiad, pan Bachura, para­jący się drob­nymi napra­wami oraz malo­wa­niem i remon­to­wa­niem miesz­kań, doko­nał ist­nego cudu. W mikro­sko­pij­nej kuchni prze­su­nął nieco zlew, zli­kwi­do­wał drew­niany para­pet i szafkę pod oknem, prze­bił się do przed­po­koju, two­rząc tam niszę, w któ­rej zmie­ściła się lodówka – praw­dziwy luk­sus tam­tej epoki. W ten spo­sób kuch­nia się nieco powięk­szyła, ale mama wciąż kom­bi­no­wała, jak by tu ją zaadap­to­wać na moje potrzeby. Naj­pierw kupiła wer­salkę, ale to nie był dobry pomysł. Mebel był sta­now­czo za duży i cho­ciaż się zmie­ścił, to nie było już miej­sca na cokol­wiek innego. Trzeba było wer­salkę oddać z powro­tem do sklepu. W pobli­skim warsz­ta­cie sto­lar­skim mama obsta­lo­wała więc kon­struk­cję, skła­da­jącą się z płyty wió­ro­wej i prze­myśl­nego ste­laża. Powie­działa sto­la­rzowi, że to deska do cię­cia papieru, przez co, jak twier­dziła, zapła­ciła mniej, niż gdyby zdra­dziła mu, że to tap­czan. Wymie­rzony co do cen­ty­me­tra, zmie­ścił się mię­dzy zle­wem, oknem i dwiema prze­ciw­le­głymi ścia­nami. Miał sto osiem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów dłu­go­ści i może z dzie­więć­dzie­siąt sze­ro­ko­ści. Uzu­peł­niony o mate­rac z gąbki, stał się miej­scem, na któ­rym spę­dzi­łem kolej­nych dwa­na­ście lat.

Kiedy uro­słem, osią­ga­jąc doce­lowy wzrost stu osiem­dzie­się­ciu pię­ciu cen­ty­me­trów, mie­ści­łem się ide­al­nie, czub­kiem głowy doty­ka­jąc jed­nej ściany, a pode­szwami stóp – dru­giej. Pod oknem wmon­to­wane zostały nie­wiel­kie półki, a po dru­giej stro­nie tego lego­wi­ska stał sto­lik ze skła­da­nym bla­tem, nad któ­rym znaj­do­wała się jesz­cze jedna mała półka. Oczy­wi­ście były i szafki kuchenne nad zle­wem, jesz­cze jedna mała półeczka mię­dzy zle­wem a drzwiami, i jesz­cze jedna wysoka półka na książki. Była tam też czte­ro­pal­ni­kowa kuchenka gazowa z pie­cy­kiem, wci­śnięta we wnękę po pra­wej stro­nie drzwi, a nad nią i koło niej kolejne półki i szafki kuchenne. Wszystko to zmie­ściło się na pię­ciu metrach kwa­dra­to­wych wyłącz­nie dzięki pomy­sło­wo­ści mamy i umie­jęt­no­ściom sąsiada. Pokój, będący jed­no­cze­śnie kuch­nią, szybko stał się popu­larny wśród kole­gów, któ­rzy odwie­dzali mnie, by na wła­sne oczy zoba­czyć to nie­zwy­kłe pomiesz­cze­nie. Wie­czo­rami, leżąc na tap­cza­nie i wpa­tru­jąc się w niebo, wyobra­ża­łem sobie, że to kajuta wiel­kiej sta­cji kosmicz­nej. Póź­niej, już w cza­sach lice­al­nych, gdy na bla­cie obok zlewu poja­wił się ste­reo­fo­niczny gra­mo­fon, wkła­da­łem gło­śniki pod deskę z mate­ra­cem, two­rząc gigan­tyczny sub­wo­ofer, będący zmorą sąsia­dów.

Sporo cho­ro­wa­łem. Mógł to być sku­tek cięż­kich przejść w życiu pło­do­wym i wkrótce po uro­dze­niu, ale myślę, że było to także woła­nie o poświę­ce­nie mi więk­szej uwagi przez wiecz­nie zapra­co­waną i, pomimo chęci, nie mającą dla mnie dość czasu mamę. Uro­dzi­łem się z pła­sko­sto­piem. Przez wiele lat nosi­łem spe­cjal­nie wymo­de­lo­wane, skó­rzane wkładki do butów, zmie­niane w miarę powięk­sza­nia się moich stóp. W czwar­tej kla­sie ciężko zacho­ro­wa­łem na odrę. Wtedy jesz­cze na nią nie szcze­piono. Nie mając innego wyj­ścia, mama zosta­wiała mnie samego w domu, dzwo­niąc co godzinę i spraw­dza­jąc, czy wszystko jest w porządku. Przez ponad mie­siąc nie cho­dzi­łem do szkoły, a wysypkę mia­łem na całym ciele, nawet w krtani. Stra­ci­łem głos, mogłem jedy­nie szep­tać. Żeby zbić wysoką gorączkę, mama wkła­dała mnie do wanny z zimną wodą. W końcu wyzdro­wia­łem, ale bar­dzo mnie to wyczer­pało i osła­biło. Cier­pia­łem także na chro­niczne zapa­le­nie spo­jó­wek, tak dotkliwe, że mama musiała mi rano odma­czać oczy waci­kami nasą­czo­nymi her­batą, żebym mógł roze­wrzeć skle­jone ropą powieki. Trwało to latami. Ta przy­kra i uciąż­liwa przy­pa­dłość ustą­piła dopiero, gdy doro­słem. Od naj­wcze­śniej­szych lat mia­łem też migreny, któ­rym nie­raz towa­rzy­szyły wymioty. Nikt nie znał przy­czyny, ale myślę, że to rezul­tat emo­cjo­nal­nego ciśnie­nia, które roz­sa­dzało mnie od środka.

To była moja codzienna udręka – emo­cje, z któ­rymi nie dawa­łem sobie rady, jak­bym zawsze stał na kra­wę­dzi prze­pa­ści. Wystar­czał naj­słab­szy impuls, bym spa­dał w otchłań roz­pa­czy i cier­pie­nia. Na zewnątrz obja­wiało się to wie­lo­go­dzin­nym pła­czem albo napa­dami furii, w któ­rej zabawki roz­trza­ski­wały się o ściany. Furii, będą­cej gło­śnym woła­niem o pomoc, któ­rego nikt nie sły­szał. Jed­nym z naj­gor­szych doświad­czeń, jakie pamię­tam, były podróże zatło­czo­nymi auto­bu­sami. Głowę mia­łem na wyso­ko­ści kro­cza osób doro­słych, a z higieną było wów­czas bar­dzo, ale to bar­dzo źle. Wpa­da­łem wtedy w roz­pacz, a mama mówiła: „Jak się nie uspo­ko­isz, to wysia­damy i idziemy pie­chotą”. Niczego nie pra­gną­łem bar­dziej, niż wysiąść i iść pie­chotą, toteż zaczy­na­łem wrzesz­czeć i wierz­gać jesz­cze bar­dziej, by jej groźba speł­niła się jak naj­prę­dzej. Pew­nego dnia, sie­dząc samot­nie w domu, wysłu­cha­łem audy­cji radio­wej, w któ­rej boha­ter umie­rał na gruź­licę i pluł krwią. Moja wybu­jała wyobraź­nia spra­wiła, że aż do powrotu mamy z pracy zano­si­łem się pła­czem i wiele trudu wło­żyła w uspo­ko­je­nie mnie. Wciąż na coś wpa­da­łem, co mama kwi­to­wała sło­wami „rada­rek nie działa”, a ja nie mia­łem poję­cia, dla­czego tak się dzieje. Dla­czego wszystko jest tak nie­mi­ło­sier­nie inten­sywne? Dla­czego nie­któ­rzy ludzie budzą we mnie tak wielki lęk, że przed nimi ucie­kam i sta­ram się ukryć? Dla­czego obco­wa­nie z innymi jest bole­sne i pełne zaga­dek, na które odpo­wie­dzi nie znam? Dla­czego raz po raz pochła­nia mnie czarna roz­pacz albo wybu­cham jak bomba ato­mowa, nisz­cząc wszystko wokół? Tak było od zawsze i zni­kąd nie nad­cho­dziła pomoc.

Pomimo to byłem bar­dzo samo­dziel­nym dziec­kiem. Samo­dziel­nym i samot­nym z wyboru. Nie cią­gnęło mnie do kon­tak­tów z rówie­śni­kami, któ­rzy bie­gali po podwórku i strze­lali do sie­bie z paty­ków. W domu było dużo ksią­żek, a wśród nich istna wspa­nia­łość – wydana na prze­ło­mie dzie­więt­na­stego i dwu­dzie­stego wieku wie­lo­to­mowa nie­miecka ency­klo­pe­dia Mey­ers Konver­sa­tions-Lexi­kon. Pełno w niej było wspa­nia­łych rycin, kolo­ro­wych plansz, a całość zło­żono nie­miecką frak­turą, dzięki czemu nauczy­łem się czy­tać także ten archa­iczny krój pisma.

Jak każde dziecko zada­wa­łem mnó­stwo pytań, na które mama nie zawsze znała odpo­wiedź. Kupo­wała więc książki, a ja chło­ną­łem z nich wie­dzę nie­mal obse­syj­nie. Chcia­łem wie­dzieć wszystko. Świat jawił mi się jako nie­skoń­czony zbiór zaga­dek, spo­śród któ­rych naj­więk­szą tajem­nicę sta­no­wi­łem ja sam – moje dziwne reak­cje i emo­cje, któ­rych nie poj­mo­wa­łem, a przede wszyst­kim wciąż towa­rzy­szący mi pod­skórny, bez­kształtny lęk, który szu­kał dla sie­bie uza­sad­nie­nia w ota­cza­ją­cej mnie rze­czy­wi­sto­ści.

Czy­ta­łem mnó­stwo, a nad powie­ści przed­kła­da­łem ency­klo­pe­die, słow­niki i albumy z repro­duk­cjami dzieł sztuki. Try­lo­gię Sien­kie­wi­cza prze­czy­ta­łem z zain­te­re­so­wa­niem, ale bez entu­zja­zmu. Nie lubi­łem lite­ra­tury rosyj­skiej, depre­syj­nej i mrocz­nej. Znacz­nie bar­dziej podo­bał mi się Faraon Bole­sława Prusa. Na Bal­zaca byłem jed­nak za młody, nato­miast zaczy­ty­wa­łem się w Lemie, a póź­niej w Hemin­gwayu. Jed­nak jako dziecko naj­bar­dziej chyba lubi­łem książki Juliu­sza Verne’a, a zwłasz­cza 20 000 mil pod­mor­skiej żeglugi i jej, jak­by­śmy dziś powie­dzieli, sequ­ele. Bar­dzo żało­wa­łem, że nie było już na mapach bia­łych plam, bo marzył mi się los odkrywcy. Być może dla­tego sens mojemu póź­niej­szemu życiu nada­wało odkry­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści wewnętrz­nej. Zewnętrzna została już odkryta i opi­sana, przy­naj­mniej tak mi się zda­wało.

Wielką pasją naj­wcze­śniej­szych lat mojego życia były pro­ste, kolo­rowe, drew­niane klocki. Mia­łem ich w róż­nych roz­mia­rach całe pudło. Pod nie­obec­ność mamy budo­wa­łem z nich wiel­kie, roz­ło­ży­ste kon­struk­cje, nie­rzadko pra­wie tak wyso­kie jak ja. Zaj­mo­wały więk­szość powierzchni maleń­kiego pokoju, a mamie żal było je burzyć. Mie­li­śmy więc rytuał. Mama, wró­ciw­szy z redak­cji, wyda­wała komendę „burzymy!” i ze śmie­chem nisz­czy­li­śmy moje dzieło, a klocki, upa­da­jąc na pod­łogę, wyda­wały rado­sny kle­kot. Nie było powodu się mar­twić, mogłem prze­cież następ­nego dnia zbu­do­wać kolejny wie­lo­ko­lo­rowy pałac. Po latach ten rytuał sko­ja­rzył mi się z tybe­tań­skimi man­da­lami – pra­co­wi­cie, całymi dniami usy­py­wa­nymi z kolo­rowego pia­sku, a następ­nie w kilka chwil uro­czy­ście nisz­czo­nymi. Coś poja­wia się z niczego i powraca do stanu sprzed poja­wie­nia się. Pustka jest formą, a forma pustką.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki