JESTEŚ WYBRANY. Jak Bóg powołuje tych, którzy się nie nadają - Marcin Jakimowicz - ebook

JESTEŚ WYBRANY. Jak Bóg powołuje tych, którzy się nie nadają ebook

Marcin Jakimowicz

5,0

Opis

Wiesz, że chrześcijanie też nucą pod nosem mantry? Najczęstsza, jaką słyszę, brzmi: „Nie nadaję się”. Spisałem więc sobie wszystkie argumenty, którymi chcą mnie przekonać moi rozmówcy, i skonfrontowałem je z tym, co na ten temat mówi Biblia i sam Kościół.

 

Przeszłość, lęk, wewnętrzne zranienia, niesprzyjające okoliczności czy ludzka słabość… Możesz przedstawić Bogu długą listę argumentów, których wspólny refren brzmi: „Nie nadaję się”, ale nie sądzę, by którykolwiek Go przekonał.

 

Na każdy z argumentów, którymi pozbawiasz się szczęścia i danej Ci przez Boga godności, On ma odpowiedź. Czas uwierzyć, że Bóg zaprasza Cię do wielkich rzeczy! Masz wszystko. Jesteś wybrany!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 104

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (5 ocen)
5
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BL002276
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Nie wiem jaki charyzmat ma Marcin Jakimowicz ale z pewnością ma dar przekazywania dobrych wieści nawet pośród beznadziei. „Zawód, rozgoryczenie, pustka, porażka… Jezusowi to nie przeszkadzało. Przyszedł „ mimo drzwi zamkniętych”. I nadal przychodzi. Nawet do tych, którym z uniesień pozostało uniesienie brwi..” To najlepsza rzecz jaką ostatnio przeczytałam.
10
Audrey_

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka ma moc! Wstań i uwierz - nadajesz się! Bóg potrzebuje właśnie Ciebie :)
00
Emsiunia

Nie oderwiesz się od lektury

Oby lektura tej książki przekonała wszystkich, że na dzień dobry są "dość" i nie potrzeba żadnych wygibasów religijnych, żeby "zasłużyć" na Jego miłość. Ta miłość do nas po prostu BYŁA, JEST I BĘDZIE.
00

Popularność




JESTEŚ WYBRANY. Jak Bóg powołuje tych, którzy się nie nadają

Marcin Jakimowicz dla RTCK SA

Autor: Marcin Jakimowicz

Produkcja: RTCK SA

Nowy Sącz 2023 

Wydanie I

© RTCK SA 2023

ISBN: 978-83-67290-80-7

ISBN EPUB: 978-83-67290-81-4

ISBN MOBI: 978-83-67290-82-1

ISBN PDF: 978-83-67290-83-8

Fragmenty Pisma Świętego za: 

Biblia Tysiąclecia Online, Pallotinum, Poznań 2003, www.biblia.deon.pl.

Redakcja: Zuzanna Marek

Korekta: Magdalena Król, Marta Koziak-Podczerwińska

Skład i łamanie: Adam Gutkowski, goodkowskydesign.com

Wersje epub/mobi: Barbara Wrzos, Graphito, www.graphito.pl

Projekt okładki: Katarzyna Halota

Fotografia autora: Dorota Czoch

RTCK Rób to co kochasz

RTCK S.A.

ul. Zielona 27, WSB, bud. C

33-300 Nowy Sącz

tel. 531 009 119

[email protected]

www.rtck.pl

Dołącz do społeczności ludzi, którzy chcą robić to, co kochają. 

Zapisz się na www.rtck.pl, a będziemy Cię wspierać na tej drodze, wysyłając wartościowe materiały!

Gdy moja koleżanka weszła do pokoju, w którym jej syn siedział przy komputerze, chłopak bez owijania w bawełnę wypalił: „Wypad!”. „Co ty powiedziałeś?” – zamurowało ją. „Wypad!”. „Nie mów tak, proszę, do mamy. Jest mi przykro” – poprosiła załamana, a on na to: „Ząb mi wypadł”...

Czy ten dialog nie przypomina trochę niektórych naszych konwersacji z Bogiem? On swoje, a my swoje. Mówi do nas wyraźnie przez słowa Pisma, a my i tak odczytujemy je po swojemu, nie dowierzając, że Bóg może wybrać do bliskości z sobą i głoszenia Jego Ewangelii tak kruchych i słabych ludzi jak my.

Wiesz, że chrześcijanie też nucą pod nosem mantry? Najczęstsza, jaką słyszę – a nieustannie spotykam się z ludźmi z różnych wspólnot – brzmi: „Nie nadaję się”. Ile razy już to słyszałem! W kontekście posługi, modlitwy, charyzmatów, głoszenia słowa Bożego, wyjścia w celu szukania „owiec, które poginęły”… „Ja się nie nadaję!” – co chwila wraca jak refren. Spisałem więc wszystkie argumenty, którymi chcą mnie przekonać moi rozmówcy, i skonfrontowałem je z tym, co na ten temat mówi Biblia i sam Kościół. O tym właśnie będzie ta książka – zaczynamy!

Jednym z moich ukochanych proroków jest człowiek, o którym śmiało można powiedzieć, że należy do najbardziej toksycznych postaci biblijnych. Gdy Bóg mówi do Jonasza – bo właśnie o tym proroku mowa – „Pójdziesz do Niniwy” (por. Jon 1,1), ten w ogóle nie dyskutuje z Najwyższym, tylko od razu… ucieka, czyli wsiada na okręt płynący w przeciwnym kierunku, po czym kładzie się spać. Jonasz jest tak poplątaną osobą, że natura reaguje na jego bunt… sztormem. Zrywa się potężna burza. Marynarze, którzy od lat żeglowali po morzach i oceanach, w życiu czegoś takiego nie widzieli!

„O co chodzi?!” – myśleli z drżeniem, tak bardzo przeraziła ich nawałnica. Próbowali więc dowiedzieć się, o co chodzi, rzucając losy, które miały wskazać winnego, „a los padł na Jonasza” (Jon 1,7b), który chrapał sobie smacznie pod pokładem. Obudzili go zatem. „Tyle lat pływamy i w życiu nie widzieliśmy takiej burzy!”. „A to pewnie z mojego powodu – wybąkał prorok – bo ja uciekam przed Panem Bogiem”. Po takiej odpowiedzi bez najmniejszych skrupułów wyrzucili go więc za burtę i od razu nastała cisza jak makiem zasiał.

Wypluty (dosłownie: „zwymiotowany”) przez rybę prorok pomaszerował do Niniwy. „Niniwa była miastem bardzo rozległym, na trzy dni drogi” (Jon 3,3) – czytamy. Tymczasem „począł więc Jonasz iść przez miasto jeden dzień drogi i wołał” (Jon 3,4). Dlaczego przemierzenie miasta zajęło mu tylko jeden dzień? Biegał jak Usain Bolt? A może kompletnie nie zależało mu na nawróceniu miasta? Nie wiemy. Natomiast pewne jest, że to jego głoszenie wystarczyło, by mieszkańcy się nawrócili. A gdy to się stało… Jonasz był bardzo rozczarowany: „Ulitował się Bóg nad niedolą, którą postanowił na nich sprowadzić i nie zesłał jej. Nie podobało się to Jonaszowi i oburzył się” (Jon 3,10-4,1). Chciał zobaczyć widowisko pod tytułem „spektakularne zniszczenie Niniwy”, które krytycy pewnie porównaliby do któregoś ze znakomitych filmów o ostatnich dniach Sodomy i Gomory. Czekał i czekał, a ludzie, jak na złość… odpowiedzieli na Boże wezwanie.

Co za obrazek! Nawraca się ogromne miasto, a Jonasz ma o to do Boga pretensje.

Jakby tego było mało, zirytowany prorok położył się spać pod krzewem rycynusowym. Gdy „z nastaniem brzasku dnia następnego Bóg zesłał robaczka, aby uszkodził krzew, tak iż usechł” (Jon 4,7), Jonasz eksplodował: „Życzył więc sobie śmierci i mówił: «Lepiej dla mnie umrzeć aniżeli żyć!»” (Jon 4,8).

Księga kończy się pięknym dialogiem. Bóg mówi do Jonasza: „Czy słusznie się gniewasz?”, a ten odpowiada: „Tak, gniewam się śmiertelnie!” (por. Jon 4,9). I koniec. Nie ma happy endu. Nie czytamy, że prorok padł ostentacyjnie na kolana, zaszlochał, w ramach skruchy poszedł na pielgrzymkę do Częstochowy, tylko: „Gniewam się śmiertelnie”.

Myślę sobie, że jeśli Bóg jest w stanie posłużyć się tak „toksycznym” prorokiem, to jakie argumenty mamy w zanadrzu, aby przekonać Go, że nie nadajemy się do tego, by głosić?

-

Jeżeli słyszysz: „Wy dajcie im jeść!” (Mt 14,16), ale, widząc głodny tłum, wołasz spłoszony: „Nie mam nic prócz pięciu chlebów i dwóch rybek” (por. Mt 14,17), to masz rację – nie nadajesz się, czyli się nadajesz…

„Tych zaś, którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci” (Mt 14,21), a pamiętajmy, że Żydzi są bardziej „dzietni” niż neokatechumenat, więc mogło tam być ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Istniało zatem spore ryzyko, że apostołowie solidnie się wygłupią. Gdyby Jezus rozmnożył chleb, a potem powiedział im: „No, chłopcy, zajmijcie się dystrybucją”, to rozumiem, ale apostołowie musieli wykonać krok wiary i z tą odrobiną, którą mieli w dłoniach, ruszyć do ludzi. Wtedy doświadczyli cudu.

ARGUMENT 1 – O PRZESZŁOŚCI

Często słyszę: „Jak mam wyjść, by głosić Dobrą Nowinę, skoro nie miałem dobrej (albo żadnej) relacji z moim ojcem?”. Nieprzypadkowo socjologowie i psychologowie nazywają pokolenie schyłku XX wieku „pokoleniem sierot”.

Przed laty pojechałem jako dziennikarz do nowicjatu jednego z zakonów. Przede mną siedziało dwudziestu jeden chłopaków (nowicjuszy i studentów). „Panowie – zapytał magister nowicjatu – kto z was miał w miarę normalną relację z ojcem?”. Do góry podniosły się dwie ręce, a dziewiętnastu czerwieniących się młodych mężczyzn wbiło wzrok w podłogę. Ich przełożony powiedział do mnie: „Zobacz, Marcin, dziewiętnastu chłopaków nie miało żadnej relacji z ojcem, a za kilka lat będziemy się do nich zwracać «ojcze»”.

„To nie jest konflikt pokoleń, to prawdziwa przepaść” – diagnozował przed laty Josh McDowell. Na jednej krawędzi rodzice wołają coś do dzieci, na drugiej dzieci sprawiają wrażenie, że ich nie słyszą albo nie rozumieją. A statystyki mówią, że aż 66% nastolatków rozmawia ze swoim tatą mniej niż godzinę w tygodniu.

Do dziś pamiętam pewną modlitwę wstawienniczą sprzed lat, gdy moja koleżanka modliła się nade mną, wypowiadając tylko: „Abba, Tatuś”. Dzisiaj wiem, że jest to najbardziej terapeutyczne słowo świata, ale wtedy, gdy do moich uszu dobiegało to powtarzane w nieskończoność określenie, byłem cały spięty. „Tatuś, tatuś, tatuś”… Gdy powtórzyłem ten manewr we wspólnocie, po spotkaniu podeszło do mnie kilku mężczyzn i powiedziało, że bardzo trudno było im wejść w tę narrację.

Jezus tymczasem przyszedł po to, by objawić serce Ojca. Wziąłem sobie kiedyś Ewangelię z dnia i zacząłem wypisywać: „Ojca, Ojca, Ojca, Ojca, Ojca, w Ojcu, Ojciec, Ojciec, w Ojcu, Ojciec, do Ojca, Ojciec”. Po tej wyliczance napisałem na Facebooku: „Nie sądzicie, że Jezus chce nam coś przekazać?”. Wyliczyłem, że jedynie w trzech rozdziałach Ewangelii Janowej (J 14-16) słowo „ojciec” pada aż 44 razy! Według mnie to ratunek dla pokolenia sierot – Jezus swoim życiem na ziemi objawiał serce Ojca nawet wówczas, gdy bezradny krzyczał: „Czemuś mnie opuścił?” (por. Mk 15,34). Tak, nawet wtedy!

Przed laty spotkałem chłopaka, którego życie odmieniły właśnie te słowa Jezusa z krzyża. Pamiętam jego twarz, błysk oczu, gdy mi o tym opowiadał. Jego historia nie zaczęła się jednak sielankowo. „Gdy byłem mały – mówił – zostawił nas ojciec. Znalazł sobie nową kobietę, wymienił moją mamę na «lepszy model». Świat mi się zawalił. Znienawidziłem go i w ogóle całą instytucję ojcostwa. To ogromne rozdarcie doprowadziło mnie do potężnego buntu. Mama uparła się, bym przystąpił do sakramentu bierzmowania, a nasz katecheta powiedział: «Jest Wielki Post, pójdziemy na drogę krzyżową». Wszedłem do kościoła w chwili, gdy ksiądz czytał słowa, które Jezus wykrzyczał na krzyżu: «Boże mój, Boże, czemuś Mnie opuścił?». Sparaliżowało mnie. Wiem, jak absurdalnie to zabrzmi, ale miałem wrażenie, że Jezus wykrzyczał te słowa ze względu na mnie. Że ujrzał mnie w przedsionku kościoła i zawołał: «Tato, dlaczego mnie zostawiłeś?». Nigdy nikt nie był mi tak bliski, jak ten wiszący na krzyżu Skazaniec. Odnalazłem się w tym krzyku. To jedno zdanie sprawiło, że wróciłem do Kościoła, a po latach formacji i terapii odkryłem, że nie jestem sierotą”.

Ta historia jest też znakomitym przykładem na to, że choć zazwyczaj mamy gotowe scenariusze dotyczące tego, w jaki sposób ktoś powinien się nawrócić, tak naprawdę nie wiemy, kiedy przyjdzie ta chwila. Nie wiemy, które zasiane przez nas słowo kogoś dotknie i kiedy to nastąpi. Opisywana wyżej sytuacja wyglądała przecież na przegraną na starcie: zbuntowany chłopak na siłę zaciągnięty do bierzmowania i „wzięty za fraki” na drogę krzyżową. A jednak….

Inny przykład? Kilka lat temu na warszawskiej konferencji „Serce Dawida” spacerowałem sobie z Bogdanem „Kryzysem” Krzakiem. Pseudonim sporo mówi o jego życiu i problemach, z jakimi się zmagał. „Często jeżdżę po różnych wspólnotach, poprawczakach, domach dziecka – opowiadał mi (dziś pracuje jako terapeuta uzależnień) – ale nie biorę więzień”. „Dlaczego?” – zapytałem. „Bo przed laty zaprosili mnie do więzienia w Nowym Wiśniczu. Powiedziałem świadectwo i w ogóle nie było żadnej reakcji. Miałem wrażenie, że oni wszyscy wyrwali się z celi tylko po to, by mieć wolne. Odtąd nie mówiłem już świadectwa w żadnym więzieniu”. I w tym momencie podszedł do nas dobrze zbudowany, „wydziarany” facet. „Ty jesteś «Kryzys»?” – zapytał. „Tak!” – wybąkał zdumiony Bogdan. „Cześć! Grzegorz Czerwicki… Wiesz, pamiętam, jak byłeś przed kilku laty u nas w Nowym Wiśniczu. Chłopie, całą noc przepłakałem po twoim świadectwie. Tak bardzo mnie poruszyło. Nie mogłem tego okazać przy kumplach, bo wszyscy mieliśmy kamienne twarze”. Poker face…

Nie wiemy, które wypowiedziane przez nas słowo kogoś dotknie. Sama historia „Kryzysa” jest dla mnie lekcją, by nikogo nie oceniać. Kto sądzi – błądzi.

Wyobraź sobie taką sytuację. Na jednej z ulic Bielska-Białej młody, „napakowany”, ogolony na łyso chłopak z szalikiem miejscowego BKS-u zaczyna bić przechodnia. Pozornie jasna sytuacja: agresor i ofiara. A to właśnie opowieść o Bogdanie, który nieprzypadkowo nosił pseudonim „Kryzys”. Jest jednym z najpiękniejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem. Ma za sobą długą drogę przebaczenia i uzdrowienia. „Zanim poznałem Pana Boga – opowiadał mi kiedyś – miałem taką misję, że gdy widziałem na ulicy pijanego mężczyznę, to go zaczepiałem. Kalkulowałem: skoro idzie pijany, to prawdopodobnie, gdy wróci do domu, jego dzieci i żona będą mieli przerąbane. Wolałem więc dać mu «profilaktycznie» w pysk. Myślałem: jeśli ja mu wpieprzę, to albo się zmęczy, albo – nawet jeśli jest silniejszy ode mnie – ja zacznę uciekać, on trochę mnie pogoni i może nie będzie miał ochoty bić w domu swoich najbliższych”. Ciekawa misja ratowania dzieci.

-

Wspominałem już o tym, że często jako wymówkę słyszę słowa: „Nie nadaję się do głoszenia Ewangelii, bo nie miałem dobrej relacji z ojcem”. Hm, a w jakiej sytuacji był biblijny Dawid?

Gdy prorok Samuel przyszedł do Betlejem, naprzeciw niego wyszła starszyzna miasta. To nie było spotkanie w zaciszu domu Jessego, ale znaczące wydarzenie. Sprawujący władzę w Betlejem zapytali: „Dlaczego do nas przychodzisz? Jakie są twoje zamia- ry?”. Czemu byli tak spłoszeni? Bo Biblia mówi, że dotąd „żadne słowo Samuela nie upadło na ziemię” (por. 1 Sm 3,19). Ten prorok do tej pory nigdy się nie pomylił, miał stuprocentową precyzję „słowa poznania” i proroctwa, dlatego właśnie lokalne władze były przestraszone – gdyby Samuel zapowiedział, że Betlejem zostanie zniszczone, to Betlejem zostałoby zniszczone. „Naprzeciw niego wyszła przelękniona starszyzna miasta. Jeden z nich zapytał: «Czy twe przybycie oznacza pokój?»” (1 Sm 16,4). Samuel „odpowiedział: «Pokój. Przybyłem złożyć ofiarę Panu»” (1 Sm 16,5).

Jak więc widać, nie była to kameralna sytuacja. Całe Betlejem było świadkiem wydarzeń w domu Jessego. A ten – wbrew temu, co bardzo często słyszymy – nie przedstawił prorokowi swego syna Dawida na samym końcu. On w ogóle go nie przyprowadził!

„Ilu masz synów?”. Siedmiu. Jesse zaczął prezentować prorokowi jednego syna po drugim. Wszyscy piękni, rośli jak dęby. Siedmiu wspaniałych, jak w westernie. Siódemka to dla Izraelitów liczba pełni. I prorok, który dotąd się nie mylił, widząc kolejnych synów Jessego, za każdym razem wypala: „Z pewnością przed Panem stoi jego pomazaniec” (1 Sm 16,6). Pudło, pudło, pudło… O co chodzi? „Nie masz już żadnego innego syna?” – pyta. „Jest jeszcze jeden, ale on pasie owce” – bąka Jesse, czerwieniąc się (por. 1 Sm 16,11). I wówczas nadbiega Dawid. Najmłodszy syn, „wzięty wprost od owczych zagród” (por. Ps 78,70), którego wstydził się rodzony ojciec, zostaje namaszczony na największego króla w historii Izraela.

ARGUMENT 2 – O NIEKORZYSTNYCH OKOLICZNOŚCIACH

„Tu zawsze jedni mówią tak, drudzy inaczej, a to wszystko jest jednak bardziej skomplikowane” – pisał Zbigniew Rokita w Kajś. I nie dotyczy to jedynie opowieści o Górnym Śląsku… Choć w głowach snujemy plany ewangelizacyjne, a Kościół podaje nam do ręki konkretne, sprawdzające się „w praniu” narzędzia (na przykład kurs Alpha), tak naprawdę nie mamy pojęcia, w którym momencie ludzie przeżyją spotkanie z Bogiem i doświadczą Jego miłosierdzia. Poznałem wiele osób, których doświadczenia mnie zdumiewały, które nawrócenie czy spotkanie z Najwyższym przeżywały wśród bardzo niekorzystnych duszpasterskich „okoliczności przyrody” – w chwili, gdy nic nie zapowiadało początku relacji z Chrystusem. Jedną z takich osób była siostra Paula – benedyktynka z Jerozolimy. Jej spotkanie z Ukrzyżowanym było zdumiewające…

Odwiedziłem ją w 2007 roku w klasztorze na Górze Oliwnej. Na stole wylądowały słodkie winogrona i pyszny sok. Pastelowy głos Pauli Janiny Marii Malczewskiej tonął w potoku słów muezina z pobliskiego minaretu:

„Urodziłam się 15 października 1929 roku jako Rachela, w rodzinie żydowskiej mieszkającej w wiosce Troszyn nieopodal Ostrołęki – opowiadała spokojnym głosem. – Mój tatuś Simche był bardzo dobrym i uczciwym kupcem. Gdy miałam trzy latka, umarła moja mama, a tata ponownie się ożenił. Nowa mamusia była dla mnie tak dobra, że nigdy nie nazwałam jej macochą. W 1939 roku urodził się mój braciszek Icchak. W 1941 roku zginął tatuś, a ja trafiłam do łomżyńskiego getta, z którego dwukrotnie cudem udało mi się uciec.

Za pierwszym razem pomogli mi Polacy. Pięć osób przebiegło przez bramę, mnie – szóstą – złapali gestapowcy. Miałam trzynaście lat. Kazali mi odwrócić się do ściany. Byłam pewna, że zostanę rozstrzelana, ale zabrali mnie na gestapo. Tego dnia złapali w Łomży kilku innych Żydów, m.in. doktora uciekającego do żony, która była Polką. Spędziłam na gestapo całą noc. Słyszałam krzyki, płacz dzieci, odgłosy bicia. Nad ranem kazano mi wyjść. Znów byłam przekonana, że prowadzą nas na rozstrzelanie, ale trafiłam z powrotem do getta.

Trzynaście lat to już nie dziecko… Miałam swój rozum. Gdy Niemcy mnie bili, pytając, dokąd uciekałam, kłamałam: «Jestem sierotą. Babcia kazała mi biec, gdzie oczy poniosą». Za nic nie chciałam zdradzić kryjówki mojej rodziny, bo wiedziałam, że zniszczą nasz dom. W nocy 1 listopada 1942 roku, gdy getto było likwidowane, udało nam się schronić z mamą i bratem. Słyszeliśmy płacz dzieci, przerażające krzyki. Aż dwie noce leżeliśmy w naszej kryjówce jak zabici. W końcu jeden z Polaków powiedział: «Możecie już wyjść». Uciekliśmy do lasu. Niemcy zorganizowali łapankę, ale ponieważ sami nigdy nie wchodzili do lasu, wysłali tam Polaków. Jeśli Polacy byli dobrzy, to nas «nie zauważali». Za złapanie Żyda dostawali trzy kilogramy cukru. To był prawdziwy rarytas, majątek! Ci, którzy przeczesywali mój las, byli dobrzy. «Nie zauważyli» mnie pod krzaczkiem. Wyszłam z lasu, ale mojej mamusi i braciszka już nie było. Pewnie biedna mama pomyślała: «Złapali moją Rachelę, nie mam po co się ukrywać». Nie wiem, co się z nimi stało. Czy zginęli przeze mnie? To mój ogromny krzyż.

W południe 6 stycznia 1943 roku szłam z koleżanką przez wieś. Byłam w spodniach, a wówczas dziewczynki nie chodziły jeszcze w spodniach, miałam warkocze. «Żydówki!» – zaczęli krzyczeć za nami chłopcy. Rzucali w nas zamarzniętym śniegiem. Byłyśmy przerażone, bo tą drogą często przejeżdżali Niemcy. Na rozstaju stał duży krzyż. W mojej główce zrodził się szalony pomysł: «Jeśli uklęknę pod krzyżem, to pomyślą, że jestem Polką i zostawią mnie w spokoju». Po raz pierwszy w życiu krzyknęłam: «O, Jezu!». Chłopcy zrozumieli, że pomylili się i odeszli. Ukrywałam się przez długi czas w kopcu na ziemniaki.

Tam pod krzyżem coś się stało. Wołałam: «Panie, Boże moich ojców, Boże Abrahama, Izaaka i Jakuba, ja nie chcę Cię zdradzić, ale powiedz mi, kim jest ten Jezus?». Ten ukrzyżowany człowiek, prześladowany, cierpiący. Czułam, że jest mi bardzo bliski, nieustannie o Nim myślałam. Zakochałam się w Nim. Czym jest ta miłość? A był pan kiedyś zakochany? Tak? To to samo.

Modliłam się: «Jezu, jeśli mnie chcesz, pójdę do klasztoru». Zawarłam z Nim umowę: wyjdę i przestanę się ukrywać, ale On zadba o moje bezpieczeństwo. Zdobyłam się na szaleństwo. Wyszłam z kryjówki. Wcześniej modliłam się o to, by umrzeć, byle tylko nie zostać chrześcijanką. Poznałam chrześcijan z najgorszej strony…

Pan Jezus mnie oczarował. Znalazłam w Nim wszystko. Wiedziałam jedno: albo klasztor, albo śmierć. Ale śmierć nie przychodziła, a pragnienie klasztoru było tak silne, że wybrałam się pieszo w drogę – przeszłam siedemdziesiąt dwa kilometry. Siostry nie bardzo wiedziały, co ze mną zrobić. Wcale nie przyjęły mnie z otwartymi ramionami. Jedna z nich była antysemitką i nie wyobrażała sobie życia z Żydówką. Na szczęście ich kierownik duchowy powiedział, że mają mnie przyjąć na rok. Co ciekawe, tak się z tą siostrą zżyłyśmy, że gdy przyjechała moja rodzina, by mnie odebrać z klasztoru, jako pierwsza powiedziała, że mnie nie odda (śmiech). Bo moja rodzina nie pogodziła się z tą decyzją.

Po wojnie w Wielki Wtorek 1945 roku zostałam ochrzczona (przyjęłam imiona Maria Janina), w Wielką Środę wyspowiadałam się, a w Wielki Czwartek przystąpiłam do komunii. Chrzest z obawy przez narodowcami odbył się przy zamkniętych drzwiach. Takie czasy. W październiku wstąpiłam do Opactwa pw. Przenajświętszej Trójcy w Łomży. Przyjęłam imię Paula.

Ciocia i wujek wciąż mnie szukali. W 1947 roku znaleźli mnie i chcieli wyciągnąć z klasztoru. Pisali nawet do biskupa. Oszukiwali mnie, że mój tata żyje... Oni biedni nie rozumieli, czym jest powołanie, i myśleli, że zostałam za klauzurą w dowód wdzięczności”.

Małe wyjaśnienie, bo trzeba tu zrozumieć kontekst. Pokolenie Żydów, któremu cudem udało się uciec z pożogi Holokaustu, zapamiętało pruską dewizę wypisaną na sprzączkach pasów hitlerowców: Gott mit uns (niem. „Bóg z nami”). Z tym kojarzyli chrześcijaństwo. Doświadczyłem tego kiedyś podczas pobytu w Tykocinie, gdy na brukowanych uliczkach spotkałem wycieczkę z Izraela. Spoglądali na mnie z nieufnością. Dopiero po chwili zorientowałem się, że na koszulce noszę napis po hebrajsku: „Jeshua”. Jak różnie reagowaliśmy na Imię ponad wszelkie imię (por. Flp 2,9)! Oni przyjechali tu, by opłakiwać swoich rodaków, którzy przed Holokaustem stanowili niemal połowę mieszkańców miasta. Rozstrzelano ich w lesie w Łopuchowie w sierpniu 1941 roku.

A mała Rachela dorastała niedaleko Jedwabnego (tu zginęła część jej rodziny) czy Szczuczyna, który pamięta krwawy pogrom urządzony Żydom rękami chłopów podburzonych przez działaczy Stronnictwa Narodowego. Co ciekawe, sama benedyktynka nigdy nie karmiła się opowieściami o polskim antysemityzmie i nie pozwalała sobie na rozdrapywanie ran. „Kochać jest trudniej niż nienawidzić” – ucinała temat.

Profesję złożyła 8 września 1949 roku. Za klauzurą złożyła deklarację: „Chcę być ofiarą za naród Izraela”. Podobnie jak biblijna Estera czy karmelitanka Edyta Stein stała w wyłomie muru, w miejscu proroczego objawienia Boga. W 1976 roku siostra Paula przeniosła się z Łomży do klasztoru na jerozolimskiej Górze Oliwnej: „Napisałam do jerozolimskiej przełożonej, że nie znam za bardzo francuskiego, ale przecież skoro w klasztorze się milczy, to chyba tak jest lepiej – śmiała się. – Siostry przyjęły mnie z radością”.

„Radość” była słowem kluczem naszej rozmowy. Dewiza siostry Pauli? „Módl się i się uśmiechaj”. „Do końca życia pamiętała o imieninach każdej z nas, nawet tych, których już nie znała – opowiadały siostry. – Pisała nam: «Do zobaczenia w niebie»”. Aż do samego końca opiekowała się gośćmi. Współczująca dla wszystkich, serdeczna i otwarta na każdego. Szyła siostrom buty, była mistrzynią nowicjatu.

„W Łomży czułam się bardziej Polką, tu – Żydówką – opowiadała mi w Jerozolimie. – Najpierw chciałam nawrócić całego Izraela, a teraz modlę się razem z Izraelem. Taka zmiana”.

Gdy zapytałem ją o jej dewizę życiową, powiedziała: „Chcę być Jego uśmiechem”. I dodała: „Dziś, po pięćdziesięciu latach spędzonych w klasztorze, wiem jedno: nie umiem się modlić. Bogu zależy na tym, bym była szczera. To dla Niego najważniejsze. Modliłam się na przykład wtedy, gdy cierpiałam. Ooo tak, wówczas nie miałam już siły udawać, a moje wołanie było szczere. Wiem, że jedyny sposób na modlitwę to… modlitwa”. Nic dziwnego, że siostry widziały ją często (nawet bardzo schorowaną) na nocnych adoracjach.

„Moje krzyże? Zerwanie z rodziną, myśl, że być może byłam przyczyną śmierci mamusi i braciszka, zerwanie z ojczyzną, z klasztorem w Łomży. To bardzo trudne. Ale zaczytywałam się w Małej Teresce i już na początku powiedziałam: «Panie Boże, niech będzie najciężej, ale krótko!». Żyję jednak do dziś. Nieraz już mówiłam Panu Jezusowi, że mnie oszukał (śmiech)”. Doczekała się. Zmarła 12 stycznia 2019 roku w wieku 89 lat.

„Ludzie mówią, że nie ma Boga, a On jest! Jesteśmy cali objęci Jego opieką i miłością – opowiadała. – Palec Boży jest wszędzie. I w radościach, i w cierpieniach. W każdej chwili naszego życia. On pisze prosto po krzywych liniach – jestem tego dowodem. Czytamy o proroku Danielu: «Miał on w górnym pokoju okna skierowane ku Jerozolimie. Trzy razy dziennie padał na kolana, modląc się i uwielbiając Boga» (por. Dn 6,11). Ja czuję się takim Danielem w habicie. Jestem po to, by uwielbiać”.

ARGUMENT 3 – O SŁABOŚCIACH

Często słyszę: „Jak mam walczyć? Nie mam w dłoni żadnego oręża”. Naprawdę? Posłuchaj kilku biblijnych historii…

Najpierw pomyśl o wspomnianym już Dawidzie. I jeśli nadal, widząc ogromną, nacierającą na ciebie armię, wołasz: „Mam w dłoni jedynie procę, a przede mną jest gigant rodem z Marvela z dzidą, mieczem i zakrzywionym nożem”, to masz rację, nie nadajesz się, czyli się nadajesz!

Dawid „wziął w ręce swój kij, wybrał sobie pięć gładkich kamieni ze strumienia, włożył je do torby pasterskiej, którą miał zamiast kieszeni, i z procą w ręce skierował się ku Filistynowi” (1 Sm 17,40).

A jeśli to cię nie przekonuje i szlochasz, wzdychając: „Nie mam broni, mam pod ręką jedynie oścień na woły”, to… „po nim był Szamgar, syn Anata. Pobił on ościeniem na woły Filistynów w liczbie sześciuset ludzi i on także wybawił Izraela” (Sdz 3,31).

Lub jeśli wycofujesz się na z góry upatrzone pozycje, bąkając pod nosem: „Czym mam walczyć?”, to zapraszam do lektury Księgi Sędziów, w której Samson, „znalazłszy więc szczękę oślą jeszcze świeżą, wyciągnął po nią rękę, uchwycił i zabił nią tysiąc mężów. Rzekł wówczas Samson: «Szczęką oślą ich rozgromiłem. Szczęką oślą zabiłem ich tysiąc»”. (Sdz 15,15-16).

Jeżeli z trwogą rozglądasz się dokoła, bo z cepem w ręku młócisz na klepisku zboże, aby je jak najszybciej ukryć przed Madianitami (czyli wrogami i prześladowcami), to przeczytaj o powołaniu Gedeona: „I ukazał mu się Anioł Pana. «Pan jest z tobą – rzekł mu – dzielny wojowniku!» (…)” (Sdz 6,12). Lub jeśli wykręcasz się tekstem znanym z „katolickiej książki skarg i zażaleń”: „Pomyliłeś się. Ze mną się nie rozmawia. Jestem ostatnim z rodu Manassesa”, to przeczytaj słowa, które usłyszał Gedeon: „Idź z tą siłą, jaką posiadasz, i wybaw Izraela z ręki Madianitów” (Sdz 6,14).

Idź z tą siłą, którą masz. Co to znaczy? Masz już wszystko. „Ja i Bóg – razem stanowimy większość” – Teresa Wielka miała rację.

ARGUMENT 4 – O BRAKU FAJERWERKÓW I ZNAKÓW

Czasami słyszę argument: „U mnie to się dobrze nie zaczęło. Niektórzy ludzie czy całe wspólnoty «na start» dostały piękne słowo proroctwa. A ja?”.

Chcę ci opowiedzieć o dwóch mężczyznach. I o słowach, jakie otrzymali na początku swojej drogi.

Był jedną z najważniejszych postaci polskiego Kościoła. Okrzyknięto go Prymasem Tysiąclecia, a komunistów drażnił do tego stopnia, że więzili go, nie podając milionom wiernym miejsca jego izolacji. Cały naród modlił się wówczas za swojego prymasa.

Historia kapłaństwa błogosławionego Prymasa zaczęła się dramatycznie. Wyświęcono go po kolegach rocznikowych. Gdy 29 czerwca 1924 roku ci leżeli przed ołtarzem potężnej włocławskiej katedry, przyjmując święcenia kapłańskie, schorowany Stefan Wyszyński przebywał samotnie w szpitalnej izolatce. Lekarz, który początkowo nie chciał nawet słyszeć o dopuszczeniu dwudziestotrzyletniego diakona z Zuzeli nad Bugiem do święceń, ostatecznie zgodził się na nie. I wówczas Pan Bóg zrobił młodemu diakonowi prezent. Wyszyński przyjął święcenia prezbiteratu w swoje urodziny – 3 sierpnia 1924 roku. Wyświęcono go nie jak kolegów przy głównym ołtarzu wielkiej katedry, ale w malutkiej, bocznej kaplicy pw. Matki Boskiej Częstochowskiej. W tej cichej uroczystości wzięło udział zaledwie kilka osób.

Wyszyński był tak słabiutki, że po odśpiewaniu po łacinie Litanii do Wszystkich Świętych katedralny kościelny, pan Radomski, musiał podnosić go z posadzki. Przyszły Prymas Tysiąclecia usłyszał wówczas: „Z takim zdrowiem to raczej trzeba iść na cmentarz, a nie do święceń”. Tak, we Włocławku mówiło się: „Wyszyńskiego święcą dla jednej Mszy, bo dłużej nie pożyje”.

„Od tamtej chwili czuję, że ciągnę nie swoimi siłami, tylko mocami Bożymi, dlatego niczego nie mogę przypisywać sobie, nie mogę zbyt dużo mówić o moim kapłaństwie, o tym, co miało miejsce w moim życiu, bo byłem tylko uległy Bogu – pisał później. – Moc udoskonala się w słabości”. Życie pokazało, jak bardzo prorocze były to słowa.

„Tak się wszystko układało, że tylko miłosierne oczy Matki Najświętszej patrzyły na ten dziwny obrzęd, który miał wówczas miejsce. Byłem tak słaby, że wygodniej było mi leżeć krzyżem na ziemi, niż stać” – notował 1 sierpnia 1965 roku w Stryszawie. „Byłem święcony przez chorego, ledwo trzymającego się na nogach bp. Wojciecha Owczarka. Ale i ja czułem się niewiele lepiej. Podczas Litanii do Wszystkich Świętych, spoczywając na posadzce, lękałem się chwili, gdy trzeba będzie wstać. Czy zdołam utrzymać się na nogach? Taki był stan mojego zdrowia. Pragnieniem moim było, aby móc w życiu przynajmniej kilka Mszy świętych odprawić. Bóg jednak dodał do tych lat wiele jeszcze innych, nieprzewidzianych, i On wyznaczył czas. Przez to zobowiązał się poniekąd do tego, że gdy zażąda od człowieka służby kapłańskiej, będzie go potem w niej wspierał”.

Wielkość ludzi poznaje się po ich pokorze. Jak wyglądała Msza Święta z okazji „złotego jubileuszu” kapłaństwa kardynała Stefana Wyszyńskiego? Był po doświadczeniu internowania, Prudnika, Komańczy, po Jasnogórskich Ślubach Narodu… Jego jubileusz był „złoty, a skromny”. Msza odbyła się w bocznej kaplicy włocławskiej katedry przy asyście zaledwie kilku osób. Po cichu, bez żadnego nadęcia. Prymas dziękował za pół wieku służby kapłańskiej w tej samej kaplicy, w której został wyświęcony w 1924 roku.

Bardzo poruszają mnie słowa, które wcześniej zanotował w Komańczy. Gdy został tu przywieziony, rzucił do funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa: „Już dalej nie mogliście mnie zawieźć”1. Jego pobyt w klasztorze nazaretanek to opowieść o ukrytym miejscu, zamkniętej izdebce i o Bogu, który widzi w ukryciu. O tym, że wierna modlitwa i podjęta w samotności decyzja jednego człowieka może zmienić losy narodu.

Przypominający pensjonat klasztor przykucnął na uboczu wsi, za torami. „Zimą jedna z nazaretanek otwarła drzwi i ujrzała dwa wilki, które czekały na to, aż zaprosimy je na kolację” – opowiadały mi siostry. Wilki naprawdę czują się gospodarzami tych ziem. W sąsiedniej Rzepedzi zagryzły kilka psów.

Prymas trafił tam 29 października 1955 i pozostał na rok. To tu 16 maja 1956 napisał tekst słynnych Jasnogórskich Ślubów Narodu Polskiego. Czy mógł przypuszczać, że 26 sierpnia tekst zawierzenia powtórzy zgodnie milion zgromadzonych na Jasnej Górze wiernych?

Jego zapiski nie są jedynie dziennikiem, który odkurzyć powinni historycy. To znakomita lektura duchowa. „Wzbudź pragnienie zapomnienia o sobie: o tym, co dogadza mojemu wygodnictwu, zmysłowości, miłości własnej. Nie wiem, czy zdołam to uczynić, ale wiem, że bardzo pragnę, wiem, że inaczej nie warto, szkoda czasu i energii dla siebie. (…) Pragnę być tylko z Tobą, bo tylko wtedy mogę rodzić dla Ciebie, dla Twojej chwały – Soli Deo. A więc – powtarzam – nic dla siebie!”2. Czy można bez wzruszenia czytać te słowa zanotowane 20 listopada 1955 roku?

„W rupieciarni mego życia znalazłem coś Bożego... – pisał. – To sam Bóg zagubił tę «przecenną perłę». A chociaż leży ona w roli, w ziemi, w błocie, warto posiąść to błoto, by wraz z nim stać się panem perły. Ileż pereł leży w błocie! Jak wielką cenę ma błoto przez to właśnie, że odkryto w nim jedną, jedyną perłę. (…) Jestem tylko błotem! Ale w tym błocie Bóg zgubił perłę miłości”3. Nie, nie, to nie fragment Dzienniczka siostry Faustyny, ale jeden z więziennych zapisków Prymasa!

Może kolejna historia, która nie zaczyna się od słów dodających skrzydeł? Posłuchaj opowieści Piotrka z Łodzi. Jest jakby żywcem wyciągnięta z Biblii. Często mówimy, że słowa, które słyszeliśmy na swój temat, determinują nasze wybory. Z jednej strony to prawda (sam zmagam się z tym na terapii), ale przecież w Psalmie 37 nie czytamy o Bogu, który jak pracownik MOPS-u „zaspokaja potrzeby” – On spełnia pragnienia serca.

Nie zapowiadało się to dobrze. „Szarość! To słowo pewnie będzie kluczem do moich dalszych peregrynacji przez życie (…) – opowiada o sobie Piotr. – Średnio zdolny, przeciętnie aktywny i tym podobne – byłem średniakiem, często tak mnie określano. Średniactwo wryło mi się w umysł, zainfekowało go4. (…) «W górę» zawsze się bałem. Byłem chuderlakiem z wielką głową. Urodziłem się jako dziecko niedonoszone, w siódmym miesiącu ciąży – półtora kilograma wagi, pięćdziesiąt jeden centymetrów. Byłem długi i strasznie chudy5.

(…) [w podstawówce] zaliczyłem pierwsze wpadki zdrowotne. Zresztą nigdy nie byłem herosem, raczej mimozą. Często na coś chorowałem – tu przeziębienie, tam angina. Bez cudów – jeśli ktoś urodził się wcześniakiem, zawsze ma jakieś problemy ze zdrowiem. Potem się okazało, że coś się działo z sercem. Wychuchany, nie mogłem chodzić nawet na WF.

(…) wkrótce zasłabłem w domu. Mama udała się ze mną do znanego łódzkiego kardiologa, który powiedział, że trzeba do szpitala, bo to zapalenie mięśnia sercowego. Że mam blok przedsionkowo-komorowy, a infekcja w stawach prawdopodobnie już się zaczyna. Że trzeba ratować, bo może być źle. I rozpoczął się tak zwany epizod szpitalny. Miałem dwanaście lat. Wylądowałem w Szpitalu im. Marii Konopnickiej przy ulicy Spornej, leżałem tam kilka miesięcy, szpikowany potężnymi dawkami penicyliny; podawali mi też sterydy. Widziałem śmierć dwóch chłopców, jeden leżał w mojej sali, drugi w sąsiedniej. (…) Gdy wróciłem do domu, mama nie przyjmowała do wiadomości, że mógłbym uprawiać jakiś sport. Bała się, że umrę”6.

W znakomitej książce Ja, pustelnik w rozdziale zatytułowanym Beztalencie czytamy: „W 1972 roku młodzi adepci wspinaczki dostali się do klubu na kurs. Teorię zaliczają, wręcz śpiewają. W końcu są studentami, i to dobrymi. Kurs praktyczny Piotr pamięta jak przez mgłę. Za to Podlesice zapamięta na całe życie”.

„Nie szło mi cholernie! – wspomina bez owijania w bawełnę. – Aż przykro było patrzeć. Nie potrafiłem wejść na czwórkową drogę. Tu się omsknąłem, tam się poślizgnąłem, tu nie wszedłem, tam sobie «tyłek» obiłem. (…) Najpierw borykał się ze mną jeden instruktor, potem drugi i w końcu trzeci. Każdy z nich miał o mnie negatywne zdanie. (…) Ten kurs okazał się po prostu mordęgą. Myślałem, że jestem ostatnim lebiegą i powinienem zrezygnować. Ale nie chciałem! (…) Pod koniec kursu w Podlesicach usłyszałem od instruktora, że absolutnie nie nadaję się do wspinania. Wróciłem do Łodzi z poczuciem totalnej klęski. Miałem wrażenie, że w górach znalazłem to, co chcę robić, ale okazało się, że kompletnie się do tego nie nadaję”7.

Co mógł myśleć, stojąc jako 39-latek (!) pod Gaszerbrumem II? Jakie wątpliwości rozsadzały jego głowę? Co czuł, słysząc rozmowy o zmiennej pogodzie i ogromnym ryzyku? Czy nie myślał w ten sposób: „Mam prawo zejść, przecież dotąd zaliczyłem same porażki. Przyzwyczaiłem się do tego, że schodzę”? Nie dał za wygraną. Przypomniał sobie o marzeniach młodości. Zaryzykował. Zdobył tę górę, a potem… Koronę Himalajów i Karakorum. Jako trzeci Polak po Kukuczce i Wielickim wspiął się na wszystkie czternaście ośmiotysięczników. W maju 2016 roku został prezesem Polskiego Związku Alpinizmu.

Nie znam lepszego przykładu dowodzącego prawdziwości słów: „Poza bajkami Disneya, marzenia się nie spełniają. Marzenia się spełnia”. Gdzie byłby Piotr Pustelnik, gdyby poddał się i nie posłuchał swych marzeń, tęsknot i pragnień?

Niepotrzebnie boimy się tego, co małe.

Przez lata marzyłem o tym, by pracować „w słowie”. Rozważałem wątek dominikański, a w Krakowie przy klasztorze na Stolarskiej czułem się jak w domu. I pracuję „w słowie”. Piszę, jeżdżę z konferencjami. Choć skończyłem (jak Pan Bóg przykazał) prawo, nieoczekiwanie z nieba spadła mi książka Radykalni. Przeprowadzałem wywiady z legendami muzyki niezależnej (w tym z Tomkiem Budzyńskim), których płyty znałem na pamięć. To był początek przygody.

Po latach kolega przypomniał mi, że wiele lat wcześniej, w czasie spotkania wspólnoty… modliłem się o nawrócenie Tomka Budzyńskiego (pierwszym koncertem, na jaki poszedłem w życiu, był występ Armii w katowickim Spodku). Kompletnie o tym zapomniałem. Czy Bóg nie słucha uważnie, gdy opowiadamy Mu o naszych marzeniach? Pod warunkiem, że się na nie odważymy. „Mówisz Bogu komplementy, prosząc Go o wielkie rzeczy” – przypominała Teresa z Avila.

ARGUMENT 5 – O ZBYT PROSTEJ MODLITWIE

Kolejny argument? „Inni tak pięknie się modlą, a ja nie potrafię. Nie umiem się modlić!”. Gdy słyszę takie stwierdzenia, przypominam sobie zacytowane wcześniej słowa siostry Pauli (Racheli): „Wie pan, dziś po pięćdziesięciu latach spędzonych w klasztorze wiem jedno: nie umiem się modlić!” oraz złotą dewizę benedyktyńskiego mistrza o. Johna Chapmana OSB (1865-1933): „Jedyny sposób na modlitwę to modlitwa. A sposób na to, żeby modlić się dobrze, to modlić się dużo. Im mniej się modlimy, tym gorzej nam to idzie. Módl się, jak potrafisz, i nie próbuj się modlić, jak nie potrafisz”. Genialne!

„Całkiem rozumiem, że pani przywykła mieć «życie nadprzyrodzone» i «życie duchowe». Mam nadzieję, że to już całkiem się skończyło! Musimy stać się jak małe dzieci” – pisał angielski benedyktyn do jednej ze swoich duchowych owieczek. W innym liście odpowiadał pewnej zakonnicy: „Cieszę się, że matka ma wrażenie, iż stoi w miejscu w swoim życiu duchowym. Cieszyłbym się jeszcze bardziej, gdyby matka miała uczucie, że się cofa”8.

Wielkim niebezpieczeństwem wdrapywania się po „szczeblach duchowej drabiny” jest sprawdzanie, jak wysoko już się wspięliśmy. A prawda jest taka, że nie ma znaczenia, na który szczebel duchowej drabiny się wspiąłeś, ale to, że sam Pan Panów i Król Królów zszedł na sam dół i zniżył się do twojego poziomu. Im wyżej wedle swego rozeznania się wdrapałeś, tym boleśniejszy zaliczysz upadek. Na potwierdzenie przytoczę jeszcze trzy ważne głosy:

„Chrześcijaństwo w odróżnieniu od innych religii lub filozofii religijnych nie zaczyna się od tego, co człowiek powinien zrobić, by się zbawić, ale od opowiedzenia tego, co Bóg zrobił, aby zbawić człowieka.

Nie zaczyna się od powinności, ale od daru” – przypomina o. Raniero Cantalamessa OFMCap.

„Nie może być mowy o żadnym bilansie osiągnięć. Należy zawsze uważać, że znajdujemy się dopiero na pierwszym stopniu. Bóg w każdym momencie może nas przenieść na dziesiąty” – nauczał o. Aleksander Mień9.

„W nabożeństwie paschalnym śpiewamy: «Zszedłeś na Ziemię, by ocalić Adama, a nie znajdując go, o Panie, poszedłeś szukać go w piekle». Chrystus zstąpił do piekieł, aby tam szukać człowieka” – przypominał Paul Evdokimov10.

To, co od jakiegoś czasu przeżywamy w naszej wspólnocie, jest wezwaniem do powrotu do pierwotnej miłości, duchowym resetem. Tak jakby Bóg szeptał: „Zacznijcie od początku” i zapraszał do czegoś więcej.

Głosząc niedawno rekolekcje na Górze Świętej Anny, zwanej na Śląsku Annabergiem (gdy znajomy ksiądz zapytał w tamtejszym kiosku o „Gazetę Polską”, usłyszał: „Tu wszystkie gazety są polskie!”), złapałem się na tym, że nieustannie opowiadam świadectwa… sprzed dziewięciu lat. Co się stało? Czy nie mam nic nowego do powiedzenia? Pierwsze świadectwo uzdrowienia w naszej wspólnocie, przełomy, nawrócenia – wszystko to wydarzyło się dziewięć lat temu. „Dlaczego Bóg działał wówczas tak spektakularnie?” – myślałem i zawstydziłem się. Wtedy bowiem nie mieliśmy niczego, więc wołaliśmy desperacko do Jezusa, a On nam odpowiadał.

Pamiętam moment, gdy przestaliśmy się mieścić w salce. Poszedłem do kaplicy w redakcji „Gościa Niedzielnego” i powiedziałem w ciszy: „Panie, jeżeli podoba Ci się nasze uwielbienie, to daj nam sprzęt”. To było we wtorek, pamiętam jak dziś. W środę na pierwszym spotkaniu organizacyjnym przed kursem Alpha podszedł do mnie człowiek, którego wówczas nie znałem, i wypalił: „Modliłem się i mam takie przekonanie, że powinienem dać sprzęt waszej wspólnocie”. Myślałem, że mówi o dwóch kolumnach i głośnikach, ale gdy przyjechaliśmy do niego, zaczął wyciągać wzmacniacze, kolumny, głośniki, kable, mikrofony, statywy. Zamurowało mnie. „Nie możemy tego przyjąć. Będziemy ten sprzęt od ciebie pożyczali” – wybąkałem, a on odparował: „Nie. To ja będę od was pożyczał”. Dzisiaj Mariusz jest w naszej wspólnocie. Dlaczego o tym wspominam? Bo wtedy naprawdę szczerze się modliliśmy. Nie posiadaliśmy niczego, więc wołaliśmy: szczerze, desperacko i nieco bezczelnie. A Bóg – mam takie wrażenie – lubi takie „zamachy na Siebie”.

„Od zaś dni Jana aż do teraz królestwo niebios gwałtowi ulega i ludzie gwałtowni porywają je” (por. Mt 11,12) – czytamy w dosłownym przekładzie Ewangelii. Przez wiele lat modliłem się tylko o to, by „starczyło do pierwszego”, realizowałem plan minimum. Aż pewnego dnia Józek Wolny, nasz fotoreporter, zaprosił mnie na wernisaż swoich znakomitych zdjęć. Wszedłem do nowoczesnej sali audiowizualnej w osiedlowym domu kultury i… zachwyciłem się. „Idealne miejsce dla wspólnoty – pomyślałem. – Multimedialne, ciepłe, z szatnią i pokojem, gdzie mogą bawić się dzieci. Świetna przestrzeń na konferencje. A skoro sam papież Franciszek mówi, by wyjść do świata…”. Nie powiedziałem o tym pragnieniu nikomu. Pomyślałem, że jeśli ma to być Jego dzieło, sam się o to upomni. Wernisaż Józka był w czwartek. Po czterech dniach podczas przedstawiania się na kursie Alpha jedna z dziewczyn przy stoliku powiedziała, że pracuje w… Miejskim Domu Kultury przy ulicy Krzyżowej 1 (sam adres, jak zauważył dominikanin Tomasz Nowak, brzmi jak temat rekolekcji). Zadałem nieśmiało pytanie, czy możemy wynająć tam salę. Odpowiedziała: „Jasne!”.

ARGUMENT 6 – O NIEGODNOŚCI

„Nie jestem godzien” – to najczęstsza wymówka, gdy proszę kogoś, by pomodlił się wstawienniczo. Podobne stwierdzenia padają też w kontekście innych posług we wspólnocie. Oczywiście pełna zgoda: nie jesteś godzien. Ale cóż z tego, skoro On jest godzien, by przez ciebie służyć innym? Jak bardzo pasuje tu nieśmiertelny cytat z Vabanku Juliusza Machulskiego: „Co mam powiedzieć Spiętemu?”. „Żeby się rozpiął”.

Często opowiadam o niezwykłej sytuacji, która wydarzyła się, gdy po raz pierwszy organizowaliśmy kurs Alpha. Najważniejszym elementem tego kursu jest zawsze „weekend Alpha”, forma wyjazdowych rekolekcji, podczas których uczestnicy biorą udział w modlitwie wstawienniczej. Są też oczywiście spowiedzi, bardzo często pierwsze od wielu lat. Nieustannie zachwyca mnie to, jak Bóg działa przez ten sakrament! Rozpromienione twarze ludzi, którzy wracają po doświadczeniu odpuszczenia grzechów, i wymalowana na nich ulga – widziałem to mnóstwo razy, ale za każdym razem na nowo czuję wzruszenie. Może dlatego tak bawią mnie krążące po sieci filmiki o tym, że „kurs Alpha nie prowadzi do sakramentów”. Hmm… A może taka spowiedź (tak, było tam kilku księży!) na kursie Alpha nie jest prawdziwym sakramentem, ale jakąś „podróbą”, imitacją, namiastką, radosną, wspólnotową zabawą w Kościół?

Ale wróćmy do historii sprzed lat. Wyjechaliśmy na weekend do Kiczyc. Nadszedł czas modlitwy wstawienniczej. Mieliśmy jedynie dołączyć do bardzo obdarowanej wspólnoty, która obiecała stawić się na 17:00. Chcieliśmy zobaczyć, „jak to się robi”. Niewielu z nas miało doświadczenie tej formy modlitwy. 16:30 – zerknąłem nerwowo na zegarek, ekipy nie ma, 16:50 – nikt nie nadjeżdża. I nie nadjechał, bo zapomnieli i nie przyjechali. Jak się okazało, było to opatrznościowe. Wtedy jednak tego nie wiedzieliśmy.

Pozostaliśmy w sali sami. Za drzwiami kilkadziesiąt osób czekało na to, że wreszcie Pan Bóg się do nich odezwie! Byli „świeżakami”, ludźmi, którzy w Kościele stawiali pierwsze kroki (nieprzypadkowo alpha jest pierwszą literą greckiego alfabetu). Nie mieli doświadczenia tego, że Bóg mówi na przykład przez Liturgię Słowa. Gdyby wówczas ktoś zobaczył nasze miny... To był szczyt bezradności. Można było nakręcić o nas film: „Jak nie przygotowywać się do modlitwy wstawienniczej”. Przecież mieliśmy jedynie „przyłączyć się” do innych! I wtedy, gdy emocje sięgały już zenitu, a nasza bezradność przypominała zapał Niemców wygrywających wprawdzie z Kostaryką, ale żegnających się definitywnie z mundialem w Katarze, podszedł do mnie kolega i wypalił: „Marcin, ja nie będę się modlił. Nie mam żadnych charyzmatów. Wy czasami widzicie jakieś obrazy, słyszycie słowa, ale ja nie mam nic. Jestem bardzo racjonalnym facetem i boję się, że to wszystko zepsuję”. „Nie odchodź” – poprosiłem i dodałem: „Jesteś ochrzczony?”. „Tak!”. „Jesteś bierzmowany?”. „Tak!”. „To przecież masz w stu procentach tego samego Ducha Świętego, który wskrzesił Jezusa z martwych!”.

Czy nie to jest problemem naszych wspólnot? Mamy Ducha Świętego, który jest Dawcą wszelkich darów, a skupiamy się na charyzmatach… Bardzo pomogły mi wówczas słowa, które kiedyś usłyszałem od założyciela międzynarodowego ruchu Mężczyźni Świętego Józefa. Gdy przeprowadzałem wywiad z Donaldem Turbittem, zadałem mu pytanie: „Czy masz doświadczenie, że gdy mówisz do Boga, to tak jakbyś rzucał grochem o ścianę?”. Everyday! (ang. „Każdego dnia!”) – uśmiechnął się emerytowany nowojorski strażak. „To kiedy masz doświadczenie, że Bóg działa z mocą?”. „W momencie, kiedy zaczynam służyć”. Ta dewiza wielokrotnie ratowała mi życie.

Rozpoczęła się modlitwa wstawiennicza. Otwarły się drzwi i weszły osoby, nad którymi mieliśmy się modlić. Do naszej grupki podszedł mężczyzna, którego nie znaliśmy. „Jak masz na imię?”. „Piotr”. „O co chcesz prosić?”. Odpowiedział w sposób, który bardzo „ułatwia” życie wstawiennikom: „Pan Bóg wie” (śmiech). Zaczęliśmy modlić się z ogromnym poczuciem bezradności, wiedząc, że jeśli Bóg nie zainterweniuje, będzie nas stać jedynie na familiarne poklepanie tego człowieka po ramieniu. I wówczas kolega, który chciał wycofać się z modlitwy, wyszeptał: „Nie wiem, czy to, co powiem, jest wytworem mojej wyobraźni, czy słowem poznania, ale modląc się nad tobą, widzę dwoje małych dzieci, które machają do ciebie z nieba i wołają: «Tato»”. Wtedy ten człowiek, bardzo wzruszony, rzucił: „A ja na ten kurs przyszedłem dlatego, że moja żona dwukrotnie poroniła i chciałem zapytać… czy moje dzieci są w niebie”.

Przytaczam tę historię za każdym razem, gdy słyszę argument: „Nie będę się modlił, nie potrafię się modlić, nie mam charyzmatów”. Sam Piotrek po jakimś czasie opowiadał:

„W dzień pogoń za kasą, w nocy ostre picie. Krótki sen, szybka regeneracja i dalej w drogę. Alkomat w aucie i jazda! Nie wiem, czy przez trzy lata był w moim życiu weekend, w którym bym nie pił. Pamiętam scenkę: stoimy przez dwadzieścia minut z naszymi żonami na balkonie w Wiśle, a my z Tomkiem «robimy 0,7». W pracy bywało nerwowo, więc zapijałem stres. Weekend Alpha. Modlitwa wstawiennicza. Katowałem się jedną rzeczą: to niemożliwe, by Bóg przebaczył mi moje grzechy. Alkohol, pornografię, całe to bagno, w które zabrnąłem. Nie potrafiłem tego przyjąć. Pierwszy proroczy obraz wypowiedziany nade mną? «Jezus przebacza ci wszystkie twoje grzechy, które są zapisane na kartce. Ale widząc, że dalej w to nie wierzysz, pali te zapiski!». Zatkało mnie.

Nikt z modlących się nade mną nie wiedział, że moja żona dwukrotnie poroniła. Jeden ze wstawienników z wielkim wzruszeniem powiedział: «Widzę dwoje dzieci, które machają do ciebie z nieba i wołają: Tato». Powiedział to i zaczął płakać. To był nokaut. Leżałem na łopatkach. Dostałem też słowo, że Bóg mówi do mnie: «Jesteś moim dziedzicem». I o tym, że przychodzi do mnie i żony, niosąc dziecko. Po modlitwie wstawienniczej moja żona poszła uśpić naszego syna. A ja w czasie uwielbienia miałem przekonanie, że nasze drugie dziecko w niebie to dziewczynka: Amelka. Ola wróciła z pokoju (nie rozmawialiśmy ani sekundy!) i rzuciła: «Myślę, że nasze drugie dziecko to dziewczynka. Amelka». Powiedziałem: «OK, Panie. Wystarczy. Rób ze mną, co chcesz»”.

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

PRZYPISY

1 S. Wyszyński, Zapiski więzienne, Éditions du Dialogue, Paryż 1982, s. 193.

2 Dz. cyt., s. 208.

3 Dz. cyt., s. 215.

4 P. Pustelnik, Ja, pustelnik. Autobiografia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017, s. 8.

5 Dz. cyt., s. 19-20.

6 Dz. cyt., s. 26-27.

7 Dz. cyt., s. 50-51.

8 J. Chapman OSB, Listy o modlitwie, Wydawnictwo Benedyktynów, Tyniec 2014.

9 A. Mień, Odprawianie Wielkiego Postu, Wydawnictwo Esprit, Kraków 2009.

10 P. Evdokimov, Szalona miłość Boga, Wydawnictwo Bractwo Młodzieży Prawosławnej w Polsce, Białystok 2001.

MARCIN JAKIMOWICZ

Dziennikarz, ewangelizator, autor wielu książek. Z wykształcenia prawnik, którego reportersko-wydawnicza przygodna rozpoczęła się od opublikowania książki Radykalni, zawierającej poruszające wywiady z czołowymi muzykami rodzimego undergroundu i ikonami kultury niezależnej (Tomaszem Budzyńskim, Darkiem Malejonkiem, Piotrem Żyżelewiczem i Grzegorzem Wacławem „Dzikim”), którzy przeżyli nawrócenie i publicznie przyznawali się do wiary w Boga.

Prywatnie mąż i ojciec, a także wieloletni lider katowickiej wspólnoty Diakonia Świętej Rodziny.

Interesuje go to, co Duch Święty mówi dziś do Kościoła, stąd jego największą pasją jest opowiadanie o Bogu, którego odkrywa jako żywego i działającego w świecie, Kościele, własnej rodzinie i życiu osobistym.

Nakładem wydawnictwa RTCK ukazały się także jego książka Jak się wygrywa wojny? oraz audiobook Alleluja i do tyłu! opisujące, jak Pan Bóg wyprowadził go zwycięsko z kilkuletniego i wielowymiarowego kryzysu.