Jesienne niebo - Denise Hunter - ebook

Jesienne niebo ebook

Denise Hunter

4,8

Opis

Łatwiej stawić czoła przeszłości, jeśli nie trzeba tego robić samemu.

Pensjonat Bluebell przynosi zyski, więc rodzeństwo Bennettów uznaje, że najwyższy czas go sprzedać i zamknąć ten rozdział życia. Jedynie Grace planuje zostać w miasteczku nad jeziorem w Karolinie Północnej. Ma nadzieję, że rozwój własnej wypożyczalni sprzętu sportowego uchroni ją przed samotnością po wyjeździe rodzeństwa i wzmocni jej poczucie wartości.

Wyatt Jennings jest agentem Secret Service, ale w wyniku postrzału, który przywołał mroczne wspomnienia, stał się czasowo niezdolny do pełnienia obowiązków. Zostaje wysłany na przymusowy urlop i wyjeżdża do Bluebell, by przepracować wydarzenie, które czternaście lat temu odmieniło jego życie.

Tam poznaje Grace, która oprowadza go po górach Pasma Błękitnego. Kobieta imponuje mu siłą i poczuciem humoru, jednak oboje noszą w sobie ból, o którym nie chcą mówić. Kiedy ich tajemnice z przeszłości wyjdą na jaw, świeżo nawiązana relacja zostanie wystawiona na poważną próbę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (8 ocen)
6
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:
Au­tumn Skies (Blu­ebell Inn Ro­mance #3)
Au­tor:
De­nise Hun­ter
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Jo­anna Ole­jar­czyk
Re­dak­cja:
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Bry­gida No­wak
Ko­rekta:
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Ali­cja Ma­linka
ISBN 978-83-66977-136
© 2020 by De­nise Hun­ter by Tho­mas Nel­son, Har­per­Col­lins Chri­stian Pu­bli­shing Inc.
© 2021 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2021, wy­da­nie I
Zdję­cia na okładce: Mag­da­lena Wa­si­czek / Tre­vil­lion Ima­ges,
Tim Hill / Pi­xa­bay.com
Wek­tory: dgim-stu­dio / Fre­epik.com, fre­epik / Fre­epik.com
Druk: Abe­dik SA
Książkę wy­dru­ko­wano na pa­pie­rze Ecco book cream 2.0 70g
do­star­czo­nym przez An­ta­lis Po­land Sp. z o. o. 
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana,
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej,
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

BIURO TE­RE­NOWE SE­CRET SE­RVICE

CHAR­LOTTE, KA­RO­LINA PÓŁ­NOCNA

Czy­ta­nie lu­dzi było czę­ścią pracy Wy­atta Jen­ningsa, a wy­raz twa­rzy jego szefa ra­czej nie za­po­wia­dał do­brych wia­do­mo­ści. Wy­att zmu­sił się, by sie­dzieć spo­koj­nie, gdy agent do­wo­dzący opadł swym spo­rym cię­ża­rem ciała na krze­sło za sfa­ty­go­wa­nym biur­kiem.

Był po czter­dzie­stce, a jego apa­ry­cja agenta spe­cjal­nego i bar­czy­sta po­stura pa­so­wały do rze­czo­wego, po­waż­nego uspo­so­bie­nia. Wy­att czuł się przy nim nie­by­wale onie­śmie­lony. Ja­rze­niówki od­bi­jały się od jego ły­siny i jesz­cze bar­dziej wy­ostrzały pra­wie czarne oczy. Po­prze­kła­dał ja­kieś pa­piery, za­ci­ska­jąc usta w pro­stą li­nię. Czy pod tą lo­do­watą fa­sadą kryła się ja­kaś ła­god­ność?

– Co się z tobą dzieje, Jen­nings? – chro­pawy głos Burke’a za­dud­nił w nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu. Skrzy­żo­wał umięś­nione przed­ra­miona i oparł je o blat. – Mów.

Co się działo? Mnó­stwo rze­czy, je­śli miał być szczery. Ale wy­da­wało mu się, że od­wa­lił ka­wał do­brej ro­boty, ukry­wa­jąc swoje pro­blemy przed so­ko­lim wzro­kiem prze­ło­żo­nego.

Od­chrząk­nął.

– Obe­rwa­łem kulkę, bro­niąc se­na­tora Edwardsa, sir.

– Bred­nie. Nie ze mną te nu­mery. Od czte­rech lat je­stem twoim sze­fem i ni­gdy nie mia­łem z tobą pro­ble­mów. Pierw­szy zgła­sza­łeś się na ochot­nika do każ­dego za­da­nia. Pra­co­wa­łeś nie­zmor­do­wa­nie, jak ja­kiś ro­bot, bez słowa skargi. A te­raz to.

– Co ta­kiego, sir? – Wy­att pa­trzył na niego, mimo że serce wa­liło mu o że­bra.

– Nie je­stem ślepy, Jen­nings. Przez ostat­nie kilka ty­go­dni opu­ści­łeś się w pracy. Od czasu wy­padku. Je­steś roz­ko­ja­rzony, masz krótki lont przy współ­pra­cow­ni­kach, od­pły­wasz my­ślami pod­czas wy­ko­ny­wa­nia za­dań. – Szef przy­gwoź­dził go spoj­rze­niem. – A wczo­raj za­sta­łem cię śpią­cego przy biurku.

Wy­att z tru­dem za­cho­wał ka­mienną twarz. To nie była na­wet po­łowa tego, co działo się w jego wnę­trzu. Za­wsze był eks­per­tem w ra­dze­niu so­bie z emo­cjami, ale nie­po­kój i roz­draż­nie­nie, które na­ra­stały w nim od czasu strze­la­niny, za­częły żyć wła­snym ży­ciem.

– Prze­pra­szam, sir. To się wię­cej nie po­wtó­rzy.

– Masz ra­cję, nie po­wtó­rzy się. Ostat­nie za­da­nie dało ci tro­chę w kość. Wi­dzia­łem już po­dobne rze­czy.

– Zo­sta­łem po­strze­lony, sir. – Nie wie­dział, co jesz­cze po­wie­dzieć. Zro­biłby to jesz­cze raz, rzu­ciłby się na li­nię strzału, żeby ura­to­wać czło­wieka, któ­remu miał za­pew­nić bez­pie­czeń­stwo. To była jego praca, jego po­wo­ła­nie, i był w tym do­bry.

– Po­wierz­chowna rana. To nie ona tak mnie mar­twi. Po­trze­bu­jesz tro­chę czasu, żeby ze­brać się do kupy. Mam na my­śli urlop.

Przed oczami Wy­atta za­tań­czyły białe plamki z braku snu i de­spe­ra­cji.

– Z ca­łym sza­cun­kiem, sir, nie po­trze­buję urlopu. Mam wzo­rowe akta w służ­bie Se­cret Se­rvice.

– Do­kład­nie. I niech tak zo­sta­nie.

– Nic mi nie bę­dzie. Po­trze­buję tylko po­rząd­nie się wy­spać.

– Nie wąt­pię. Py­ta­nie tylko, czemu ci się to nie udaje? Wiem, że aspi­ru­jesz do cze­goś więk­szego, i chciał­bym zo­ba­czyć, jak to osią­gasz.

To prawda, że sta­rał się o po­sadę w służ­bie ochrony pre­zy­denta, ale urlop nie przy­bli­żyłby go do tego celu. Wy­att otwo­rzył usta, sta­ra­jąc się zna­leźć ja­kieś wy­tłu­ma­cze­nie dla swo­jego za­cho­wa­nia w ostat­nim cza­sie. Ja­kąś wy­mówkę, dzięki któ­rej Burke cof­nąłby swoją de­cy­zję.

– Zo­sta­wiam cię z tym, Jen­nings. Po tym, jak wy­ko­na­łeś za­da­nie z Edward­sem, ci na gó­rze mają na cie­bie oko. – Spoj­rzał na niego wy­mow­nie. – Nie­długo awan­su­jesz.

Wy­att wy­pro­sto­wał się na krze­śle.

– Do służby ochrony pre­zy­denta, sir?

Burke kiw­nął zde­cy­do­wa­nie głową.

– Nie chcesz tego schrza­nić.

– Nie, sir.

– Cztery ty­go­dnie – rzekł sta­now­czo szef.

– Cztery ty­go­dnie, sir!

– Na po­czą­tek. Po­tem oce­nimy. Zro­bimy te­sty psy­cho­lo­giczne. – Burke pa­trzył na niego tym swoim wzro­kiem, dzięki któ­remu zy­skał ksywkę, któ­rej nikt przy nim nie uży­wał. – Su­ge­ruję, że­byś mą­drze wy­ko­rzy­stał ten czas. Przy­da­łaby ci się te­ra­pia. Mamy od tego od­po­wied­nich lu­dzi. – Prze­wer­to­wał ja­kieś pa­piery i od­su­nął się od biurka. – Do wy­ko­na­nia na­tych­miast, Jen­nings.

Wy­att miał jesz­cze tyle do po­wie­dze­nia, ale szko­le­nia w aka­de­mii na­uczyły go, że nie ma sensu dys­ku­to­wać. Czy mu się to po­do­bało, czy nie, do­stał czte­ro­ty­go­dniowy urlop. A na­wet po tym cza­sie nie bę­dzie miał gwa­ran­cji, że przyjmą go z po­wro­tem do pracy. Te­sty psy­cho­lo­giczne. Na samą myśl po­czuł żółć w prze­łyku. Cho­ciaż po nich na­resz­cie zo­sta­nie po­wo­łany i zdo­bę­dzie to, na co tak długo pra­co­wał.

Wy­att nie miał po­ję­cia, do­kąd na ten czas po­je­dzie ani co bę­dzie ro­bił. Szko­lił się do służby w Se­cret Se­rvice, od­kąd za­czął stu­dio­wać są­dow­nic­two karne na Uni­wer­sy­te­cie Nor­the­astern, a na­wet wcze­śniej – od czasu szkoły śred­niej Har­grave Mi­li­tary Aca­demy. Nie pa­mię­tał na­wet, kim był Wy­att Jen­nings poza Se­cret Se­rvice.

Wkrótce miał się tego do­wie­dzieć.

– Mo­żesz już iść, Jen­nings. – Burke zmarsz­czył brwi.

Wy­att znowu od­pły­nął my­ślami. Z ocią­ga­niem pod­niósł się z krze­sła i po­wie­dział je­dyne, co mógł:

– Tak jest, sir.

Zna­joma droga wiła się po gó­rach Pa­sma Błę­kit­nego i wzdłuż li­nii brze­go­wej je­ziora Blu­ebell. Słońce od­bi­jało się od ta­fli wody, aż Wy­att mu­siał zmru­żyć oczy, mimo że miał oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

Po­trze­bo­wał za­le­d­wie dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, by zdać so­bie sprawę, że naj­le­piej bę­dzie po­trak­to­wać swój pro­blem jak ze­wnętrzne za­gro­że­nie. Se­cret Se­rvice było dla niego ca­łym świa­tem, wszyst­kim, czego pra­gnął, więc mu­siał jak naj­szyb­ciej wziąć się w garść. Po­mo­głoby mu w tym kilka prze­spa­nych nocy, ale kosz­mary nie od­pusz­czały.

Po­nie­waż nie miał w zwy­czaju uze­wnętrz­niać się przed nie­zna­jo­mymi, spa­ko­wał torbę, wsiadł do swo­jego audi i wy­ru­szył do miej­sca, w któ­rym za­częły się jego pro­blemy. Chyba po­wi­nien był za­re­zer­wo­wać ho­tel – o ile w tej oko­licy w ogóle było coś ta­kiego – ale był już wrze­sień, se­zon tu­ry­styczny się skoń­czył, więc po­wi­nien gdzieś zna­leźć noc­leg.

Droga skrę­ciła w lewo i mi­nął znak parku sta­no­wego, który na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych usta­no­wił jego oj­ciec. Za­nim Wy­att zra­ził się do tego miej­sca, czę­sto wę­dro­wał i bi­wa­ko­wał w tych gę­stych igla­stych la­sach, peł­nych noc­nych od­gło­sów. Miał wiele wspa­nia­łych wspo­mnień. Blu­ebell za­wsze było dla niego do­mem i czuł się tu le­piej niż w Ra­le­igh.

Po kilku ko­lej­nych za­krę­tach opu­ścił gó­rzy­sty te­ren i wje­chał do mia­sta. Nie­wiele się tu zmie­niło. Ktoś otwo­rzył ka­wiar­nię w daw­nej re­mi­zie i po­wstało kilka no­wych skle­pów. Pa­mię­tał, jak cho­dził tymi uli­cami, bie­gał po lody do baru mlecz­nego, ło­wił z tatą ryby na molo w parku Paw­leya. Nie przy­po­mi­nał so­bie rów­nych rzę­dów drzew ro­sną­cych przy dro­dze ani ich ko­lo­ro­wych li­ści, ale ostat­nio spę­dził tu wa­ka­cje, gdy miał dwa­na­ście lat.

Na samą myśl o tam­tym le­cie jego od­dech zro­bił się szyb­szy i płyt­szy. Wy­att wy­tarł dłoń w dżinsy. Z przy­zwy­cza­je­nia od­su­nął od sie­bie to wspo­mnie­nie. Bę­dzie mu­siał prze­stać to ro­bić. Od czasu strze­la­niny to już nie dzia­łało. Wszystko, co wy­pie­rał w ciągu dnia, wy­pły­wało na po­wierzch­nię w chwili, gdy za­sy­piał i sta­wał się cał­kiem bez­bronny.

Za­bu­czał mu te­le­fon. To Ethan. Wy­att ode­brał przez Blue­to­oth.

– Cześć, stary, co tam?

– Wy­je­cha­łeś z Char­lotte? Je­steś na urlo­pie? Co się stało?

– Wierz mi, to nie była moja de­cy­zja. Burke we­zwał mnie wczo­raj do swo­jego ga­bi­netu.

– I mu­szę się o tym do­wia­dy­wać od Drew­sky’ego?

Ethan był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Wy­atta od czasu dwu­dzie­sto­ośmio­ty­go­dnio­wego in­ten­syw­nego szko­le­nia. Ta­kie wspólne do­świad­cze­nie z pie­kła ro­dem mu­siało skoń­czyć się przy­jaź­nią na całe ży­cie.

– Sorry, mo­głem za­dzwo­nić. – Wy­att je­chał przez mia­sto. O mało nie wspo­mniał o awan­sie, ale ugryzł się w ję­zyk. – Jak ci po­szło ostat­nie za­da­nie? – Ethan zo­stał tym­cza­sowo przy­dzie­lony do ochrony pa­pieża pod­czas wi­zyty w USA.

– Bez przy­gód. Trzy­masz się? Nie chcę cię mar­twić, ale po biu­rze krążą plotki, że tra­cisz ro­zum.

– Mam tylko tro­chę pro­ble­mów ze snem, to wszystko. Po pro­stu po­trze­buję prze­ła­mać ru­tynę. Wy­lu­zuj. Roz­pra­wię się z tym i wrócę, za­nim się obej­rzysz.

Ethan wie­dział, że le­piej nie pro­po­no­wać mu środ­ków na­sen­nych. Męż­czyźni, któ­rych szko­lono do stanu cią­głej go­to­wo­ści, nie bra­liby cze­goś, przez co ro­bi­liby się bez­bronni. Przy­naj­mniej nie Wy­att.

– Gdzie wy­je­cha­łeś?

– Nie­da­leko, do Blu­ebell. To ta­kie małe mia­steczko nad je­zio­rem w gó­rach Pa­sma Błę­kit­nego.

– Brzmi uro­kli­wie.

– W dzie­ciń­stwie spę­dza­łem tu wa­ka­cje z ro­dzi­cami.

– Aha. Czy tata gu­ber­na­tor na­dal tam jeź­dzi?

– Już nie. Cały rok spę­dza w Ra­le­igh.

Obaj zra­zili się do Blu­ebell po trau­mie tam­tego lata.

– Może wła­śnie tego ci po­trzeba, odro­biny wy­tchnie­nia. Wróć wy­po­częty. Od dawna za ciężko ha­ro­wa­łeś. A tamta strze­la­nina…

– Do tego nas szkolą.

– Ja­sne, ale nie­wielu agen­tów ob­rywa kulkę. Spi­sa­łeś się, Jen­nings.

– Dzięki. – Za­krę­cił le­wym bar­kiem. Ból był do­kucz­liwy, ale nie­groźny.

Do­je­chał już pra­wie na drugi ko­niec mia­sta, kiedy jego oczom uka­zał się dom, który kie­dyś był let­nią re­zy­den­cją jego ro­dziny. Był tak wielki i biały, jak za­pa­mię­tał, z sze­roką we­randą i schlud­nie utrzy­ma­nym traw­ni­kiem.

Do­strzegł tylko jedną róż­nicę: znak z na­pi­sem: „Pen­sjo­nat Blu­ebell”. Wy­att przez kilka se­kund pa­trzył na te słowa, po czym za­par­ko­wał na jed­nym z uko­śnych miejsc przed bu­dyn­kiem.

– Słu­chaj, Ethan, mu­szę już koń­czyć. Za­dzwo­nię za kilka dni.

Roz­łą­czył się, nie­zdolny ode­rwać oczu od zna­jo­mego wi­doku. Wy­glą­dało na to, że uda mu się zo­ba­czyć wnę­trze daw­nej let­niej re­zy­den­cji. Ale czy na­prawdę chciał sta­wiać czoła wspo­mnie­niom, które ten dom mógł w nim obu­dzić?

ROZDZIAŁ DRUGI

Czy to spo­tka­nie kie­dyś się skoń­czy? Grace Ben­nett stłu­miła ziew­nię­cie, gdy jej brat Levi przy­nu­dzał o fi­nan­sach pen­sjo­natu. Na­gle za­bu­czał te­le­fon sie­dzą­cej obok Molly. Sio­stra scho­wała ko­smyk ciem­nych wło­sów za ucho i zer­k­nęła na ekran. To pew­nie jej mąż, Adam. Po­brali się w czerwcu, wpro­wa­dzili do jego pięk­nego domu nad je­zio­rem i byli prak­tycz­nie nie­roz­łączni.

Ro­dzeń­stwo ze­brało się w bi­blio­tece pen­sjo­natu jak za­zwy­czaj na spo­tka­nie pod ty­tu­łem „Śmierć przez liczby”. Ostat­nimi czasy nie mar­twili się już tak bar­dzo o pie­nią­dze, ale Grace nie prze­pa­dała za ar­ku­szami kal­ku­la­cyj­nymi. Po­słusz­nie pod­po­rząd­ko­wy­wała się więc bratu, który ro­bił swoje.

– I to by było na tyle. – Levi spoj­rzał na sio­stry swo­imi nie­bie­skimi oczami. – A te­raz zejdź­cie na chwilę z ob­ło­ków na zie­mię, bo mu­simy omó­wić przy­szłość pen­sjo­natu.

Otwo­rzyli to miej­sce cztery lata temu po na­głej śmierci ro­dzi­ców, któ­rzy za­pra­gnęli, by na eme­ry­tu­rze prze­kształ­cić swój za­byt­kowy dom w pen­sjo­nat. Ro­dzeń­stwo po­łą­czyło siły, aby speł­nić to ma­rze­nie. W tam­tym cza­sie Grace za­czy­nała trze­cią klasę li­ceum, Molly koń­czyła stu­dia ho­te­lar­skie, a Levi zgod­nie ze zdo­by­tym wy­kształ­ce­niem pra­co­wał w fir­mie bu­dow­la­nej w De­nver. Śmierć ro­dzi­ców wszystko zmie­niła.

– Co masz na my­śli? – spy­tała Molly.

– Cho­dzi mi o to, że już czas wy­sta­wić go na sprze­daż.

Taki był plan od sa­mego po­czątku. Po za­strzyku go­tówki, który otrzy­mali dwa lata temu, pro­wa­dze­nie pen­sjo­natu stało się ła­twiej­sze. Mieli te­raz re­stau­ra­cję z peł­nym menu – ku wiel­kiemu za­do­wo­le­niu Molly – i za­trud­nili do po­mocy kilka osób na część etatu.

Molly od­chrząk­nęła.

– My­ślisz, że jest na tyle ren­towny, że bę­dzie atrak­cyjny dla po­ten­cjal­nych kup­ców?

– Tak są­dzę. – Levi za­czął oma­wiać fi­nanse, ale prze­rwał, kiedy zdał so­bie sprawę, że znowu traci uwagę sióstr. – Te­raz jest na­prawdę do­bry mo­ment. Co my­śli­cie?

Grace uśmiech­nęła się zło­śli­wie.

– Ktoś tę­skni za swoją go­łą­beczką.

Na­rze­czoną Le­viego była po­pu­larna ak­torka Mia Emer­son – Grace na­dal nie miała po­ję­cia, jak mu się to udało – z którą był zwią­zany od dwóch lat.

– Do­sko­nale to ro­zu­miem – po­wie­działa Molly. – I my­ślę, że wy­sta­wie­nie te­raz pen­sjo­natu na sprze­daż ma sens.

– A co z moją firmą? – Rok temu, w wieku dwu­dzie­stu lat, Grace otwo­rzyła wła­sny biz­nes pod szyl­dem Blue Ridge Out­fit­ters. Pro­wa­dziła go w pen­sjo­na­cie, a sprzęt trzy­mała w szo­pie za do­mem.

Levi roz­ło­żył ręce.

– Od po­czątku wie­dzia­łaś, że kie­dyś bę­dziesz mu­siała się prze­nieść.

– Ale jesz­cze nie stać mnie na czynsz. Cią­gle bu­duję ka­pi­tał. – Poza tym wy­po­ży­cza­niem sprzętu zaj­mo­wał się ten, kto aku­rat sie­dział w re­cep­cji. We wła­snym lo­kalu mu­sia­łaby za­trud­nić do­dat­kową ob­sługę.

– Pen­sjo­nat sprzeda się pew­nie do­piero na wio­snę przy­szłego roku, a może na­wet la­tem. I wszy­scy do­brze na tym wyj­dziemy.

– Ra­cja.

Dzia­łal­ność Grace co prawda przy­no­siła już zy­ski, ale to dla­tego, że miała nie­malże ze­rowe koszty stałe. Za­ro­bione pie­nią­dze wy­da­wała na za­kup sprzętu: ka­ja­ków, na­mio­tów, sprzętu wspi­nacz­ko­wego, pad­dle­bo­ar­dów i ro­we­rów. Nie były ta­nie, ale wpływy ze sprze­daży pen­sjo­natu sta­no­wi­łyby po­rządną po­duszkę fi­nan­sową.

– Je­śli obie się zga­dza­cie – rzekł Levi – to po­pro­szę Pa­melę Ble­eker, żeby przy­szła i zro­biła wy­cenę, a po­tem wy­sta­wiła go w ser­wi­sach nie­ru­cho­mo­ści.

Molly zmarsz­czyła brwi.

– Czemu nie mo­żemy sprze­dać go sami i za­osz­czę­dzić na ho­no­ra­rium po­śred­nika?

– To bę­dzie nas kosz­to­wać mnó­stwo czasu i wy­siłku, bo in­te­re­suje nas ry­nek o za­sięgu ogól­no­kra­jo­wym, albo cho­ciaż re­gio­nal­nym – od­parł Levi.

– Grace prze­cież świet­nie so­bie ra­dzi z In­ter­ne­tem, a ja zajmę się opro­wa­dza­niem klien­tów. – Molly za­mru­gała te­atral­nie. – Po­dobno mam nie­sa­mo­wite umie­jęt­no­ści spo­łeczne.

Levi wy­wró­cił oczami.

– Bę­dzie­cie tylko we dwie. Ja mam dość ro­boty przy or­ga­ni­za­cji we­sela.

Ślub miał się od­być w pen­sjo­na­cie za nie­całe trzy ty­go­dnie, a Mia była w trak­cie zdjęć w LA, więc Levi nie miał wy­boru i mu­siał wziąć obo­wiązki or­ga­ni­za­cyjne na sie­bie.

Molly spoj­rzała na Grace.

– Damy radę, co nie, sio­strzyczko?

– Ja­sne. Wcho­dzę w to.

Roz­legł się dzwo­nek przy fron­to­wych drzwiach.

– Odłóżmy to na po­tem. Przej­mij stery. – Levi ski­nął na Grace, wstał i ze­brał pa­piery. – Mam coś do za­ła­twie­nia.

Molly też się pod­nio­sła, zwra­ca­jąc się do sio­stry:

– Będę pie­lić grządki za do­mem, je­śli­byś mnie po­trze­bo­wała, ale spró­buj nie.

Ro­dzeń­stwo wy­szło tyl­nymi drzwiami, a Grace prze­szła przez hol. Nie mieli te­raz wiel­kiego ob­ło­że­nia, bo był śro­dek ty­go­dnia poza se­zo­nem. Wła­ści­wie to za­jęte były tylko trzy po­koje… Na wi­dok męż­czy­zny sto­ją­cego w lobby my­śli na­gle ule­ciały jej z głowy. Cho­ciaż szła ci­cho, on po­pa­trzył na nią, gdy tylko zna­la­zła się w jego polu wi­dze­nia.

Jej uwagę zwró­cił nie tylko jego wy­gląd – cho­ciaż fa­cet był bar­dzo przy­stojny – ale bi­jąca od niego ja­kaś prze­dziwna prze­ni­kli­wość.

– Wi­tam, je­stem Grace, jedna z wła­ści­cie­lek. – Za­drżał jej głos. Wsu­nęła się za ladę, która sta­no­wiła mile wi­dziany bu­for. – W czym mogę po­móc?

– Prze­jeż­dża­łem obok i zo­ba­czy­łem wasz szyld. Szu­kam miej­sca na noc­leg.

Miał ni­ski, przy­jem­nie dud­niący głos. Na oko był po trzy­dzie­stce. Przyj­rzała mu się uważ­niej i zmie­niła zda­nie. Po dwu­dzie­stce, ale pew­ność sie­bie spra­wiała, że wy­glą­dał na star­szego.

– My­ślę, że będę mo­gła po­móc. – Grace otwo­rzyła od­po­wied­nie okno w kom­pu­te­rze.

– Chyba jest tro­chę za wcze­śnie, żeby się za­mel­do­wać?

– Po­koje są już wy­sprzą­tane, więc to nie pro­blem. Jak długo chciałby pan zo­stać?

– Jesz­cze nie wiem. Na kilka dni, może na kilka ty­go­dni, je­śli jest taka moż­li­wość.

Sta­rała się nie dać po so­bie po­znać, jak na nią dzia­łał, ale było to trudne, kiedy mie­rzył ją nie­prze­nik­nio­nym spoj­rze­niem. Na­gle zdała so­bie sprawę, że ma włosy upięte w nie­dbały ku­cyk i twarz świeżo po pe­elingu.

– Mamy wolny po­kój, z wy­jąt­kiem week­endu trze­ciego paź­dzier­nika. Wtedy od­bę­dzie się tu­taj pry­watne we­sele.

– Coś wy­my­ślę, o ile zo­stanę tak długo.

– Do­sko­nale. – Po­dała mu ceny noc­le­gów w ty­go­dniu i w week­endy.

– W po­rządku.

Grace przy­jęła jego kartę i do­ku­ment toż­sa­mo­ści. Wy­att Jen­nings – faj­nie się na­zywa.

Sta­rała się pa­trzeć na ekran, ale jej palce wy­jąt­kowo nie­zdar­nie stu­kały w kla­wia­turę. Serce też wy­ko­ny­wało dzi­waczne po­drygi i czuła się tak nie­zręcz­nie, że pro­siła w my­ślach, by Wy­att Jen­nings ogra­ni­czył swój po­byt do kilku dni.

Stał sztywno kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów od lady, z rę­kami wzdłuż ciała i szarą torbą spor­tową u stóp. Miał na so­bie co­dzienne ubra­nia, jed­nak wy­pra­so­wane i schludne, bez żad­nych za­gnie­ceń. Czarny T-shirt scho­wany w spodnie le­żał na nim jak druga skóra, a krót­kie rę­kawy przy­le­gały do im­po­nu­ją­cych ra­mion. Spod jed­nego z rę­kaw­ków wy­sta­wał ta­tuaż.

Nie gap się tak.

– Co pana tu spro­wa­dza? – spy­tała, żeby za­gaić roz­mowę.

Prze­cze­sał dło­nią krót­kie, pra­wie czarne włosy.

– Chcia­łem tro­chę od­po­cząć.

Cze­kała chwilę, aż roz­wi­nie myśl, ale tego nie zro­bił. Gdyby na jej miej­scu była Molly, pew­nie cią­gnę­łaby go za ję­zyk, aż do­wie­dzia­łaby się, skąd po­cho­dził, czy był żo­naty i jaki miał nu­mer po­lisy ubez­pie­cze­nio­wej. Ale Grace nie była taka jak Molly.

– To fak­tycz­nie wspa­niałe miej­sce na od­po­czy­nek, zwłasz­cza o tej po­rze roku. Po­goda na­dal jest ładna, a na szla­kach i je­zio­rze nie ma już aż tylu tu­ry­stów.

Pi­sała da­lej, my­ląc kla­wi­sze, co chwilę ka­su­jąc i po­pra­wia­jąc błędy. Za­uwa­żyła, że męż­czy­zna ro­zej­rzał się po lobby i za­trzy­mał wzrok na sa­lo­nie. Miała prze­czu­cie, że gdyby go po­pro­siła, by za­mknął oczy i opo­wie­dział jej o szcze­gó­łach tych po­miesz­czeń, zro­biłby to le­piej niż ona.

– Do­brze, pa­nie Jen­nings – po­wie­działa, gdy skoń­czyła. – Wszystko go­towe.

– Pro­szę mó­wić mi po imie­niu. Wy­att.

Kiedy spoj­rzał jej w oczy z pełną uwagą, po­czuła, jak ula­tuje z niej całe po­wie­trze. Jego brą­zowe oczy były głę­boko osa­dzone pod parą bar­dzo mę­skich brwi. Nie marsz­czył ich, ale też się nie uśmie­chał. Za­sta­na­wiała się, jak mógłby wtedy wy­glą­dać. Z uśmie­chem, nie ze zmarsz­czo­nymi brwiami. Wie­działa już, że nie chcia­łaby wi­dzieć go w złym hu­mo­rze.

Prze­su­nęła klucz po la­dzie.

– Do­brze, Wy­att. Je­stem Grace, jedna z wła­ści­cie­lek. Już to chyba mó­wi­łam. – Prze­rwała, ale męż­czy­zna tylko scho­wał klucz do tyl­nej kie­szeni, więc cią­gnęła da­lej. – Po­zwól, że cię opro­wa­dzę, a po­tem po­każę ci po­kój. Mo­żesz zo­sta­wić torbę za ladą, je­śli chcesz.

Nie wy­glą­dał na ko­goś, komu pa­suje ob­chód z prze­wod­ni­kiem – zresztą w ogóle nie wy­glą­dał na typ fa­ceta no­cu­ją­cego w pen­sjo­na­tach – ale mimo wszystko ru­szył za nią przez hol.

– Pen­sjo­nat Blu­ebell wy­bu­do­wano w ty­siąc dzie­więć­set pią­tym roku i był to pierw­szy tego typu obiekt w mie­ście. Li­czył dzie­sięć po­koi. Z po­czątku słu­żył jako po­stój dy­li­żan­sów, a po­tem przez wiele lat mie­ściła się tu­taj poczta, aż w sie­dem­dzie­sią­tym ósmym roku bu­dy­nek sprze­dano i gu­ber­na­tor za­mie­nił go w swoją let­nią re­zy­den­cję. – Już chciała po­wie­dzieć Wy­at­towi, że ma ta­kie samo na­zwi­sko jak gu­ber­na­tor, jed­nak stwier­dziła, że to nic nie­zna­cząca bła­hostka, która pew­nie go na­wet nie za­in­te­re­suje. – Moi ro­dzice ku­pili tę po­sia­dłość, kiedy ja i moje ro­dzeń­stwo by­li­śmy mali, dla­tego mie­li­śmy przy­jem­ność w nim do­ra­stać.

W prze­ci­wień­stwie do Le­viego i Molly nie wspo­mi­nała o śmierci ro­dzi­ców i pra­gnie­niu speł­nie­nia ich ma­rze­nia. Nie chciała wzbu­dzać li­to­ści.

Ściany ko­ry­ta­rza wy­da­wały się na nią na­pie­rać, a po­wie­trze nie­malże wi­bro­wało od obec­no­ści Wy­atta. Z ulgą po­wi­tała otwartą prze­strzeń bi­blio­teki.

– Pro­wa­dzę ten pen­sjo­nat z bra­tem i sio­strą, mam rów­nież wy­po­ży­czal­nię sprzętu tu­ry­stycz­nego, którą zaj­muję się w wol­nym cza­sie.

Po­słał jej prze­cią­głe spoj­rze­nie, które po­czuła aż w pal­cach u stóp. Spu­ściła wzrok na spor­tową torbę, którą niósł ze sobą.

– Ekhm… To oczy­wi­ście jest na­sza bi­blio­teka. Mo­żesz z niej ko­rzy­stać i po­ży­czać książki. Po­zwól, że po­każę ci re­stau­ra­cję.

Po­słała mu uśmiech – nie­odwza­jem­niony – i mi­nęła go, kie­ru­jąc się z po­wro­tem do holu. Owio­nął ją mę­ski za­pach i bez­wied­nie wzięła głę­boki wdech. Wska­zała na tylne drzwi.

– Tam­tędy można wyjść nad je­zioro. Mamy małą łódkę do wy­po­ży­cze­nia i molo z ła­weczką, z któ­rej można ob­ser­wo­wać za­chód słońca. – Nie wy­glą­dał na ko­goś, kto lubi za­chody słońca. – Nie wiem, czy znasz tu­tej­sze atrak­cje przy­rod­ni­cze, ale w lobby znaj­dziesz ulotki, a w re­cep­cji pra­wie za­wsze ktoś jest. Chęt­nie coś do­ra­dzimy, wska­żemy drogę… Co­kol­wiek po­trze­bu­jesz. – Kiedy prze­szli przez lobby, wska­zała na pa­terę ze szklaną po­krywką sto­jącą na la­dzie. – Na­sza ku­charka, panna Della, sły­nie ze swo­ich wy­pie­ków. Każ­dego po­po­łu­dnia znaj­dziesz tu­taj dar­mowe cia­steczka. – Przy­po­mniała so­bie o jego do­sko­na­łej syl­wetce i do­dała: – Oraz świeże owoce.

Prze­szli przez sa­lon i sta­nęła przed drzwiami fran­cu­skimi pro­wa­dzą­cymi do re­stau­ra­cji. Wy­att w mil­cze­niu omiótł po­miesz­cze­nie wzro­kiem. Grace wró­ciła do lobby.

– Śnia­da­nie jest wli­czone w cenę po­koju, ale mamy też menu obia­dowe i ko­la­cyjne, które może się przy­dać. Wiele re­stau­ra­cji w oko­licy jest za­mknię­tych w ty­go­dniu albo w desz­czowe dni lub… no wiesz, jak wła­ści­ciel ma zły hu­mor.

Bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie, Grace. Skrzy­wiła się.

– Chodźmy na górę, po­każę ci po­kój. – Kiedy skrę­ciła na pię­tro, przy­sta­nęła, żeby się upew­nić, że Wy­att na­dal jej to­wa­rzy­szy. – Masz ja­kieś py­ta­nia?

– Jest tu si­łow­nia?

– Nie, lecz mamy umowę z Jim’s Gym. Pod­czas po­bytu u nas mo­żesz z niej ko­rzy­stać. W mie­ście jest też stu­dio tańca.

Uniósł brwi i po­słał jej dłu­gie, spo­kojne spoj­rze­nie.

No do­bra, ta­niec od­pada.

– Na dole jest ulotka ze szcze­gó­łami.

Ru­szyła da­lej po scho­dach, po­tem przez ko­ry­tarz i za­trzy­mała się przed pierw­szymi drzwiami po le­wej, ukry­tymi w nie­wiel­kiej wnęce, pro­wa­dzą­cymi do po­koju nu­mer sie­dem. Wska­zała na drzwi z pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem.

– To tu­taj.

Prze­śli­znął się obok, nie­malże ocie­ra­jąc się o nią w cia­snej prze­strzeni. Jej uśmiech zbladł i za­bra­kło jej tchu.

– Pro­szę, daj mi znać, je­śli będę mo­gła w czymś po­móc.

Ski­nął głową.

Grace zro­biła w tył zwrot, wal­cząc z dziw­nym im­pul­sem, który ka­zał jak naj­prę­dzej się od­da­lić.