Jej promienna klątwa - Elizabeth Lim - ebook

Jej promienna klątwa ebook

Lim Elizabeth

0,0
42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna siostra musi upaść, by druga powstała…

Żądza zemsty na zawsze odmieni nie tylko ich świat.

 

Channi od dziecka była odtrącana. Przeklęta przez Demoniczną Wiedźmę i ukarana twarzą węża, budzi strach i odrazę. Jedyną osobą, która widzi w niej coś

więcej niż potwora, jest jej siostra Vanna – piękna, podziwiana i przeznaczona do tego, by wyjść bogato za mąż.

 

Gdy zostaje zorganizowany konkurs na rękę Vanny, Channi nie zamierza stać bezczynnie. Przez lata nauczyła się przetrwania, walki i oszustwa – i jest gotowa użyć tych umiejętności, by ochronić siostrę przed smutnym losem. Ale jeden z zalotników nie zamierza jej na to pozwolić. Wkrótce Channi zostaje wciągnięta w pełną niebezpieczeństw podróż, gdzie czeka na nią starcie z mrocznymi mocami, powierzenie zaufania pewnemu smokowi, zakazana miłość i wybór, który może złamać jej serce... lub na zawsze rozdzielić siostry.

 

Elizabeth Lim łączy elementy azjatyckiej mitologii, klasycznych baśni i epickiej fantasy, tworząc opowieść o sile więzi rodzinnych i cenie, jaką trzeba

zapłacić za ochronę tych, których kochamy. To historia, która urzeka, rozdziera serce i nie pozwala o sobie zapomnieć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 406

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Tytuł oryginału: Her Radiant Curse

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.

This edition published by arrangement with Random House Children’s Books, a division of Penguin Random House LLC.

Text copyright © 2023 by Elizabeth Lim

Jacket art copyright © 2023 by Tran Nguyen

Jacket lettering by Alix Northrup

Map copyright © 2023 by Virginia Ally

 

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025

Copyright © for the Polish translation by Joanna Krystyna Radosz, 2025

 

Redaktorki prowadzące: Oliwia Łuksza, Aleksandra Kotlewska

Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Gabriela Wójtowicz

 

Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska

Korekta: Małgorzata Tarnowska, Aleksandra Szulejewska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt oryginalnej okładki: Tran Nguyen

Projekt mapy: Virginia Ally

Adaptacja okładki, mapy i strony tytułowe: Magdalena Zawadzka 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.  

 

eISBN 978-83-68479-23-2

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca

i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo

do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Diany, mojej towarzyszki w byciu nerdką fantasy – i starszej siostry, o której zawsze marzyłam

Dla Amaris, jednej z moich najdroższych i najdłuższych stażem przyjaciółek, a także etatowej wyłapywaczki dziur fabularnych

Dla Evy, wspaniałej przyjaciółki, która wierzyła we mnie od pierwszej książki

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

Nie urodziłam się jako potwór.

Ludzie zwykle o tym zapominają. Ci okrutni prychają, nazywając mnie pomiotem demona. Sądzą, że ich słowa mnie zranią, ale sami nie zdają sobie sprawy, jak blisko są prawdy.

Kłamią ci życzliwi.

– Masz dobre serce, zupełnie jak twoja siostra – mówią ze współczuciem. – Gdzieś w głębi duszy jesteś piękna, tak jak ona.

W niczym nie przypominam siostry.

Wszędzie na wyspach jej narodziny obrosły legendą. Wielu przybywa z krajów bliskich i dalekich, by uszczknąć choć mgnienie jej urody, a nasi sąsiedzi nieźle napchali sobie kieszenie na opowiadaniu o niej – o tamtej nocy przed siedemnastu laty, gdy księżyc zmienił się w tęczę, a mój ojciec stanął przed straszliwym wyborem: ocalić życie żony, umierającej na pryczy wyjedzonej przez mole, albo nowo narodzonej córki, której różowe policzki, jedwabiste kędziory i boski blask już oczarowywały każdego, kto na nią spojrzał.

Adah wybrał żonę. Wyrwawszy moją siostrę z rąk położnej, pobiegł do dżungli, by oddać ją w ofierze Angmie, Demonicznej Wiedźmie. Pozostawił moją siostrę na pewną śmierć na płaskiej skale za sękatym drzewem.

Ona jednak nawet jako dziecko emanowała złocistym blaskiem, który tak zawładnął Demoniczną Wiedźmą, że ta nie była w stanie jej pożreć. Toteż następnego dnia Adah odnalazł moją siostrę dokładnie tam, gdzie ją porzucił, roześmianą i rozśpiewaną wśród ptaków i żab. Właśnie tak do nas powróciła.

W tej historii kryje się baśniowa nuta i właśnie dlatego mieszkańcy wioski tak lubią ją powtarzać. Nie wyjaśnia jednak, co się stało z moją twarzą… ponieważ to wcale nie było tak.

To prawda, że już od samych narodzin mojej siostry jej promienistość przyćmiewała blask gwiazd, a uśmiech zmiękczał nawet najtwardsze serca. I prawdą jest, że Adah stanął w obliczu tragicznego, straszliwego wyboru. By ocalić życie mojej matki, poświęcił dziecko. Tyle że to nie moją siostrę zabrał do dżungli.

Tylko mnie.

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

 

Gdy urodziła się moja siostra, na niebie nie było księżyca ani nocnej tęczy. Wbrew opowieściom wyszła na świat późnym porankiem, niemal w południe. Pamiętam to, ponieważ słońce świeciło mi w oczy, a jego nieznośny żar kłuł skórę, aż zaczynał się perlić pot.

Byłam bardzo mała, bawiłam się na zewnątrz, trącając patykiem mrówki wspinające mi się po kostkach. Wtem słońce nagle opadło, a ja usłyszałam krzyki. Były to krzyki mamy.

Z początku ledwie do mnie docierały. Rozpętała się burza i grzmoty zagłuszały jej głos. Donośny huk na niebie mnie nie przerażał; zdążyłam przywyknąć do kapryśnych wiatrów wyspy i niskich pomruków przetaczających się nocami przez dżunglę. Pozostałam więc na miejscu, choć się rozpadało, a kurczęta uciekły w poszukiwaniu schronienia. Ziemia pod moimi palcami przekształciła się w błoto, a wilgotne, wcześniej ciepłe powietrze raptem stało się chłodne. Mrówki utonęły, gdy woda sięgnęła mi kostek.

Adah powtarzał, żebym nie wracała do środka, póki nie zostanę zawołana, lecz deszcz przybierał na sile. Miałam już przemoczoną koszulkę i sandały, a krople waliły mi o czaszkę tak mocno, że aż bolało.

Zrzucając po drodze sandały, wspięłam się po drewnianych schodach wiodących do domu i wpadłam do kuchni. Otrząsnęłam włosy z deszczu i próbowałam się ogrzać przy ogniu, lecz na palenisku pozostały jedynie ostatnie płomyki.

– Adah? – zawołałam, drżąc na całym ciele. – Mama?

Nikt nie odpowiedział.

W brzuchu mi zaburczało. Obok garnka spoczywał talerz z ciastkami, które mama wczoraj ugotowała dla mnie na parze. Dłonie pachniały jej od nich kokosem, a paznokcie lśniły, lepkie od kleistej masy.

– Ciasteczka Channi już gotowe! – wołała zawsze, gdy skończyła. – Ale nie jedz za dużo naraz, bo muszki cukrowe wpadną ci do brzucha przed kolacją.

Dzisiaj jednak nie zawołała.

Wspięłam się na palce i wyciągnęłam ręce nad głowę, ale nie sięgnęłam do talerza.

– Mamo! – zawołałam. – Czy mogę ciasteczko?

Mama przestała krzyczeć, ale słyszałam z drugiego pokoju jej ciężki oddech. Wtedy mieszkaliśmy w bardzo małym domu i tylko przepierzenie oddzielało kuchnię od sypialni mamy i Adaha.

Stanęłam po swojej stronie parawanu. Szorstki muślin drapał w nos, gdy oddychałam przysunięta do materiału, próbując dostrzec, co się dzieje po drugiej stronie.

Trzy cienie. Mama, Adah i staruszka położna.

– Macie drugą córkę – tłumaczyła położna rodzicom. – Channi ma siostrzyczkę.

Siostrzyczkę?

Zapomniawszy o ostrzeżeniach Adaha i o głodzie, zanurkowałam pod kurtynę i popełzłam w stronę łoża rodziców.

Mama leżała tam z głową wspartą na poduszce. Przypominała rybę, blada i przezroczysta. Jej rozchylone usta się nie poruszały. Z trudem ją rozpoznawałam.

Adah nachylał się nad nią, a jego niespokojna mina stała się tylko intensywniejsza, gdy mama zacisnęła dłonie na krawędziach łóżka, jakby już-już znowu miała zacząć krzyczeć.

Zamiast tego jednak wypuściła głośno powietrze, a pościel splamił strumień czerwieni.

– Ona krwawi! – wrzasnął Adah do położnej. – Zrób coś!

Położna uniosła koce i zabrała się do pracy. Nigdy dotąd nie widziałam aż tyle krwi, a już tym bardziej nie naraz. Nie wiedząc, że to życie uchodzi z mamy, uznałam ten widok za piękny. Jaskrawa, żywa krew przypominała pole rubinowych hibiskusów.

Wykrzywiona bólem twarz mamy kazała mi jednak milczeć.

Coś było nie tak.

Stałam niewidoczna w kącie pokoju. Chciałam wziąć mamę za ręce, sprawdzić, czy jej dłonie wciąż pachną kokosem i czy słodki syrop jak zwykle osadził się w liniach na jej skórze – czy smakował słodyczą, gdy ją całowałam. Czułam jednak tylko sól i żelazo. Zapach krwi.

– Mamo – wykrztusiłam, robiąc krok naprzód.

Adah złapał mnie za rękę i odciągnął od łóżka.

– Kto cię tu wpuścił? Wynoś się.

– W porządku – powiedziała mama słabym głosem. Odwróciła głowę w moją stronę. – Chodź, Channi. Chodź zobaczyć swoją siostrę.

Nie chciałam widzieć siostry. Chciałam porozmawiać z mamą. Wyciągnęłam dłoń, by ścisnąć jej palce, wiotkie, posiniałe, ale położna zastąpiła mi drogę i niemal cisnęła we mnie siostrą.

Większość noworodków jest brzydka – ale nie ona. Czarne włosy miała tak długie, że sięgały ramion, gładsze niż szklana tafla i bardziej miękkie niż pierze pisklęcia. Cera była złota i brązowa zarazem, z nutą różu na pyzatych, lśniących policzkach i wargach ułożonych w uśmiech.

Najbardziej jednak oczarowywał emanujący z niej blask, najjaśniejszy wokół piersi, jakby w jej maleńkim serduszku skryto fragment słońca.

– Czyż nie jest piękna? – wyszeptała położna. – Odebrałam setki porodów, w tym i ciebie, Channi. Ale z nich wszystkich tylko twoja siostra się śmiała, przychodząc na świat. Spójrz na ten uśmiech. Zapewniam cię, pewnego dnia królowie się przed nim skłonią. – Dotknęła piersi mojej siostry i jej dłoń skryła ten osobliwy blask. – A serce! Nigdy nie widziałam takiego serca. Spłynęła na nią łaska bogów.

– Vanna – wyszeptała mama, a jej głos przepełniała duma. – Nazwiemy ją Vanna.

Złota.

Dotknęłam rączki siostry. Była ciepła i czułam, jak jej serduszko pulsuje mi pod palcem. Jak na kogoś, kto urodził się zaledwie przed kilkoma minutami, pachniała słodko niczym miód i złocista fasolka mung. Chciałam tylko przytulić ją do siebie, przycisnąć nos do jej miękkich policzków.

– Wystarczy – odezwał się ostro Adah. – Channi, wracaj na zewnątrz. Natychmiast.

– Ale Adah, ten deszcz… – odparłam, czując się maleńka.

– Wyjdź.

– Niech zostanie – powiedziała mama, tłumiąc kolejny krzyk. Najwyraźniej ból powracał. – Niech zostanie. Nie mam dużo czasu.

Wtedy nie rozumiałam, co mama chce powiedzieć ani dlaczego Adah ociera ręką oczy. Opadł na kolana obok łóżka i wznosił jedną za drugą modlitwy do bóstw, obiecując, że stanie się lepszym mężem, jeśli tylko mama przeżyje. Położna próbowała go uspokoić, ale jej się wyrwał.

Na jego twarz padł cień.

– Daj mi dziecko.

Jego mina przerażała mnie bardziej niż krzyki mamy. Nigdy nie czułam zbyt wiele do ojca; stale pracował na polach ryżowych, a mną zajmowała się mama. Nie bywał jednak bezlitosny. Kochał mamę – sądziłam, że kocha i mnie. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam, jak mówi tak ostro, z tą straszliwą nutą.

Położna też to zauważyła.

– Khuan, nie trzeba tak surowo. Zaopiekuję się twoją żoną. Idź do świątyni, pomódl się.

Ojciec nie słuchał. Złapał moją siostrę, a w oczach mamy błysnął niepokój.

– Khuan! – wykrztusiła ochryple. – Przestań.

Na tle zwalistego, potężnego Adaha Vanna była drobna jak myszka. Musiała jednak i na ojca rzucać ten sam czar co na mnie, kiedy bowiem wziął ją w ramiona, poczęła lśnić, i to nawet mocniej niż wcześniej.

To było jak magia – to, jak Adah zmiękł. Pogładził jej czarne niczym obsydian włosy. Ucałował policzki, równie różowe jak usta, przypominające pączek kwiatu. W zachwycie patrzył na jej skórę, błyszczącą złotem na równi ze słońcem.

A potem ramiona mu zwiotczały. Oddał córkę położnej.

– Nakarm ją.

Mama odetchnęła z ulgą.

– Chodź, Channi. Mama cię przytuli.

Nim jednak zdołałam podejść, Adah złapał mnie, zaciskając rękę na mojej talii. Przerzucił mnie sobie przez ramię tak gwałtownie, że zamiast krzyknąć, tylko złapałam bezradnie powietrze.

Trzema długimi susami wyprowadził nas z domu. Wkrótce krzyki położnej ucichły nam za plecami, pochłonięte przez odgłosy deszczu i grzmotów. Wbiegł w gęstwinę dżungli.

Kopałam go i próbowałam się wyrwać, wrzeszcząc:

– Adah, przestań!

Serce rozrywał mi strach. Nie wiedziałam, dokąd mnie zabiera, a mama nie szła za nami. Deszcz przybrał na sile, bijąc po twarzy tak mocno, że sądziłam, iż mogę utonąć. Tłukłam piąstkami o plecy Adaha, ale to go tylko rozwścieczało. Wzmocnił uścisk i biegł dalej.

W dżungli deszcz osłabł. Widziałam tylko zielono-brązowe rozbłyski. Nigdy dotąd nie byłam w lasach; na moment aż zapomniałam, że powinnam się bać. Z zachwytem patrzyłam na drzewa o liściach kształtem przypominających zęby, na kwiaty tak wielkie, że mogłyby mnie pochłonąć w całości, na pnącza wyglądające jak węże zwieszające się z niebios. Bzyczały muchy, komary kąsały szyję Adaha, pod jego butami zaś chlupotało błoto.

Nagle przewrócił się, zaskoczony, i nieomal mnie zmiażdżył. Majestatyczny czerwony wąż zwisał z jednego z drzew. Wystawił długi, rozwidlony język i syczał w naszym kierunku.

Adah wsparł się na łokciach, a ja przylgnęłam do jego szyi, gdy wąż obnażył zębiska.

– Puść ją – powiedział gad.

Adah jakby nie rozumiał. Wstał, łapiąc mnie w pasie tak mocno, że z zaskoczeniem wypuściłam powietrze, po czym odsunął się od bestii.

Wąż ruszył za nami. Nie odezwał się jednak ponownie; zamiast tego owinął cielsko wokół kostki ojca.

Adah krzyczał i gorączkowo potrząsał stopą, i niemal mnie wypuścił. Złapał opadłą gałąź i zaczął okładać nią gada.

– Nie krzywdź go! – pisnęłam. – Adah!

Uwolniony od węża ojciec ruszył jeszcze szybciej, coraz głębiej w dżunglę.

Deszcz przestał padać. Drzewa spowijała mgła, a szarzejące niebo znaczyły bladozłote odblaski słońca. Zauważyłam to tylko dlatego, że Adah biegł szybko i często musiał się zatrzymywać, a gdy oddychał, drżała mu pierś. Jego plecy stały się śliskie, włosy przesiąkły śmierdzącym potem. W pewnym momencie wykręcałam szyję, by zaczerpnąć powietrza.

– Dokąd idziemy? – zapytałam.

– Cicho.

Chłód w jego głosie mnie spłoszył, więc umilkłam.

Wreszcie dotarliśmy do doliny, pośrodku której rosło ogromne drzewo goździkowe otoczone płaskimi, białymi skałami. Wszędzie w dżungli drzewa musiały walczyć o przestrzeń, splatały się gniewnie gałęziami, by dać się choć musnąć odżywczemu blaskowi słońca. Jednak ten sękaty goździkowiec był samotny. Nie śmiały go niepokoić nawet muchy, ważki czy komary. Zaledwie tu dotarliśmy, owady opuściły skórę Adaha.

Odłożył mnie na największą ze skał. W jego brodzie mieniły się deszcz i pot.

– Zostań tu – powiedział.

– Wrócisz?

– Rano po ciebie przyjdę.

Mówiąc to, nie patrzył na mnie.

– Adah… – Zaczęłam płakać. – Nie idź!

– Zostań, Channari.

Na dźwięk mojego pełnego imienia chlipnęłam, ale grzecznie kucnęłam.

Powierzchnia skały była zimna i sucha, a sama skała znajdowała się w cieniu korony drzewa. Gdy Adah odwrócił się i ruszył tam, skąd przybyliśmy, przyciągnęłam kolana do piersi. W oddali zobaczyłam rodzinę małpek wspinających się po drzewie. Jedna z nich miała na biodrze młode, przez co pomyślałam o mamie leżącej na tamtym łóżku i krzyczącej. Mama nigdy dotąd nie pozwalała mi wchodzić do dżungli. Dlaczego więc byłam tu teraz?

– Adah!

Odszedł. Krzewy wciąż szeleściły, zdradzając, że nie zaszedł daleko, lecz jakkolwiek głośno krzyczałam: „Adah! Adah!”, on nie wrócił. Zostałam sama.

Albo nie do końca.

Niewidoczne ptaki ćwierkały wśród drzew. Po ziemi otaczającej polanę pełzały stonogi i inne roztocza. A potem zjawił się wąż. Ten sam, który wcześniej zaatakował Adaha.

Cofnęłam się w przerażeniu, gdy prześlizgnął się po skale. Jego oczy lśniły niczym szmaragdy, a czerwone łuski błyszczały jaskrawo w rozmytym blasku słońca.

– Chodź ze mną – powiedział.

Wzdrygnęłam się, lecz nie dlatego, że zaskoczyła mnie wizja gadającego węża. Dość już słyszałam o magii i demonach, by takie istoty nie budziły we mnie lęku. Zawahałam się jednak, bo próbował wcześniej ugryźć Adaha. Nie mogłam mu ufać.

– Odejdź.

– Chodź ze mną – powtórzył. – Nadciąga Angma.

Byłam jeszcze bardzo mała, lecz dreszcz i tak przebiegł mi po plecach na dźwięk tego imienia. Mama opowiadała o Angmie, zawsze tym samym ostrzegawczym tonem, którym informowała też, że Adah jest w złym humorze.

„Dawno, dawno temu – zaczynała – Angma była ludzką wiedźmą, której skradziono córkę. Szał sprawił, że przemieniła się w przerażającego demona i przeczesywała całą ziemię w poszukiwaniu swego dziecka. By podtrzymać nieśmiertelność i siłę, pożerała niemowlęta, a niekiedy, gdy dziecko oferowano jej dobrowolnie, odwdzięczała się przysługą”.

Na przykład ocaleniem życia mojej matki. A przynajmniej na to z pewnością liczył Adah.

Byłam zbyt mała, by zrozumieć, co to takiego – ofiara. Nie wiedziałam, dlaczego powinnam się bać Angmy, ignorowałam więc ostrzeżenie węża.

– Adah kazał mi tu zostać – oznajmiłam z uporem.

– Rób, co chcesz – syknął wąż i urwał. – Tylko nie patrz jej w oczy – dodał. Zsunął się ze skały i zniknął mi z oczu.

Wkrótce potem drzewo goździkowe spowił cień, a muzyka dżungli – szwargot ptaków, bzyczenie owadów i małpie figle – ucichła w jednej chwili.

Rozejrzałam się dookoła. Zza jednego z krzewów wychynął cień.

– Adah? – odezwałam się ponownie.

Zeszłam ze skały, zanurzając palce stóp w wilgotnej ziemi. Podeszwy bolały od drobnych kamyków. Gdybym tylko nie zrzuciła sandałów jeszcze w domu!

– Adah?

Coś zamruczało za mną, przez co odwróciłam się gwałtownie. Tygrysica!

Poruszała się niespiesznie, wiedząc, że nie mam dokąd uciec. Choćbym próbowała czmychnąć, po kilku krokach zdołałaby mnie dopaść. Jej potężne łapy były dłuższe niż całe moje ciało, a futro miało barwę miedzi niczym posągi w Świątyni Świtu, znaczonej czarnymi pasami.

W tej tygrysicy było coś osobliwego. Nigdy dotąd nie widziałam żywego tygrysa, ale widywałam ich rzeźby w wiosce, malowidła i zwoje zawieszone w świątyni. Widywałam też futra, które myśliwi przywozili do wioski na sprzedaż. W niczym nie przypominały futra tej tygrysicy.

Nie chodziło tylko o to, że z jej nozdrzy buchał dym, ani o to, że miała zakrzywione kły barwy kości słoniowej i kłąb białych włosów, znak starości, spływający z pasiastego grzbietu. Chodziło o blask jej futra, mroczny i promienny zarazem, jakby cienie tańczyły w świetle księżyca. Od niego przeszywał mnie chłód.

– Zatem – charknęła tygrysica niskim głosem prosto z trzewi. Słowo rozbrzmiało echem, odbiwszy się od ziemi pode mną. Niemal podskoczyłam na jego dźwięk. – Zatem twój ojciec zostawił cię dla mnie.

Gdziekolwiek poruszała się bestia, cienie gęstniały wokół, otaczając mnie, w miarę jak się zbliżała. Miała intensywny zapach, choć nie umiałam go rozpoznać. Nie była to woń drzew ani kwiatów, ani niczego, co znałam. Może jakaś przyprawa.

Powieki zaczęły mi ciążyć.

– Nieco za duża jesteś – ciągnęła, obwąchując mnie przy tym. – Twój ojciec powinien był przynieść siostrzyczkę. Tę małą. – Jej cień spowił mnie w całości. – Tę śliczną.

Potarłam oczy, poddając się powoli senności. Zniknął strach przed tygrysicą. Popatrzyłam na kamień przed sobą, płaski, gładki, idealny na drzemkę.

Tygrysica wydała z siebie ryk.

– Patrz na mnie, dziecko! Gdzie twoja siostra?

Uparcie spoglądałam w ziemię. Nie obchodziły mnie przestrogi węża każącego biec za sobą, ale ostrzeżenie, by nie spoglądać w oczy bestii, wydawało się sensowne. Nie podobało mi się, jak krzyczy. Kiedy Adah tak krzyczał, wiedziałam, że mnie uderzy, jeśli tylko odważę się podnieść wzrok.

Tygrysica zbliżyła się tak bardzo, że jej oddech mącił powietrze. Wypuściła je na mnie w postaci obłoku skłębionego, czarnego dymu.

– Patrz na mnie – powtórzyła, gdy zaczęłam kaszleć. – Spójrz na mnie albo przysięgam, że skręcę ci kark.

Powoli podniosłam oczy, aż nasze spojrzenia się skrzyżowały. Wibrysy miała sztywne i lśniące, białe jak papier na tle czarnych pasków na pysku. Jej oczy były koloru najintensywniejszej żółci, jaką w życiu widziałam, jak sproszkowana kurkuma, którą dostawałam od mamy, gdy bolał mnie brzuch – i od której bolał jeszcze bardziej.

Z moich nozdrzy buchnęła krew. Nie mogłam się ruszyć. W oczach tygrysicy widziałam własne odbicie, pasma włosów siwiejące przy skroniach, czerniejący potok krwi z nosa.

Ze strachu ugięły się pode mną kolana. Wąż za mną wychynął z kryjówki niczym czerwona strzała, tak szybki, że ledwie zauważyłam, jak się zbliża. Błysnął zębami. Przez moment sądziłam, że zaatakuje tygrysicę.

On jednak ukąsił mnie w kostkę.

Zatopił kły w moim ciele, w mięśniach i kościach. Zawyłam rozpaczliwie, nie dowierzając, że ten dźwięk wydobywa się z moich płuc. Zadrżałam cała, a gorąca fala rozrywającego bólu przeszyła mnie na wskroś, jakbym płonęła żywym ogniem.

Wąż wyrwał ze mnie kły, a ból nieco zelżał. Teraz przeszła mnie fala chłodu. Pot wciąż spływał mi po skroniach, lecz teraz drżałam z zimna.

Zapomniałam o tygrysicy. Ona postąpiła naprzód, uderzyła ostrym pazurem o skałę i warknęła na węża.

– A ty co tu robisz?

Przesunął się do przodu, tworząc barierę między bestią a mną, po czym rozpostarł kaptur.

– Zostaw ją. Nie na to dziecko czekasz.

– Jakie to ma dla ciebie znaczenie, czy ją zjem? Odsuń się.

– Matko Angmo – odezwał się z szacunkiem – radziłbym, abyś zostawiła to dziecko. Jej krew jest dla ciebie teraz nic niewarta. – Wskazał językiem moją kostkę. Napuchła już boleś­nie, a żyły poczynała znaczyć siateczka osobliwych zielonych linii.

Wielki Gaddo, jakże to piekło!

Tygrysica wydała wściekły ryk, machnęła ogonem na węża, złapała go i cisnęła w krzaki. Następnie odwróciła się gwałtownie do mnie, gotowa wyładować na mnie swój gniew. Gdy jednak spojrzała, jak kuśtykając, próbuję uciec z polany, jej złość zniknęła.

Zastąpiła mi drogę.

– Biedaczko, mała biedaczko. Sądzisz, że uratował ci życie, czy tak?

Nie. Nic nie sądziłam, nie myślałam o niczym prócz tego, jak strasznie boli mnie noga, jak wiruje świat i jak bardzo chcę do domu. Jak tęsknię za mamą.

Próbowałam wyminąć tygrysicę. To był zły pomysł.

Przycisnęła mi łapę do piersi, a w jej żółtych oczach tańczył posępny zachwyt.

– Wężowy król zatruł twoją krew – oznajmiła okrutnie – ja więc przeklnę twoją twarz. Nigdy nie spojrzysz na nią bez bólu.

To dziwne, lecz w chwili, która miała określić moje życie, czułam naprawdę niewiele. Mrowienie na twarzy, a potem mocny, duszący ucisk na gardle, jakby niewidzialne nitki zabierały mi dopływ powietrza. A później już nic.

Pod futrem tygrysicy zatańczyły cienie, a jej oczy… uległy zmianie. Wciąż były żółte i hipnotyzujące, lecz źrenice z czarnych stały się bezlitośnie jaskrawoczerwone. Niczym krew.

– Sprowadź do mnie swą siostrę, nim skończy siedemnaście lat – powiedziała głosem cichym i śmiertelnie niebezpiecznym – a ja cofnę klątwę. Jeśli tego nie zrobisz, przyjdę po was obie. Będziesz wtedy żałowała, że nie umarłaś. – A potem jednym susem skryła się w dżungli. Zniknęła.

Zdawało mi się, że minęło wiele czasu, nim w polu widzenia znów zjawił się wąż. Wszystko było nieco rozmyte, ale wśród zielonej gęstwiny jego czerwone łuski i lśniące oczy wyróżniały się bez trudu.

Nie obchodziło mnie, czy tygrysica go skrzywdziła. Nie obchodziło mnie też, jaka klątwa na mnie spadła.

– Zadałeś mi ból! – oskarżyłam go.

– Musiałem cię ukąsić – odparł. – W przeciwnym razie Angma by cię pożarła. Ale teraz w twoich żyłach krąży moja trucizna. Jeśli znów spróbuje cię zjeść, spotka ją cierpienie.

Nie podobało mi się to rozumowanie.

Gdy dotknęłam kostki, zielone linie pojawiły się także na palcach u rąk. Nie znikały, chociaż pocierałam je z całej siły.

– To boli.

– Ból zniknie – zapewnił wąż, a w jego głosie usłyszałam skruchę. Umilkł. Wciąż miał otwartą paszczę. Chociaż nie wiedziałam, jakim cudem węże mogą mówić, miałam wrażenie, że chce powiedzieć coś jeszcze. On jednak zapytał tylko: – Jak masz na imię, mała?

– Channi – wyszeptałam. – Channari.

Jeśli węże umieją się uśmiechać, on właśnie to robił. Jego pysk wykrzywił się w półksiężyc, a z wnętrza wysunął się cienki, rozwidlony język.

– Księżycolica.

Mama i Adah nadali mi imię Channari, ponieważ urodziłam się podczas pełni, a na świat przyszłam z szeroko otwartymi oczami łapiącymi srebrzysty księżycowy blask. Nie zamierzałam jednak opowiadać tego obcemu. A już zwłaszcza wężowi.

– A ty jak masz na imię? – zapytałam.

Uśmiech zniknął z jego pyska. Dopiero wtedy dostrzegłam na łuskach ślady pazurów, mocno zaznaczone i różowawe w żółtym blasku słońca. Wiele lat później miałam się dowiedzieć, że gdy wąż umiera, przez krótką chwilę widzi przyszłość. A także tego, że ten konkretny wąż, który oddał życie, by mnie ochronić, był królem swego gatunku.

– Moje imię jest bez znaczenia – odparł. – Ty potrzebujesz imienia Hokzuh. Powtórz.

– Hok… Hokzuh.

– Zapamiętaj je. Pewnego dnia, gdy podrośniesz, będzie cię szukać. – Na moich oczach jego skóra zbielała, a łuski stały się inkrustowanymi w ciele maleńkimi perłami. Łeb wciąż miał uniesiony, gdy reszta ciała zwinęła się w kłębek, kurcząc się i wiotczejąc. – Będzie ci potrzebny.

– Dlaczego?

– Jedna siostra musi upaść, by druga powstała – odparł tak cicho, że ledwie go usłyszałam. Złożył głowę pośrodku ciała zwiniętego w pierścień i przymknął oczy. – A teraz śpij.

Nie chciałam spać, lecz trucizna krążąca mi w żyłach nie dała wyboru. Głowę już miałam jak z ołowiu, a świat przede mną wirował coraz szybciej, musiałam więc ukryć twarz. Noga mrowiła, aż przestałam ją czuć. Drętwiałam powoli, od kostki aż po czoło.

– Śpij – wyszeptał po raz kolejny. A potem i on zasnął.

Jednak w przeciwieństwie do mnie już się nie obudził.

 

 

 

Kiedy się zbudziłam, byłam w domu, skryta w swoim łóżeczku obok paleniska. Uniosłam głowę. Zniknął przeszywający ból rąk i nóg, zastąpiło go odrętwienie twarzy – ono jednak też stopniowo słabło.

Wczołgałam się do łóżka mamy. Na jej rękach spała Vanna.

Ta śliczna, przypomniało mi się.

Mama się poruszyła. Kiedy mnie ujrzała, cicho wciągnęła powietrze do płuc. Jej oczy zmącił strach, ten sam, który sprawił, że zadrżał jej głos.

– Ch-ch-channi, co się stało z twoją twarzą?

Zamrugałam w zaskoczeniu.

– Jestem brudna, mamo?

– Nie. Nie. – Mama z trudem przełknęła ślinę.

Próbowałam się przejrzeć w jej źrenicach, ale było ciemno. Słońce już zaszło, a my byliśmy zbyt biedni, by nocą palić świece.

Kiedy ponownie się odezwała, brzmiała spokojniej:

– To bez znaczenia. Chodź.

Ujęła mój policzek w chłodną, woskową dłoń. Przytrzymałam ją, czując, jaka jest słaba, jak wątle jej palce muskają moją skórę.

Zwinęłam się obok niej. Puls miała tak delikatny, że musiałam przycisnąć ucho do jej piersi, by w ogóle go usłyszeć. Zerknęłam na wciąż smacznie śpiącą Vannę. Nadal lśniła, chociaż jej światło stało się delikatniejsze niż tuż po narodzinach. Poczułam ukłucie zazdrości, gdy zdałam sobie sprawę, że w przyszłości będę musiała dzielić się z nią mamą.

Wtedy jednak Vanna otworzyła oczy. Uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła paluszki, muskając nimi mój policzek.

– Spójrz – wyszeptała mama. – Vanna otworzyła oczka. Dla ciebie.

To ja byłam pierwszym, co zobaczyła.

Zaśmiała się wtedy, wydając z siebie tak uroczy chichot, że serce zabiło mi mocniej w piersi. W tamtej chwili zakochałam się w siostrzyczce i przysięgłam, że nigdy nie pozwolę Demonicznej Wiedźmie jej zabrać. Przenigdy.

– Obiecujesz, że będziesz jej strzegła, Channi? – zapytała mama. – Że zawsze będziesz ją chronić?

Prawie podskoczyłam. Czyżby mama czytała mi w myślach?

– Tak, obiecuję. – Wzięłam w dłoń rączkę Vanny i ścisnęłam na tyle mocno, na ile się odważyłam.

Będę cię chronić.

Światło rozbłysło w jej piersi, a z opuszek paluszków popłynęło ciepło tak niespodziewane i potężne, że dreszczem przeszyło całe moje ciało.

– Widzisz? Nawet bogowie wiedzą, że jesteście połączone. – Mama odchyliła się z bladym uśmiechem na twarzy. – Obietnica to nie słowa rzucone na wiatr, nie wolno jej składać lekkomyślnie. To taka część ciebie, którą oddajesz i której nie dostaniesz z powrotem, dopóki nie dotrzymasz słowa. Rozumiesz to?

Tak się mówiło w wiosce, z której pochodziła – nauczyła mnie tego dawno temu.

– Rozumiem – odparłam, choć tak naprawdę wcale nie rozumiałam.

– To dobrze. – Mama nabrała powietrza. – A teraz daj małej pospać.

Posłusznie puściłam Vannę i położyłam się przy mamie. Była zmęczona, osłabiona, ale dla mnie wciąż wyglądała najpiękniej na świecie. Miała najcieplejsze i najbardziej brązowe oczy, jakie w życiu widziałam. Nie były duże ani szerokie, nie miała też długich, gęstych rzęs, ale były szczere. Pasowały do dumnych, szczerych ust i nosa.

Cała promieniałam, ilekroć ktoś stwierdzał, że wyglądam tak jak ona.

Mama przyciągnęła mnie do siebie i głaszcząc mnie po włosach, zaczęła śpiewać:

 

Pośród gwiazd siedzi dziewczyna z twarzą księżyca

Moja piękna Channi z twarzą księżyca

 

Jej śpiew mnie ukoił. Zapomniałam o strachu widocznym w jej oczach, gdy zobaczyła moją twarz. Zapomniałam, że Angma poprzysięgła zabić moją siostrę i mnie. Odpłynęłam myślami daleko, mięśnie się rozluźniły.

Po raz ostatni usnęłam przy akompaniamencie głosu mamy.

Nazajutrz już nie żyła. Nikt więcej nie nazwał mnie piękną. Przynajmniej nie przez bardzo, bardzo długi czas.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej