Jędrek'44 - Wojciech Brański - ebook + książka

Jędrek'44 ebook

Wojciech Brański

0,0

Opis

Opowieść o szukaniu śladów powstańczych losów Jędrka Brańskiego, który w 1944 roku miał niespełna 17 lat. Autor książki, młodszy brat Jędrka, próbuje wyobrazić sobie co działo się z Jędrkiem – dzień po dniu, niemal godzina po godzinie – w tym pamiętnym czasie. Godzina W, barykady, Dworzec Gdański, szpital polowy… Zbiera dane, rozmawia z ludźmi, którzy coś mogą o tym wiedzieć, ustala fakty. Stara się też zrozumieć co czuł Jędrek, co go motywowało, czy się bał, czy był dumny czy zrozpaczony. Opowieść o zdarzeniach przechodzi w wyimaginowaną rozmowę z bratem – dyskusję o Powstaniu. Autor patrzy na sprawę z dystansu wielu lat, które minęły od czasu wojny, i zaopatrzony jest przy tym w bagaż potężnej już dziś wiedzy historycznej o Powstaniu. Jędrek, czy też „duch” Jędrka, w pełnych emocji słowach opowiada co widział i co czuł ów siedemnastolatek w 1944 roku.

Te dwie perspektywy – chłodna i emocjonalna, dzisiejsza i ówczesna – pozwalają na wyjątkowe wniknięcie w atmosferę tamtych dni i jednocześnie skłaniają do refleksji. Przyjęta w książce osobista i emocjonalna forma rozmowy między braćmi – rozmowy, która mogłaby się odbyć naprawdę, gdyby Jędrek jeszcze żył – sprawia, że czytelnik w żadnym wypadku nie pozostaje obojętny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 220

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przed­sło­wie

Przed­sło­wie

Kiedy dobrych kilka lat temu zoba­czy­łem w księ­garni wyróż­nia­jącą się roz­mia­rami Wielką ilu­stro­waną ency­klo­pe­dię Powsta­nia War­szaw­skiego, z cie­ka­wo­ścią zaczą­łem ją prze­glą­dać i szu­kać sko­ro­wi­dza nazwisk. Jesz­cze go nie było, ale według zapo­wie­dzi wydawcy ostat­nie tomy miały się dopiero uka­zać i powinny zawie­rać imienny wykaz powstań­ców. Posta­no­wi­łem dotrzeć do redak­cji i spraw­dzić, czy w przy­go­to­wy­wa­nym tomie pojawi się mój brat, Jędrek. Nie­stety, dowie­dzia­łem się, że w zesta­wie nazwisk na literę „B” nie ma Andrzeja Brań­skiego.

– Cóż, nic prost­szego. Mam jakieś szcząt­kowe dane z for­mu­la­rza zgło­sze­nio­wego ZBo­WiD-u1, wypeł­nio­nego przez Jędrka i ni­gdy nie­wy­sła­nego. To powinno wystar­czyć.

– Nic z tego – usły­sza­łem. – Aby uznać kogoś za powstańca, musi być świa­dec­two towa­rzy­szy broni, dowódcy albo uczest­ni­ków wspól­nych walk lub temu podobny „twardy dowód”.

Kry­te­ria redak­cji były kla­rowne. A więc szla­ban?

No nie, nie zosta­wię tak tego, pomy­śla­łem. Muszą być jakieś świa­dec­twa jego uczest­nic­twa w powsta­niu; prze­cież nie wymy­ślił tego wszyst­kiego.

Jędrek zmarł w 1980 roku; gdyby żył, zbli­żałby się teraz do dzie­więć­dzie­siątki. Z pew­no­ścią żyje któ­ryś z jego towa­rzy­szy i być może zacho­wał go w pamięci. Jacek, jego syn, wspo­mina, że ojciec spo­ty­kał się z jaki­miś kole­gami z cza­sów mło­do­ści. Zapa­mię­tał, że dowódcą oddziału ojca był rot­mistrz Adam Rze­szo­tar­ski, który dowo­dził Zgru­po­wa­niem „Żmija”. Nato­miast ja sam pamię­tam, że w cza­sie oku­pa­cji Jędrek nie miesz­kał z nami na Żela­znej, ale prze­by­wał w inter­na­cie na Żoli­bo­rzu. Inter­nat mie­ścił się przy ulicy Czar­niec­kiego w przed­wo­jen­nej szkole nale­żą­cej do sto­wa­rzy­sze­nia „Rodzina Woj­skowa”2 wspo­ma­ga­ją­cej te rodziny, w któ­rych mężo­wie zgi­nęli na woj­nie. Nasz ojciec był leka­rzem woj­sko­wym, zgi­nął w Katy­niu.

Ze ską­pych opo­wie­ści Jędrka zapa­mię­ta­łem, że w cza­sie walki o Dwo­rzec Gdań­ski był ranny w nogę. Jac­kowi nato­miast opo­wia­dał, że rana nie goiła się, ropiała i dopiero w obo­zie jeniec­kim został wyle­czony. I jesz­cze ważne przy poszu­ki­wa­niach pseu­do­nimy, w warun­kach kon­spi­ra­cji i powsta­nia zastę­pu­jące imię i nazwi­sko: „Czarny”, ale też „Cygan”.

Obóz w Alten­gra­bow – to inny moż­liwy ślad. Tra­fiło tam ponad tysiąc powstań­ców. Jędrek powi­nien być wymie­niony na liście jeń­ców. To będzie roz­strzy­ga­jące, łudzi­łem się. Posze­dłem z Jac­kiem na spo­tka­nie grupy „Żywi­ciela”. Pro­wa­dząca spo­tka­nie pani Lidia Wyle­żyń­ska „Zora”, w cza­sie powsta­nia peł­niąca funk­cję łącz­niczki-tele­fo­nistki w Dowódz­twie II Obwodu AK, nie zna­la­zła Jędrka w kar­to­tece zgru­po­wa­nia, nie miała też listy powstań­ców zesła­nych do obo­zów. Jeden z obec­nych, też wycho­wa­nek inter­natu na Czar­niec­kiego, nie pamię­tał ani nazwi­ska, ani osoby brata. Na pyta­nie, czy poświad­cze­nie pobytu brata w Alten­gra­bow będzie wystar­cza­jące do wcią­gnię­cia go do kar­to­teki, usły­sze­li­śmy:

– Mógł się tam dostać jako cywil.

– Ależ kto chciałby uda­wać powstańca i zostać jeń­cem? – pró­bo­wa­łem argu­men­to­wać. Nikt wtedy nie mógł być pewien, jaki będzie los powstań­ców, do nie­dawna uzna­wa­nych za Ban­di­ten i czę­sto roz­strze­li­wa­nych na miej­scu. To raczej powstańcy, a nawet dowódcy (mię­dzy innymi gene­rał Leopold Oku­licki) wyszli z powsta­nia z cywi­lami.

– Jeśli pan tak uważa, to pro­szę dostar­czyć poświad­cze­nie z obozu, a my sprawę będziemy roz­strzy­gać kole­gial­nie. Ale niech pan pró­buje dotrzeć do żyją­cych człon­ków naszego zgru­po­wa­nia, może ktoś brata pamięta i da świa­dec­two.

* * *

Nie było rady, zaczą­łem szu­kać śla­dów brata w powsta­niu. Naj­pierw samych doku­men­tów jego udziału w tym wyda­rze­niu, ale stop­niowo zagłę­bia­łem się w mate­rię powsta­nia coraz bar­dziej. Nie mając szansy wysłu­cha­nia wspo­mnień Jędrka lub odczy­ta­nia ich z jakie­goś zapisu, utrwa­lo­nych w rodzin­nych wspo­mnie­niach albo rela­cjach kole­gów – zaczą­łem odtwa­rzać praw­do­po­dobny ciąg wyda­rzeń z jego życia, poczy­na­jąc od pobytu w inter­na­cie na Czar­niec­kiego, a koń­cząc powro­tem do kraju z Anglii.

Ta garstka danych, które udało mi się pozy­skać z pol­skich i angiel­skich archi­wów, umoż­li­wiają odtwo­rze­nie trasy jego pere­gry­na­cji, podob­nie jak to robią inży­nie­ro­wie wyzna­cza­jący prze­bieg funk­cji na pod­sta­wie zna­jo­mo­ści kilku jej war­to­ści. Nie przy­bliża to jed­nak prze­żyć „Czar­nego” ani jego roz­te­rek, prze­my­śleń czy zma­gań, by prze­trwać. Oczy­wi­ście mógł­bym fan­ta­zjo­wać, doda­jąc wątki fabu­larne. Jest to przy­wi­le­jem pisa­rzy. Na pod­sta­wie zna­jo­mo­ści wycinka rze­czy­wi­sto­ści i obser­wa­cji two­rzą swój wymy­ślony świat, który znaj­duje chęt­nych do czy­ta­nia opa­słych nie­raz dzieł. Zamiast tego posta­no­wi­łem odwo­łać się do rze­czy­wi­stych prze­żyć innych powstań­ców, któ­rzy zosta­wili po sobie wspo­mnie­nia, w tym jego kole­gów z inter­natu. Prze­cho­dząc przez podobne miej­sca i oko­licz­no­ści jak „Czarny”, musieli mieć podobne prze­ży­cia.

Z pew­no­ścią spi­su­jąc wspo­mnie­nia, Jędrek ująłby to czy owo ina­czej niż cyto­wany przeze mnie autor, nie zmie­nia to jed­nak wspól­nej im wszyst­kim istoty doznań: głodu, stra­chu, bólu, roz­terki, tęsk­noty… Zdaję sobie sprawę, że jest tam też ele­ment fik­cji, ale to z pew­no­ścią fik­cja bliż­sza rze­czy­wi­sto­ści niż ta, którą nie­sie fabuła. W końcu niczego nie upięk­szam, jeśli coś dodaję od sie­bie, to czy­nię to otwar­cie, sta­ra­jąc się ogra­ni­czać wątki oso­bi­ste. Można by powie­dzieć, że ze względu na brak utrwa­lo­nych prze­żyć „Czar­nego” próba odtwo­rze­nia kilku mło­dzień­czych lat jego życia na pod­sta­wie dostęp­nych cudzych zapi­sów daje obraz losu „sta­ty­stycz­nego” chło­paka wcią­gnię­tego w wir histo­rii, jed­nego z wielu.

Stało się więc tak, że szu­ka­jąc śla­dów brata, począ­łem odkry­wać genezę powsta­nia, jego kra­jowe i świa­towe uwa­run­ko­wa­nia, docie­rać do istoty war­to­ści leżą­cych u jego pod­stawy, zatem i tych, które kształ­tują świa­do­mość i toż­sa­mość narodu. W nie­za­pla­no­wany spo­sób przy­szło mi zmie­rzyć się z wąt­kami doty­czą­cymi sensu wyda­rzeń, które tak sil­nie wpły­nęły na naszą histo­rię i cią­gle jesz­cze wpły­wają na nasze „tu i teraz”. Mówiąc obra­zowo, wybra­łem się do lasu na grzyby, a zna­la­złem… nie­wy­pał.

Podą­ża­jąc śla­dami Jędrka i bory­ka­jąc się z róż­nymi ogól­nymi pro­ble­mami, przy­wo­ły­wa­łem go dość czę­sto. Wybra­łem formę pseu­do­dia­logu, który w isto­cie jest mono­lo­giem. Los zrzą­dził, że nie mógł to być praw­dziwy dys­kurs.

Zwią­zek Bojow­ni­ków o Wol­ność i Demo­kra­cję – dzia­ła­jąca w PRL orga­ni­za­cja kom­ba­tancka. [wróć]

Cie­sząca się dużym pre­sti­żem orga­ni­za­cja wspo­ma­ga­jąca prze­waż­nie żony żoł­nie­rzy i ich dzieci, zało­żona w 1925 roku; jej hono­rową prze­wod­ni­czącą była Alek­san­dra Pił­sud­ska. [wróć]

I. Oku­pa­cja i powsta­nie

I Oku­pa­cja i powsta­nie

Pierw­sze ślady

Jed­nym z pierw­szych na otrzy­ma­nej liście ewen­tu­al­nych daw­nych towa­rzy­szy Jędrka był Olgierd Budre­wicz, ponie­kąd zna­jomy. Tak się zło­żyło, że ten podróż­nik i pisarz repor­ta­ży­sta, śle­dząc w latach stanu wojen­nego losy Pola­ków w Nige­rii, odwie­dził mnie w moim afry­kań­skim domu w Idah nad Nigrem. Fascy­no­wa­łem się wtedy jego książ­kami, lecz nic nie wie­dzia­łem o jego oku­pa­cyj­nych i powstań­czych dzia­ła­niach. Pan Olgierd był star­szy od mojego brata, szansa, żeby go pamię­tał, była nie­wielka. Tak też się oka­zało. W trak­cie naszej roz­mowy w 2011 roku nie pamię­tał nawet, że był w Idah, choć mam zdję­cie z jego pobytu, a on wymie­nia tamto spo­tka­nie w jed­nej ze swo­ich ksią­żek. Wkrótce po naszej tele­fo­nicz­nej roz­mo­wie pan Olgierd wybrał się w naj­dłuż­szą ze swo­ich podróży, tę, z któ­rej się już nie wraca.

Kolejny wycho­wa­nek inter­natu, znany póź­niej pisarz i dzien­ni­karz zwią­zany z „Tygo­dni­kiem Powszech­nym”, Marek Skwar­nicki, wspo­mi­na­jąc w swo­jej książce Sen o wol­no­ścik1 tam­ten okres życia, nie wymie­nia zbyt wielu osób z nazwi­ska, a pytany przeze mnie wprost mówi: „Nie, Andrzeja Brań­skiego nie pamię­tam. Byłem w gru­pie mło­dzi­ków i ze star­szymi się nie kole­go­wa­łem. Wie pan, w tym okre­sie życia 2–3 lata czy­nią znaczną róż­nicę”.

A kiedy na widocz­nym na okładce zdję­ciu przed­sta­wia­ją­cym grupę chłop­ców roz­po­zna­łem Jędrka i chcia­łem się tym podzie­lić z auto­rem Snu o wol­no­ści, to on już udał się na wieczny sen i spo­czy­nek… Muszę wyznać, że przy podej­mo­wa­niu próby odtwo­rze­nia kolei losu nie­zna­nego dla ogółu, mojego „zapo­mnia­nego powstańca”, pre­sja czasu była czyn­ni­kiem naj­przy­krzej­szym.

Wyko­na­łem dal­sze tele­fony i w końcu tra­fi­łem na kogoś, kto nie tylko pamię­tał brata, ale nawet wymie­nił go w spi­sa­nych wspo­mnie­niach. W wyda­nej wła­snym sump­tem książce zaty­tu­ło­wa­nej Moje wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa i lat wojnyk2, kolega Jędrka, Sła­wek Zawadzki, zwany „Korbą” albo „Lop­kiem”, wymie­nia go paro­krot­nie. Ucie­szyło mnie to świa­dec­two, coś jak migawka z życia brata w okre­sie oku­pa­cji i początku powsta­nia. On sam nie zadbał o to, nie zdą­żył utrwa­lić, choćby dla synów, cze­goś z dni mło­do­ści nie tylko „gór­nej i chmur­nej”, ale może nawet boha­ter­skiej. Cie­szy więc, że przy­naj­mniej jego ślad utrwa­lił się we wspo­mnie­niach innych.

Kolejny powsta­niec, Alek­san­der Krze­miń­ski, o pseu­do­ni­mie „Prus”, dowódca dru­żyny, pod­ko­mendny rot­mi­strza Adama Rze­szo­tar­skiego, tra­fił też do Alten­gra­bow, gdzie jako pod­ofi­cer pra­co­wał w kan­ce­la­rii obo­zo­wej. Według niego Niemcy szcze­gó­łowo wery­fi­ko­wali powstań­ców zgod­nie z posia­da­nymi doku­men­tami i dla­tego wyklu­cza moż­li­wość pobytu w obo­zie cywila nie­bę­dą­cego powstań­cem. To ważka opi­nia czło­wieka zna­ją­cego nie­miec­kie pro­ce­dury obo­zowe.

Ale to nie wszystko. Dwaj inni powstańcy, też „czar­niec­czycy” z żoli­bor­skiego inter­natu, usły­szaw­szy „Andrzej Brań­ski”, bez waha­nia oświad­czyli, że go pamię­tają. Jeden, miesz­ka­jący na Wybrzeżu, Woj­ciech Rzy­mow­ski, powie­dział od razu: „Pamię­tam. Pamię­tam Andrzeja dosko­nale. Mam sporo zdjęć, na któ­rych można go zoba­czyć”.

„Koniecz­nie trzeba się do niego wybrać – powie­dzia­łem Jac­kowi. – Musimy sko­pio­wać zdję­cia, poroz­ma­wiać o inter­na­to­wym życiu twego ojca, a mojego brata”.

Od innego wycho­wanka tegoż inter­natu, Tade­usza Hor­wata, usły­sza­łem, że pamięta nie tylko Andrzeja, ale i to, że miał sym­pa­tię, ponoć córkę gene­rała, która miesz­kała na Czar­niec­kiego.

Co za pamięć! Żebym ja taką miał… To, że „Jeniuś”, jak nazy­wała swego pupilka ciotka Irka, był przy­stoj­niacz­kiem, nie budziło moich wąt­pli­wo­ści, ale żeby od razu star­to­wał do córki gene­rała? Zadzi­wiasz mnie, bra­ciszku.

Być może pod wpły­wem mojego zain­te­re­so­wa­nia losami brata „Korba” odświeża swoje wspo­mnie­nia i pisze do mnie: „Andrzej, przy­naj­mniej w ostat­nim okre­sie przed powsta­niem, był w inter­na­cie w tej samej gru­pie co ja. Pamię­tam go jako chłopca weso­łego i peł­nego ener­gii. Potwier­dzam, że sma­lił cho­lewki do dziew­czyny z sąsiedz­twa, córki gene­rała, nie wiem któ­rego. Nie wiem jed­nak, dla­czego nie był w naszej dru­ży­nie BS1. Praw­do­po­dob­nie był u nas od nie­dawna, a dru­żyna powstała w latach 1942/1943”.

I tak oto, prze­szło 30 lat po nagłej śmierci brata, powoli zaczą­łem ukła­dać puz­zle jego oku­pa­cyj­nego i wojen­nego losu w obraz, który robo­czo nazwa­łem „Jędrek”. Obraz chłopca, jakiego wła­ści­wie nie zna­łem, bo pozna­łem go już jako cał­kiem innego, doro­słego męż­czy­znę, który pod wpły­wem listów matki przy­je­chał z Anglii w 1947 roku. Poda­ro­wał mi wtedy typową bry­tyj­ską zie­loną woj­skową kurtkę z kie­sze­niami i ple­cak z pokrywą wyko­naną ze skóry woło­wej z sier­ścią, nazy­wany „cie­la­kiem”. Nie uży­wano wtedy słowa „szpan”, ale nie­wąt­pli­wie bar­dzo sobie ceni­łem obie rze­czy, kurtkę oraz „cie­laka”, i chęt­nie je nosi­łem.

Z cza­sem dowie­dzia­łem się, że na Czar­niec­kiego stały cztery domy gene­ral­skie, a w oko­licz­nych ulicz­kach było ich jesz­cze wię­cej; był rów­nież tak zwany plac Czte­rech Gene­ra­łów2. Wszak rejon ten nazy­wany był Żoli­bo­rzem Ofi­cer­skim. Zrazu pomy­śla­łem, że to mogło być dziew­czę z rodziny gene­rała Lucjana Żeli­gow­skiego, któ­rego dwie wnuczki miesz­kały w domu rodzin­nym na Czar­niec­kiego. Atoli w cza­sie oku­pa­cji były jesz­cze za małe, żeby stać się obiek­tem wes­tchnień i umi­zgów mojego brata.

Z pozo­sta­łych do roz­pa­trze­nia gene­ra­łów – pod kątem ich córek lub wnu­czek – dwaj uro­dzili się, tak jak gene­rał Żeli­gow­ski, kilka lat po powsta­niu stycz­nio­wym, więc nie­wiel­kie są szanse zna­le­zie­nia tam­tej dziew­czyny w ich rodzi­nach. Nato­miast gene­rał Feliks Maci­szew­ski uro­dził się w 1884 roku, a to już rokuje pewną szansę. Ojciec nasz był tylko o rok star­szy. Co prawda, w 1939 roku udało się gene­rałowi wydo­stać na Zachód, lecz rodzina jego pew­nie pozo­stała w kraju i jest moż­liwe, że miesz­kali w domu na Czar­niec­kiego. Może warto spraw­dzić ten ślad, jesz­cze jeden dowód na to, że miło­sne sprawy dzieją się w każ­dych oko­licz­no­ściach.

Inter­nat

Nie­oce­niony „Korba” z wła­snej ini­cja­tywy przy­słał mi wyko­nane skany stron z opra­co­wa­nia harc­mi­strzyni Jadwigi Luśniak, kie­row­niczki inter­natu na Czar­niec­kiego. Skrom­nie zaty­tu­ło­wany maszy­no­pisk3 liczy ponad 200 stron wspo­mnień samej harc­mi­strzyni oraz wycho­wan­ków i wycho­waw­ców inter­natu. Wie­lo­krot­nie poja­wia się tam Jędrek, bądź w opi­sie, bądź na foto­gra­fii. Wśród zdjęć jest jedno z grupą chłop­ców, wyko­rzy­stane na okładce książki Skwar­nic­kiego Sen o wol­no­ści. Zdję­cie jest pod­pi­sane, a Jędrek został wymie­niony w opi­sie.

Budy­nek inter­natu oca­lał, stoi do dzi­siaj. Mie­ści się w nim teraz szkoła spe­cjalna. Od czasu wojny wyro­sły tu spore już drzewa, ale nie trzeba wytę­żać wzroku, żeby dostrzec jego cie­kawą archi­tek­turę. Gdyby budynki miały dar opo­wia­da­nia, usły­sze­li­by­śmy nie­zwy­kłą histo­rię wielu ludzi z miej­scem tym bar­dziej lub mniej zwią­za­nych. Dla tych, co umieją patrzeć i wnio­sko­wać, wielce mówiące będą liczne ślady po kulach i odłam­kach, do dziś nie­za­tyn­ko­wane; wybite w cegle klin­kie­ro­wej nie­ła­two dają się uzu­peł­niać.

Budy­nek powstał w 1934 roku z ini­cja­tywy Sto­wa­rzy­sze­nia „Rodzina Woj­skowa” i prze­zna­czony został na szkołę. Usy­tu­owa­nie jej wią­zało się z roz­bu­do­wu­ją­cym się osie­dlem Ofi­cer­skiej Spół­dzielni Miesz­ka­nio­wej, nazwa­nym póź­niej Żoli­bo­rzem Ofi­cer­skim. Ini­cja­torką budowy była sama mar­szał­kowa Pił­sud­ska, prze­wod­ni­cząca Sek­cji Szkol­nej sto­wa­rzy­sze­nia, a gmach zapro­jek­to­wał archi­tekt Jan Kosz­czyc Wit­kie­wicz, stry­jeczny brat Wit­ka­cego, bra­ta­nek Sta­ni­sława Wit­kie­wicza.

Pierw­szą dyrek­torką tej pla­cówki została Janina Dunin-Wąso­wicz, która w cza­sie oku­pa­cji i powsta­nia pro­wa­dziła w budynku sto­łówkę, zwaną gar­kuch­nią RGO3, która wyda­wała posiłki dla spo­rej liczby ludzi z zewnątrz, w tym wielu Żydów (do 200 obia­dów dzien­nie). Jed­no­cze­śnie był to ośro­dek dzia­łal­no­ści kon­spi­ra­cyj­nej obej­mu­ją­cej mię­dzy innymi wyda­wa­nie zapo­móg, rodzaj klubu i skrzynki kon­tak­to­wej dla osób szu­ka­ją­cych bez­piecz­nego schro­nie­nia, ukry­wa­ją­cych się na względ­nie bez­piecz­nym Żoli­bo­rzu. Dzia­łal­ność pani Dunin-Wąso­wicz została prze­rwana przez wsypę i aresz­to­wa­nie całej rodziny. Mąż oraz dwóch synów było zaan­ga­żo­wa­nych w dzia­łal­ność kon­spi­ra­cyjną – wszy­scy zostali uwię­zieni na budzą­cym grozę Pawiaku. Szczę­śli­wie pań­stwa Dunin-Wąso­wiczów zwol­niono tuż przed wybu­chem powsta­nia, a syno­wie, wywie­zieni do Stut­thofu, docze­kali tam końca wojny.

W cza­sie powsta­nia w budynku szkoły, do wyczer­pa­nia zapa­sów, dzia­łała kuch­nia, ale więk­szość pomiesz­czeń przy­sto­so­wana została tak, żeby peł­nić funk­cję szpi­tala. Szpi­ta­lem (i całą służbą zdro­wia na Żoli­bo­rzu) kie­ro­wała dok­tor Celina Zalew­ska, a chi­rur­giem był dok­tor Jerzy Szulc, zięć gene­rała Żeli­gow­skiego. Dyżury trwały po 16 godzin, leka­rze z pomocą pie­lę­gnia­rek ope­ro­wali, opa­try­wali rany, zakła­dali gips, czyli pro­wa­dzili nor­malną laza­re­tową dzia­łal­ność. Po zabie­gach cho­rzy byli umiesz­czani w pobli­skich pry­wat­nych domach, gdzie per­so­nel zmie­niał tylko opa­trunki. Z począt­kiem wrze­śnia, kiedy wzmógł się ostrzał arty­le­ryj­ski, szpi­tal został prze­nie­siony do fortu Sokol­nic­kiego.

To tytu­łem wstępu. Wrócę jed­nak do głów­nej roli budynku przy Czar­niec­kiego 49, przed powsta­niem inter­natu dla chłop­ców, dla któ­rych był domem zastęp­czym przez sze­reg lat oku­pa­cji (od 1941 roku). Wielu z nich to sie­roty i półsie­roty, tak jak Jędrek. Z pew­no­ścią poglądy i cha­rak­tery wycho­wan­ków inter­natu w dużej mie­rze kształ­to­wało grono peda­go­giczne, któ­rym kie­ro­wała druhna Jadwiga Luśniak, do wybu­chu wojny komen­dantka Pomor­skiej Cho­rą­gwi Har­ce­rek, nauczy­cielka w Toru­niu.

W listach i wspo­mnie­niach spi­sy­wa­nych już po woj­nie, zamiesz­czo­nych w Mate­ria­łach powta­rza się, że była to dla nich praw­dziwa szkoła życia. „(…) jeżeli bez wstydu dzi­siaj mogę nazwać się czło­wie­kiem, to w dużej mie­rze zawdzię­czam to Druhny tru­dom i wysił­kom wło­żo­nym w pracę nad kształ­to­wa­niem mojego nie­ła­twego cha­rak­teru i nad ukształ­to­wa­niem odpo­wied­niej atmos­fery inter­natu” – pisał do Druhny po latach Jan Grab­ski.

Wycho­wan­ko­wie inter­natu byli pogru­po­wani głów­nie według kate­go­rii wie­ko­wych. Grup takich było cztery: „Lot­nicy” albo ina­czej „Szy­bow­nicy”, „Mary­na­rze”, „Pio­nie­rzy” i „Zagoń­czycy”. Jędrek nale­żał do „Pio­nie­rów”. W tej gru­pie byli chłopcy starsi wie­kiem, mający 14–18 lat, bar­dziej nie­za­leżni życiowo i doj­rzalsi od swo­ich młod­szych współ­miesz­kań­ców. Nie­któ­rzy podej­mo­wali już różne prace zarob­kowe, a wie­czo­rami uczyli się na utaj­nio­nych kom­ple­tach. To u nich pro­wa­dzone były gorące dys­ku­sje poli­tyczne, kilku z nich ode­szło do czyn­nej par­ty­zantki.

W Mate­ria­łach Jadwigi Luśniak zamiesz­czone są wspo­mnie­nia zarówno wycho­wan­ków, jak i wycho­waw­ców. Wie­lo­krot­nie poja­wia się postać Jędrka, mię­dzy innymi w obszer­nych wspo­mnie­niach Andrzeja Klo­now­skiego z grupy „Mary­na­rzy”. Bar­dziej zain­try­go­wały mnie wspo­mnie­nia Danuty Pijew­skiej – mło­dej, mają­cej 25 lat, nauczy­cielki języka pol­skiego i histo­rii lite­ra­tury pol­skiej oraz opie­kunki grup spę­dza­ją­cych waka­cje na kolo­niach let­nich w Nowin­kach i Zale­siu pod Pia­secz­nem. Oca­lały wykaz ocen z roku 1943 przy pozy­cji „Brań­ski Andrzej” zawiera wpisy: nb., 4, 3, 2, co na tle innych wypada nie­źle.

Na jed­nej z ostat­nich już lek­cji roz­po­częła się bar­dziej ogólna roz­mowa na temat pla­nów na przy­szłość, ale też roli pisa­rzy w okre­sie oświe­ce­nia, roman­ty­zmu i pozy­ty­wi­zmu. Co cie­kawe, roman­tyzm do chłop­ców nie prze­ma­wiał.

„Wtedy wła­śnie jeden z chłop­ców – wołali na niego «Cygan», zdolny, inte­li­gentny, ład­nie recy­to­wał wier­sze (to wła­śnie on latem w Nowin­kach czy­tał wiersz Tuwima. Jesz­cze sły­szę jak dobit­nie akcen­to­wał wer­sety: «Niech prawo zawsze prawo zna­czy, / A spra­wie­dli­wość – spra­wie­dli­wość…») – zabrał głos.

Mówił, że pra­gnie prze­żyć wojnę, chce skoń­czyć poli­tech­nikę, pra­co­wać. Na życie patrzy real­nie, trzeźwo. Rze­telna praca zna­czy wię­cej niż poezja. Przede wszyst­kim chce wie­rzyć w spra­wie­dliwy pokój. Jest pacy­fi­stą. Wojna to wynik machi­na­cji świa­to­wego kapi­tału. Nie widzi żad­nej dosta­tecz­nej racji, w imię któ­rej miałby wziąć do ręki kara­bin i strze­lać do ludzi bądź wysta­wiać się na strzały”.

Trudno się dzi­wić, że nauczy­cielka czuła się tro­chę zasko­czona. Po chwili mil­cze­nia kole­dzy „bun­tow­nika” zaczęli się śmiać i żar­to­wać: „Bo on to taki cygan, pro­szę pani…”.

Wielu pseu­do­ni­mów w Mate­ria­łach nie ma, Jędrek miał aż dwa: „Czarny” i „Cygan”. Na zdję­ciu dołą­czo­nym do wspo­mnień pani Pijew­skiej można roz­po­znać go w gru­pie opi­sa­nej jako „Kom­plet star­szych chłop­ców z języka pol­skiego na kolo­niach w Nowin­kach” i jest wymie­niony w pod­pi­sie. Miło byłoby mieć pew­ność, że to on tak się „wymą­drzał”; wyga­dany to był, bez dwóch zdań…

Szu­ka­jąc wzmia­nek doty­czą­cych Jędrka, zaczą­łem wcią­gać się w wie­lo­ra­kie histo­rie opo­wia­dane na kar­tach maszy­no­pisu Mate­ria­łów. Im wię­cej czy­ta­łem – bar­dzo oszczędne w prze­ka­zie, bez upięk­szeń spi­sane wspo­mnie­nia – tym bar­dziej nara­stał mój podziw dla wycho­waw­ców i nauczy­cieli inter­natu oraz dla samej kie­row­niczki, harc­mi­strzyni Jadwigi Luśniak, umie­jęt­nie i bez­kon­flik­towo ste­ru­ją­cej tym hero­icz­nym wręcz przed­się­wzię­ciem. Wystar­czy pomy­śleć, ile trudu wyma­gało zdo­by­wa­nie środ­ków do wyży­wie­nia oraz utrzy­ma­nia spo­rej gro­madki mło­do­cia­nych miesz­kań­ców inter­natu, łącz­nie z ich opie­ku­nami – ile poświę­ce­nia i nad­zwy­czaj­nej spraw­no­ści. Cza­sem chłopcy mieli indy­wi­du­al­nych wspo­ma­ga­ją­cych, któ­rzy łożyli na ich potrzeby, ale o nich też trzeba było zabie­gać.

A nauka? Wycho­wan­ko­wie cho­dzili do szkół zawo­do­wych, jedy­nych dzia­ła­ją­cych z przy­zwo­le­niem oku­panta, wie­czo­rami nato­miast w inter­na­cie odby­wały się lek­cje z przed­mio­tów nor­mal­nej szkoły ogól­no­kształ­cą­cej, na róż­nym pozio­mie, odpo­wia­da­ją­cym wie­ko­wej róż­no­rod­no­ści miesz­kań­ców. Do tego docho­dziły zaję­cia kul­tu­ralne takie jak dekla­ma­cje czy śpiew oraz zaję­cia spor­towe. Cza­sami przycho­dzili z zewnątrz arty­ści teatralni, były też kon­certy, występy taneczne.

Wszystko to w cią­głym zagro­że­niu przed moż­li­wymi groź­nymi restryk­cjami w przy­padku nie­spo­dzie­wa­nej kon­troli. Bo prze­cież w inter­na­cie ukry­wali się żydow­ski chło­piec i wycho­wawca, jedna z kucha­rek też była Żydówką.

W let­nich mie­sią­cach więk­szość miesz­kań­ców wyjeż­dżała, a jakże, na kolo­nie. I znów – nale­żało to zor­ga­ni­zo­wać, zabez­pie­czyć im pobyt w skrom­nych, ale zdro­wych warun­kach pod­miej­skiego let­ni­ska. Lasy Choj­now­skie koło Zale­sia to wła­śnie zapew­niały, łącz­nie z atrak­cjami takimi jak wizyta „leśnych chłop­ców”, czyli par­ty­zan­tów. Wszystko to orga­ni­zo­wał ten sam per­so­nel, który nie dosta­wał urlo­pów wypo­czyn­ko­wych. Jego pod­opieczni po latach będą prze­pra­szać samą panią Luśniak i jej ekipę wycho­waw­czą za swoją nie­sub­or­dy­na­cję oraz głu­pie dow­cipy, a także wygła­szać na cześć swo­ich wycho­waw­ców peany. W jed­nym na pewno nie mijali się z prawdą – nie byli łatwi do pro­wa­dze­nia.

Rzadko który z nich miał pełną rodzinę. W więk­szo­ści byli pół- albo peł­nymi sie­ro­tami, któ­rych ojco­wie zgi­nęli, tak jak nasz, bądź prze­by­wali w obo­zach, cza­sem się ukry­wali. Matki na ogół nie miały zawo­dów (do wybu­chu wojny ich rolę okre­ślało się prze­waż­nie: „przy mężu”), teraz musiały sobie radzić, łapiąc się róż­nych doryw­czych prac, han­dlu­jąc czym­kol­wiek lub sprze­da­jąc resztki kosz­tow­no­ści. Chłopcy w inter­na­cie dosta­wali to, czego nie mogły dać im ich domy, uczyli się wielu prak­tycz­nych rze­czy, a także pracy i odpo­wie­dzial­no­ści za sie­bie i innych. Dora­sta­jąc w przy­spie­szo­nym tem­pie, bar­dzo szybko i samo­rzut­nie doj­rzeli do stwo­rze­nia kon­spi­ra­cyj­nej formy orga­ni­za­cji, wywo­dzą­cej się z wcze­śniej­szych doświad­czeń star­szych wśród nich har­ce­rzy.

Wczy­tu­jąc się w pisane bez sty­li­stycz­nych upięk­szeń kartki maszy­no­pisu, zaczą­łem postrze­gać tę zamkniętą spo­łecz­ność inter­natu jako coś nie­sły­cha­nie sym­bo­licz­nego, jakby kap­sułę ufor­mo­waną z tra­gicz­nych ele­men­tów oku­pa­cyj­nej rze­czy­wi­sto­ści i prze­ka­zaną mi teraz, po prze­szło 70 latach. Stało się tak, jak to kie­dyś we wcze­snej mło­do­ści bywało, kiedy przy czy­ta­niu dobrej powie­ści sta­wa­łem się jej czę­ścią, iden­ty­fi­ku­jąc się z jej posta­ciami, albo wcie­la­jąc się w rolę nie zawsze bier­nego obser­wa­tora śle­dzo­nych wyda­rzeń.

W desz­czowe jesie­nie połu­dnie 2015 roku miała miej­sce uro­czy­stość zawie­sze­nia na ścia­nie fron­to­wej budynku przy ulicy Czar­niec­kiego 49 tablicy upa­mięt­nia­ją­cej dwie wybitne kobiety, które odci­snęły piętno na życiu wycho­wan­ków funk­cjo­nu­ją­cej tu kie­dyś szkoły, a w cza­sie oku­pa­cji miesz­kań­ców inter­natu: Janinę Dunin-Wąso­wicz i harc­mi­strzy­nię Jadwigę Luśniak. Obie panie wcze­śniej odzna­czone zostały meda­lem „Spra­wie­dliwy wśród Naro­dów Świata”. Oprócz władz dziel­nicy obec­nych było kilku bar­dzo już star­szych panów, któ­rzy żywym sło­wem odtwo­rzyli zebra­nym dole i nie­dole inter­na­to­wego życia oraz póź­niej­szy swój udziału w powsta­niu. Gdyby Jędrek dożył tego desz­czowego dnia, to bez wąt­pie­nia byłby tam razem ze swo­imi kole­gami. Nie­wiele od nich młod­szy, niby w jego imie­niu, sta­wi­łem się ja, licząc na to, że spo­tkam jego towa­rzy­szy, z któ­rymi co naj­wy­żej roz­ma­wia­łem dotych­czas przez tele­fon.

Wia­domo, że z kil­ku­na­stu chłop­ców dzia­ła­ją­cych w kon­spi­ra­cji, w cza­sie powsta­nia sied­miu zgi­nęło. Zenek Boliń­ski „Mor­ski”, obsłu­gu­jący rusz­nicę, został tra­fiony poci­skiem czoł­go­wym, podob­nie zgi­nął Wło­dek Kul­wieć. Jurek Kalata został zabity w bitwie pod Dwor­cem Gdań­skim. Ciała jego nie udało się zna­leźć, powstała jed­nak legenda, że został ścią­gnięty z pola przed oko­pami przez Niem­ców, któ­rzy daro­wali mu życie. Ktoś go podobno widział i sły­szał, jak ze śmie­chem opo­wia­dał o swoim „zmar­twych­wsta­niu”, ale nikt z kole­gów ani go nie spo­tkał, ani nie miał z nim póź­niej kon­taktu. Do pole­głych w powsta­niu wycho­wan­ków dołą­czyć trzeba zabi­tego na Pawiaku wycho­wawcę i pierw­szego dru­ży­no­wego, Cze­sława Cieć­kow­skiego.

Potem mia­łem długą roz­mowę z Tade­uszem Hor­wa­tem, inter­na­to­wym kolegą Jędrka, mają­cym świetną pamięć i chęt­nie opo­wia­da­ją­cym o codzien­nym życiu w inter­na­cie. Opro­wa­dził mnie po zaka­mar­kach budynku, obja­śnia­jąc, gdzie mie­ściła się kuch­nia, gdzie sypial­nie chłop­ców, a gdzie pokój kie­row­niczki. Wej­ście główne było wtedy zamknięte, a wcho­dziło się innym, od podwórka. W budynku były dwie kuch­nie: jedna w piw­nicy, czyli „garkuch­nia” RGO, wyda­jąca ponoć 200 posił­ków ludziom z zewnątrz, a druga mniej­sza – dla miesz­kań­ców inter­natu. Chłopcy oprócz nauki mieli jesz­cze obo­wiązki gospo­dar­skie. Oczy­wi­ście sprzą­ta­nie, ale też dostawy pro­duk­tów prze­cho­wy­wa­nych gdzieś przy for­cie Sokol­nic­kiego. Jest to nawet uwiecz­nione na foto­gra­fiach. W nie­wiel­kim przy­szkol­nym ogródku sadzone były warzywa, które wyma­gały pie­lę­gna­cji. Były też klatki z kró­li­kami, które trzeba było kar­mić i opo­rzą­dzać.

Tade­usz nale­żał do ekipy orga­ni­zu­ją­cej w budynku inter­natu szpi­tal powstań­czy. Powtó­rzył teraz to, co powie­dział mi kie­dyś w roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej – że w okre­sie przed­pow­sta­nio­wym Jędrek spo­ty­kał się z córką gene­rała, miesz­ka­jącą cał­kiem nie­da­leko w budynku nale­żą­cym obec­nie do amba­sady wło­skiej. Już po 1 sierp­nia 1944 spo­tkał Jędrka nio­są­cego kara­bin z wygra­we­ro­wa­nym na kol­bie imie­niem Ewa. Niech ta odro­bina roman­ty­zmu ozdobi wspo­mnie­nie nie tak bar­dzo roman­tycz­nego żywota tego chło­paka…

Inny kolega z inter­natu, Paweł Rości­szew­ski, dobrze pamięta Jędrka, lecz koja­rzy go z raczej z inną dziew­czyną, Basią, która miała w inter­na­cie brata, Jurka Sowiń­skiego. Basia była wycho­wanką inter­natu żeń­skiego na ulicy Pań­skiej, zaprzy­jaź­nio­nego z „czar­niec­czy­kami”. W ramach zajęć kul­tu­ral­nych przy­go­to­wano wspól­nie przed­sta­wie­nia, takie jak Kop­ciu­szek według tek­stu Janiny Pora­ziń­skiej czy Jasełka Lucjana Rydla. I wła­śnie w par­tii tanecz­nej jako para wystę­po­wali Jędrek i Basia.

Opro­wa­dzany po budynku inter­natu przez kolegę brata, który dobrze go pamięta, cho­dząc po tych samych scho­dach, któ­rymi Jędrek zbie­gał po kilka razy dzien­nie, zaglą­da­jąc do róż­nych zaka­mar­ków i pokoi, które musiał znać na wylot, zaczą­łem odno­sić wra­że­nie wstę­po­wa­nia w jakiś wyż­szy krąg wspo­mnień. Dotych­czas wni­ka­łem w zamknięty na spust świat oku­pa­cyj­nych dni brata i jego kole­gów w inter­na­cie tylko poprzez zapi­sane na papie­rze prze­kazy i wybla­kłe foto­gra­fie – teraz zaczą­łem dozna­wać wręcz obco­wa­nia z mate­rią tam­tego świata.

Oto mury, w któ­rych oni miesz­kali i dora­stali, a ten, co mnie opro­wa­dza po budynku, prze­cież kle­pał Jędrka po ple­cach, wymie­niali kuk­sańce, razem swa­wo­lili i razem cho­dzili do fortu Sokol­nic­kiego po skła­do­wane tam w kop­cach kar­to­fle.

Gdyby nie ten fatalny zawał serca Jędrka, mogliby teraz razem opo­wia­dać mi, gdzie odby­wały się utaj­nione lek­cje, gdzie spali, a gdzie przy­go­to­wy­wali występy. Jędrek poka­załby mi miej­sce, w któ­rym był opa­try­wany, gdy tra­fił tu jako ranny po bitwie o Dwo­rzec Gdań­ski. A ja spy­tał­bym go: „Powiedz mi bra­cie, fajna była ta sani­ta­riuszka, która cię opa­try­wała? Ale, ale – czy to była Ewa, czy Basia?”.

Młod­szy brat Jędrka

…czyli ja. Cie­kawe, czy gdyby Jędrek wziął się do spi­sy­wa­nia swo­ich mło­dzień­czych prze­żyć, to wspo­mniałby o młod­szym, nie­sfor­nym – to za deli­kat­nie powie­dziane – bra­cie, który w wieku czte­rech lat został zna­le­ziony przez poli­cjanta, gdy był pochło­nięty zabawą w rynsz­toku (po desz­czu świet­nie spły­wały nim różne „okręty”) i dopro­wa­dzony do domu. Kiedy indziej fry­zjer w szew­skiej pasji wyrzu­cił go wraz z bab­cią z zakładu, bo tak mu zaszedł za skórę. Wiele bli­skich kon­tak­tów ze sobą nie mie­li­śmy, jeden z nas miesz­kał na Żoli­bo­rzu, a drugi w Kon­stan­ci­nie. Wycho­wan­ko­wie inter­natu mieli pozwo­le­nie na spo­tka­nie z bli­skimi tylko raz na dwa tygo­dnie. To był czas oku­pa­cji – trudny czas dla rodzin.

Chyba nie będzie nad­uży­ciem, jeśli pró­bu­jąc odtwo­rzyć powstań­czy trop Jędrka, a więc wcho­dząc w jego buty, wspo­mnę tu pokrótce o sobie. Uro­dzi­łem się w 1935 roku – za późno, żeby pre­ten­do­wać do roli boha­ter­skiego powstańca, ale w odpo­wied­nim cza­sie do tego, żeby tę powstań­czą apo­ka­lipsę zoba­czyć i coś z niej pró­bo­wać zro­zu­mieć. Jeśli nie wtedy – to teraz, po latach.

Czy Jędrek był dla mnie boha­te­rem, takim jak ci z Kamieni na sza­niec? Może tro­chę, na początku. Koniec lat czter­dzie­stych nie był cza­sem przy­ja­znym dla boha­te­rów powsta­nia. Zresztą doprawdy nie wiem, co sam Jędrek myślał o powsta­niu, o swoim w nim udziale i o tym, co się działo potem. Nie tylko w naszym domu, lecz w innych też nie mówiło się wiele o tych spra­wach, nie ana­li­zo­wało zawi­ło­ści histo­rii ani tego zawie­sze­nia w „niby-lan­dzie”, w PRL. Dla mnie – wycho­wa­nego na lek­tu­rze Małego Pił­sud­czyka4, Naj­wyż­szego lotu Fer­dy­nanda Ossen­dow­skiego, Try­lo­gii Sien­kie­wi­cza, a jed­no­cze­śnie świadka roz­mów o listach ojca pisa­nych z Koziel­ska, które mama ze stra­chu przed bez­pieką spa­liła – powsta­nie – to powsta­nie – było świę­to­ścią, o któ­rej się nie dys­ku­tuje, tylko czci oraz odrzuca poten­cjalną kry­tykę. Jesz­cze kilka lat po powsta­niu, sły­sząc w radiu Mazurka Dąbrow­skiego, gdzie­kol­wiek bym się nie zna­lazł, sta­wa­łem na bacz­ność (zaszcze­piła mi to przy­na­leż­ność do har­cer­stwa, jesz­cze nie­zdo­mi­no­wa­nego ide­olo­gicz­nie mark­si­zmem-leni­ni­zmem). Czy­ta­jąc Pamięt­nik z powsta­nia war­szaw­skiego Mirona Bia­ło­szew­skiego, wydany prze­cież na początku lat 70., kiedy byłem już w pełni doro­słym człe­kiem, nie mogłem się pogo­dzić z jego bez­na­miętną rela­cją o dniach powstań­czego zrywu, z chłod­nymi obser­wa­cjami z pozy­cji nie chło­paka, jakim w powsta­niu był Jędrek, lecz 21-let­niego męż­czy­zny sie­dzą­cego w piw­nicy, nie na bary­ka­dzie. Skąd­inąd ceni­łem i dalej cenię zmysł obser­wa­cji autora, poetycki słuch, twór­cze „opu­ki­wa­nie” języka codzien­nego, ale nie tra­fiały do mnie wtedy te wyprane z emo­cji zapi­ski.

Już bez związku z Bia­ło­szew­skim. Myślę, że cało­kształt dzia­łań komu­ni­stycz­nych władz na rzecz pomniej­sze­nia roli powsta­nia, któ­rych sym­bo­lem był pamiętny pla­kat przed­sta­wia­jący żoł­nie­rza AK jako „zaplu­tego karła reak­cji”, wielce przy­czy­nił się do odtrą­ca­nia przez część mło­dych ludzi narzu­co­nego nam sys­temu pseu­do­pań­stwo­wo­ści i sta­no­wią­cej jego fun­da­ment ide­olo­gii mark­si­stow­skiej. Dla nie­wy­ro­bio­nych umy­słów przy pierw­szym zbli­że­niu mogła się ona nawet wyda­wać atrak­cyjna. Mnie było łatwiej, bo powsta­nie widzia­łem wła­snymi oczami, wie­dzia­łem też, że Katyń był dzie­łem bol­sze­wic­kiej Rosji, która zdra­dziecko nas napa­dła, a tłu­ma­cze­nie najazdu 17 wrze­śnia „brat­nią pomocą” jakoś do mnie nie tra­fiało. Jakaż to pomoc – myśla­łem – kiedy słab­ną­cemu w nie­rów­nej walce wbija się nóż w plecy? Za bar­dzo koja­rzyło mi się to z roz­bio­rami Pol­ski.

Trudno pre­cy­zyj­nie wyka­zać, co kształ­tuje naszą świa­do­mość naro­dową, patrio­tyzm, tole­ran­cję dla innych. Oczy­wi­ście rodzina, szkoła, ale w cza­sie oku­pa­cji wła­śnie te dwie insty­tu­cje nie mogły w pełni oddzia­ły­wać – ojca nie było, a szkoła, jeśli była, to tylko w ogra­ni­czo­nej for­mie. Wiele trzeba było domy­ślać się, pod­pa­try­wać; jakieś tajem­ni­cze spo­tka­nia, nagłe wyj­ścia, pod­słu­chi­wane mimo woli roz­mowy, strzępki uwag o sytu­acji na mie­ście i na fron­tach wojny. Dużo czasu spę­dza­łem w daw­nym pre­wen­to­rium gruź­li­czym w Kon­stan­ci­nie, ośrodku także nale­żą­cym przed wojną do „Rodziny Woj­sko­wej”. Tam było jesz­cze mniej źró­deł infor­ma­cji, moż­li­wo­ści wchło­nię­cia tego wszyst­kiego, co kształ­tuje naszą wraż­li­wość i pozwala osią­gnąć sto­pień świa­do­mo­ści, na któ­rym roz­wija się to, co okre­ślamy jako patrio­tyzm, ale też tole­ran­cja, spra­wie­dli­wość i inne war­to­ści „z wyż­szej półki”.

Domów dziecka pro­wa­dzo­nych przez RGO było w Kon­stan­ci­nie kilka. W pamięci mojej nie utrwa­liła się nawet nazwa ośrodka, w któ­rym prze­by­wa­łem. Na jedy­nym zdję­ciu, jakie stam­tąd posia­dam, widać frag­ment fon­tanny. Porów­na­nie z innym zdję­ciem wystar­czyło, żeby okre­ślić miej­sce mojego pobytu – willa „Corso”.

W okre­sie waka­cji, w cza­sie dłuż­szego pobytu na Żela­znej, zoba­czy­łem po dru­giej stro­nie muru getta, który prze­bie­gał środ­kiem ulicy, wypa­lone domy – efekt likwi­da­cji getta w kwiet­niu 1943 roku. Kie­dyś mignęła mi w oknie na czwar­tym pię­trze domu z prze­ciwka jakaś dziwna syl­wetka. Nie­mieccy straż­nicy, mający swoją budkę war­tow­ni­czą pod naszym domem, zaczęli strze­lać do okna. Nie widzia­łem upa­da­ją­cego ciała, nie sły­sza­łem krzyku; ludzie mówili, że był to ukry­wa­jący się dotych­czas Żyd, który widocz­nie doszedł do kresu wytrzy­ma­ło­ści i posta­no­wił wydać się na strzał. Jak to moż­liwe, że zdo­łał się ukry­wać przez kilka mie­sięcy w tym na poły wypa­lo­nym budynku? Widok tej zjawy w oknie na wyso­kim pię­trze domu naprze­ciwko zapadł mi głę­boko w kształ­tu­jącą się dopiero świa­do­mość. Może dla­tego gdy wró­ci­łem do pre­wen­to­rium w Kon­stan­ci­nie, wstrzą­snęła mną zabawa moich star­szych kole­gów – jakieś krze­sło usta­wione pod gałę­zią drzewa i sznur z pętlą zwi­sa­jący z gałęzi. Chłopcy upa­trzyli sobie ofiarę, którą chcieli powie­sić, na niby rzecz jasna. Towa­rzy­szyły temu okrzyki „Wie­szać żyda! Wie­szać żyda!”.

Bojowe Szkoły – forma orga­ni­za­cyjna Sza­rych Sze­re­gów. [wróć]

Skrzy­żo­wa­nie ulic Mie­ro­sław­skiego i Śmia­łej. [wróć]

Rada Główna Opie­kuń­cza – orga­ni­za­cja cha­ry­ta­tywna dopusz­czona do dzia­ła­nia przez wła­dze Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa. [wróć]

W moim egzem­pla­rzu, wyda­nym nakła­dem Głów­nej Księ­garni Woj­sko­wej (War­szawa 1935), autor pod­pi­suje się skrom­nie: Dr. T. M. Nit­t­man (Tade­usz Michał). Próbka stylu książki, która speł­niła swoją pro­pa­gan­dową rolę, ale dzi­siaj byłaby trud­ność z jej odbio­rem: „Zro­zu­miesz może wtedy, że «Pol­ska dzi­siej­sza» mie­ści się w jed­nem wiel­kim sło­wie: Pił­sud­ski!”. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Marek Skwar­nicki, Sen o wol­no­ści, Świat Książki, War­szawa 2013. [wróć]

Sła­wo­mir Zawadzki, Moje wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa i lat wojny, nakła­dem autora, Łódź 2010. [wróć]

Jadwiga Luśniak, Mate­riały do histo­rii inter­natu chłop­ców im. Ste­fana Czar­niec­kiego w War­sza­wie przy ul. Ste­fana Czar­niec­kiego, nr 49, lata 1941–1944, maszy­no­pis w zbio­rach pry­wat­nych Autora. [wróć]