Jaskółki i Amazonki - Arthur Ransome - ebook + książka

Jaskółki i Amazonki ebook

Arthur Ransome

3,8
36,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 Niezapomniane, pełne przygód lato w Krainie Jezior

Rodzeństwo Walkerów – John, Susan i Titty i Roger – spędza wakacje nad jeziorem. Małą żaglówką nazwaną „Jaskółką” postanawiają dotrzeć na Wyspę Dzikiego Kota. Tam, za zgodą rodziców, zamieszkują. Pod gołym niebem rozbijają obóz, łowią ryby, pływają po czystych wodach jeziora. Pewnego dnia ich spokój zakłóca widok innej żaglówki. To „Amazonka”, na której pod piracką banderą zbliżają się siostry Nancy i Peggy Blackett. Jaskółki i Amazonki postanawiają wkroczyć na wojenną ścieżkę, co staje się początkiem niesamowitych przygód i zadziwiających odkryć.

Jaskółki i Amazonki to klasyka literatury dziecięcej i młodzieżowej. Książka osiągnęła niezwykłą popularność, doczekała się też kilku adaptacji filmowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 391

Oceny
3,8 (6 ocen)
2
3
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maciejgromek

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca i radosna lektura. fajna na oderwanie od codziennych zadań
00

Popularność




Arthur Ransome Jaskółki i Amazonki ISBN: 978-83-7785-833-2 TYTUŁ ORYGINAŁU: Swallows and Amazons PRZEKŁAD: Katarzyna Krawczyk Copyright © Arthur Ransome, 1930 All rights reserved This edition first published by Jonathan Cape, an imprint of Vintage Publishing. Vintage Publishing is a part of the Penguin Random House group of companies. Arthur Ransome has asserted his right to be identified as the author of the Work. Copyright © for Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2015 Rysunek map: Aleksandra Michalska-Szwagierczak Ilustracja na okładce: Aleksandra Michalska-Szwagierczak według oryginalnej ilustracji Arthura Ransome'a Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Herman Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Sześciorgu,

dla których napisałem tę książkę,

w zamian za parę kapci

Rozdział 1

Szczyt w Darien

Albo jak śmiałek Cortez na wzgórzu wysokiem

Panamskiego przesmyku, gdy jego legionom

Podziw odebrał mowę — a on orlim okiem

Mknął ponad Pacyfikiem ku nieznanym stronom1.

Siedmioletni Roger, który przestał już być najmłodszym w rodzinie, gnał szerokimi zakosami w górę stromego zbocza, które pięło się od jeziora aż do Holly Howe — gospodarstwa, w którym spędzali część letnich wakacji. Dobiegł prawie do żywopłotu przy ścieżce, po czym zawrócił i pognał w przeciwnym kierunku, do żywopłotu po drugiej stronie zbocza. Znów zawrócił i przebiegł w poprzek stoku jeszcze raz. Każdy taki zwrot przybliżał go do gospodarstwa. Wiatr wiał mu w oczy, więc musiał halsować w stronę zagrody, w której przy bramie cierpliwie czekała matka. Nie mógł pobiec prosto pod wiatr, ponieważ wcielił się w statek żaglowy, herbaciany kliper „Cutty Sark”. Tego ranka jego starszy brat John stwierdził, że parowce to tylko silniki w blaszanej puszce, więc Roger zdecydował się zostać żaglowcem, i chociaż zabrało mu to więcej czasu, pokonywał stok szerokimi zakosami.

Zbliżywszy się do mamy, dostrzegł, że trzyma ona w ręce czerwoną kopertę i białą kartkę. Telegram. Od razu wiedział, co to jest. Przez chwilę kusiło go, by pobiec prosto do niej. Telegramy przychodziły tylko od ojca, a ten na pewno zawierał odpowiedź na listy od matki, Johna, Susan, Titty i samego Rogera, w których wszyscy prosili o to samo, ale każdy w inny sposób. Jego własny list był bardzo krótki: „Proszę, Tato, ja też mogę? Pozdrawiam, Roger”. List Titty był znacznie dłuższy niż list Rogera, a nawet Johna. Susan, chociaż starsza od Titty, nie napisała własnego listu. Podpisała się pod tym od Johna, więc oboje wysłali jeden list. Najdłuższy był list matki, ale Roger nie wiedział, co w nim napisała. Wszystkie zostały wysłane w bardzo długą drogę do ojca, którego statek był na Malcie, w drodze do Hongkongu. I oto matka trzymała w ręce czerwoną kopertę z odpowiedzią. Przez chwilę Roger chciał pobiec prosto do niej. Ale miał płynąć pod żaglami, a nie na silniku parowym, więc wyostrzył trochę na wiatr. Wreszcie zwrócił się dziobem do wiatru, zwalniając coraz bardziej, aż zatrzymał się u boku matki, cofnął nieco i z lekkim szarpnięciem stanął na kotwicy.

— Czy to odpowiedź? — wysapał, łapiąc oddech po halsowaniu. — Zgodził się?

Matka uśmiechnęła się i przeczytała telegram na głos:

LEPIEJ UTONĄĆ, NIŻ BYĆ MATOŁKIEM,

JEŚLI NIE MATOŁKI, TO NIE UTONĄ.

— Czy to znaczy „tak”? — zapytał Roger.

— Tak sądzę.

— To dotyczy również mnie?

— Tak, jeśli John i Susan cię zabiorą, a ty obiecasz robić wszystko, co ci każą.

— Hura! — wykrzyknął Roger i zatańczył dookoła, na chwilę zapominając, że jest statkiem i kotwiczy w spokojnej przystani.

— Gdzie jest reszta? — zapytała matka.

— Na Darien — odpowiedział Roger.

— Gdzie?

— No wiesz, na szczycie. Titty tak go nazwała. Widać z niego wyspę.

Za gospodarstwem Holly Howe pole opadało stromo do małej zatoki, w której stał hangar dla łodzi i pomost. Ale jeziora prawie nie było widać, ponieważ zatokę z każdej strony okalały wysokie wzniesienia. Z gospodarstwa do hangaru prowadziła dróżka. W połowie pola stała brama, od której kolejna dróżka wiodła do sosnowego lasu, porastającego południowy wyższy cypel. Ścieżka szybko ginęła, ale wieczorem po przyjeździe, dwa tygodnie wcześniej, dzieci znalazły przejście między drzewami do końca cypla, gdzie wzniesienie opadało klifem do jeziora. Ze szczytu urwiska widzieli szeroką taflę wody wijącej się w dali wśród niskich wzgórz na południu, a na północy docierającej zawijasami do odległych wysokich wzgórz, gdzie ginęła w oddali. I to właśnie wtedy, gdy pierwszy raz stanęli na klifie i spojrzeli na tę przestrzeń wodną, Titty nadała temu miejscu nazwę. W szkole czytali na głos sonet, z którego dziewczynka zapomniała wszystko poza obrazem przedstawiającym pierwsze spojrzenie odkrywców na Ocean Spokojny. Nadała cyplowi nazwę Darien. W tym najwyżej położonym punkcie urządzili sobie biwak i tam Roger zostawił ich, gdy poszedł lasem w kierunku pola, a na widok matki przy bramie pożeglował do niej.

— Chcesz zanieść im odpowiedź?

— I powiedzieć im, że mnie również dotyczy?

— Tak. Pokaż telegram Johnowi. To on musi zobaczyć, że nie jesteście matołkami.

Matka włożyła telegram do czerwonej koperty i podała Rogerowi. Pocałowała go, choć nadal był statkiem stojącym na kotwicy, i powiedziała:

— Kolacja punktualnie o wpół do siódmej, bez spóźnień, i pamiętajcie, żeby nie obudzić Vicky, gdy wrócicie.

— Aye, aye, sir2 — odpowiedział Roger, wyciągając rękami kotwicę. Odwróciwszy się, zaczął halsować z powrotem w dół pola, zastanawiając się, w jaki sposób przekazać nowinę.

Matka zaśmiała się.

— Statek ahoj! — powiedziała.

Roger stanął i obejrzał się.

— Wpływając na pole, miałeś przeciwny wiatr — powiedziała. — Teraz wiatr ci sprzyja. Nie musisz halsować na obie strony.

— Tak jest — powiedział Roger. — Płynę fordewindem. Jestem szkunerem. Mogę płynąć w każdym kierunku. — Rozłożył ramiona, by rozpiąć żagle, i pobiegł prosto, w dół pola, do bramy prowadzącej do sosnowego lasu.

Gdy wszedł do lasu, przestał być statkiem żaglowym. Przecież nie można żeglować w lesie sosnowym. Zamienił się w podróżnika, który odłączył się od swojej grupy, wędrował jej śladem przez leśne knieje, zatrzymując się i rozglądając czujnie, bo a nuż za drzewem czai się krajowiec z zatrutą strzałą. Chłopiec wspiął się na szczyt cypla, wreszcie wyszedł na małą polanę pokrytą nagimi skałami i wrzosem. To był szczyt Darien. Otaczały go drzewa, ale między nimi prześwitywało jasne, migotliwe jezioro. W skalnym zagłębieniu płonęło małe ognisko, które podtrzymywał John. Susan smarowała chleb marmoladą. Titty z brodą opartą na kolanach siedziała między dwoma drzewami na krawędzi klifu nad jeziorem, trzymając straż i wpatrując się w wyspę.

John podniósł wzrok i na widok telegramu zerwał się na równe nogi.

— Depesza? — zapytał.

— To odpowiedź — powiedział Roger. — To zgoda i dotyczy także mnie, jeśli będę się słuchał, a wy mnie zabierzecie. A skoro zgoda dotyczy mnie, musi dotyczyć także Titty.

John wziął telegram. Titty wgramoliła się na górę i podbiegła do reszty. Susan zawiesiła rękę z nożem nad pajdą chleba, uważając, żeby nie uronić ani słowa. John otworzył kopertę i wyjął białą kartkę.

— Przeczytaj na głos — powiedziała Susan.

John przeczytał:

LEPIEJ UTONĄĆ, NIŻ BYĆ MATOŁKIEM,

JEŚLI NIE MATOŁKI, TO NIE UTONĄ.

— Hurra dla taty! — wykrzyknął.

— Co to znaczy? — zapytała Susan.

— To znaczy „tak” — odpowiedziała Titty.

— To oznacza, że tatuś myśli, że żadne z nas nie utonie, a jeśli w ogóle któreś z nas się utopi, to dobrze mu tak — powiedział John.

— Ale co znaczy, że lepiej utonąć, niż być matołkiem? — zapytała Susan.

— To nie tak — powiedziała Titty. — Mówi, że gdybyśmy byli głupi, równie dobrze mogliśmy się potopić. Potem zatrzymuje się i zaczyna od początku, i mówi, że nie jesteśmy matołkami…

— Jeśli — powiedział John.

— Jeśli nie jesteśmy matołkami, nie potopimy się.

— Tatuś tak napisał po to, żeby uspokoić mamę — powiedziała Susan i wróciła do smarowania kanapek.

— Zacznijmy przygotowania od razu — powiedział Roger, ale w tej chwili czajnik zmienił swoją melodię. Bulgotało w nim od jakiegoś czasu, ale teraz zaczął syczeć cicho i równomiernie, a z dzióbka zaczął wydobywać się długi strumień pary. Woda zawrzała. Susan zdjęła czajnik z ognia i wrzuciła do niego torebkę herbaty.

— Tak czy inaczej, dziś wieczorem nie zaczniemy — powiedziała. — Zjedzmy podwieczorek, a potem zróbmy spis rzeczy, których będziemy potrzebować.

— Zjedzmy podwieczorek tam, skąd widać wyspę — powiedziała Titty.

Zanieśli kubki, czajnik i cynowy talerz ze stosem grubych kromek ciemnego chleba z marmoladą na krawędź klifu. Wyspa leżała o milę3 dalej w stronę niższego, południowego krańca jeziora, a porastające ją drzewa odbijały się w gładkiej tafli wody. Dzieci obserwowały ją od dziesięciu dni, ale dopiero telegram sprawił, że to miejsce nabrało realności. Gdy patrzyli w dół ze szczytu nazwanego przez Titty, wieczorem w dniu przyjazdu na farmę, na której matka wynajęła kwatery, jezioro jawiło im się jako morze położone w głębi lądu. A na jeziorze dostrzegli wyspę. Cała czwórka od razu pomyślała o tym samym: to nie tylko wyspa. To t a wyspa, która na nich czeka. To ich wyspa. Jak można mieszkać na stałym lądzie, a wieczorami zasypiać w łóżku, mając ją w zasięgu wzroku? Wrócili do matki i opowiedzieli jej o swoim odkryciu, błagając, by następnego dnia całą rodziną na stałe wyprowadzili się z farmy i zamieszkali w namiotach na wyspie. Jednak pozostawała mała Vicky, niemowlę pulchne jak królowa Wiktoria w podeszłym wieku, które wciąż czegoś potrzebowało. Matka nie mogła zabrać Vicky i jej niani pod namiot nawet na najwspanialszą bezludną wyspę. Bez zezwolenia taty mama nie mogła też puścić ich samych. I chociaż John i Susan oboje dobrze radzili sobie z żaglówką, Titty i Roger dopiero rok temu zaczęli się uczyć żeglowania, gdy ojciec przyjechał na urlop. W hangarze dla łodzi poniżej farmy stała „Jaskółka”, jolka — maleńka żaglówka, a obok niej duża, ciężka łódź wiosłowa. Ale ktokolwiek raz spróbował żagli, nie będzie się palił do wiosłowania. Gdyby nie było żadnej wyspy, żadnej żaglówki, a jezioro nie było tak duże, dzieciom bez wątpienia wystarczyłoby wiosłowanie po zatoce. Jednak nad jeziorem wielkości niewielkiego morza czekająca w hangarze czternastostopowa4 jolka z brązowym żaglem oraz mała, zalesiona wysepka zapraszająca odkrywców sprawiły, że jedynym możliwym planem okazała się wyprawa żaglowcem w nieznane.

Napisano więc i wysłano listy, po czym dzień w dzień dzieci obozowały na szczycie Darien, a na noc wracały na farmę. Wypływali też łodzią wiosłową z matką, ale zawsze wybierali inny kierunek niż wyspa, żeby nie zepsuć sobie radości odkrywania. Jednak w miarę upływu dni wydawało się coraz mniej prawdopodobne, że kiedykolwiek nadejdzie odpowiedź. Wyspa stawała się jednym z tych miejsc, które ogląda się z pociągu, które należą do innego, nieosiągalnego życia. I teraz, nagle, marzenia się ziściły. Wyspa będzie należała do nich. Dostali pozwolenie na samodzielne żeglowanie. Będą mogli wypłynąć z małej osłoniętej zatoki, okrążyć cypel i wziąć kurs na wyspę. Będą mogli na niej wylądować i zamieszkać, dopóki nie nadejdzie czas pakowania i powrotu do miasta, szkoły i lekcji. Wiadomości były tak dobre, że spoważnieli i w milczeniu jedli chleb z marmoladą. Otwierały się przed nimi możliwości zbyt szerokie na beztroską paplaninę. John myślał o żeglowaniu, zastanawiając się, czy rzeczywiście pamięta wszystko, czego nauczył się w zeszłym roku. Susan zastanawiała się nad zakupami i gotowaniem. Titty wyobrażała sobie samą wyspę, koralowce, skarby i ślady na piasku. Roger cieszył się, że popłynie z nimi, i po raz pierwszy uznał, że dobrze jest nie być już najmłodszym w rodzinie. Teraz najmłodsza była Vicky i to ona pozostanie w domu, a Roger popłynie w nieznany świat jako członek załogi.

W końcu John wyjął z kieszeni kartkę i ołówek.

— Spiszmy listę załogi — powiedział.

Chleb i marmolada zostały zjedzone, więc John przewrócił talerz dnem do góry, położył na nim papier i wyciągnąwszy się na brzuchu, zaczął pisać: „Żaglowiec »Jaskółka«. Port: Holly Howe. Właściciele…”.

— Kim są właściciele?

— Do końca wakacji my — powiedziała Susan.

— Napiszę: Walkers Spółka z o.o. w imieniu nas wszystkich.

Pisał dalej: „Właściciele: Walkers Spółka z o.o.”. A pod spodem:

Kapitan: John Walker

Mat: Susan Walker

Starszy marynarz: Titty Walker

Chłopiec okrętowy: Roger

— Teraz — powiedział — wszyscy musicie się obok podpisać.

Tak uczynili.

— Mat! — powiedział John.

— Sir — odpowiedziała znająca się na rzeczy Susan.

— Jak myślisz, kiedy będziemy gotowi wyjść w morze?

— Z pierwszym powiewem wiatru.

— A co myślisz o swojej załodze?

— Najlepsza, z jaką kiedykolwiek żeglowałam.

— Potrafią pływać?

— Starszy marynarz Titty potrafi. Chłopiec okrętowy Roger wciąż skacze po dnie na jednej nodze.

— Musi się nauczyć.

— Nie skaczę przez cały czas — powiedział Roger.

— Musisz jak najszybciej w ogóle oderwać się od dna.

— Dobrze — powiedział Roger.

— Źle, Roger — powiedziała Titty. — Powinieneś odpowiedzieć: „Aye, aye, sir!”.

— Prawie zawsze tak robię — powiedział Roger. — Powiedziałem tak do mamy.

— Musisz tak mówić do kapitana i do mata. Może powinieneś odzywać się tak nawet do mnie, ale ponieważ tylko my dwoje stanowimy właściwą załogę, to nie będziemy zwracać się do siebie przez pan.

— Masz jeszcze jakąś kartkę? — zapytała Susan.

— Tylko odwrotną stronę telegramu — powiedział John.

— Mama nie miałaby nic przeciwko temu — powiedziała Susan. — Wiesz co, nie możemy jednak wypłynąć z pierwszym powiewem, najpierw musimy wszystko przygotować. Zróbmy spis potrzebnych rzeczy.

— Kompas — powiedział John.

— Czajnik — powiedziała Susan.

PRZYGOTOWYWANIE DOKUMENTÓW STATKU

— Bandera — powiedziała Titty. — Ja ją zrobię, z obrazkiem jaskółki.

— Namioty — powiedział Roger.

— Luneta — powiedział John.

— Rondel, kubki, noże, widelce, herbata, cukier, mleko — wyliczała Susan, starając się pisać jak najszybciej.

— Łyżki — podpowiedział Roger.

Przypominali sobie potrzebne rzeczy i dodawali je do listy, aż w końcu utknęli, bo skończyło się miejsce na odwrocie telegramu.

— Nie mam więcej papieru — powiedział John. — Nawet listę załogi przeniosłem na drugą stronę. Dobra, dajmy spokój liście. Chodźmy poprosić mamę o klucz od hangaru.

Gdy jednak doszli na farmę, matka przywitała ich w drzwiach z palcem na ustach.

— Vicky zasnęła — powiedziała. — Nie hałasujcie, kiedy będziecie wchodzić. Kolacja już czeka.

Fragment wiersza Johna Keatsa Na pierwsze zapoznanie się z Homerem w przekładzie Chapmana w przekładzie Stanisława Barańczaka (jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od redaktora). [wróć]

„Tak jest!” w języku marynarzy (ang.). [wróć]

Mila angielska (lądowa) — jednostka długości przyjęta w krajach anglosaskich, równa 1609 m. [wróć]

Stopa — jednostka długości używana w krajach anglosaskich równa około 30 cm. [wróć]

Rozdział 2

Przygotowania

Na co mi puchowe piernaty,

Łóżko i wygody, hej!

Dziś pod niebem złożę gnaty

Wśród włóczęgów, hej!

Lista załogi, chociaż ważna, stanowiła tylko niewielki element przygotowań do wyprawy. Podróżnicy mieli znacznie więcej do zrobienia. Na szczęście mama już kończyła szycie namiotów. Zaraz po wysłaniu listów stwierdziła, że namioty i tak się przydadzą: jeśli dzieci otrzymają pozwolenie na rejs, będą biwakować na wyspie, a jeśli tata nie zgodzi się na wyprawę, będzie można obozować na brzegu. Mama kupiła więc cienkie płótno i codziennie zajmowała się szyciem, podczas gdy pulchna Vicky spała, a reszta łowiła ryby koło hangaru albo biwakowała na szczycie Darien. Tego wieczoru, gdy kapitan John i mat Susan zapędzili swoją załogę do łóżek, mama skończyła pracę.

Następnego ranka, po śniadaniu John i Susan z pomocą mamy, z przyglądającą się wszystkiemu Titty i wchodzącym każdemu w drogę Rogerem, rozpięli jeden namiot między dwoma drzewami w ogrodzie przy domu, w którym mieszkali. Były to namioty najprostsze z możliwych: z trójkątnym tyłem przyszytym do boków oraz grubą liną wszytą od wewnątrz, tworzącą grzbiet dachu. Końce tej liny, przymocowane do dwóch drzew, podtrzymywały namiot, który nie potrzebował żadnych masztów. Wzdłuż dolnych krawędzi z tyłu i po bokach znajdowały się duże kieszenie przeznaczone do napełnienia kamieniami, bardzo przydatne na skalistym gruncie, gdzie nie da się wbijać śledzi. Z przodu namiotu do boków mama doszyła luźne klapy, które można było zwinąć i przywiązać z obu stron taśmami, działającymi jak winkle na żaglu.

— Właściwie — zaczął John — nie powinniśmy zabierać namiotów. Powinniśmy zrobić tent, bo tak się to nazywa na statku, z żagla, zawiesić go na poprzeczce, a końce przymocować do dwóch wioseł z każdej strony. Ale jeden by nie wystarczył, a dla ustawienia dwóch musielibyśmy mieć osiem wioseł i dwa duże żagle. „Jaskółka” ma tylko jeden niewielki żagiel i dwa wiosła. Więc te namioty są znacznie lepsze.

— Wystarczą, o ile nie powieje zbyt mocno — powiedziała mama. — Tata i ja często spaliśmy w takim w dzieciństwie.

Titty poważnie spojrzała na mamę.

— Naprawdę jesteś stara? — spytała.

— No, nie bardzo — powiedziała mama. — Ale kiedyś byłam młodsza.

Mama kupiła kwadratowe wodoodporne maty do namiotów, po jednej do każdego. Jedną z nich rozłożyli w tym, który właśnie rozstawili na próbę.

— Pamiętajcie — powiedziała mama — żeby krawędzie maty znajdowały się w całości wewnątrz, bo inaczej przy deszczu obudzicie się w kałuży.

Usiedli stłoczeni wewnątrz. Titty wzięła od niani pulchną Vicky i ją także przyniosła; Susan zasunęła od wewnątrz poły namiotu.

— Możemy udawać, że jesteśmy wszędzie — oceniła Titty.

— Następnym razem rozbijemy namiot na wyspie — stwierdził John.

— Co z materacami? — spytała mama.

— Koce — powiedział kapitan John.

— Nie wystarczą — odrzekła mama. — Chyba że chcesz być jak ta pani, która uciekła z cygańskim taborem i umarła z zimna1.

— W tekście piosenki tego nie ma — powiedziała Titty. — Mowa tylko o tym, że nie zadbała o siebie.

— Dobrze, i co przydarzyło się Pani Niedbającej?

— Źle skończyła — odparł Roger.

— Przeziębienie to duży kłopot na biwaku, zwłaszcza na bezludnej wyspie — powiedziała mama. — Nie, musimy zorganizować wam sienniki do spania. Jeśli położycie je na matach, a sami owiniecie się w pledy i narzuty, nic się wam nie stanie.

Kapitanowi Johnowi było spieszno, by wypróbować „Jaskółkę” pod żaglami.

— Chodźmy do przystani i przejrzyjmy statek — powiedział. — Możemy go teraz wyprowadzić, mamo?

— Tak. Ale pierwszy raz chciałabym popłynąć z wami.

— Dobra, niech będzie. Możesz być królową Elżbietą wsiadającą w Greenwich na statek do Indii.

Mama się roześmiała.

— Nic nie szkodzi, że nie masz rudych włosów — pocieszyła ją Titty.

— To dobrze — odparła mama. — Ale Vicky musimy jednak zostawić z nianią.

Wypełzli więc z namiotu. Pulchniutka Vicky została oddana opiekunce, a królowa Elżbieta z kapitanem Johnem, matem Susan, starszym marynarzem Titty i chłopcem okrętowym Rogerem, dzierżącym w dłoni wielki klucz do hangaru, podążyła na dół.

Hangar był kamiennym budynkiem z wąskim nabrzeżem wzdłuż wewnętrznych ścian i niewielkim pomostem wychodzącym na jezioro.

Zaim wszyscy dotarli na miejsce, Roger po zażartej walce z zardzewiałym zamkiem zdążył już otworzyć drzwi, a teraz siedział w środku i spoglądał na „Jaskółkę”. „Jaskółka” była jolką zbudowaną do żeglowania po płytkim ujściu rzeki, gdzie w czasie odpływu ukazują się piaszczyste łachy. Większość łódek tego typu posiadała miecze — rodzaj płytki, którą można wysuwać przez kil, a która pozwalała lepiej żeglować pod wiatr. „Jaskółka” nie została wyposażona w miecz, tylko kil głębszy niż większość łódek. Miała mniej więcej trzynaście-czternaście stóp długości i była dosyć szeroka. W łódce leżał maszt, a obok niego, porządnie zwinięte, bom, gafel i żagiel z parą krótkich wioseł. Na rufie wypisano nazwę: „Jaskółka”.

Kapitan John i jego załoga patrzyli na nią z miłością. To już ich własny statek.

— Najlepiej wyprowadzić ją na zewnątrz i zacumować do pomostu, żeby postawić maszt — powiedziała królowa Elżbieta. — Jeśli postawicie maszt w hangarze, nie dacie rady jej wyprowadzić, za niski strop.

Kapitan John wszedł na pokład swojego statku. Mat Susan odwiązała cumę i wyprowadziła łódź z hangaru. Następnie przymocowała linę do żelaznego pierścienia na krańcu pomostu i również weszła na „Jaskółkę”.

— Też mogę? — zapytał Roger.

— Poczekajmy razem z Titty, dopóki nie postawią żagla — odpowiedziała królowa Elżbieta. — Lepiej, żeby mieli spokój i sporo miejsca. Gdybyśmy teraz wsiedli, tylko byśmy zawadzali.

— Hej — powiedział John. — Mamy kawałek drzewca i fału do podniesienia flagi na maszcie. — Uniósł małe drzewce z trójkątną niebieską banderą.

— Zrobię lepszą — powiedziała Titty.

— Najlepiej weź tę, żeby zrobić nową tej samej wielkości — powiedziała królowa Elżbieta.

John i Susan sporo żeglowali, ale tą łodzią wcześniej nie pływali. Źle postawili maszt, ale niemal natychmiast go poprawili.

— Zdaje się, że nie ma forsztagu — powiedział John. — I brakuje miejsca na poprowadzenie fałów, żeby je umocować zamiast niego.

— Niech zerknę — powiedziała królowa Elżbieta. — Te małe łódki często radzą sobie bez tego. Jest knaga pod ławką, przez którą przechodzi maszt?

— Dwie — powiedział John.

Maszt przechodził przez dziurę w przedniej ławce, blisko zaoblenia kadłuba. Ławka miała kwadratową podstawę osadzoną w gnieździe wyciętym w nadstępce.

— Przygotujcie żagiel i postawcie go, a potem popłyńcie, żeby zobaczyć, jak zachowuje się łódka — nakazała królowa Elżbieta.

— Zastanawiam się, czy prawdziwa królowa Elżbieta też tak dobrze znała się na statkach — powiedziała Titty.

— Tamta królowa Elżbieta nie wychowała się w Port Jackson — odparła mama.

Susan przyszykowała żagiel. Na końcu rei znajdował się pas (a tak naprawdę pętla) do przyczepienia hakiem żelaznego pierścienia poruszającego się po likszparze, czyli wyżłobieniu w maszcie. Fał mocujący flagę biegł od pierścienia do szczytu masztu przez krążek (który jest dziurą z niewielkim kółkiem), a następnie znów w dół. John zaczepił pętlę na pierścieniu i pociągnął mocno za fał. Brązowy żagiel wspiął się po likszparze niemal do szczytu masztu. Wtedy John zawiązał linę na knagach — na tej łódce były to zwykłe kołki pod ławką podtrzymującą maszt.

— Wygląda dobrze — oceniła królowa Elżbieta z pomostu. — Ale aby prawidłowo ustawić żagiel, musisz obciągnąć bom. To wyrówna te zmarszczki.

— To są te bloczki — krążki podwieszone do pierścienia w kilsonie, przez który przechodzi maszt? Ale one są jakieś pomieszane.

— Nie ma innego pierścienia poniżej bomu, koło masztu? — zapytała królowa Elżbieta.

— Jest — powiedział kapitan John. — Jeden bloczek zahacza o pierścień na spodzie bomu, a jeden o pierścień na dnie łodzi. W takim razie wyrównanie bomu to pestka. I jak?

— Fałdy w żaglu idą teraz w górę i w dół, a nie wszerz — powiedziała mat Susan.

— Tak, w porządku — oceniła królowa Elżbieta. — Wiatr je wyrówna, gdy tylko ruszymy. Mogę wejść na pokład, kapitanie Drake2?

— Proszę — powiedział John — ale już nie bądź królową Elżbietą.

Właśnie po raz pierwszy wypływał „Jaskółką” i musiał całkowicie skupić się na żeglowaniu, a nie przejmować królowymi na pokładzie.

Titty, Roger i mama weszli z pomostu na „Jaskółkę”, która stała z łopoczącym żaglem, gotowa do rejsu.

— Mamo, weźmiesz ster, gdy będę oddawał cumy? — zapytał kapitan John.

— Nie — odpowiedziała mama. — Chociaż żadna ze mnie królowa, to jestem pasażerem i chcę zobaczyć, jak sam sobie poradzisz.

— Dobra — zgodził się kapitan John. — Panie macie, idź na dziób oddać cumę. Wyślij załogę w dół, by bom nie uderzył ich w głowę.

— Aye, aye, sir — powiedziała mat Susan. — Wy oboje, złaźcie na dół.

Chłopiec okrętowy i starszy marynarz przykucnęli na spodzie łodzi z głowami pod górną częścią nadburcia. John wziął ster. Susan odwiązała cumę od pierścienia na pomoście, przełożyła jej końcówkę przez pierścień i trzymała ją w ręce.

— Gotowe — powiedziała.

— Rzucić cumy — rozkazał kapitan i chwilę później „Jaskółka” ruszyła.

— Płyniemy na wyspę? — zapytał chłopiec okrętowy.

— Nie — odpowiedziała mama. — Droga tam i z powrotem zajęłaby nam zbyt dużo czasu. Jeśli macie ruszyć jutro rano, zostało mnóstwo do zrobienia. Po prostu pożeglujemy trochę pod wiatr, a później wrócimy, by zająć się siennikami, zapasami i wszystkimi innymi rzeczami potrzebnymi do rejsu.

Tak więc próbny rejs „Jaskółki” był krótki. John płynął pod wiatr, halsując na obie strony, trochę tak jak Roger dzień wcześniej na polu. Potem zrobili zwrot w stronę domu i pognali z powrotem, z chlupotem rozcinając fale.

— Masz dobrą łódź, kapitanie Johnie — stwierdziła mama, gdy ponownie przycumowali do pomostu i Susan z Johnem wzięli się do zwijania żagla i zdejmowania masztu, by wprowadzić „Jaskółkę” do hangaru.

— Jest cudowna — powiedział John.

Reszta dnia minęła w wirze przygotowań. Mama zszywała sienniki z workowej tkaniny. Titty przyniosła mały drążek flagowy z łódki do gospodarstwa, gdzie wycięła trójkątną flagę z płótna pozostałego z namiotów. Mama narysowała na kawałku papieru jaskółkę, a Titty wycięła ją z kawałka niebieskiej serży pozostałej po starych pumpach. Następnie ułożyła wzór na białej fladze i wycięła miejsce na umieszczenie go. Potem zszyła brzegi jaskółki z białą tkaniną. Kiedy skończyła, wspaniała biała flaga z lecącą jaskółką wyglądała tak samo z obu stron. Wtedy dziewczynka przypięła ją do małego drucianego flagsztoku i niebieska flaga była gotowa do podniesienia na maszt.

Kapitan John i mat zajęli się naprawdę ważnymi zapasami i decydowali, bez czego mogą się obyć. Lista niezbędnych rzeczy bardzo się od wczorajszej kolacji wydłużyła. Rogerowi powierzono bieganie tam i z powrotem do hangaru z rzeczami, o których nie wolno było zapomnieć.

Głównym zadaniem mata było skompletowanie wyposażenia kuchennego z pomocą pani Jackson, żony właściciela gospodarstwa, od której pożyczali naczynia.

— Przede wszystkim będziecie potrzebować czajnika — stwierdziła pani Jackson.

— I rondla, i patelni — powiedziała mat Susan, patrząc na swoją listę. — Najlepiej mi wychodzą jajka na maśle.

— Naprawdę? — spytała pani Jackson. — Większość ludzi najlepiej robi jajka na twardo.

— Oj tak, nie liczę gotowanych — odparła Susan.

Potem przyszła kolej na noże, widelce i talerze, i kubki, i łyżki, o których trzeba było pamiętać, i pudełka po herbatnikach — duże na jedzenie, a mniejsze na herbatę, sól i cukier.

— Będziemy potrzebować raczej dużej puszki na cukier, prawda? — zapytał Roger, który właśnie wszedł i czekał na następne rzeczy do zaniesienia do hangaru.

— Przypuszczam, że nie będziecie piec ciasta — powiedziała pani Jackson.

— Nie sądzę — powiedziała mat Susan.

W miarę jak Susan skreślała punkty na swojej liście, na stole kuchennym rósł coraz większy stos niezbędnych rzeczy.

John i Titty przyszli pokazać jej nową flagę i zobaczyć, jak sobie radzi.

— Kto będzie lekarzem? — zapytała Susan.

— Chirurgiem — poprawiła ją Titty. — Na pokładzie statku zawsze znajduje się chirurg.

— Ty — powiedział John. — Jesteś matem, a to zajęcie mata. Mat pojawia się na scenie, tańczy i mówi: „No i co, jak tam twoje ramię, nogi, wątroba, płuca i kości?”3, nie pamiętasz?

— W takim razie powinnam zabrać trochę bandaży, leków i innych rzeczy.

— O, nie — zaprotestowała Titty. — Na bezludnych wyspach wszystko leczy się ziołami. Będziemy cierpieć na wszelkie możliwe choroby, zarazy i gorączki, na które żadne lekarstwa nie działają, ale tubylcy pokażą nam zioła, jakich używają do leczenia.

W tej chwili weszła mama i rozstrzygnęła tę kwestię.

— Żadnych leków — zawyrokowała. — Każdy, kto potrzebuje leczenia, zostanie zwolniony z przyczyn zdrowotnych i zostaje w domu.

— Jeśli to naprawdę poważne — powiedziała Titty. — Ale możemy dostać dżumy albo gorączki, a z nimi sami sobie poradzimy.

John spytał:

— Co z mapą?

Titty orzekła, że skoro oceanu jeszcze nikt nie badał, żadne mapy jeszcze nie istnieją.

— Ale wszystkie najbardziej pasjonujące mapy mają miejsca oznaczone jako „niezbadane”.

— No więc nie przydadzą się nam na wyspie — powiedziała Titty.

— Powinniśmy mieć jakąś mapę — stwierdził John. — Prawdopodobnie będzie niedokładna i nie będzie mieć prawidłowych nazw. Oczywiście nadamy tym miejscom własne nazwy.

W miejscowym przewodniku znaleźli dobrą mapę, która obejmowała jezioro. Titty stwierdziła, że to nie jest prawdziwa mapa odkrywców, ale John powiedział, że taka wystarczy, a pani Jackson pozwoliła im ją zabrać, pod warunkiem że jej nie zmoczą. To wiązało się z koniecznością zabrania kolejnej puszki na rzeczy, które musiały pozostać suche. Oprócz przewodnika zapakowali kilka zeszytów na listy do domu i książkę pokładową. Titty znalazła na półce w salonie słownik niemiecki pozostawiony przez jakiegoś dawnego gościa.

— Jest pełen obcych słów — powiedziała. — Będziemy go potrzebować do rozmów z tubylcami.

W końcu jednak słownik został w domu, ponieważ był duży i ciężki, a co więcej, może to w ogóle nie był właściwy język. Zamiast niego Titty zabrała Robinsona Crusoe.

— Podpowiada, co robić na wyspie — powiedziała.

John zabrał Podręcznik żeglarza i trzecią część Bałtyckiego pilota. Obie książki należały do ojca, ale John nie rozstawał się z nimi nawet na wakacjach. Mat Susan zabrała Proste gotowanie dla małych gospodarstw.

W końcu, gdy prawie wszystko ułożyli na stos w hangarze, cała załoga poszła ścieżką do sosnowego lasu, na szczyt Darien, by jeszcze raz rzucić okiem na wyspę, zanim dla Rogera i Titty nadejdzie pora spania. Słońce kryło się za zachodnimi wzgórzami. Panowała martwa cisza. W oddali ujrzeli wyspę i taflę jeziora, jak okiem sięgnąć nieruchomą, bez jednej zmarszczki.

— Nie chce mi się wierzyć, że naprawdę na niej wylądujemy — powiedziała Titty.

— O ile jutro będziemy mieć wiatr — uściślił kapitan John. — Musimy na niego zagwizdać.

Toteż w drodze do domu Titty i Roger, według umowy, gwizdali jedną melodię po drugiej. Gdy doszli do farmy, liście buków zadrżały nad ich głowami.

— Widzicie — powiedziała Titty. — Wygwizdaliśmy wiatr. Budzimy się wcześnie i wychodzimy, żeby trochę jeszcze pogwizdać przed śniadaniem.

Aluzja do tekstu tradycyjnej szkockiej piosenki The Raggle Taggle Gypsy. [wróć]

Aluzja do postaci Francisa Drake’a — angielskiego żeglarza, który w latach 1577–1580 okrążył Ziemię, a w roku 1581 otrzymał od Elżbiety I tytuł szlachecki. [wróć]

Fragment utworu Johna Masefielda pt. One of the Bo’Sun’s Yarns. [wróć]

Rozdział 3

Wyprawa na wyspę

Trzech panów z Bristolu wsiadło na statek,

Marzyli o rejsach w nieznane,

Lecz najpierw nanieśli mięsiwa i ciastek,

Aż statek zanurzył się cały1.

Gdy na małym pomoście hangaru zakończyli załadunek „Jaskółki”, zostało w niej bardzo niewiele miejsca. Pod główną ławką umieszczono dużą blaszankę z książkami, papierem listowym i innymi rzeczami, których nie wolno było zamoczyć, takimi jak piżamy. Znajdował się w niej również mały barometr membranowy, który John dostał w szkole jako nagrodę i bez którego nigdzie się nie ruszał. Pod przednią ławką, po obu stronach masztu, stały duże blaszanki po herbatnikach, a w nich chleb, herbata, cukier, sól, ciastka, puszki peklowanej wołowiny i sardynek, jajka — każde zawinięte oddzielnie dla ochrony przed stłuczeniem — a na dodatek wielki makowiec. Na dziobie, przed masztem, leżał długi zwój grubej manilowej liny i kotwica, ale po kilku próbach okazało się, że to dobre miejsce dla chłopca okrętowego Rogera pełniącego funkcję nawigatora. Dalej leżały dwie wodoodporne maty, w które zawinięto namioty, każdy ze swoją linką. Zostały położone za masztem. Resztę miejsca na dnie łodzi zajmowały dwa duże worki wypchane kocami i pledami. Oprócz tego znalazły się tam rzeczy, których nie dało się zapakować i które przewożono luzem, wciśnięte między inne pakunki: rondel, patelnia i czajnik oraz duża latarnia gospodarska. Dalej stał kosz pełen kubków, talerzy, łyżek, widelców i noży. Nie zostało już miejsca na nic oprócz załogi, a na pomoście leżały jeszcze cztery wielkie, wypchane przez panią Jackson sienniki, które miały służyć jako łóżka i materace.

— Będziemy musieli odbyć dwa kursy — powiedział kapitan John.

— Albo trzy — odparła mat Susan. — Nawet do pustej „Jaskółki” nie zmieścimy naraz więcej niż trzy sienniki.

Starszy marynarz Titty wpadła na pomysł.

— Nie moglibyśmy poprosić jakiegoś tubylca, żeby przewiózł je łodzią? — spytała.

John spojrzał na dużą łódź w hangarze. Jako jedyny z rodzeństwa wiedział, że mama prawdopodobnie wpadnie do nich wieczorem, by sprawdzić, jak sobie radzą. Wiedział też, że zgodnie z ustaleniami zawiezie ją pan Jackson, który będzie wiosłował. Był najlepszym tubylcem, jakiego mogli sobie życzyć.

Matka i opiekunka niosąca Vicky szły przez pole w ich kierunku. John wyszedł im na spotkanie i uzgodnił, że ktoś przywiezie sienniki łodzią.

— Jesteś pewien, że niczego nie zapomnieliście? — zapytała mama, spoglądając z pomostu na załadowaną „Jaskółkę”. — Bardzo rzadko udaje się wyruszyć w długą morską podróż, nie zapominając o niczym.

— Mamy wszystko, co miałam na liście — odpowiedziała mat Susan.

— Wszystko? — dociekała mama.

— Mamo, co trzymasz za plecami? — zapytała Titty, a mama pokazała paczkę zawierającą tuzin pudełek z zapałkami.

— Można by rzec: „O kurczę!” — powiedział John. — Bez nich nigdy nie rozpalilibyśmy ognia.

Pożegnali się na pomoście.

— Jeśli jesteście gotowi, powinniście już ruszać — powiedziała mama.

— Ruszamy, panie macie — zarządził kapitan John.

— Wszyscy na pokład! — krzyknęła mat Susan.

Roger zajął swoje miejsce. Titty usiadła na środkowej ławce. John podpiął gafel do masztu, wciągnął mały brązowy żagiel i zaknagował fał. Bandera uszyta przez Titty z granatową jaskółką na białym tle wisiała już na topie masztu. Titty od razu podniosła ją własnoręcznie tuż po śniadaniu, kiedy tylko postawili maszt. John przeszedł na rufę do steru. Susan pociągnęła bom w dół, żeby napiąć żagiel, i szybko go zaknagowała.

POCZĄTEK PODRÓŻY

Wiał bardzo lekki północno-zachodni wiatr sprowadzony bez wątpienia pilnym gwizdaniem załogi. Mama złapała koniec cumy, a następnie, gdy mały żagiel się wydął, rzuciła ją Rogerowi, który zwinął ją i ułożył sobie pod nogami. „Jaskółka” powoli zaczęła oddalać się od pomostu.

— Do widzenia, mamo. Do widzenia, Vicky. Do widzenia, nianiu!

— Do widzenia, do widzenia! — dobiegło z pomostu.

Matka i niania machały chusteczką, a Vicky swoją pulchną rączkę.

Załoga „Jaskółki” odmachała.

— Trzy razy „hurra!” dla pozostających w domu! — zarządził kapitan John.

Krzyknęli chórem.

— Powinniśmy zaśpiewać Hiszpańskie dziewczyny — powiedziała Titty, zatem zaśpiewali:

Żegnajcie nam dziś, hiszpańskie dziewczyny,

Żegnajcie nam dziś, marzenia ze snów,

Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora,

Lecz kiedyś na pewno wrócimy tu znów.

Niedługo ujrzymy znów w dali Cape Deadman

I Głowę Baranią sterczącą wśród wzgórz,

I statki stojące na redzie przed Plymouth.

Klarować kotwicę najwyższy czas już.

— Oczywiście, tak naprawdę popłyniemy inaczej — powiedziała Susan — ale to nie ma znaczenia.

„Jaskółka” powoli zmierzała w kierunku wyjścia z zatoki. Początkowo płynęła prawie bezszelestnie i niemal nie zostawiała śladu na wodzie. Dopiero gdy oddaliła się od północnego skraju zatoki, złapała w żagiel odrobinę więcej wiatru; pod kilem zabrzmiał wesoły plusk wody, a za rufą pojawił się bulgoczący kilwater.

Darien, cypel obejmujący zatokę Holy Howe od południa, był dłuższy niż cypel po stronie północnej. Kapitan John nie ryzykował. Na krańcu mogli trafić na skały, kapitan sterował więc na wprost przez zatokę do chwili, gdy zobaczył jej przeciwległy brzeg. Daleko przed nimi ukazała się wyspa; wydawała się bardziej odległa, niż gdy się patrzyło ze szczytu Darien. Wreszcie John poluzował szot grota i obrócił ster. Bom wysunął się na zewnątrz, „Jaskółka” zrobiła zwrot i ustawiła się rufą do wiatru, a wtedy John skierował ją prosto na wyspę.

Mama z opiekunką i Vicky wciąż stały na pomoście. Zamachały ostatni raz. Załoga „Jaskółki” odmachała, a po chwili straciła już z oczu zatokę, która skryła się za Darien. Nad ich głowami wznosił się szczyt, z którego pierwszy raz ujrzeli wyspę. Wyglądał na niższy niż w rzeczywistości. Wszystko wydawało się mniejsze, tylko jezioro było większe niż kiedykolwiek.

— Robimy zwrot przez rufę? — zapytała mat Susan, pamiętając smutny dzień rok wcześniej, kiedy płynęli z pełnym wiatrem inną łódką, a bom nagle przeleciał na drugą burtę i nabił jej potężnego guza.

— Popatrz na flagę — odpowiedział kapitan John. — Dmucha w stronę żagla. Nie musimy robić zwrotu, dopóki będzie wiał z tej strony.

Wiatr był stały, choć lekki, i ogólnie rzecz biorąc, John cieszył się, że nie wieje silniej w tej pierwszej podróży wyładowaną „Jaskółką”. W łódce wypełnionej namiotami, puszkami i sprzętami kuchennymi refowanie byłoby ogromnie niewygodne. Poza tym mogli się rozglądać dookoła, gdyż świat z wody wyglądał zupełnie inaczej niż ze szczytu Darien.

Wyspa nie leżała pośrodku jeziora, ale znacznie bliżej wschodniego brzegu, po tej samej stronie co Holly Howe i Darien, gdzie brzeg tworzył szereg drobnych półwyspów. Gdzieniegdzie pola schodziły do samej wody, ale przeważnie brzeg porastały wysokie drzewa. Wśród nich stały nieliczne domy, a powyżej po stokach pięły się wrzosowiska.

Gdy minęli drugi cypel za Darien, Roger na oku poinformował o statku i wskazał w kierunku brzegu. Zobaczył go najwcześniej, gdyż reszcie załogi widoczność utrudniał żagiel. W zatoce za przylądkiem stał ciemnobłękitny statek o dziwnej sylwetce: nad wąskim kadłubem wysoko wznosił się dach kabiny, a w burtach widać było rząd okien z szybami. Dziób miał jak u starych kliprów, a rufę jak u parowca. Nietypowy statek nie miał niczego, co można by było nazwać właściwym masztem, chociaż przed oszkloną kabiną, w miejscu masztu, umocowano drzewce do flagi. Pokład osłaniała markiza, a pod nią na ławce siedział wielki mężczyzna zajęty pisaniem. Statek stał przycumowany do dużej boi.

— To barka mieszkalna — powiedział John.

— Co to jest barka mieszkalna? — zapytała Titty.

— Łódź używana zamiast domu. W Falmouth była taka jedna, ludzie mieszkali w niej przez cały rok.

— Szkoda, że my nie mieszkamy na łodzi na stałe — powiedziała Susan.

— Ja pewnego dnia to zrobię — powiedział John — i Roger też. Tata tak robi.

— Tak, ale to co innego. Kontrtorpedowiec to nie barka mieszkalna.

— Mieszka się na nim tak samo.

— Tak, ale kontrtorpedowcem pływasz, a nie stoisz w jednym miejscu jak hangar. Też pamiętam tę barkę w Falmouth — odparła Susan. — Mieszkała na niej cała rodzina i widywaliśmy ich, jak płynęli rano po mleko. Rzeźnik i piekarz traktowali ją jak zwyczajny dom, krzyczeli z nabrzeża „Barka, ahoj!”, a następnie ktoś z mieszkańców płynął do nich po mięso i chleb. Uważaj, co robisz, John!

Kapitan John, zaprzątnięty widokiem barki, zapomniał o sterowaniu i mała biała flaga z niebieską jaskółką zaczęła nierówno trzepotać z boku masztu, odwróciwszy się od żagla. Gdy Susan krzyknęła, bom właśnie miał przelecieć na drugą stronę, ale John natychmiast położył ster i naprawił błąd. Potem zerkał na barkę już tylko kątem oka. Wiatr był tak słaby, że błąd nie miałby poważnych następstw, może poza tym, że bom stuknąłby ich po głowach, ale byłoby plamą dla kapitana dać załodze statku przykład tak złego sterowania.

Starszy marynarz Titty dla bezpieczeństwa wcisnęła się między zwinięte namioty na dnie łodzi, oplatając ramionami kosz z porcelaną. Mogła widzieć otoczenie tylko przez górną część nadburcia.

— Zastanawiam się — powiedziała — czy ten mężczyzna na barce ma jakąś rodzinę.

— Siedzi sam — stwierdził Roger.

— Może inni gotują w kabinie — powiedziała Susan.

— Prawdopodobnie jest piratem na emeryturze — odparła Titty.

W tej chwili ponad wodą zabrzmiał ostry skrzek; na poręczy biegnącej wokół rufy barki układał pióra duży zielony ptak, którego wcześniej nie zauważyli.

— To naprawdę pirat — powiedział Roger. — A to jego papuga.

Zanim zdołali dostrzec więcej, następny niewielki cypel ukrył barkę przed ich wzrokiem. Chyba wyszło im to na dobre, bo nawet kapitan John miał ochotę przyjrzeć się papudze, a nie można dobrze sterować, gdy patrzy się jednocześnie w dwie strony.

— Parowiec za rufą — powiedziała mat Susan.

Obok cypla Darien, daleko za nimi, ukazał się długi parowiec, jeden ze statków parowych, które kursowały między brzegami jeziora dwa albo trzy razy dziennie, zatrzymując się po drodze w niewielkiej miejscowości o milę powyżej Holly Howe oraz przy jednej czy dwóch kejach. Niewielka miejscowość była znana w przewodniku pod inną nazwą, ale załoga „Jaskółki” już dawno nadała jej nazwę Rio Grande. Po postoju w Rio parowce płynęły prosto na kraniec jeziora i zatrzymywały się tylko czasami, by wysadzić na molo jakiegoś pasażera czy też przyjąć innego, jeśli dawał znak, że chce wejść na pokład. Parowce przepływały tuż obok wyspy, ale ten, który widzieli w tej chwili, znajdował się przy drugim brzegu. Statek szybko dogonił ich i wyminął. Jego kilwater, rozbiegając się falami po jeziorze, zakołysał małą „Jaskółką” tak, że czajnik, rondel i patelnia zagrzechotały, a starszy marynarz Titty musiała mocno chwycić kosz z naczyniami. Po chwili parowiec zmalał do wielkości kropeczki z pióropuszem białego dymu daleko za wyspą.

Później w oddali rozległ się ryk, który z każdą sekundą narastał. Za wyspą obok parowca pokazały się białe odkosy fal szybko mknące w ich stronę. To była szybka motorówka, znacznie szybsza niż parowiec i sto razy głośniejsza. Ryknęła na całe jezioro, mijając „Jaskółkę” o sto jardów2 i po chwili znikając za rufą i za zboczem Darien. Gdzieniegdzie nieopodal brzegów stały łodzie wiosłowe z rybakami. Ale przecież to się nie liczyło, jeśli nie chciało się na to zwracać uwagi, toteż „Jaskółka” wraz z załogą dążyła wciąż na południe przez pusty ocean. Była pierwszym statkiem, który zapuścił się na te wody.

Wyspa była coraz bliżej.

— Wypatrujcie dobrego miejsca do lądowania — powiedział kapitan John.

— I uważajmy na krajowców — powiedziała Titty. — Nie wiemy jeszcze, czy wyspa jest niezamieszkana, więc nie możemy zapomnieć o ostrożności.

— Popłynę między wyspą a tym brzegiem, a później okrążę ją jeszcze raz, żeby wybrać najlepsze miejsce — oznajmił kapitan John.

Wyspę porastały drzewa, wśród nich rosła jedna wysoka sosna górująca nad dębami, leszczynami, bukami i jarzębinami. Często oglądali ją z Darien przez lunetę. Wysoka sosna stała na północnym krańcu wyspy, poniżej schodził do wody niewysoki klif. Kilka jardów od brzegu z wody wynurzały się skały. To miejsce nie nadawało się do lądowania.

— Teraz, panie macie — powiedział kapitan John — musimy bardzo uważać.

— Krzyknij głośno, jeśli pod wodą zobaczysz jakieś kamienie, Roger — zawołała mat Susan.

John skierował łódkę w przesmyk między wyspą a stałym lądem, niezbyt blisko wyspy, żeby nie stracić wiatru. Po krótkiej chwili „Jaskółka” wpłynęła na spokojną wodę, chociaż wciąż miała dość wiatru, by powoli posuwać się naprzód. W jednej trzeciej drogi wzdłuż wschodniego brzegu wysepki znajdowała się zatoka, bardzo mała, z kamienistą plażą. Za nią pomiędzy drzewami prześwitywała chyba niewielka polanka.

— Świetne miejsce na biwak — powiedziała Susan.

— Nadaje się też do lądowania — odparł John. — Ale nie najlepiej byłoby, gdyby wiatr wiał z tej strony. Opłyniemy wyspę, by sprawdzić, czy nie ma czegoś lepszego.

— Skały na kursie! — wykrzyknął Roger, wskazując wystające nad wodą kamienie. John posterował dalej od brzegu.

Brzegi wyspy były strome i skaliste, a zatoczka wydawała się jedynym miejscem możliwym do podpłynięcia łódką. Dalej były skaliste klify, podobne do tych na szczycie Darien, tylko dużo mniejsze, porośnięte wrzosem i małymi walczącymi o przetrwanie drzewami. Na południowym krańcu wysepki głazy malały, by następnie nagle wyrosnąć ponownie w niemal całkowicie skalisty cypel. Tutaj, na południowym krańcu, wyspa zdawała się dzielić na wiele małych wysepek. John popłynął kawałek za ostatnią z nich, po czym wybrał żagiel, położył ster i poprowadził „Jaskółkę” dookoła wyspy.

— Tylko ta zatoczka nadawała się do lądowania po tej stronie — stwierdziła Susan.

— Pohalsujemy od tej strony, żeby dobrze się jej przyjrzeć — powiedział kapitan John. Wybrał bardziej żagiel i wyostrzył „Jaskółkę” do wiatru, płynąc prawym halsem, dopóki nie znaleźli się około czterdziestu jardów od wyspy, którą mieli po stronie sterburty, czyli po prawej. Wtedy powiedział: — Zwrot.

Susan schyliła głowę. Titty, siedząca na dolnym pokładzie, była już wystarczająco nisko, ale też schyliła się jeszcze bardziej. Roger siedział bezpiecznie przed masztem.

John wychylił ster i „Jaskółka” wystrzeliła do wiatru. Brązowy żagiel na bomie zakołysał się i wypełnił ponownie w drugim halsie, łopocząc nad nimi, i pożeglowali w kierunku zachodniego brzegu wyspy. Nie było tu głazów w wodzie, ale brzegi samej wyspy opadały stromą ścianą.

— Krzycz, gdy zobaczysz dno, Roger — powiedziała mat Susan.

— Aye, aye, sir — odpowiedział Roger, wpatrując się usilnie w zieloną toń.

— Trzeba było zabrać sondę — stwierdziła Susan.

— Tutaj by się nie przydała — odparł John.

Żeglowali dalej; w końcu od brzegu dzieliło ich ledwie pięć jardów, lecz pod sobą wciąż mieli ciemną głębię. John nie odważył się podpłynąć bliżej.

— Zwrot! — zarządził.

Zakołysali się niemal przy ścianie głazów, gdy Roger wykrzyknął:

— Widzę dno!

Po tej stronie najwyraźniej wyspa wyrastała ostro z głębiny.

Susan i Titty pochyliły głowy, chociaż wcale nie było potrzeby. Zwrot zakołysał małą „Jaskółką”, która wypłynęła drugim halsem na otwarte jezioro. John nie odpłynął daleko, zrobił jeszcze jeden zwrot i znowu pożeglowali w kierunku wyspy. Pływali tam i z powrotem, za każdym razem nieco zbliżając się do dalszego, północnego brzegu wyspy.

Cały zachodni brzeg był jedną stromą, skalistą ścianą opadającą do wody, bez żadnej zatoki, w której można byłoby wylądować.

— Pozostaje nam plaża na tamtym brzegu — powiedziała Susan.

— Niezbyt nadaje się na przystań — odparł kapitan John. — Jeśli jednak nie znajdziemy nic lepszego, wylądujemy tam. Możemy podciągnąć łódź wyżej na brzeg.

Z następnym halsem John odpłynął w jezioro i wykonał ostatni zwrot spory kawałek od północnego krańca wyspy. Okrążył go i gdy tylko miał pewność, że wszystkie skały zostały za nimi, krzyknął ostrzegawczo:

— Bom!

Mat Susan szybciutko wybrała żagiel, a John przerzucił ster. „Jaskółka” zaczęła ponownie skręcać na południe, bom przeleciał im nad głowami, Susan wyłożyła żagiel, kiedy tylko minęli linię wiatru, po czym ponownie pożeglowali w stronę wschodniego brzegu. Tuż przed małą zatoką z kamienistą plażą John krzyknął:

— Na miejsca do zwijania żagla. Opuścić żagiel!

Mat Susan już trzymała fał w ręce. Poluzowała go, nie wypuszczając z ręki. Żagiel poszedł w dół.

— Trzymaj cumę, Roger! — i Roger ją chwycił.

Susan odpięła pełzacz, razem z Rogerem opuścili żagiel z gaflem i rzucili cumę. Titty z koszem naczyń w ramionach była unieruchomiona pod fałdami żagla. Wszystko to wydarzyło się dużo szybciej, niż trwa opowiadanie, a kiedy żagiel znalazł się na dole, „Jaskółka” wciąż siłą rozpędu posuwała się w kierunku plaży.

— Uważaj, Roger — powiedziała mat Susan, wpatrując się uważnie przed dziób. — Skała na sterburcie! — wykrzyknęła.

John przesunął delikatnie rumpel.

„Jaskółka” sunęła dalej po całkiem gładkiej wodzie.

— Teraz! — powiedziała Susan i znów przeszła na rufę nad głową Titty, która właśnie wychyliła się spod żagla. Susan poszła na rufę, żeby odciążyć dziób łodzi, i właśnie kiedy tam dotarła, rozległo się łagodne skrzypienie i zgrzyt, a nos „Jaskółki” wylądował na kamienistej plaży. Ledwie łódź zaszurała o brzeg, Roger wyskoczył z cumą na ląd.

Fragment utworu Williama Thackeraya Little Bille. [wróć]

Jard — jednostka długości używana w krajach anglosaskich równa 0,91 m. [wróć]

Rozdział 4

Ukryta przystań

Następna na brzeg wyskoczyła Susan. Po niej wygramoliła się Titty z koszem naczyń. John pozostał na „Jaskółce” i podawał bagaże: najpierw sprzęty kuchenne, poupychane luzem byle gdzie, potem oba namioty, każdy owinięty w wodoodporną matę, następnie duże puszki, a na końcu ciężką blaszankę z książkami, barometrem i innymi rzeczami, których nie wolno było zamoczyć. Wyładunek odciążył łódź, a wtedy mat Susan ze starszym marynarzem pociągnęli ją jeszcze trochę wyżej, by ułatwić przeniesienie na brzeg dużych worków z kocami. Wszystko razem złożyli na stos na suchej, kamienistej plaży.

— A teraz, panie macie — powiedział kapitan John. — Chodźmy zbadać okolicę.

— Przede wszystkim — stwierdziła Susan — musimy znaleźć najlepsze miejsce na biwak.

— Dobrze ukryte — dodała Titty.

— Potrzebujemy kawałka równego gruntu z drzewami do umocowania namiotów — powiedział John.

— I dobrym miejscem na ognisko — dodała Susan.

— Czy możemy tu bezpiecznie zostawić rzeczy? — spytała Titty. — Może nadejść przypływ wysoki na czterdzieści stóp i wszystko stracimy.

— Taki wysoki przypływ na pewno nie nadejdzie — uspokoił ją John — bo zalałby całą wyspę.

— Hej, a gdzie chłopiec okrętowy? — zapytała mat Susan.

Roger zdążył już ruszyć na zwiady i właśnie w tej chwili usłyszeli jego głos z zarośli.

— Ktoś już palił tu ognisko!

Pozostała trójka wybiegła z małej plaży. Między miejscem lądowania a wysoką częścią wyspy, na której rosła duża sosna, znajdowała się okrągła, porośnięta mchem otwarta przestrzeń. Jej skraj porastały drzewa, a pośrodku znajdował się krąg ziemi, z której zerwano darń. Stał przy nim Roger, spoglądając na starannie ułożony kamienny krąg otaczający ślady ogniska. Po przeciwległych stronach kręgu stały wbite w ziemię i obłożone ciężkimi kamieniami dwie grube, rozwidlone gałęzie, na których opierał się długi patyk, idealny, by powiesić nad ogniem czajnik. Nieopodal leżał spory stos połamanych suchych patyków, niemal równej długości. Ktoś palił tu ognisko i ten ktoś miał zamiar tu wrócić.

— Krajowcy — stwierdziła Titty.

— Może wciąż tu są — powiedział Roger.

— Chodźmy — rozkazał kapitan John. — Pójdziemy dalej.

Tak naprawdę na wyspie nie bardzo było co odkrywać. Załoga „Jaskółki” bardzo szybko upewniła się, że mimo śladów bytności człowieka w tej chwili wyspa jest pusta. Odkrywcy przeszli na północną stronę i z wysokiego brzegu, spod wielkiego drzewa, spojrzeli na jezioro. Potem udali się na południowy skraj wyspy, który okazał się skalisty, pokryty wrzosem i małymi skarłowaciałymi krzakami tworzącymi trudny do sforsowania gąszcz. Tu również rosły drzewa, ale nie tak wysokie, jak po stronie północnej. Nie znaleźli tu żadnych oznak ludzkiej bytności ani żadnego miejsca, gdzie można byłoby bezpiecznie rozniecić ogień. Wrócili do paleniska.

— Krajowcy wiedzieli, gdzie jest najlepsze miejsce — stwierdziła Susan. — A to palenisko jest świetne.

— Teraz nie ma na wyspie żadnych krajowców — powiedział Roger.

— Może zabiły ich i zjadły wrogie plemiona — odparła Titty.

— W każdym razie to najlepsze miejsce na obóz — orzekł John. — Od razu rozstawmy namioty.

Zabrali się więc do urządzania obozowiska. Przynieśli z brzegu namioty i rozwinęli je, po czym wybrali cztery drzewa stojące najbliżej wysokiej sosny nieopodal paleniska.

— Teren wyżej położony ochroni nas od strony północnej — stwierdził John, następnie wspiął się jakieś siedem stóp po drzewie i przywiązał końcówkę linki namiotowej. Susan trzymała drugi koniec przez czas, kiedy John wdrapywał się na drugie drzewo, po czym wziął od niej linkę i zawiązał na prawie takiej samej wysokości. Linka oczywiście opadła pośrodku, gdyż namiot miał tylko około pięciu stóp wysokości. John nie napinał jej zbyt mocno, ponieważ w wieczornej rosie sznur mógł się skurczyć. Namiot zwisał teraz z linki jak suszące się prześcieradło. Wystarczyło napełnić każdą z jego kieszeni kilkoma kamieniami, żeby utrzymać ściany pod odpowiednim kątem, jednak dla pewności oprócz kamieni zebranych pod drzewami odkrywcy przynieśli także kamienie z plaży, by ciężkie kieszenie zapewniały właściwy naciąg.

— Jak dobrze, że mama uszyła je w ten sposób — powiedziała Susan. — Tuż pod darnią wszędzie jest skała i nigdzie nie wbilibyśmy ani jednego śledzia.

Następnym zadaniem było wciągnięcie do namiotu wodoodpornej maty i rozłożenie jej. Kiedy to zrobili, wszyscy stłoczyli się w środku.

— Jest dobrze — oceniła Susan. — Ze środka możemy obserwować palenisko.

Drugi namiot rozstawili w ten sam sposób, a następnie przynieśli z plaży wszystkie pozostałe sprzęty. Mat Susan zaczęła myśleć o obiedzie. Starszy marynarz Titty i chłopiec okrętowy Roger zostali wysłani pod drewno na opał. Pod drzewami leżało mnóstwo chrustu, ale jakoś żadne z nich nie chciało skorzystać z porządnie ułożonego stosu pozostawionego przez poprzednich użytkowników paleniska. I w rzeczywistości nie było takiej potrzeby. Po chwili w kręgu czarnych od dymu kamieni buzował już ogień. Susan znalazła na plaży miejsce, gdzie stanąwszy na dwóch kamieniach, można było łatwo nabrać pełen czajnik czystej wody. Wróciła i zawiesiła go na patyku nad ogniem.

— Wszystko w porządku — powiedział kapitan John. — Z wyjątkiem miejsca do lądowania, które zbyt łatwo daje się dostrzec ze stałego lądu, a jeśli jeszcze zacznie dmuchać od wschodu, nasza plaża okaże się dla „Jaskółki” bardzo złym miejscem. Zamierzam poszukać lepszego.

— Nie ma lepszego — odpowiedziała Susan. — Opłynęliśmy całą wyspę.

— Tak czy inaczej zamierzam obejrzeć brzeg jeszcze raz — oznajmił kapitan John.

— Ale właśnie obeszliśmy wyspę — odparła Susan.

— Nie doszliśmy do samego końca — powiedział John.

— Ale tam wszędzie są skały — odpowiedziała Susan.

— Cóż, mimo wszystko poszukam — zdecydował kapitan John, po czym pozostawiwszy mata i załogę przy pichceniu obiadu, ruszył na południowy skraj wyspy.

Wiedział, że ani po północnej, ani po zachodniej stronie wyspy nie ma miejsca odpowiedniego na przystań, ponieważ brzeg kończył się kamiennym urwiskiem opadającym prosto do wody. Po stronie wschodniej, oprócz miejsca, w którym wylądowali, było tak samo. Ale istniała jeszcze szansa, że uda się coś znaleźć na południowym krańcu, gdzie wyspa dzieliła się na mniejsze wysepki, a nagie skały sterczały z wody, niektóre tak daleko od brzegu, że opływając je „Jaskółką”, nie ważył się podchodzić bliżej.

Wybrał najłatwiejsze przejście wśród zarośli i małych drzew — miał wrażenie, że ktoś wcześniej chodził tą drogą — po czym wyszedł prosto na idealne miejsce. Przy pierwszym zwiadzie znaleźli się może o jard dalej, ale zakątek był tak dobrze ukryty, że zawrócili, nie zauważywszy go. Tym razem John prawie na niego wpadł.

Była to mała, lecz długa i wąska plaża w maleńkiej zatoczce na krańcu wyspy. Zwieszały się nad nią gęsto rosnące leszczyny, które skrywały ją przed wzrokiem postronnych, o ile ktoś nie podjął trudu przeciśnięcia się przez gąszcz. Za zatoczką południowo-zachodni zakątek wyspy wchodził niemal dwadzieścia jardów w wodę, w postaci wąskiej, wysokiej na siedem lub osiem stóp skały, która następnie stopniowo opadała do jeziora. Skały osłaniały zatoczkę również od południowego wschodu. Jedna duża skała należała do wyspy, a za nią ciągnął się łańcuch mniejszych głazów. Nic dziwnego, że płynąc od strony jeziora, widzieli tylko skały.

— Wygląda zupełnie jak małe jezioro bez żadnego dostępu z zewnątrz — powiedział do siebie John.

Wspiął się na duży głaz porośnięty wrzosem i podpełznął po nim, przyglądając się uważnie małej sadzawce pod sobą. Na przeciwnym brzegu dostrzegł pod wodą duże kamienie, ale z tej strony woda wyglądała na czystą. Tafla była idealnie gładka, ponieważ sama wyspa chroniła przed wiatrem, który wciąż lekko wiał z północnego zachodu. Wyglądało na to, że będą mogli sprowadzić tu łódź przez wąski przesmyk między głazami, ale oczywiście pod wodą mogły być kamienie, których nie był w stanie dostrzec.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki