Jam jest Alina czyli Janowska Story - Dariusz Michalski - ebook

Jam jest Alina czyli Janowska Story ebook

Dariusz Michalski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Alina Janowska - aktorka filmowa, teatralna, estradowa i telewizyjna, piosenkarka, mistrzyni monologu, parodystka. Łączniczka w Powstaniu Warszawskim. Gwiazda warszawskich teatrów Syrena, Buffo, STS i Komedia, artystyczny filar kabaretu Szpak. Twórczyni Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom, czyli Gniazda. Przyjaciółka ludzi mądrych i niebanalnych. Żona Wojciecha Zabłockiego - mistrza szabli, odważnego architekta, budowniczego obiektów sportowych. Znana jako Irena Kamińska w telewizyjnej „Wojnie domowej”, sławna jako Eleonora Gabriel w serialu „Złotopolscy”. 
[Opis wydawcy] 

  

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 503

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Copyright © by Dariusz Michalski

opracowanie graficzne Andrzej Barecki

REDAKCJA Ewa Witan

korekta Grażyna Nawrocka

AUTORZY ZDJĘĆ

Stefan Bałuk, Jerzy Baranowski, Bogusław (Sławek) Biegański, Napoleon Czerwiński, Stanisław Dukiewicz, Halina Dunin, Lucjan Fogiel, Edward Hartwig, Stanisław Janowski, Zygmunt Januszewski, Małgorzata Mikołajczyk, Franciszek Myszkowski, Leon Myszkowski, Zdzisław Nardelli, Zosia Nasierowska, Witold Rozmysłowicz, Andrzej Rybczyński, Irena Strzemieczna, Jarosław Tarań, Jacek Urbaniak, Andrzej Wiernicki, Filmoteka Narodowa, Olympia (Paryż), Studio Filmowe KADR, Studio Filmowe OKO, Studio Filmowe TOR. Pozostałe zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Aliny Janowskiej.

ISBN 978-83-7469-597-8

WYDAWCA

Prószyński i S-ka SA

ul. Garażowa 7, 02-651 Warszawa

DRUK I OPRAWA

Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca S.A.

ul. Wrocławska 53, 30-011 Kraków

 

W listopadzie 2005 zostałam zaproszona do Klubu Aktora na promocję książki o Jurku Wasowskim: Starszy Pan A. Bardzo mi się to podobało, bo chyba po raz pierwszy nie słyszałam drętwych laudacji na cześć autora, żaden z kolegów aktorów nie kreował się, czytając fragmenty książki, której zebrani goście jeszcze nie znali, więc zazwyczaj o nic nie pytali, czekając na towarzyszący takim spotkaniom bufet. Wtedy było inaczej, więc zaskoczona, razem ze wszystkimi biłam entuzjastyczne brawa. Gdy wróciłam do domu, pomyślałam, że skoro autor tak ładnie mówił o bohaterze swojej książki, to może tak samo o nim napisał. Rzeczywiście, po lekturze grubego tomu Jurek Wasowski stanął mi przed oczyma jak żywy: wyrazisty, elegancki, dowcipny, fachowy, mądry - wypisz, wymaluj, Starszy Pan, jakiego znałam przez wiele lat. Nawet jeszcze atrakcyjniejszy, bo z książki Dariusza Michalskiego dowiedziałam się mnóstwa faktów i ciekawostek, którymi autor zaskoczył, może nawet i zdumiał chyba wszystkich swoich czytelników, a mnie na pewno. Pomyślałam wtedy: przecież ja też dużo przeżyłam, też mam o czym opowiadać, więc może zasługuję na podobną biografię?

Jej przyszły autor trochę się opierał, mówiąc, że pisze dwie inne rzeczy, że chociaż od lat mieszkamy na Żoliborzu, to wie o mnie nie tak znowu dużo, że skoro już ktoś miał o mnie pisać, to jemu nie wypada... To prawda, nad projektem książki o mnie łamało sobie głowę parę osób, ale ani one mnie nie zachwyciły (znaczy: te projekty), ani ja nie wydałam się im atrakcyjna (oczywiście tym osobom). Zapytałam Dariusza, czy przynajmniej ma tytuł do książki, którą chyba (ja uważałam, że na pewno) napisze. Powiedział, że owszem, ale ten tytuł już został wykorzystany przez moją starszą koleżankę, Mirę Zimińską: Nie żyłam samotnie. Pomyślałam: to jest to! To istota tej książki, jej sedno i sens! Teraz już nie było odwołania: znalazłam wydawcę, umowa została podpisana, warunki określone i...

Kiedy zabraliśmy się do pracy (był kwiecień 2006), zaczęłam wątpić, czy jednak Dariusz jest właściwym człowiekiem, czy on w ogóle rozumie mnie i moje życie. To pytał mnie o teatr Buffo, to o moje dzieciństwo, jednego dnia rozmawialiśmy o moich filmach, ale następnego o muzyce w domu moich rodziców, raz mnie maglował w sprawie moich występów na budowie metra (tego pierwszego, niezrealizowanego), to znów podpowiadał mi słowa Asturii. Za każdym razem mnie zdumiewał, że tyle wie, wszystko pamięta i to, co w swoim życiorysie uważałam za poplątane, on pracowicie rozsupłuje. Już po wakacjach oznajmił, że wszystko, co mu opowiadałam, nie tylko nagrał i spisał, ale jego książka o mnie ma już swój układ, chronologię i rozdziały, te rozdziały mają tytuły, do tekstu można już dopasowywać zdjęcia, a w ogóle to nadszedł czas, żebym poważnie wzięła się do pracy jako... redaktorka własnego życiorysu.

Już w nowym roku, po kilkudziesięciu godzinach kolejnych wspólnych spotkań, wspomnień, dyskusji i kłótni byliśmy blisko finału i 29 czerwca 2007, jak zaplanował, Dariusz książkę o mnie ukończył.

Jej bohaterką jestem ja, Alina. Jaka? Właśnie taka.

Rodzina

Nasza wiedza i pamięć o najbliższej rodzinie sięgają zazwyczaj dwa pokolenia wstecz: do rodziców i dziadków, rzadko kiedy głębiej czy dalej. Rodzinne archiwum Aliny Janowskiej czasami zdumiewa skrupulatnością (zdjęcia z końca XIX wieku to rzadkość, to skarb), dużo jednak w nim białych plam. Bo co na przykład wiadomo o rodzinie matki?

Jej ojciec (czyli dziadek Aliny) Juliusz Rymkiewicz był inżynierem budowy dróg i mostów. Jego żona, Maria z Markowskich?, „babcia, z którą dziadek się rozwiódł (niestety, nie umiem powiedzieć, kiedy i dlaczego), była redaktorką albo może tylko korektorką w piśmie dla kobiet «Bluszcz». Pod nazwiskiem Rymkiewicz. Pamiętam, że razem z nią odwiedzałam czasami prababcię, która mieszkała [w Warszawie] przy placu Inwalidów, na pierwszym piętrze domu, w którym obecnie jest poczta”.

Maria i Juliusz Rymkiewiczowie, ich wnuczka Alina i córka Marcelina Janowska (Warszawa, 1923)

 

Juliusz i Maria Rymkiewiczowie mieli troje dzieci: Janusza, Marcelinę i Jadwigę.

Janusz Rymkiewicz najpierw ożenił się z Jadwigą Jędrkiewiczową, która z poprzedniego małżeństwa miała dwie córki, Hannę i Olgę. „Była bardzo dobrą malarką, namalowała między innymi dwa wspaniałe portrety swojego rodzeństwa. Wuj Janusz studiował w Warszawie na politechnice. Po wybuchu wojny znalazł się w Londynie; tam prawdopodobnie dowiedział się o aresztowaniu żony (która potem zmarła w Oświęcimiu) i ożenił się powtórnie - z córką angielskiego generała. W Wielkiej Brytanii został na stałe: pracował społecznie, walczył o prawa robotników portowych, bardzo go tam za to ceniono”.

Dziadkowie Janowscy z dziećmi (Petersburg, początek XX wieku), od lewej: Janina, dziadek Henryk, Hanna, Stanisław, babcia Stanisława, Helena, Bohdan i Maria

 

Jadwiga Rymkiewiczówna wyszła za mąż za kapitana Stanisława Trembińskiego, który w czasie wojny zginął w partyzantce. „Ich syn Jacek urodził się w czasie okupacji. Ciocia Jadzia ukończyła instytut muzyczny imienia Chopina, świetnie grała na fortepianie i jeszcze przed wojną akompaniowała zespołowi Te Cztery, żeńskiemu odpowiednikowi Chóru Dana. Na początku okupacji występowały w kawiarniach. Dobrze to pamiętam, bo we wspomnieniach został mi widok cioci przy pianinie; słuchałam jej zawsze w zachwycie, strasznie zazdroszcząc biegłości czytania nut a vista - dla mnie niepojętej”.

Dziadkiem ze strony ojca Aliny był Henryk Janowski. „Zajmował się sprawami kolejnictwa, pracował w kancelarii cara w randze sekretarza stanu; podobno nie mógł zostać ministrem, jak chciał car, bo nie zgodził się przejść na prawosławie. Jego żoną, czyli moją babką, była Stanisława z rodziny Poznańskich. Janowscy mieli sześcioro dzieci: cztery córki - Helenę, Hannę, Janinę i Marię nazywaną Muszką, oraz dwóch synów - Stanisława, czyli mojego ojca, i Bohdana. Żoną Bohdana była Lilka z Popławskich, mieli córkę Marychnę (dziś - Marię Kowalską).

Cała moja rodzina była bardzo muzykalna. Babcia Zofia Rabcewiczowa, czyli siostra matki taty, była znakomitą chopinistką, o czym na własne uszy przekonałam się dopiero w czasie okupacji. Kiedy Niemcy zabronili grania Chopina, ona w swoim mieszkaniu przy ulicy Fałata w Warszawie organizowała koncerty dla przyjaciół. Bywałam tam; dopiero wtedy poznałam ją osobiście i doceniłam jej wielki talent. Kiedy później słuchałam najlepszych pianistów, to zawsze ich interpretacje oceniałam według kunsztu babci Rabcewiczowej. W stołecznym muzeum Instytutu Chopina ma swoją salę, gdzie można o niej poczytać, obejrzeć zdjęcia i zachwycić się, słuchając płyt z jej nagraniami.

Dwie siostry mego ojca również studiowały fortepian, ukończyły to samo konserwatorium. Helena (nazywana Halą) wyszła za mąż za inżyniera architekta Mariana Chełmińskiego, po wojnie kierownika odbudowy Warszawy; była pierwszą nauczycielką gry na fortepianie kilkuletniego Witolda Małcużyńskiego. Tam, gdzie mieszkaliśmy, zawsze było zielono, schludnie i ładnie, więc cioci [Hali] to się podobało i często nas odwiedzała. Usiłowała i mnie nauczyć gry na fortepianie - niestety, bez zauważalnych rezultatów. Czytanie nut szło mi ciężko, bo byłam po prostu tępa, a ciocia - pasjonatka. I choleryczka. Tak samo jak jej brat, czyli mój tata, wpadała w złość z powodu mojego nieuctwa i spuszczała mi klapę pianina na ręce (ona to nazywała szybkim zamykaniem klawiatury). W ten sposób skutecznie oduczyła mnie jakiegokolwiek uczucia do tego instrumentu, chociaż uważała, że jestem muzykalna. Chyba z tego wzięła się moja pasja taneczna, bo mimo wszystko zawsze byłam wrażliwa na muzykę.

Ciocia Hala miała dwoje dzieci: Zbyszek przed wojną skończył szkołę morską w Gdyni, został kapitanem, pływał na polskich okrętach we flocie brytyjskiej (za co otrzymał wysokie odznaczenie i podziękowanie od królowej); a Irena? Była śliczna; kiedy razem z mamą przyjeżdżała do nas do Miętnego na wakacje, miejscowi oficerowie lgnęli do niej jak do miodu! Jednemu dała się uprosić i przyjęła pierścionek zaręczynowy, ale wojna ich rozdzieliła. Irena i jej córka już nie żyją.

Druga ciocia, Maria «Muszka» Kwapiszewska, skończyła to samo konserwatorium w Petersburgu co ciocia Hala i była nauczycielką: z nauki gry na fortepianie utrzymywała siebie i męża w czasie okupacji. Jej mężem był inżynier chemik; w czasie wojny wyprawiał skórki królicze, które sprzedawał, jednak niedługo to trwało, bo zmarł. Mieszkali w Lublinie, gdzie mieli dom, wynajmowali pokoje, w czasie okupacji nawet swoje własne mieszkanie, ponieważ było im bardzo ciężko.

Jeszcze jedną ciocię muszę wymienić - Hankę: przed wojną wyszła za mąż za granatowego policjanta, co było nie tylko mezaliansem, ale i Szokiem dla całej rodziny. Ten oficer pociągał alkohol - często, chętnie i dużo, i wciągnął w to ciotkę, a później nawet swoje dzieci. Niewiele udało się uratować z tego, co posiadali. Smutna historia...

Stryj Bohdan też zaliczył dwa lata konserwatorium w Petersburgu, ale wojna (ta pierwsza światowa) przerwała studia. Został dziedzicem majątku Janowskich; jeszcze przed wojną spłacił rodzinę i razem z żoną gospodarował w Polanach nad Wilią, niedaleko Wilna. W1939, jako rezerwista, został wcielony do pułku artylerii: Rosjanie ich «zagarnęli» i wywieźli do Kozielska, stamtąd do Katynia, gdzie go rozstrzelali. Jego żonę Lilkę i ich córkę Marychnę wywieziono do Kazachstanu. Do Polski w 1954 wróciły tylko one. Ciocia już nie żyje; mieszkała w Warszawie przy placu Wilsona, przez wiele lat pracowała w wydawnictwie Czytelnik.

Po Polanach na mapie zostało puste miejsce: wszystko dookoła zrównano z ziemią”.

Helenka, Janka, Staś, Hanka i Bohdan Janowscy (Petersburg, ok. 1905)

 

Co jeszcze wiadomo o rodzinie Janowskich?

„Po tym, co teraz wymienię, w czasach stalinowskich nazwano by nas kułakami, a dziś? Po prostu: zamożni ziemianie. Albowiem nasz - a dokładnie: dziadków Janowskich majątek rodzinny w miejscowości Polany II (gmina Wiszniew, powiat Wilejka koło Niestaniszek [mniej więcej 78 km na północny zachód od białoruskiego Mińska - przyp. D.M.]) - cytuję dokumenty - miał powierzchnię 250 hektarów, w jego skład wchodziły: około 150 ha lasów iglastych, 40 ha dobrej ziemi ornej (drugiej i trzeciej klasy), około 40 ha łąk i pastwisk, 15 ha sadu z pasieką (25 uli) i jednohektarowy ogród warzywny oraz, zajmujące powierzchnię około sześciu hektarów, budynki: dom drewniany siedmiopokojowy z kuchnią i piwnicą (dom był kryty gontem, ale nie było elektryczności) oraz - wszystko murowane, kryte blachą - czworaki dla pracowników (cztery razy po pokoju z kuchnią, sionką i piwnicą), stodoła, owczarnia z chlewnią, obora, kurnik, stajnia oraz mleczarnia ze sprzętem zmechanizowanym. Potęga!”.

Gospodarni ziemianie, mieszczanie z wyższym wykształceniem, ludzie zamożni z aspiracjami artystycznymi, inteligencja z tradycjami - to rodzina Aliny Janowskiej. Czym się interesowała?

„W naszym domu - gdziekolwiek on był - było dużo książek. Z książek dziecięcych najbardziej pamiętam Słoneczko Buyno-Arctowej - o dziewczynce, której mieszkanie zawsze było czyste, ona sama prała, prasowała, pastowała, froterowała... To (oraz oczywiście ojciec) potem miało wielki wpływ na organizację mojego życia, zawodowego i prywatnego. Dla dzieci abonowano «Płomyczek» i «Moje Pisemko», z dorosłej lektury Zagłoba i Skrzetuski byli w naszym domu częstymi gośćmi. Mieliśmy całego Sienkiewicza, Mickiewicza, Orzeszkową, Żeromskiego, Struga, dużo beletrystyki. Były encyklopedie oraz wielka biblioteka zawodowa taty - książki z dziedziny rolnictwa, leśnictwa, ogrodnictwa i hodowli bydła (ojciec sam pisał książkę na ten temat, ale jej rękopis zaginął; tłumaczył też z rosyjskiego). Wszystko, co dotyczyło marszałka Piłsudskiego, można było u nas znaleźć.

No, właśnie - Marszałek... Jego śmierć [12 maja 1935] okryła żałobą cały kraj - to wszyscy wiedzą z historii - ale tata postanowił wybrać się na pogrzeb do Warszawy, żeby choć trumnę zobaczyć. Zabrał mnie ze sobą, stanęliśmy w zbitym tłumie u wylotu ulicy Mazowieckiej przy placu [wtedy Saskim - przyp. D.M.] w oczekiwaniu na przejazd konduktu pogrzebowego z katedry na lotnisko. Ojciec wziął mnie «na barana», więc pierwsza zobaczyłam nadjeżdżającą lawetę ze zwyczajną prostą trumną okrytą sztandarami, ciągniętą chyba przez szóstkę koni. Przy lawecie kroczyli żołnierze - JEGO żołnierze. Ludzie płakali, tata też wycierał oczy; wszystkim wtedy się wydawało, że świat się zawalił. Kiedy dzisiaj odwiedzam Sulejówek, moja myśl nieodmiennie kieruje się ku człowiekowi w szarym mundurze, który wywalczył nam Polskę...

Gazety w naszym domu? Pisma? Pamiętam «Światowid» i «Film»; dorośli czytali pisma o charakterze politycznym, czym wtedy w ogóle się nie interesowałam. Uprawialiśmy sport: zimą - łyżwy, latem - tenis (w tenisa musiał grać każdy, kto chciał się liczyć w tak zwanym towarzystwie) i siatkówka. Pływanie! Z trzciny ściętej wokół stawu [w Brodach] tata uplótł koło ratunkowe, do którego przymocowana, mogłam wykonywać pierwsze ruchy żabki. Słuchaliśmy radia, muzyki z płyt, najczęściej poważnej. Mama grała na fortepianie lub pianinie, śpiewała...

Mieliśmy - ja i mój brat Witek - bonę Majusię: Maria Kruszewska była niemal członkiem naszej rodziny (potem opiekowała się Teresą i Ewą Trembiriskimi, córkami cioci Jadwigi i wuja Stanisława). Złotymi literami wpisała się po wojnie w dzieje odbudowy Zamku Warszawskiego; znał ją, lubił i cenił wieloletni dyrektor Zamku, profesor Gieysztor. To jej zadaniem było wyjmowanie datków z puszek, do których ludzie wrzucali pieniądze, bo wszyscy mieli do niej ogromne zaufanie; Maja była nadzwyczajną osobą. Mama ją znalazła z ogłoszenia - z radia, czy może przeczytała je w którejś z gazet? Maja była chórzystką w kościele świętej Anny [w Warszawie] i jej śpiew prześladował mnie przez całe życie. Wychowując nas, Witka i mnie, Majusia nadużywała swego głosu, przede wszystkim dla Moniuszki. «Po rannej rosie płyń dźwięczny (oj, jak dźwięczny!) głosie, niech się twe echo rozszeEEErza» - dawała upust swemu talentowi. Zbyt często jak na moją odporność, więc kiedy mogliśmy, Witek i ja uciekaliśmy jej jak najdalej. Ale to był bardzo kochany człowiek, związany z naszą rodziną aż do śmierci. Dużo później, gdy zachorowała [w końcu lat osiemdziesiątych - przyp. D.M.], ja się nią opiekowałam (bo mamy już wtedy nie było na świecie).

U mamy znalazła uznanie, no bo śpiewaczka śpiewaczkę zawsze zrozumie. I pokocha”.

Zapachy

Alina jest warszawianką, choć wędrowała wraz ze swoim ojcem po kraju. Równie dobrze jednak mogła się urodzić w Broniszach, tam bowiem jeszcze w marcu 1923 przebywał Stanisław Janowski, pracując „w charakterze pomocnika gospodarczego” w majątku profesora Moszczeńskiego. Jednocześnie studiował w Warszawie, więc miesiąc później był tam z powrotem.

„Późnym popołudniem [moim zdaniem, wiosną 1962 - przyp. D.M.] siedziałyśmy przed przedstawieniem w garderobie numer jeden teatru Syrena przy Litewskiej, charakteryzując się. Patrząc od drzwi - Józefinka Pellegrini, ja, Jadzia Bukojemska, Stefcia Górska, Basia Halmirska i Halinka Dziewęcka. Jeszcze było trochę czasu do dzwonka na scenę, gadałyśmy o tym i owym; Józefina, już uszminkowana, jak zwykle tasowała karty. (Słynęła z talentu wróżbiarskiego, spragnionym wiedzy o swojej przyszłości koleżankom i kolegom często stawiała kabały, a gwoli prawdy jej przepowiednie sprawdzały się nader często). Nie zdziwiłam się, gdy mnie zapytała:

- Alinko, kiedy ty się urodziłaś?

Odpowiedziałam machinalnie:

- Szesnastego kwietnia dwudziestego trzeciego roku.

- A gdzie?

- W Warszawie, w Szpitalu Ujazdowskim.

- Niemożliwe! - wykrzyknęła Pellegrini. - To ciebie przyjmował na świat mój ojciec!

Teraz ja wrzasnęłam:

- Co??!!!

- No tak, doktor Śliwiński! Mój ojciec był tam wtedy ordynatorem oddziału położniczego. Na pewno on.

Jeszcze nie dowierzałam:

- Słyszałam, że to był szpital wojskowy?

- Zgadza się - potwierdziła nasza pytia. - Wojskowy.

Zaczęłam porządkować fakty. Przecież ojciec był w wojsku, jemu oraz jego rodzinie przysługiwał szpital wojskowy. Tamtej wiosny [1923 roku] mama (ze mną w brzuchu) mieszkała, wraz ze swoim rodzeństwem, w domu [mojego przyszłego] dziadka, a najbliższy szpital mieścił się w Alejach Ujazdowskich (teraz jest tam Instytut Teatralny)... Wszystko mi się zgodziło: kiedy miałam się urodzić, rodzice na pewno musieli wybrać ten właśnie szpital, który służbowo należał się tacie, a, jak się okazuje, ordynatorem był tam wspaniały położnik doktor Śliwiński”.

Zachowało się świadectwo (nawet dwa: to drugie „do użytku wojskowego i ksiąg ludności”) oraz akt urodzenia Aliny. Ksiądz prałat Roman Rembieliński napisał w nim:

Działo się w Warszawie w kancelarji parafii Zbawiciela, dnia trzydziestego pierwszego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku, o godzinie szóstej po południu. Stawił się Stanisław Janowski, lat trzydzieści jeden mający rolnik, zamieszkały w Warszawie, w obecności Władysława Borowskiego, architekta, i Jadwigi Rymkiewiczówny, urzędniczki, pełnoletnich, zamieszkałych w Warszawie, i okazał nam dziecię płci żeńskiej, oświadczając, iż takowe urodziło się w Warszawie, przy ulicy Nowowiejskiej pod numerem dwudziestym siódmym, dnia szesnastego kwietnia, roku bieżącego o godzinie dziesiątej rano z jego prawej małżonki Marceliny Romany z Rymkiewiczów, lat dwadzieścia ośm mającej. Dziecięciu temu na Chrzcie Świętym dziś odbytym nadane zostały imiona Alina-Marja, a rodzicami jej chrzestnymi byli wyżej wymienieni.

To ciekawe, ale najbliżej domu Juliusza Rymkiewicza (dziadka Aliny) znajdował się Szpital Nowowiejski: u zbiegu ulic Nowowiejskiej i Polnej, dosłownie pod nosem. Szpital Ujazdowski - początkowo lazaret przy koszarach Gwardii Pieszej Litewskiej - zajmował Zamek Ujazdowski i od 1810 był szpitalem wojskowym.

„Ucieszyłam się tym niespodziewanym odkryciem Józefinki, bo bardzo ją lubiłam; wtedy, kiedy mi ten ważny fakt uświadomiła, poczułam się w jakiś sposób z nią spokrewniona... Rety! Tak się nad tym wszystkim zadumałam, że byłabym się spóźniła na scenę! Trzeci dzwonek przeciągle dzwonił, a ja powinnam już dawno stać w kulisie.

Nagle przypomniałam sobie wtedy najrozmaitsze zapachy. Bo ja jestem nie «wzrokowiec», nie «smakowiec», ale przede wszystkim jestem «zapachowiec». Od urodzenia! Jeszcze kiedy byłam bardzo maleńka, to już mój nosek mnie informował o wielu sprawach.

Marcelina i Alinka Janowskie (Berdówka, 1925-1926)

 

Zaraz po moim przyjściu na świat mama i ja wróciłyśmy do dziadka, do jego dużego domu vis-a-vis Politechniki, przy Nowowiejskiej: tam na drugim piętrze mieszkał - jak głosiła złota tabliczka na drzwiach - inżynier Juliusz Rymkiewicz”.

Pogratulować historycznego miejsca! Około 1885 roku na terenie u zbiegu Nowowiejskiej i Polnej założono pole wyścigowe, a w latach 1899-1902 wzniesiono gmach główny i pawilony Warszawskiego Instytutu Politechnicznego, czyli późniejszej politechniki. Dom przy Nowo-Wiejskiej 27 (później ulicę przemianowano na 6 Sierpnia, po wojnie znowu stała się Nowowiejską), usadowiony na rogu Polnej, przy placu Politechniki, był w księgach wieczystych oznaczony numerem 54/56; miał cztery kondygnacje. Z południowych okien rozpościerał się wspaniały widok na dalekie Pole Mokotowskie, które służyło za miejsce startu samolotów, do 1936 pełniąc rolę lotniska wojskowego, sportowego i komunikacyjnego; w latach 1921-1933 funkcjonował tam dworzec lotniczy.

„To był pierwszy dom zbombardowany w Warszawie w trzydziestym dziewiątym przez Luftwaffe. Do dziś nieodbudowany; został po nim wciąż pusty skwerek. Pamiętam ten dom, pamiętam mieszkanie, pamiętam w nim wszystko, przede wszystkim pamiętam zapachy i mam ich całą listę.

Pierwszy zapach - rozkoszny i znakomity: mleko do ssania, mleko mojej matki. Zarazem zapach niezbyt przyjemny: jej stanika. Spadające na stanik krople mleka szybko kwaśniały. Zapamiętałam ich lekki smrodek. Później, gdy mi podawano mleko z butelki, protestowałam, pamiętając tamto, matczyne. Ale głód przełamał mój opór i polubiłam mleko krowie; lubię je nawet dzisiaj.

Kolejne zapachy wzbogacały mój katalog woni - ale to już mój następny pobyt u dziadka w Warszawie, trzy lata później, już po urodzeniu Witka, mojego brata: znowu się tam znalazłam i teraz już rejestrowałam, zapamiętywałam, określałam, porównywałam - najpierw zapachy, potem obrazy, później dźwięki. Pierwszy zapach po wejściu do domu (od Nowowiejskiej), to ostry, ale przyjemny zapach płynu (to był chyba lizol i przypominał mi szpital, może nawet tamten wojskowy?), którym obowiązkowo dezynfekowano klatki schodowe. Hol był wyłożony kafelkami czarnymi i białymi. Po białych marmurowych schodach wejściowych ciągnął się w górę czerwony dywan przymocowany do stopni złotymi prętami, żeby, broń Boże, się nie osunął. Wchodziłam zawsze - z ojcem? chyba z nim, czasami też z dziadkiem - wolniutko, krok po kroczku. Jedną ręką trzymając się poręczy, drugą chowałam w dłoni ojca lub dziadka - i czułam się jeśli nie dorosła, to na pewno bardzo ważna. Przystawaliśmy na pierwszym piętrze, gdzie było wspaniałe weneckie okno z rzeźbionym szkłem; na postumencie stała głowa kobieca; wyglądała pięknie w świetle z okna. Bardzo mnie intrygowało, co to było - chyba rzeźba grecka. Na wyższych piętrach też stały takie rzeźby, ale tam nigdy nie wchodziłam. Podczas każdej takiej «wycieczki», kiedy stałam na parterze, pragnęłam jak najszybciej znaleźć się na piętrze, żeby stanąć koło tej rzeźby i... nie ruszać się stamtąd. Stać tak. Trwać.

Przy drzwiach wejściowych do mieszkania dziadka był dzwonek - zbyt wysoko, żebym mogła dosięgnąć, a szkoda. Zaraz za drzwiami, w prawym rogu przedpokoju coś wspaniałego - kółko żelazne wyżej, kółko niżej, a w nie wetknięte parasole; czegoś takiego na wsi nie widziałam! Potem zobaczyłam podłogę - i znowu moje zdziwienie: w mieszkaniu na wsi podłoga była z desek, bardzo ładnie malowanych, a tu? Piękna klepka dębowa, w każdym pomieszczeniu ułożona w inny wzór: w przedpokoju duże kwadraty, potem mniejsze, szachownica kwadracików różniących się natężeniem koloru. I ta podłoga wydzielała własny zapach, dość intensywny. Hol miał dziwny kształt - był trójkątny. Pierwsze drzwi na prawo prowadziły do pokoju dziadka, stamtąd drzwi do salonu, skąd wchodziło się do pokoju sióstr: mamy i cioci Jadzi (siostry mojej mamy) - pokoju z widokiem na politechnikę. Z ostrego kąta przedpokoju drzwi prowadziły do bardzo małego pokoju wujka Janusza (brata mojej mamy) oraz do jadalnego, za którego oknami rozpościerała się ulica Polna.

Mieszkanie było tak piękne i dla mnie niesamowite, że na razie tylko moje oczy odbierały wszystkie informacje, potem uzupełniane przez mamę. Cóż bowiem zobaczyłam? Ściany holu były wyłożone ciemnozieloną tapetą, przedstawiającą liście kasztanowca - zielone i brązowe kasztany. Obok bardzo dużego lustra, chyba palisandrowego, wisiało na ścianie coś dziwnego, czego jeszcze nie znałam i nie mogłam zrozumieć. To coś nazywano telefonem. Było dziwne, bo miało srebrną rączkę zakończoną czarną tubką, do której się mówiło! Parkiet w całym domu pachniał pastą Dobrolin, ale dopiero w pokoju dziadka uderzał mnie w nos istny festiwal zapachów.

W pokoju dziadka pachniało jak nigdzie indziej: sikami, cygarami i... czymś jeszcze, czego nawet dziś nie potrafię nazwać. Nad wszystkim górował zapach cygar - ciężkich, hawańskich; potem czuło się odorek nocnika - czystego wprawdzie, ale to był nocnik: wspaniały, porcelanowy, malowany, z metalowym przykryciem, imponujący (dziadek byle czego nie używał) . Obok nocnika stała bardzo wygodna kanapa, a z drugiej strony, w kącie pokoju - zielony kaflowy piec. Na tej samej ścianie znajdowały się dwa okna wychodzące na ulicę, tę z klatką schodową [od Nowowiejskiej], a w oknach wisiały na metalowych łańcuszkach powiększone szklane klisze fotograficzne z konterfektami Jadzi i Marceliny, czyli mojej cioci oraz mamy. Wyglądały pięknie, ale światła w pokoju nie było zbyt wiele: klisze były sepiowe, więc światło wydawało się brązowe. Kto tam przyszedł, chciał czy nie chciał - musiał oglądać obie panie w strojach tenisowych, a więc w długich spódnicach, trzymające w rękach rakiety tenisowe, o kształcie nieco innym niż współczesne; były węższe i dłuższe, ich rączki kończyły się dużymi główkami. Pierwsza po prawej mama, druga - ciocia. W pokoju dziadka było jeszcze biurko, na którym stały trzy alabastrowe małpki: dziadek twierdził, że jedna nie słyszy, druga nie widzi, a trzecia ma najlepiej, bo nie mówi.

Na biurku stał biuwar z metalowymi kałamarzami, które bardzo mi się podobały: miały umocowane na sprężynkach przykrywki, które przy zamykaniu wydawały metaliczny dźwięk «klap» - uwielbiałam to! Pół biurka zajmowała serweta, zrobiona przez moją mamę, ale jaka! To był batik - wtedy bardzo modna technika polegająca na tym, że na materiał nakładało się wybrane wzorki, a robiło się to za pomocą wosku. Gdy praca była skończona, materiał zanurzało się w naczyniu z farbką, rozpuszczoną w gorącej wodzie - wtedy wosk się roztapiał i zostawały jasne wzory. Właśnie taka serweta leżała na biurku dziadka.

Marcelina, Witek, Stanisław i Alinka z lalką (Berdówka, 1927-1928)

 

Moja mama miała zdolności plastyczne, bo potrafiła kopiować angielskie sztychy (przeważnie głowy kobiece), które dziadek zawiesił u siebie na ścianach. Chyba te sztychy i ta serweta pachniały tak właśnie... tajemniczo...

Co jeszcze było w pokoju dziadka? Była oszklona szafa, lekko rzeźbiona, a w niej dokumenty dziadka, który jako inżynier budowy dróg i mostów dużo podróżował.

Salon był ogromny! Duże okna, wychodzące na ulicę, ozdabiały aksamitne kotary podpięte po bokach. Na sufitach, jak zresztą wszędzie, stiuki, które bardzo mi się podobały i chętnie je oglądałam, zadzierając głowę wysoko - kwiaty, amorki i jeszcze wiele cudnych zdobień. Ze środka sufitu zwisał wielki kryształowy żyrandol, mieniący się światłem stokrotnie odbitym od żarówek imitujących świece. Kiedy kark mi zesztywniał, podziwiałam posadzkę: na środku pokoju gwiazda, wokół niej mnóstwo wzorów. Stał tam fortepian, na którym grywały mama i ciocia. I wisiał obraz - no, właśnie... Na którąś rocznicę ślubu rodzice dostali w prezencie wielką (metr na metr pięćdziesiąt) piękną kopię obrazu Siemiradzkiego Jezus u Marii i Marty. Ten obraz niebywale działał na moją wyobraźnię: Siemiradzki, jak wszyscy wiedzą, był mistrzem światłocienia - i na tym jego obrazie promienie słońca padały przez liście drzewa figowego na piaskowe klepisko, Jezus rozmawiał z Marią, a Marta krzątała się przy gospodarstwie. Wokół winorośle, a z góry promienie słońca przebijające przez per-golę. I błękit nieba, dużo zieleni - i te dwie kobiety. I Jezus. To było coś niebywałego! Kiedy patrzyłam na ten obraz, coś we mnie jakby wirowało. I tam, w mieszkaniu dziadka, i potem w Żyrowicach, gdzie obraz zawędrował razem z moimi rodzicami. Nie pamiętam, czym salon pachniał, bo ten pokój ekscytował mnie wizualnie: Siemiradzki! Chociaż mówiło się u nas, że to tylko kopia, ale wszyscy dodawali zaraz, że malarz wspaniały.

Pod obrazem stał stół - okrągły, dla mnie nadzwyczajny, bo można było opuścić [jego] obie połówki i w środku pojawiał się dzielący je element. Pamiętam ten stół i pamiętam tatę, jak go politurował. Wokół stołu stało sześć krzeseł, była tam też rekamiera [szezlong], na ścianach wisiały kinkiety, na podłodze leżał dywan. Wszystko to piękne, wytworne, bogate - dla mnie, wychowanej na wsi, to było muzeum!

Z salonu drzwi prowadziły do pokoju mamy i cioci Jadzi. Stało w nim biurko - piękne, czarne, wyłożone suknem: kiedyś zielonym, ale tata wymierni je na chabrowe. Biurko stało w niszy, której okno wychodziło na plac i gmach politechniki. Kiedyś dziadek mnie posadził przy tym biurku (mama leżała w szpitalu, właśnie miał urodzić się mój brat); na parapecie postawił kwiat w doniczce (to był cyklamen), dał mi akwarele, szklankę z wodą, pędzelek, ołówek i papier. «Masz to wszystko - powiedział - i narysuj ten kwiat». I poszedł, nie mówiąc mi ani słowa, co do czego służy. Moja mała główka jakoś jednak wykombinowała co trzeba, bo najpierw wzięłam ołówek i narysowałam, a potem maczałam pędzelek w wodzie, rozrabiałam odpowiednie kolory farbek i pomalowałam narysowany cyklamen. Ale to nie wszystko, bo przecież widziałam przed sobą doniczkę - więc narysowałam doniczkę, widziałam okno - okno było u mnie też - a potem resztę: to, co było dalej, a więc ulicę, plac, gmach - wszystko, bo przecież dziadek tak kazał. Po długim czasie dziadek przyszedł, wziął do ręki moją pracę i... zamilkł. Wreszcie powiedział: «Jesteś bardzo zdolna i jak dorośniesz, to na pewno będziesz się uczyła w tym budynku naprzeciwko». Po rodzinie rozeszła się wieść, że rośnie genialna malarka. Ale to dziwne, bo to mój brat został profesorem Akademii Sztuk Pięknych, autorem mnóstwa plakatów, które potem widziałam w całej Warszawie...

Powracam do mieszkania. W pokoju mamy stał parawan, chyba japoński, odgradzający łóżko. I tam pachniało mlekiem. Z pokoju dziadka kieruję się do pokoju wujka. Ten pokój zawsze budził we mnie strach, to była jaskinia smoka: pachniało w niej papierosami, małe okno wpuszczało niewiele światła, ściany były wytapetowane na ciemno. Stała tam rekamiera, na której wujek spał. Do dziś nie rozumiem, jak wysoki mężczyzna mógł się na niej pomieścić i nie skrzywić sobie kręgosłupa! Wujek Janusz mieszkał tam, jak długo był kawalerem, czyli niezbyt długo.

Z pokoju wujka powracam do holu, gdzie pachnie pastą i gdzie moją uwagę wciąż przykuwa wiszący na ścianie telefon. Telefon dzwoni, ja do niego biegnę, potrafię już zdjąć słuchawkę z widełek i słysząc męski głos, pytam: «Proszę pana, czy pan mieszka w tej czarnej dziurce?». Kiedy po jakimś czasie znowu przyjechałam do mieszkania dziadka, wujka Janusza już tam nie było - cała rodzina mówiła o jego ślubie - więc kiedy zadzwonił, grzecznie go zapytałam: «Czy ty, wujku, też będziesz na tym ślubie?».

Wciąż jestem w holu, gdzie w rogu stoją parasole i kilka lasek dziadka. Kieruję się na prawo, do jadalni. No! Jadalnia! Stał tam długi stół, który można było tak cudownie rozsuwać, że siadało przy nim sześć (wtedy wyglądał bardzo skromnie), czasami dwanaście, a bywało nawet, że aż dwadzieścia cztery osoby. Jedzenie, które podawała do stołu nasza gosposia, było wspaniałe. Przede wszystkim kajzerki. Kaj-zer-ki! Kto ich nie widział, nie jadł, ten nie wie, jak wyglądały prawdziwe, przedwojenne kajzerki: chrupiące, pachnące, wspaniałe - do dziś pamiętam ich smak. I zapach: kajzerki to był zapach jadalni. Nakrycie stołu było piękne: srebrne sztućce, szlachetna porcelana; dziadek, siadając do stołu, zawsze zakładał pod szyję serwetę (nam, dzieciom, też radził tak robić).

Z jadalni wchodziło się do kuchni, mijając łazienkę. To było pomieszczenie bardzo niesympatyczne. Stał tam piec - miedziany, okrągły, wysoki, w którym paliło się drewnem i węglem, żeby woda w zbiorniku była gorąca, wanna - żeliwna i stara, wody w niej zawsze było niewiele, więc nawet taki mały człowiek jak ja leżał w niej ledwo zanurzony. W piecu paliła oczywiście gosposia, ona też podawała do stołu. Miała na imię Wiktoria i zawsze kojarzyła mi się z Babą Jagą: bałam się jej, chociaż była bardzo dobrym człowiekiem. Wikta spała w kuchni, na pawlaczu, na który wchodziło się po drabinie. W tej wnęce na górze stało łóżko, które oczywiście «odwiedziłam» i strasznie potem się dziwiłam, że Wikta nigdy stamtąd nie spadła. W kuchni były też drzwi wyjściowe na drugą klatkę schodową: tamtędy przychodzili do nas dostawcy rozmaitych zakupionych towarów. W kuchni pachniało gazem. Gdzie indziej też, bo przecież niektóre lampy w domu były jeszcze na gaz: były otulone «koszulkami», światło w nich można było regulować - ale mnie tego zabroniono.

Mama z córką (Żyrowice, 1939)

 

Teraz park, który oglądałam z salonu. Chodziłam tam czasami razem z [boną] Majusią, ale nie lubiłam tych wypraw. Ścieżki w parku były wysypane żwirem, który wsypywał mi się do pantofelków, bo były za duże (zawsze nosiłam rzeczy po kimś odziedziczone). Więc jak musiałam przejść po parku kwadrans czy pół godziny, to miałam za swoje: pantofle pełne żwiru.

Dalej było widać teren wyścigów konnych; z balkonu (od strony Polnej) obserwowałam, jak jeźdźcy skakali przez przeszkody! Jeszcze dalej widziałam zielony pas lotniska, z którego Hynek i Burzyński startowali w przestworza [w 1936, w balonie Warszawa II - przyp. D.M.]. Stamtąd chyba Skarżyński poleciał w świat na swoim RWD-dwadzieścia-ileś [w 1933 podpułkownik Stanisław Skarżyński na samolocie RWD-5 samotnie przeleciał przez Ocean Atlantycki - przyp. D.M.]”.

Rzeczywiście, do 1939 tory wyścigowe Towarzystwa Zachęty do Hodowli Koni znajdowały się na Polu Mokotowskim. Niedaleko, w pobliżu placu Unii Lubelskiej, kończyła swój bieg kolejka wilanowska (wąskotorowa kolejka dojazdowa).

„Niemal pod samymi oknami słyszałam jej «puf-puf», które nigdy mi nie przeszkadzało. I «fiu-fiu», które mnie podniecało. A do mojego noska dolatywał zapach dymu z parowozika.

Ulicy Polnej nie pamiętam, bo zazwyczaj przechodziłam na jej drugą stronę, żeby - nigdy sama, zawsze z boną Majusią! - dojść do parku. I nigdzie dalej! Z dziadkiem chodziłam na spacery do Ogrodu Ujazdowskiego, do Ogrodu Botanicznego albo do Łazienek. Za to bardzo lubiłam ulicę Nowowiejską - może dlatego, że jej widok z jadalni zasłaniały wiszące w oknach portrety mamy i cioci. Nowowiejska wydawała mi się tajemnicza, zawsze sobie wyobrażałam, że to dopiero jest inny świat. I był! Bo tam jeździły dorożki: na koźle siedział dostojnie elegancki dorożkarz w mundurze, końskie «klap-klap» do dzisiaj mam w uszach, a zapach końskiej kupy w nosie (chociaż koniom podwiązywano pod pupy specjalne worki, żeby broń Boże nie zanieczyściły ulicy).

A potem Nowowiejską kursował tramwaj, który hamował przed domem ze zgrzytem «eeee» i z cudownym «dzyń-dzyń» ruszał, znowu wspaniale jęcząc «eeee».

Dorożką kilka razy jeździłam - z dziadkiem, oczywiście”.

Ojciec

Stanisław Kazimierz Janowski urodził się 13 kwietnia 1892 w Petersburgu. Wykształcenie podstawowe zdobył w rodzinnym domu w Polanach. Skończywszy dziesięć lat, rozpoczął naukę w gimnazjum petersburskim, gdzie w 1910 otrzymał świadectwo dojrzałości. Natychmiast podjął studia na wydziale fizyko-matematycznym miejscowego uniwersytetu. W1914 rozpoczął służbę wojskową, między innymi w 1. Pułku Artylerii Lotniczej w Wilnie.

Był adiutantem generała Józefa Dowbora-Muśnickiego, przeciwnika politycznego Piłsudskiego, w latach 1917-1918 organizatora i dowódcy proalianckiego I Korpusu Polskiego w Rosji, który (podaję za Encyklopedią Powszechną PWN) „zachowując formalnie neutralność w stosunku do Rosji radzieckiej, odegrał rolę kontrrewolucyjną [mając bazę w Mińsku, po prostu walczył z Armią Czerwoną - przyp. D.M.]; w 1918 podporządkował Korpus Niemcom i za zgodą Rady Regencyjnej zdemobilizował”. Ale kiedy 24 kwietnia 1920 marszałek Piłsudski rozpoczął odważny marsz na Kijów, generał Dowbór-Muśnicki ruszył (i powrócił!) razem z nim, mając u boku swego adiutanta.

Do rezerwy kapitan Janowski przeszedł w 1921. Wcześniej jednak, 14 lutego 1920, w kościele Najświętszego Zbawiciela w Warszawie - pojął za żonę młodszą o dwa lata Marcelinę Romanę Rymkiewiczównę. Trzy lata później urodziła się im córka Alina.

Kapitan Stanisław Janowski (1921)

 

„Tatę poznawałam... od dołu do góry, kierując się najróżniejszymi zapachami. Najpierw obejmowałam go za nogi, obute w oficerki, obowiązkowo z wysoką «szklanką» i stalką wzdłuż cholewy, zawsze wyczyszczone do glansu. Buty pachniały pastą Kiwi i oborą. Tak się do tych zapachów przyzwyczaiłam, że mój nos pierwszy informował mnie, że tata jest niedaleko, że właśnie przyszedł.

Gdy trochę podrosłam, oczy miałam na wysokości sznurówek na bryczesach pod jego kolanami. W wieku sześciu lat mogłam już, podniósłszy ręce, sięgnąć tacie do pasa: chwytał mnie wtedy wpół, sadzał sobie na karku albo brał «na barana» i hasał po domu lub na dworze, póki nie zaczęłam kuksać go w głowę na znak, że mam dosyć. Wtedy sadzał mnie na kolanie i robił «pa-ta-taj». Jak i to mi się znudziło, zjeżdżałam po bucie aż na stopę i wtedy miałam wspaniałą huśtawkę na nodze taty.

Kiedy urodził się Witek, ojciec robił z nami rozmaite «sztuki»: wyrzucał nas wysoko nad głowę, potem łapał niemal nad ziemią, między rozstawione szeroko nogi, po czym wyciągał z impetem do przodu, żeby za chwilę uczyć nas chodzenia na rękach albo wykonywania salta. Mama umierała ze strachu, a my piszczeliśmy z radości. W nagrodę za odwagę tata fundował nam całusa: miał «szczoteczkę» pod nosem i kiedy nas całował, ona okropnie łaskotała, ale to było miłe, bo pachniał wodą kolońską. I tytoniem.

Tata palił papierosy własnej roboty, kupował wyłącznie gilzy dwuwatki i preparowatki firmy Sokół, które napełniał tytoniem Przednim i Egipskim, używając metalowej maszynki. Nauczył mnie tej sztuki i w nagrodę za dobre zachowanie mogłam mu - a lubiłam to bardzo! - przygotowywać dzienną porcję dwudziestu papierosów, które układałam równiutko w specjalnym pudełku: było drewniane, misternie inkrustowane różyczkami i tata zrobił je sam. Mnie też nauczył wycinać laubzegą ze sklejki skomplikowane ornamenty. Tata był «złotą rączką» i potrafił niemal wszystko: takie zdolności miał już od dziecka, kiedy wychowywał się na wsi, w rodzinnym majątku. Mamusi na ślub zrobił piękne lakierki, sobie - buty dojazdy konnej, umiał też uszyć kurtkę. Taki zdolny był również Dodek Dymsza, który pod tym względem bardzo mi przypominał tatę: jak on, również fantastycznie gotował”.

 

12 stycznia 1921 w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie „pan Stanisław Janowski otrzymał obywatelstwo akademickie, złożywszy w ręce Rektora uroczyste przyrzeczenie, że będzie wytrwale dążył do zdobycia wiedzy, nie przyniesie ujmy dobremu imieniu Szkoły [...] i że będzie posłuszny przepisom i władzom akademickim”; zaliczono mu jedno półrocze petersburskiej fizyko-matematyki. Miesiąc po urodzeniu się córki zdał tam egzamin dyplomowy, a dwa lata później uzyskał tytuł inżyniera. Z początkiem 1923 roku podjął pierwszą pracę: został pomocnikiem gospodarczym w majątku w Broniszach, a potem stał się wzorcowym nomadem, wędrował po przedwojennej Polsce z żoną, córką i synem, wszędzie ucząc, kształcąc, pomagając i rozwijając, wszędzie zyskując pochwały.

W latach 1923-1924 był administratorem w Dominium Głosków („gospodarstwo rolne, leśne, mleczne, rybne; młyn wodny; parowa fabryka cegły i dren”) w powiecie garwolińskim, w 1924 prowadził gospodarstwo w Bartoszówce (powiat rawski). 1 stycznia 1925 minister rolnictwa i dóbr państwowych mianował go nauczycielem hodowli w Publicznej Szkole Rolniczej w Miętnem (powiat garwoliński), a pół roku później awansował na kierownika Publicznej Szkoły Rolniczej w Berdówce (powiat lidzki). Janowski pracował tam do jesieni 1928 i „wykazał całkowite uzdolnienie i wielkie zamiłowanie swej pracy jako administrator i wychowawca. [...] Odchodząc, pozostawił po sobie prawdziwy żal wśród współpracowników i wychowanków, których przygotowywał nie tylko zawodowo, lecz również na świadomych swych obowiązków obywateli Państwa”.

Ojciec z córką (Głosków lub Bartoszówka, 1924)

 

ALINA: „Tata miał wrodzony instynkt społeczny i chciał go przekazać młodym. W Miętnem odbywały się zjazdy organizacji młodzieży wiejskiej Wici, walne zebrania kółek rolniczych, tata organizował poradnie zawodowe. Był prawdziwym demokratą, wielkim patriotą, głęboko wierzącym katolikiem i nie wstydził się swojej wiary”.

Do 1933 uczył w Brodach koło Kalwarii Zebrzydowskiej, później krótko w Łazdunach (powiat wołożyński), w latach 1933-1937 kierował Ludową Szkołą Rolniczą w Miętnem. Uzyskawszy w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego dyplom nauczyciela „uprawniający do nauczania: 1. nauki o glebie, 2. uprawy roślin, 3. botaniki i do prowadzenia zajęć praktycznych w zakresie przedmiotów nauczania w liceach rolniczych oraz do nauczania przedmiotów zawodowych, z wyjątkiem rolnictwa, i do prowadzenia zajęć praktycznych w gospodarstwie w szkołach rolniczych”, 1 listopada 1937 został mianowany dyrektorem Państwowej Średniej Szkoły Rolniczo-Leśnej w Żyrowicach (województwo nowogródzkie).

„Dlaczego tata tak wędrował? Już dwie pierwsze praktyki pokazały, że był bardzo dobrym administratorem, więc Ministerstwu Oświaty ogromnie zależało, aby przyszłych nauczycieli rolnictwa uczyli fachu ludzie tacy jak mój ojciec. Żeby byli obeznani z zawodem i potem uczyli go swoich uczniów. Bo tata wszystko ustawiał na wysokim poziomie, za co zbierał gratulacje, pochwały i dyplomy, ale wynagrodzenie otrzymywał niewielkie. Jego uposażenie jako dyrektora szkoły można porównać z pensją dzisiejszego lekarza: w latach dwudziestych otrzymywał trzysta złotych oraz ordynarię, czyli frukta ziemi (za darmo albo za niewielką odpłatnością). Chyba to decydowało, że się zatrudniał w szkołach, gospodarstwach i majątkach - bo on po prostu kochał ziemię. Krótko przed wojną zarabiał czterysta sześćdziesiąt złotych - więcej otrzymać nie mógł”.

W dowodzie osobistym wystawionym 4 sierpnia 1939 przez starostwo powiatu Słonimskiego Stanisław Kazimierz Janowski ma stwierdzone: „wzrost: wysoki, twarz: pociągła, włosy: szatyn, oczy: piwne”, znaków szczególnych brak.

„Tata miał ponad metr dziewięćdziesiąt, był bardzo przystojny, więc łatwo podbijał serca dam, które porównywały go z Garym Cooperem; moim zdaniem był od niego przystojniejszy. W zachwyt wprawiały mnie jego rysunki: szczególnie dobrze rysował konie - może dlatego, że na nich jeździł. Miał nieprzeciętne zdolności plastyczne, rysunkowe i artystyczne, i przekazał je swoim dzieciom, chociaż nierówno: ja potrafię narysować konia, ale z nogami mam wielki kłopot - nie wiem, która, zwłaszcza od kolana, w którą stronę się zgina... Mówi się, że talenty rodziców przechodzą na dzieci - i rzeczywiście, ale w tym wypadku jedynie na mojego brata.

Ojciec grał w tenisa, pięknie holendrował razem z mamą na stawie w Brodach, pływał, polował, uprawiał kajakarstwo. Potrafił upiec bajeczny kulebiak i wszystkie rodzaje strucli, ugotować kołduny litewskie, usmażyć bliny czy ukręcić najsmaczniejsze w świecie lody waniliowe (oczywiście w specjalnej maszynce na korbkę). Nauczył mnie pleść pierścionki ze słomy (co przydało mi się później na Pawiaku), robić najrozmaitsze zabawki na choinkę i puszczać bańki mydlane (jego, oczywiście, były największe i najbardziej kolorowe).

Bracia Stanisław i Bohdan Janowscy (Polany, 1928)

 

Lubiłam słuchać, jak tatuś grał na pianinie walca z Damy pikowej albo jak na porcelanowej okarynie (białej w niebieskie kwiatki, przywiezionej z Petersburga) wyczarowywał Lekką kawalerię. Umieraliśmy ze śmiechu, kiedy w przypływie dobrego humoru naśladował znajomych albo postacie z filmu (był rewelacyjnym Charliem Chaplinem!) czy z polityki. Potrafił do złudzenia odtworzyć czyjeś ruchy, głos i sposób mówienia, a że miał wdzięk osobisty, nikt z parodiowanych przez niego (na przykład starosta, doktor, aptekarz czyjego żona) nie czuł się dotknięty i każdy śmiał się serdecznie razem z całym towarzystwem.

Przez całe życie tata wstawał o piątej rano i kładł się z kurami, czyli o dziewiątej wieczorem. No, chyba że trzeba było pojechać na bal - wtedy zapierał się w sobie i wytrzymywał do północy, zabierając mamę z zabawy (co mama, która dopiero się rozkręcała, zawsze miała mu za złe). Ale on musiał być rano w gospodarstwie przy pierwszym udoju i żaden kataklizm nie mógł mu w tym przeszkodzić.

Zawsze punktualny, pracowity, rozmiłowany w zawodzie rolnika, hodowcy i pedagoga, bardzo się przywiązywał do swoich uczniów, żył ich problemami i nawet gdy opuszczali szkołę, utrzymywał z nimi kontakt. Pomagał radą, obdarzał przyjaźnią, ale wiele wymagał i nic bardziej nie mogło go wyprowadzić z równowagi niż czyjeś zaniedbanie obowiązków. Osobiście pokazywał, jak należy wykonać daną robotę: skręcić powrósło, naostrzyć kosę czy rozrzucić gnój. Jeszcze dziś go widzę z grabiami, miotłą lub nożycami w ręku, na czele grupy chłopców porządkujących obejście szkoły w Berdówce, gospodarstwo w Brodach czy park w Miętnem.

Tata dbał również o kulturę swoich wychowanków: w szkołach, które prowadził, starał się organizować orkiestry, chóry i zespoły taneczne, konsultował się w tych sprawach z fachowcami, sprowadzał artystów - z Miętnego pamiętam recytatora Henryka Ładosza, pisarza Jalu Kurka i poetę Czesława Miłosza, z Żyrowic przedstawienia Uciekła mi przepióreczka i Śluby panieńskie w wykonaniu aktorów Reduty z Juliuszem Osterwą na czele. Wszyscy ci wielcy artyści gościli w naszym domu, podejmowani obiadem czy tylko herbatą.

Kiedy tata był dyrektorem szkoły w Miętnem, drzwi naszego domu wprost się nie zamykały. Z licznych gości pamiętam Władysława Raczkiewicza, późniejszego prezydenta Polski (wtedy, w latach trzydziestych, pełnił jakąś ważną funkcję w rządzie [był ministrem spraw wewnętrznych, później marszałkiem senatu - przyp. D.M.]), pamiętam Musia (to skrót od Zygmusia) Sadowskiego - przez kilka lat był dowódcą Daru Pomorza, wykładał w szkole morskiej w Gdyni, pamiętam też Dysia (czyli Władysława) Borowskiego - warszawskiego architekta, który budował szpitale, był także moim ojcem chrzestnym. Jego syn Lusik [Ludwik] uczył mnie grać w brydża; długo nie wiedział, że potrafiłam blefować, dzięki czemu zyskiwałam przewagę nad partnerami. Częstym gościem w naszym domu była przyjaciółka mamy Ilse Glinicka, która w czasie wojny uratowała życie wielu osobom. Do Miętnego przyjechała też mama mojej mamy, czyli babcia Rymkiewiczowa; mieszkała na pięterku, ale niedługo - zmarła na serce.

Dobre pół wieku później odkryłam, że moim sąsiadem na Żoliborzu jest Jan Malinowski, dawny porucznik 1. Pułku Strzelców Konnych w Garwolinie: bywał u nas, znał naszą rodzinę, nawet «uderzał» do Irki Chełmińskiej, czyli córki mojej cioci.

My również wizytowaliśmy i bywaliśmy. Będąc z wizytą u państwa Borowskich, razem z nimi wybraliśmy się do państwa Wigurów. On [Stanisław] był słynnym pilotem, partnerem [Franciszka] Żwirki; razem przelecieli dookoła Europy, zwyciężyli w Challenge’u [Challenge International de Tourisme, międzynarodowe zawody samolotów sportowych, w których w 1932 Żwirko i Wigura zdobyli puchar, lecąc RWD-6 - przyp. D.M.], a potem zginęli w katastrofie samolotowej. Wigurowie to była znajomość jeszcze z czasów Petersburga i nasza wizyta była pierwszym spotkaniem naszych rodzin od tamtych czasów”.

Wybuch wojny zastał rodzinę Janowskich w Żyrowicach pod Słonimem. „Tata zdążył wybudować pomnik marszałka Piłsudskiego i ustawić go przed szkołą, od strony drogi, którą już niedługo, bardzo niedumnie, paradowała radziecka piechota. Jeszcze na początku września [1939] wiedzieliśmy o wojnie tyle, że Niemcy idą przez Polskę coraz dalej, a nasze wojska tu i ówdzie walczą, ale właściwie to się cofają, że Warszawa się okopuje i coraz więcej ludzi napływa stamtąd do nas: trzeba było organizować im spanie, natychmiast uruchomić szkolną kuchnię (no bo wakacje niespodziewanie «się przedłużyły»). Co jeszcze mogliśmy wiedzieć o wojnie? Właściwie niewiele - dopóki nie przyszła do nas: najpierw usłyszeliśmy «człap-człap» - to kroczyła radziecka piechota, w wełnianych czapkach koloru khaki i z czerwonymi gwiazdami nad czołem, w płaszczach przepasanych rzemykiem, z karabinami na sznurkach, co we mnie po raz pierwszy wzbudziło przestrach. Potem usłyszeliśmy «trach-trach» - to nadjechały czołgi. Patrzyliśmy na to z okien gabinetu mego taty, który zebrał wszystkich i zaapelował o spokój.

Ludwik i Władysław Borawscy, Alinka, Stanisław i Marcelina Janowscy (Miętne, 1932-1933)

 

W naszej szkole był sztandar, zaprojektowany przez Zygmunta Glinickiego - artystę malarza, o którym (a przede wszystkim o jego żonie) opowiem później. Piękny sztandar, tkany i haftowany przez siostry zakonne ze Słonima. Sztandar wisiał w gabinecie ojca i tak się do niego przyzwyczaiłam, że prawie nie zwracałam uwagi - aż do dnia, w którym został zdjęty. Ojciec położył go na swoim biurku, odpiął od drzewca, zwinął w rulon i zawołał naszego elektryka:

- Weź to i przy najbliższej okazji zawieź do kościoła.

Następna zapamiętana przeze mnie «scena przy biurku»: dwaj starsi koledzy poznani w Garwolinie: Romek Bratny (z którym grywałam w tenisa) i jego przyjaciel Krzysiek Krzymowski rozmawiali z ojcem, wszyscy zdenerwowani, co w tej sytuacji robić. Tata polecił kobietom z dziećmi zostać na miejscu. Romek z Krzyśkiem oznajmili, że uciekną w stronę granicy i stamtąd przedostaną się na Mołdawię. Dwa dni później, 17 września, komitet białoruski - jeden z tych, które zaczęły wykonywać samosądy na Polakach - aresztował ojca i zamknął go w szkole, w jego gabinecie (potem w komórce na opał). Wtedy ostatni raz rozmawialiśmy ze sobą - mama, brat i ja - podkradliśmy się w nocy pod okno. Tata wyszeptał do nas:

- Zabierajcie się natychmiast, bez żadnych rzeczy, do cioci Janki [Wontorskiej]. Natychmiast ruszajcie na dworzec do Słonima, stamtąd pociągiem do Wilna.

Tak zrobiliśmy, rozstając się z ojcem - nie wiedzieliśmy - na miesiąc? dłużej? może na zawsze?”.

Jeszcze we wrześniu tymczasowego aresztanta uwolnił żyrowicki rzeźnik, który: „dostarczał mięso do szkoły i zawsze był uczciwy. Tata uciekł przez zieloną granicę do Generalnej Guberni, stamtąd przedostał się do Warszawy, gdzie założył trzyosobową firmę szklarską i szklił okna w zbombardowanym mieście. Spotkał go tam doktor Witold Łuniewski, znajomy dyrektor szpitala dla nerwowo chorych w Tworkach, i powitał słowami: «Stachu, spadłeś mi z nieba!», po czym zaproponował ojcu prowadzenie przyszpitalnego gospodarstwa rolnego. Dla taty była to cudowna szansa: darmowe mieszkanie dla niego i rodziny, możliwość wykarmienia nas, kiedy się tam zjawimy”.

Inżynier Janowski zamieszkał przy Ackerstrasse (dawna 11 Listopada, później Rolnicza) 65 w Pruszkowie. Równolegle - od 1 stycznia 1940 do 31 sierpnia 1944 - uczył w Prywatnej Szkole Rolniczej w Warszawie (włączonej w sieć tajnej organizacji szkolnej, prowadzonej przez inżyniera Stanisława Wiśniewskiego i kierowanej przez rektora Tadeusza Rodkiewieża), gdzie (cytuję wystawione mu po wojnie zaświadczenie) „należał do wybitnie uzdolnionych pedagogów rolników i swoje obowiązki wypełniał z wielkim pożytkiem dla młodzieży; jego społeczne nastawienie na sprawę wsi, jej przebudowę w kierunku poprawienia doli stanu chłopskiego przyczyniało się w dużym stopniu do przygotowywania właściwych pracowników rolnych”.

„Tata zawsze nosił się elegancko, w czasie wojny też paradował w oficerkach i to prawdopodobnie było powodem zatrzymania go przez patrol niemiecki na ulicy: osadzono go na Gęsiówce, a potem przewieziono do więzienia w Poznaniu. Niemcy podejrzewali, że jest oficerem Armii Krajowej. Dzięki interwencji doktora Honette’a, niemieckiego Treuhandera [komisarza] szpitala w Tworkach, został zwolniony. Tamten szanował i cenił mojego ojca już od pierwszego spotkania; przedstawiony mu jako świetny fachowiec, który «uratuje szpital i dobre imię pełnomocnika władzy niemieckiej», tata przedstawił swój plan: «Jeżeli da mi pan teraz tyle a tyle ziarna do zasiewu i okopowych do zasadzenia w ciągu najbliższych dni, oraz ludzi do roboty, to po zbiorach gwarantuję, że wyżywię nie tylko chorych (było ich tam ponad dwustu!), ale i cały personel szpitala». Po chwili ciszy doktor Honette podał ojcu rękę, mówiąc: Gemacht! (zrobione, załatwione).

Wiem, że w czasie wojny tata brał też udział w pracach zespołu zajmującego się planowaniem siatki szkół w przyszłej, wolnej Polsce, więc może dlatego tuż po wyzwoleniu Ministerstwo Rolnictwa skierowało do niego wezwanie.

Był czternasty marca czterdziestego piątego; chcąc stawić się na dalekiej Pradze na czas, tuż po otwarciu biur, ojciec wyruszył z Tworek o piątej rano. Jak wszyscy wtedy, pojechał na rowerze, między torami kolejki EKD [Elektrycznych Kolei Dojazdowych - przyp. D.M.], żeby w Opaczy wsiąść do pierwszego pociągu do Warszawy. Tego ranka była bardzo gęsta mgła; ojciec usłyszał stukot nadjeżdżającego [w stronę Pruszkowa] pociągu, więc zsiadł z roweru i przeszedł na drugi tor. Nie widział kolejki nadjeżdżającej z naprzeciwka, po torze do Warszawy. W tej mgle maszynista za późno zauważył ojca, który, uderzony w głowę, zginął na miejscu.

Marcelina i Stanisław Janowscy (Tworki, 1942)

 

Strażnik postawiony przy ciele taty ściągnął mu z nóg jego ulubione oficerki”.

 

Wiadomo czynimy, że Stanisław Kaźmierz Janowski w wieku 53 [...] zmarł w Szpitalu Tworki [...] pozostawiając żonę Marcelinę Romanę z domu Rymkiewicz - potwierdził w akcie zgonu pruszkowski urząd stanu cywilnego.

ALINA: „Ojciec został pochowany na przyszpitalnym cmentarzu”.

Marcelina „Marutka” Rymkiewicz (Petersburg, początek XX wieku)

Mama

„To dziwne, że jako dziecko i dorastająca dziewczyna bardziej kochałam mamę niż ojca, a częściej wspominam tu Jego niż Ją. Może dlatego, że do mamy biegło się po pieszczotę, a do taty po przygodę i naukę. Bo mama była bardzo dobra, słodka, ciepła; mama nas pieściła. Jak jakiś klaps - to od taty; i wtedy do mamy na kolana. Tata, poza swymi niezliczonymi talentami, wdziękiem osobistym i urodą, miał porywczy charakter: kiedy wybuchał, trzeba było się go bać; jego uczniowie czuli przed nim mores, ale poszliby za nim w ogień!

Baliśmy się go wszyscy; bywało, że mama płakała, a ja ją pocieszałam, a kiedy ojciec karał Witka, to też ja broniłam brata. Po takiej awanturze w domu nastawały ciche dni, których bardzo nie lubiłam. Na szczęście tacie złość mijała szybko i wszystko szybko powracało, jak się to mówi, do normy. A normą w naszym domu były śmiech, radość i wzajemna miłość.

Z mamą zawsze było łatwiej, bo była wesoła, do świata nastawiona ufnie i radośnie”.

Marcelina Rymkiewiczówna, w rodzinie nazywana Marutką, urodziła się 9 sierpnia 1894 w Łukowie.

„Marutką była dla dorosłych, przede wszystkim dla taty. Dla dziadka (swego ojca) - Malinką. Dla Witka i dla mnie była Mameńką.

Mama była śpiewaczką, kształconą w Petersburgu. Zaczęła tam się uczyć u jakiejś słynnej artystki, a potem w Polsce u równie doskonałej pani Zboińskiej-Ruszkowskiej [śpiewaczki w teatrach wodewilowych i operetkowych - Popularnym, Miniatury, Artystycznym, Współczesnym i Nowoczesnym - przyp. D.M.]. Dwa lata po rozpoczęciu kariery [w 1920] wyszła za ojca. Zaczęła tę karierę w teatrze Nowości, gdzie dyrektorem i reżyserem był [Ludwik] Śliwiński, śpiewała (pod pseudonimem Wiczówna) nawet z Lucyną Messal, legendą przedwojennej operetki, między innymi w Orfeuszu w piekle i Carewiczu. Kiedy potem ja występowałam w 1947 na scenie Teatru Nowego, to spotkanej tam Messalce przypomniałam moją mamę. (Pani Lucyna zawsze do mnie mówiła: Janinko - Janowska łączyła się jej z Aliną). Ale mama rzuciła swoje śpiewanie teatralne, bo mężczyzna, w którym zakochała się jeszcze w Petersburgu - Stasio Janowski właśnie - jej się oświadczył. Potem był ślub i... wyjazd na wieś, gdy jej mąż otrzymał tam pracę. Dla ojca była żoną wymarzoną: nigdy nie krzywiła się na niewygody życia na prowincji. A przecież dla niego rzuciła scenę; no, ale to były takie czasy, że kobiety rzadko kiedy łączyły małżeństwo, macierzyństwo i scenę.

Mama była bardzo ładna i atrakcyjna, zawsze uśmiechnięta; grała na fortepianie, grała w tenisa i uprawiała inne sporty... Z ojcem jeździła na łyżwach w Dolinie Szwajcarskiej; tworzyli bardzo ładną parę, bo jeździli bardzo kunsztownie - technicznie bezbłędni, znali wszystkie podstawowe ewolucje - do tego z prawdziwym wdziękiem. Holendrowali w przód i w tył, trzymając się za skrzyżowane ręce, robili jaskółki, kręcili piruety, trójki - normalne, skakane, podnoszone. Na tamte czasy byli parą bardzo nowoczesną, atrakcyjną również wizualnie: tata - przystojny wysoki brunet, mama - śliczna drobna blondynka. Widziałam ich później, jak jeździli po stawie w Brodach - byli wspaniali. A ponieważ na łyżwach moja mama jeździła nie tylko z moim tatą, więc byli zazdrośni jedno o drugie.

Mama miała piękny mezzosopran; pamiętam, że jak mieszkaliśmy w Brodach, to często ćwiczyła wokalizy «a-e-o-u», gamy i wprawki - wtedy Witek i ja chowaliśmy się przed tym śpiewaniem za kanapą albo pod palmą w salonie. Mama ćwiczyła, kiedy była w Głoskowie (krótko), potem w Berdówce, Miętnem i w Żyrowicach też (przez te miejscowości wędrowaliśmy razem z moim tatą, o czym opowiem później). W Krakowie miała recitale i wiem, że profesor Dymek dyrygował orkiestrą, która towarzyszyła jej podczas występów w tamtejszym radiu.

Tata przez całe życie miał niebywałe poczucie odpowiedzialności... właściwie za wszystko i wszystkich: za wykonywaną pracę, za otaczającą go młodzież szkolną, której chciał (i umiał!) dawać przykład, za nas, swoją rodzinę. To go na pewno obciążało psychicznie i trochę chyba usztywniało. W domu szukał wytchnienia, chciał się rozluźnić, wypocząć i czasami byle drobiazg mógł go rozdrażnić. Ale kochał mamę bardzo, ona jego też. Witek i ja kochaliśmy ich bardzo mocno i kiedy wspominam dziś moje dzieciństwo, to wciąż czuję wielkie szczęście, że mieliśmy dom z prawdziwego zdarzenia i że to szczęście też było prawdziwe, wręcz wzorcowe. Tych cudownych szesnaście lat zawdzięczam moi rodzicom - młodym, muzykalnym, wspaniałym. To ta ich miłość sprawiła, że byli do siebie bardzo podobni... - a może odwrotnie? Może podobieństwo cech charakteru wzmogło wzajemny szacunek i scementowało miłość do siebie?

Obydwoje lubili przyrodę: znali ją i umieli nam pokazywać, tłumaczyć i zachwycać się nią. Byli utalentowani plastycznie, obydwoje pięknie rysowali. Mama pisywała zabawne wierszyki na rozmaite rodzinne uroczystości, czego się od niej nauczyłam. W cudem zachowanych szpargałach z czasów przedwojennych znalazłam swoją rymowankę zatytułowaną Słońce. Później wyjaśnię, dlaczego w moim wierszyku ortografia nie jest taka jak w poezjach innych autorów.

Dzień jasny, wesoły, słoneczny,

Ani jednej chmórki na niebie!

Och dniu jasny, prześliczny!

Jakże mało w nas jest ciebie!

Ledwie noc czarna przeminie,

Czarna noc jak atramęt czarny,

Wiatr tuman chmór rozwinie

I znowu wstanie dzień marny.

Słońce! o słońce! które u nas świecisz!

Wyświeć nam dzień wesoły! tobą nasycony!

Ech! gdzież tam! Jak sen przelecisz,

I zgaśniesz jako sen prześniony!

Więcej dni smutku niźli dni radości,

A smutek nieraz ty słońce rozniecisz,

Lecz mało ciebie! Mało twej światłości!

I mało swą radością opleciesz.

Atmosfera w moim domu była prawdziwie artystyczna - zwłaszcza kiedy podczas licznych u nas wizyt produkowaliśmy się wszyscy: tata, żartobliwie parodiując swoich znajomych i przyjaciół, a czasami nawet obecnych gości, wymyślał cały spektakl, mama śpiewała, akompaniując sobie na pianinie, ja tańczyłam. Wszystko to było wspaniałe, cudowne, niezapomniane i trwało aż do wybuchu wojny. Wtedy pokochałam mamę jeszcze bardziej, bo to jej zawdzięczamy - Witek i ja - przeżycie obozu, przeżycie okupacji, przeżycie trudnych czasów po wyzwoleniu. Mimo wojny, dochodziły do nas listy od ojca (i do Wilna, i do Olsztynka) i wiedzieliśmy, że jest cały i zdrowy, i że czeka na nas pod Warszawą, gdzie założył gospodarstwo.

Córka z mamą: Alina i Marcelina Janowskie (Tworki, 1943)

 

Po śmierci ojca cały trud utrzymania trzyosobowej rodziny spadł na mamę. Była kontraktowym pracownikiem w Państwowym Szpitalu dla Psychicznie Chorych w Tworkach, najpierw w administracji, potem w bibliotece. Kiedy [w 1951] przeprowadziłam się do Warszawy, założyłam rodzinę, miałam już dom i nareszcie zaczęło mi się powodzić, wtedy kupiłam dla mamy mieszkanie, żeby była jak najbliżej mnie.

To mieszkanie było w domu na Powiślu, w świecie dla mamy zupełnie nowym. Załatwiłam jej stołowanie w klubie wioślarskim, miała tam niedaleko - i szybko zapuściła korzenie: mieszkała sama, ale samotna nie była - kościół tuż-tuż, wokół sympatyczne sąsiadki, nowi ludzie. Nie było jej smutno: spotykała się z przyjaciółmi, grała w karty. Mieszkała tam piętnaście lat.

Mama zmarła w naszym domu na Żoliborzu 10 sierpnia 1987.

Bardzo ją kochałam”.

Ala jako apasz (Berdówka, 1928)

Szkoła

Na przedwojenne średnie wykształcenie Polaka/Polki składało się w sumie dwanaście lat szkoły: powszechnej (sześć), gimnazjum (cztery) i liceum (dwa). To znaczy, że świadectwo dojrzałości Alina Janowska powinna była otrzymać najpóźniej latem 1942 roku. Stało się inaczej, ale nie tylko z winy II wojny światowej...

„O, szkoły to moja pięta achillesowa. Bo chociażby zdjęcie z pierwszej komunii świętej, u bernardynów w Kalwarii Zebrzydowskiej - mam je zrobione z moją klasą, ale koleżanki i koledzy oraz ja przystąpiliśmy do tej uroczystości osobno: kiedy oni szli do kościoła, ja leżałam w łóżku, chora na żółtaczkę, i nie wolno mi było stykać się z innymi dziećmi. Tydzień po komunii dla wszystkich przywiozła mnie pod kościół na moją komunię nasza bona Majusia, a dobry ksiądz zarządził przy tej okazji wspólne zdjęcie. Specjalna uroczystość dla jednej osoby! Kto inny może by się ucieszył, ja jednak przeżyłam to «filozoficznie»: czułam, że to wszystko nie takie jak trzeba, nie w takiej oprawie, więc też nie tak solenne. Z jednej strony młode serce miałam rozgrzane, wiedziałam, że właśnie Chrystus do mnie przychodzi, z drugiej jednak strony nie wiedziałam, jak do tego podejść intelektualnie. Moje życie później dowiodło wielokrotnie, że widać akurat ja muszę być poddawana takim egzaminom...

Moje «studia» rozpoczęłam w Brodach [w 1930]: tam była moja pierwsza klasa (może jeszcze kawałek drugiej?) i pierwsza szkoła - chociaż nie!

Długo przed posłaniem mnie do szkoły tata uczył mnie kaligrafii: kupił mi czarną lakierowaną tabliczkę, do niej rysik i małą gąbkę do ścierania. Tak więc poszłam do szkoły, już umiejąc pisać. Potem tata nadal uczył rolnictwa nauczycieli szkół powszechnych w Brodach, a ja z bratem i Majusią przyjechałam do Warszawy i zamieszkałam u wujostwa Trembińskich na Żoliborzu: najpierw przy Śmiałej, potem przy placu Słonecznym jedenaście (niedaleko mojego obecnego domu). Chodziłam stamtąd i jeździłam tramwajem do szkoły na Marymoncie, ale zupełnie jej nie pamiętam, bo strasznie się jej bałam: przerażała mnie tabliczka mnożenia i do dzisiaj nie wiem, jak obliczyć, ile to jest dziewięć razy siedem. Mam własną metodę: mnożę siedem przez dziesięć i odejmuję siódemkę, ale to przecież nie tak...

Więc to była moja druga szkoła, którą mimo strachu skończyłam chyba na przyzwoitym poziomie, bo przecież przyjęto mnie [do czwartej klasy] do następnej - w Garwolinie. W tym czasie moi rodzice zdążyli przeprowadzić się do Miętnego.

Nooo, Garwolin! Tam czułam się «wielką panią», bo do szkoły woził mnie codziennie wolantem nasz stary Woźniak (woźny szkolny, taki «przyboczny» mojego taty). Szkoła była nowa, jasna, czułam się tam pewnie. Przede wszystkim była koedukacyjna, więc nie tylko miałam koleżanki w wielu klasach, ale i kolegów. Z równoległej czwartej do dziś pamiętam dwie Ale - Ciapińską i Tańską, a co do kolegów? Pojawił się wśród nich niejaki Edzio Hagner z kręconymi blond włosami, który zaczął mi asystować na pauzach; bardzo mi się podobał. Jego klasa była na piętrze, dokładnie nad moją, więc za pośrednictwem kolegów - sam był nieśmiały - Edzio spuszczał na sznurku listy do mnie, bardzo sympatyczne: żadnych wyznań, w końcu mieliśmy niewiele ponad dziesięć lat, ale sam list dużo wtedy znaczył, czułam się wyróżniona.

Z tamtej szkoły mam same miłe wspomnienia. Był bardzo sympatyczny ksiądz «Machora» (nazywałyśmy go tak, bo palił). Wychowawczyni mnie polubiła, nie wiedzieć czemu uważała mnie za zdolną, czytała głośno moje wypracowania z polskiego, które oceniała zawsze tak samo: za treść piątka, z ortografii dwója. Po tych czterech klasach przechodziło się do gimnazjum, ale wcześniej trzeba było zdać egzamin. Zaraz o nim opowiem, przedtem jednak w moim życiu wydarzyły się bardzo ważne wakacje: ojciec zabrał nas nad morze, do Jastarni.

«My» oznacza bardzo duże towarzystwo, gdyż oprócz mojego brata Witka i mnie była jeszcze nasza bona Majusia i oczywiście mama, a do mamy przyjechały jej dwie przyjaciółki z Rybnika, które namówiła na te wakacje, żeby mieć większe towarzystwo do tenisa. Gra w tenisa należała wtedy do dobrego tonu; w ogóle w tamtych czasach sport zajmował w życiu rodzinnym dużo więcej miejsca i czasu, miał większe znaczenie niż teraz. Mama i Majusia grały w tenisa bardzo dobrze, tamte panie chętnie przystały na propozycję mamy, więc w Jastarni pojawiła się większa grupa. Tam zobaczyłam po raz pierwszy statki, i to dwa, na cześć Marszałka nazwane imionami jego córek: Wanda i Jadwiga. Tam po raz pierwszy byłam w cyrku i w zwierzyńcu. Jedno przy drugim - w przerwie przedstawienia tata zaprowadził nas do tego zwierzyńca z inwentarzem raczej niewyszukanym, chyba tylko koty i psy tam były. Oprowadzał nas po tej menażerii szczególny facet; kiedy ojciec, w końcu absolwent Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, powiedział, pokazując na puszystego kota: «0, angora!», tamten zaprotestował energicznie: «Kota angora nie egzystuje» (co było potem cytowane w towarzystwie). I przestrzegał co jakiś czas: «Proszę nie drzaźnić zwierzętom, bo będę zmuszony wyprowadzić państwa».

Jednak największe wrażenie na mnie zrobił sam wyjazd do Jastarni. Pojechaliśmy pociągiem, drugą klasą: obicia siedzeń były brązowo-beżowe w złociste paseczki. Oparcie można było podnieść, wtedy tworzyło się łóżko, na którym można było spać - dla mnie to było nadzwyczajne: Witek i ja spaliśmy na górze, rodzice na dole, w całym przedziale tylko nasza czwórka. Bo podróż była długa, przez Warszawę. Kiedy pociąg zatrzymał się tam na dłużej, słyszeliśmy gazeciarzy: «Express Wieee...!». I sprzedawców kolorowanej słodkiej wody do picia i rozmaitych przysmaków: «Pomara...!». Albo: «POmararicze, CZEkolada, CUkierki!». A także: «POmaRA!». Witek i ja bardzo się tym ekscytowaliśmy.

Po egzaminie do gimnazjum dyrektorka szkoły, pani Ligocka, na pytanie taty, czy zdałam, powiedziała tajemniczo, że chce się ze mną zobaczyć. Pisałam wypracowanie z polskiego, którego tematem był najpiękniejszy dzień w życiu: opisałam w nim naszą podróż nad morze: wsie, łany zbóż, chabry, bławatki i maki. Im bliżej Pomorza, tym więcej maków w złotym życie. Ja jestem kolorystka, więc dość barwnie to namalowałam słowami. No i pani Ligocka, patrząc na mój tekst, pyta, dlaczego napisałam: «łany pórpórowych maków» przez o kreskowane. Ja na to: «Jak to, dlaczego? Przecież pórpóra jest okrągła». Pani Ligocka na to, że mnie przyjmuje.

Ala jako rolnik (Brody, 1929)

 

W Garwolinie nauczycielem gimnastyki i rysunku był Edward Ałaszewski, sławny później karykaturzysta «Ała» [ojciec postaci Syrenki z «Expressu Wieczornego» - przyp. D.M.], po wojnie mąż mojej starszej koleżanki z teatru Komedia, Benigny Sojeckiej.

Wakacje zazwyczaj spędzałam w Miętnem, ale na dwa miesiące letnie Garwolina niemalże nie opuszczałam: tam były konie, które podziwiałam (nie jeździłam, ale patrzyłam i przeżywałam), tam był kort ziemny, na którym dużo grywałam w tenisa. Tam poznałam Romka Bratnego: wtedy nazywał się tak, jak jego brat [Andrzej], czyli Mularczyk. «Bratny» to jego późniejszy pseudonim. Ich ojciec był pułkownikiem [kawalerii], mieszkali na stałe w Warszawie. W gimnazjum w Garwolinie jego przyjacielem był Krzyś Krzymowski - obu poznałam lepiej w zupełnie innej sytuacji i już w innych czasach, zaraz po wybuchu wojny. Czyli jakieś dwa lata później.

Potem [w moim życiorysie] były Żyrowice, to znaczy tata został dyrektorem tamtejszej szkoły, więc ja uczęszczałam do szkoły w niedalekim Słonimie: najpierw do gimnazjum, potem do liceum. Niewiele pamiętam z tamtej szkoły - może dlatego, że to, co stało się później, szczelnie zakryło w moich wspomnieniach prawie wszystko «przedtem».

W Żyrowicach zastał nas wybuch wojny: zakończyły się ferie [wakacje letnie], miał się rozpocząć nowy rok szkolny, wszystko było przygotowane na przyjęcie uczniów. Jedynym źródłem informacji było początkowo radio: wszyscy zbierali się przy głośnikach, potem komentowali usłyszane wiadomości; zapamiętałam odezwę pułkownika Umiastowskiego do ludności stolicy i przemówienie prezydenta Starzyńskiego. Później zaczęli się pojawiać uciekinierzy z bombardowanej Warszawy: trzeba było organizować dla nich wyżywienie i noclegi. Zjedzeniem kłopotów nie było na razie żadnych, przy szkole działała stołówka, a zapobiegliwy ojciec zgromadził zapasy na dłuższy czas.

Ala jeszcze przed szkołą (Brody?, 1929)

 

Kiedy tatę aresztowano, następnego dnia mama, Witek i ja wyjechaliśmy do rodziny do Wilna, gdzie od razu udałam się (chyba sama, bez towarzystwa mamy) do IV Państwowego Liceum i Gimnazjum imienia Elizy Orzeszkowej. Nie mogłam trafić lepiej: właśnie trwał tam strajk - uczniowie me chcieli uznać litewskiego za język wykładowy, oficjalny. Bo wszyscy uczniowie liceum to byli Polacy. Oczywiście ten strajk nie mógł się odbyć beze mnie: pikietowałam szkołę, odganiałam od niej koleżanki, uświadamiałam im, o co walczymy”.

 

Strajk to czas bardzo gorący, więc znajomości zawiera się wtedy szybciej, przyjaźnie też są trwalsze.

„W liceum miałam trzy serdeczne koleżanki: siostry Kaczanowskie (nie pamiętam ich imion) oraz Ewę Ruszczyć, wnuczkę malarza [Ferdynanda]. Kaczanowskie pochodziły z rodziny restauratorów, właścicieli restauracji w Wilanowie, zaraz przy dworcu kolejki. Chyba ode mnie się dowiedziały, że jeśli ktoś ma rodzinę w Generalnej Guberni, to może do władz okupacyjnych złożyć podanie z prośbą o wyjazd. My tak zrobiliśmy, mama dostała tak zwaną delegację na wyjazd - i wtedy pomyślałam, że ja nie tylko mogę, ale wręcz muszę zdać egzamin licealny. Razem ze mną zdawały go siostry Kaczanowskie, ich brat Wojtek oraz chyba Ewa Ruszczyć.

Muszę powiedzieć, że serdeczność nauczycieli oraz władz szkoły była ogromna; pamiętam cudowną panią [Zofię] Stomównę, polonistkę (zawsze jakoś ciągnęło mnie do polonistek). Już to, że przyjechałam z polskich Żyrowic, że byliśmy rodziną podzieloną, budziło u wszystkich uczucie przyjaźni, chęć pomocy. Więc po złożeniu przeze mnie podania o dopuszczenie do egzaminu wspaniałe nauczycielki przygotowały mnie do niego i oczywiście zdałam. Egzamin - bądźmy szczerzy! - był ulgowy, ale przecież mam świadectwo dojrzałości z litewską pieczęcią z Pogonią”.

Więcej! Wśród cudem zachowanych szkolnych dokumentów są: tymczasowe zaświadczenie i legitymacja (obydwa z fałszywą datą urodzenia: Alina Janovskyte jest tam o rok starsza!) oraz paźymejimas, czyli świadectwo ukończenia klasy VII z ocenami końcowymi wcale nie najgorszymi - co prawda trójki z litewskiego i polskiego, za to czwórki z algebry (sic!) i historii Litwy oraz piątki z historii ogólnej, geografii, fizyki, muzyki i wychowania kulturalnego. („Bardzo mi się to świadectwo przydało, kiedy już w wolnej Polsce zdawałam egzamin aktorski. Bo do szkoły tańca zostałam przyjęta bez żadnych dokumentów - nie były potrzebne”).

Jest jeszcze wiersz, chyba jednak napisany (wyraźnie pod wpływem Kornela Ujejskiego) w którejś z polskich szkół; widać cenny, bo podpisany: „nabazgrała - namazała A. Janowska”. Zatytułowany Na stadionie:

Równo, sprawnie, kroczą wszystkie czwórki,

Słychać równe kroki, wezwania do zbiórki!

W ciszy widać wielkie ludzi mrowie

Kto piękno olimpjady dzisiaj nam opowie?

Z zielonego gaju gromadą wychodzą,

Kiedy swoje nogi z pęt tych oswobodzą?

Kiedy będzie można zdjąć karności pęta?

Kiedy da się słyszeć ta słodka komęda?

Aż wreszcie - gwizdek. Wszyscy dech zaparli

A tamci wolni, skrzydła rozpostarli,

I wśród ciszy i głuchych oddechów biegli.

Nawet linji mety wcale nie dostrzegli.

Zwycięstwo oznajmił lud tylko

Krzykami radości. Ten co biegł przed chwilką

Padł ze zmęczenia. Lecz gdy wstał,

Lud zobaczył, że w dłoni wieniec z laurów miał.

„Co mogę powiedzieć o swoim wykształceniu? To, że jestem po prostu niedouczona: kiedy zaczynałam jakąś szkołę w jednym miejscu, to kończyłam w następnym. I dlatego mam w swoim wykształceniu duże luki, chociaż ciocia Jadzia [Trembińska], ta z Żoliborza, próbowała je zapełnić mnóstwem wiadomości. Niestety, bez skutku”.

Wilno

Siedemnastego dnia II wojny światowej Polska stanęła w obliczu agresji ze wschodu: w oficjalnej nocie władze Związku Radzieckiego stwierdziły, że „państwo polskie i jego rząd przestały faktycznie istnieć”, więc Armia Czerwona wkroczy na ziemie polskie, aby „wziąć w opiekę ludność Zachodniej Ukrainy i Białorusi”. Nad ranem „pierwsze jednostki Armii Czerwonej przekroczyły granice [Polski]”. 17 września 1939 po południu Stanisław Janowski, dyrektor Państwowej Średniej Szkoły Rolniczo-Leśnej w Żyrowicach pod Słonimem w województwie nowogródzkim, został aresztowany przez białoruski komitet obywatelski.

„Ja, oczywiście, wzięłam się od razu do roboty, zwłaszcza że nikomu z nas nie wolno było wychodzić [z domu]; w takiej sytuacji chwytam się czegoś, żeby nie myśleć. Pomagałam mamie, pomagałam wszystkim kobietom w naszym domu, w szkole, w okolicy. Wieczorem ojciec polecił nam natychmiast wyruszyć «do cioci Janki na Bufałową». Czyli do Wilna.

Skąd tata nagle na wolności? Szkolny elektryk, pan Keller zobaczył, gdzie ojca zamknięto, i kiedy radzieckie czołgi wjechały do miasteczka, zatrzymał jeden z nich i po rosyjsku zapytał żołnierza: «A wiesz ty, co zrobiły białoruskie bandy? Zaaresztowały wspaniałego rolnika, opiekuna biednych dzieci i wsadziły go do komórki. Weź ty swoją pepeszę i rozwal tę kłódkę». Pokazał na drzwi do taty aresztu. Kiedy czołg odjechał, tata spytał pana Kellera, czy odwiózł już do Słonima sztandar szkoły i ten wspaniały obraz Siemiradzkiego (Jezus u Marii i Marty, prezent ślubny od dziadków). Wtedy przyszedł do nas i, jak to on, spokojnie i rzeczowo powiedział raz jeszcze, co mamy robić. «Trzymajcie się i - z Bogiem!» - nawet nie zdążyłyśmy zapytać, co on zamierza w tej sytuacji”.

Ciocia Janka to Janina Wontorska, „druga siostra ojca, żona architekta Stanisława Wontorskiego; już w latach trzydziestych zamieszkali w Wilnie przy Bufałowej czternaście”.

„Mama wzięła od ojca dokładny adres, bo go nie pamiętała - w Wilnie była z ojcem chyba tylko raz, a żądanie ojca «jedzcie tam natychmiast, bez żadnych rzeczy» potraktowała jak wszyscy wtedy podobne polecenia, rady czy rozkazy: wzięła to, co jej wpadło w rękę - młotek. I nic więcej. Ja natomiast chwyciłam album, w który tata pieczołowicie wklejał zdjęcia rodzinne i starannie, precyzyjnie je opisywał; ten album cudem przetrwał zawieruchę wojenną, jest teraz naszym, a na pewno moim, skarbem. Oczywiście nie zapomniałam o walizce, do której zapakowałam jednak książki, bieliznę i mnóstwo rzeczy niepotrzebnych, a przynajmniej «jednosezonowych», czyli dobrych na lato.

Na tym etapie tej niespodziewanej podróży wielką pomoc okazał nam pan Keller. Przyszedł do nas i powiedział:

- Natychmiast wsiadamy na bryczkę, ja państwa zawiozę na dworzec.