Jak upolować Drakulę - Kerri Maniscalco - ebook + książka

Jak upolować Drakulę ebook

Maniscalco Kerri

4,3

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Kontynuacja bestsellerowej serii „Stalking Jack the Ripper”. Wszyscy, którzy uwielbiają Thomasa i Audrey Rose, a zwłaszcza ich zaczepne dialogi, w tej książce pokochają ich na nowo!

W starym zamku księcia Włada Palownika, znanego jako Drakula, dochodzi do nietypowych zbrodni. Czyżby pojawił się naśladowca krwiożerczego władcy? A może zwyrodniały arystokrata powrócił między żywych?

Po odkryciu tożsamości Kuby Rozpruwacza ogarnięta rozpaczą i zgrozą Audrey Rose Wadsworth ucieka z Londynu, jak najdalej od koszmarnych wspomnień. Wraz z aroganckim, ale niezaprzeczalnie uroczym Thomasem Cresswellem jedzie do Rumunii, gdzie znajduje się jedna z najlepszych w Europie akademia medycyny sądowej. To tam mieszkał niegdyś upiorny morderca, legendarny Drakula – ten, którego rozsławiła niepohamowana żądza krwi.

Aby spełnić marzenie swojego życia, Audrey Rose mierzy się z nowym wyzwaniem. Musi poprowadzić śledztwo w sprawie dziwnie znajomych zagadkowych zabójstw, do których dochodzi na zamkowych korytarzach. To, co odkryje, obudzi do życia jej wszystkie najgorsze lęki.

Drewniany kołek wbity w serce ofiary.

Młoda pokojówka, z której ktoś wytoczył krew.

Ludzie mówią, że książę Drakula zmartwychwstał.

Ja twierdzę, że powinniśmy bać się żywych, nie umarłych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 496

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (182 oceny)
99
52
25
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nataliagrob

Dobrze spędzony czas

4.5/5
00
ArletaTyr

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa powieść gotycko kryminalna.
00
SylwiaKing

Dobrze spędzony czas

Kolejna część przygód Audrey i Thomasa. Tym razem nasi bohaterowie polują na Drakule w ośnieżonej Rumunii. Jednocześnie Audrey musi zmierzyć się z prześladującymi ją wspomnieniami z poprzedniego śledztwa oraz rodzącym się uczuciem do Thomasa. Bardzo przyjemna książka.
00
juaclong

Nie oderwiesz się od lektury

THOMAS CRESSWELL SHOULD BE A STANDARD 🗣🗣 Skradł całe show i moje serce. (pomijając ten jeden występek, idzie mu wybaczyć) Co do książki, polubiłam się z Audrey, po pierwszej części nie byłam przekonana co do całej historii, toku wydarzeń, postaci, ale tutaj? Wszystko trafiło na prawidłowy tor. Będę kontynuować, bo naprawdę jest to wciągające, a widok bohaterów którzy faktycznie potrafią wykazać się inteligencją tylko przyciąga.
00
Mekito

Z braku laku…

Z każdym rozdziałem coraz gorzej
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu Hun­ting Prin­ce Dra­cu­la
Co­py­ri­ght © 2017 by Ker­ri Ma­ni­scal­co All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © 2022 for the Po­lish trans­la­tion by­Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o.
Gra­fi­ka na okład­ce Ol­gierd Lu­dwi­czak
Skład, ła­ma­nie oraz pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny okład­ki Ra­do­sław Stęp­niak
Po­sta­ci i zda­rze­nia w tej ksi­ążce są fik­cyj­ne. Ja­kie­kol­wiek po­do­bie­ństwo do praw­dzi­wych osób, ży­jących lub zma­rłych, jest przy­pad­ko­we i nie jest za­mie­rzo­ne przez au­tor­kę.
Zdjęcia za zgo­dą Wel­l­co­me Li­bra­ry, Lon­don (s. 10, 34, 174, 201, 232, 256, 303, 345, 373; Se­ba­stian Ni­co­lae / Shut­ter­stock (s. 43); do­me­na pu­blicz­na (s. 142, 420).
Cy­tat na s. 7 z Ham­le­ta Wil­lia­ma Szek­spi­ra w tłu­ma­cze­niu Jó­ze­fa Pasz­kow­skie­go, wol­ne­lek­tu­ry.pl
Cy­tat na s. 272 z Mak­be­ta Wil­lia­ma Szek­spi­ra w tłu­ma­cze­niu Le­ona Ulri­cha, wol­ne­lek­tu­ry.pl
Cy­tat na s. 401 z Bo­skiej Ko­me­dii Dan­te­go w tłu­ma­cze­niu Edwar­da Po­rębo­wi­cza, Ge­be­th­ner i Wolff, War­sza­wa 1909
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów ksi­ążki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glądach kry­tycz­nych – mo­żli­we jest tyl­ko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.
Me­dia Ro­dzi­na po­pie­ra ści­słą ochro­nę praw au­tor­skich. Pra­wo au­tor­skie po­bu­dza ró­żno­rod­no­ść, na­pędza kre­atyw­no­ść, pro­mu­je wol­no­ść sło­wa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tu­ry. Dzi­ęku­je­my, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksi­ążek pu­blicz­nie. Dzi­ęku­je­my za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ksi­ążki.
ISBN 978-83-8265-357-1
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o. ul. Pa­sie­ka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzi­na.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Ma­mie i ta­cie,któ­rzy mnie na­uczy­li,że stro­ni­ce ksi­ążek skry­wa­jąnie­zli­czo­ne przy­go­dy.

I sio­strze,mo­jej to­wa­rzysz­ce w pod­ró­żachdo wszyst­kich ta­jem­ni­czych kra­in,praw­dzi­wych i wy­my­ślo­nych.

Dum­na śmier­ci,

Ja­kież dziś świ­ęto w twym ciem­nym kró­le­stwie.

Żeś tak mor­der­czo za jed­nym za­ma­chem,

Tyle ksi­ążęcych głów ści­ęła!

Wil­liam Szek­spir,Ham­let, akt V, sce­na II(tłum. Jó­zef Pasz­kow­ski)

.

Wi­dok na Bu­ka­reszt, Ru­mu­nia, ok. 1890 roku

NASZ PO­CI­ĄG ZGRZY­TAŁ NA ZA­MAR­Z­NI­ĘTYCH SZY­NACH, pędząc ku zwie­ńczo­nym bie­lą zębi­skom Kar­pat. Znaj­do­wa­li­śmy się na obrze­żach Bu­ka­resz­tu, sto­li­cy Ru­mu­nii, i z tej per­spek­ty­wy gór­skie szczy­ty mia­ły bar­wę bled­nących si­ńców.

Ze względu na in­ten­syw­nie pa­da­jący śnieg, za­pew­ne były zim­ne jak trup. Uro­cza myśl w ten wietrz­ny po­ra­nek.

Po­now­nie do­bie­gł mnie od­głos ude­rze­nia ko­la­nem o kra­wędź drew­nia­ne­go pa­ne­lu w moim pry­wat­nym prze­dzia­le. Za­mknęłam oczy, mo­dląc się, aby mój to­wa­rzysz pod­ró­ży zno­wu za­snął. Czu­łam, że je­śli jesz­cze raz po­ru­szy dłu­gi­mi no­ga­mi, stra­cę reszt­ki pa­no­wa­nia nad sobą. Przy­ci­snęłam gło­wę do obi­te­go plu­szem sie­dze­nia o wy­so­kim opar­ciu i sku­pi­łam uwa­gę na mi­ęk­kim ak­sa­mi­cie, byle tyl­ko nie dźgnąć tej męczącej nogi szpil­ką od ka­pe­lu­sza.

Wy­czu­wa­jąc moją na­ra­sta­jącą iry­ta­cję, pan Tho­mas Cres­swell usia­dł wy­god­niej i za­czął stu­kać pal­ca­mi w ręka­wicz­ce o pa­ra­pet w na­szym prze­dzia­le. A wła­ści­wie w moim prze­dzia­le.

Tho­mas miał wła­sny, ale się upa­rł, żeby mi to­wa­rzy­szyć przez cały dzień, na wy­pa­dek gdy­by do po­ci­ągu wsia­dł za­wo­do­wy mor­der­ca i urządził tu jat­kę.

A przy­naj­mniej taką wła­śnie nie­do­rzecz­ną hi­sto­ryj­kę opo­wie­dział na­szej przy­zwo­it­ce, pani Ha­rvey. Ta uro­cza si­wo­wło­sa ko­bie­ta opie­ko­wa­ła się Tho­ma­sem, gdy prze­by­wał w swo­im lon­dy­ńskim miesz­ka­niu przy Pic­ca­dil­ly, a obec­nie uci­na­ła so­bie już czwar­tą drzem­kę tego dnia. Był to nie lada wy­czyn, bio­rąc pod uwa­gę, że nie­daw­no wstał świt.

Oj­ciec za­cho­ro­wał w Pa­ry­żu, więc po­sta­no­wił za­ufać pani Ha­rvey oraz Tho­ma­so­wi i po­wie­rzyć ich pie­czy moją cno­tę. To wie­le mó­wi­ło o tym, jak wy­so­kie mnie­ma­nie miał o Tho­ma­sie i jak prze­ko­nu­jąco nie­win­ny i uro­czy po­tra­fił być mój przy­ja­ciel w od­po­wied­nich oko­licz­no­ściach.

Moje dło­nie w ręka­wicz­kach na­gle za­wil­got­nia­ły. Po­sta­no­wi­łam to zi­gno­ro­wać i prze­nio­słam spoj­rze­nie z ciem­no­brązo­wych wło­sów Tho­ma­sa i jego uszy­te­go na mia­rę sur­du­ta na ka­pe­lusz i ru­mu­ńską ga­ze­tę obok. Uczy­łam się tego języ­ka wy­star­cza­jąco dłu­go, żeby zro­zu­mieć wi­ęk­szo­ść tek­stu. Na­głó­wek gło­sił: CZY NIE­ŚMIER­TEL­NY KSI­ĄŻĘ PO­WRÓ­CIŁ? Nie­opo­dal Bra­szo­wa, do­kąd wła­śnie je­cha­li­śmy, zna­le­zio­no zwło­ki z ko­łkiem w ser­cu. Ten fakt skło­nił co bar­dziej prze­sąd­nych do uwie­rze­nia w nie­mo­żli­we: Wład Pa­low­nik, zwa­ny Dra­ku­lą, mar­twy od wie­ków ksi­ążę Ru­mu­nii, żył i po­lo­wał.

Te bzdu­ry mia­ły na celu wzbu­dzić strach i po­pra­wić sprze­daż ga­zet. Nie­śmier­tel­ne isto­ty nie ist­nia­ły. Praw­dzi­wy­mi po­two­ra­mi byli lu­dzie z krwi i ko­ści, któ­rych dało się za­bić. Ko­niec ko­ńców na­wet Kuba Roz­pru­wacz krwa­wił tak jak wszy­scy, choć nie­któ­re ga­ze­ty twier­dzi­ły, że na­dal gra­su­je po za­snu­tych mgłą lon­dy­ńskich uli­cach, inne zaś, że wy­je­chał do Ame­ry­ki.

Gdy­by to tyl­ko była praw­da...

Po­czu­łam zna­jo­me ukłu­cie w brzu­chu, tak sil­ne, że za­bra­kło mi tchu. To się po­wta­rza­ło za ka­żdym ra­zem, kie­dy przy­po­mi­na­łam so­bie spra­wę Kuby Roz­pru­wa­cza i to­wa­rzy­szące jej emo­cje. Pa­trząc w lu­stro, wi­dzia­łam ta­kie same zie­lo­ne oczy i szka­rłat­ne war­gi; hin­du­skie ko­rze­nie mat­ki i ary­sto­kra­tycz­ne an­giel­skie po­cho­dze­nie ojca uwi­docz­ni­ły się w mo­ich ko­ściach po­licz­ko­wych. Z wy­glądu na­dal by­łam ener­gicz­ną sie­dem­na­sto­lat­ką.

Tak na­praw­dę jed­nak moja du­sza przy­jęła dru­zgo­cący cios. Za­cho­dzi­łam w gło­wę, jak mo­głam się pre­zen­to­wać zdro­wo i po­god­nie, sko­ro w środ­ku tar­ga­ły mną gwa­łtow­ne emo­cje.

Stryj wy­czuł we mnie prze­mia­nę i za­uwa­żył, że w ostat­nich dniach za­częłam po­pe­łniać ele­men­tar­ne błędy w jego la­bo­ra­to­rium me­dy­cy­ny sądo­wej. Kie­dy czy­ści­łam na­sze skal­pe­le, za­po­mnia­łam użyć kwa­su kar­bo­lo­we­go. Nie po­bra­łam wy­cin­ków. Wy­ko­na­ne prze­ze mnie na­ci­ęcie w lo­do­wa­tym cie­le oka­za­ło się nie­rów­ne, choć za­zwy­czaj za­cho­wy­wa­łam pre­cy­zję pod­czas kro­je­nia zwłok na sto­le sek­cyj­nym. Stryj nic nie mó­wił, ale wie­dzia­łam, że go roz­cza­ro­wu­ję. Po­win­nam mieć ser­ce, któ­re tward­nie­je w ob­li­czu śmier­ci.

Może jed­nak wca­le nie by­łam stwo­rzo­na do stu­dio­wa­nia me­dy­cy­ny sądo­wej.

Puk. Puk, puk, puk. Puk.

Za­zgrzy­ta­łam zęba­mi, sły­sząc, jak Tho­mas wy­stu­ku­je pal­ca­mi rytm, w któ­rym ło­mo­ta­ły koła po­ci­ągu. Nie do wia­ry, że pani Ha­rvey uda­wa­ło się spać w ta­kim ha­ła­sie. Cóż, co­kol­wiek by mó­wić, Tho­mas zdo­łał wy­ci­ągnąć mnie z głębo­kiej otchła­ni emo­cji, otępia­jących i mrocz­nych, za­sta­łych i wstręt­nych jak ba­gien­na woda pe­łna przy­cza­jo­nych czer­wo­no­okich stwo­rów. Ta wi­zja do­brze pa­so­wa­ła do miej­sca, któ­re sta­no­wi­ło cel na­szej wy­pra­wy.

Wkrót­ce mie­li­śmy wy­si­ąść w Bu­ka­resz­cie i da­lej je­chać po­wo­zem aż do zam­ku w Bra­nie, sie­dzi­by Aka­de­mii Me­dy­cy­ny i Ana­li­ty­ki Sądo­wej, po ru­mu­ńsku In­sti­tu­tu­lui Na­țio­nal de Cri­mi­na­li­sti­că și Me­di­ci­nă Le­ga­lă. Pani Ha­rvey za­mie­rza­ła spędzić dzień lub dwa w Bra­szo­wie, a na­stęp­nie wy­ru­szyć w dro­gę po­wrot­ną do Lon­dy­nu. Część mnie pra­gnęła za­brać się ra­zem z nią, ale za żad­ne skar­by nie przy­zna­ła­bym się do tego przed Tho­ma­sem.

Pod su­fi­tem mo­je­go pry­wat­ne­go prze­dzia­łu wi­siał ele­ganc­ki ży­ran­dol i ko­ły­sząc się wraz z po­ci­ągiem, po­brzęki­wał krysz­ta­łka­mi, dzi­ęki cze­mu po­stu­ki­wa­nia Tho­ma­sa zy­ska­ły spe­cy­ficz­ny akom­pa­nia­ment. Wy­pchnęłam z gło­wy na­tręt­ną me­lo­dię i ob­ser­wo­wa­łam, jak świat na ze­wnątrz roz­pły­wa się w kłębach pary i ro­ze­dr­ga­nych ga­łęzi. Bez­list­ne ko­na­ry znik­nęły pod war­stwą roz­mi­go­ta­nej bie­li, a ich od­bi­cia po­ły­ski­wa­ły na wy­po­le­ro­wa­nym ciem­nym gra­na­cie na­sze­go luk­su­so­we­go po­ci­ągu, gdy przed­nie wa­go­ny skręca­ły i mknęły wśród zi­mo­wej sce­ne­rii. Wy­ci­ągnęłam szy­ję i wte­dy so­bie uświa­do­mi­łam, że ga­łęzi nie po­kry­wa śnieg, lecz lód. Od­bi­jał i za­ła­my­wał pierw­sze pro­mie­nie sło­ńca, przez co drze­wa wy­gląda­ły, jak­by pło­nęły w ja­skra­wym świe­tle po­ma­ra­ńczo­wo­czer­wo­ne­go brza­sku. Pa­no­wał taki spo­kój, że nie­mal za­po­mnia­łam o... wil­kach!

Ze­rwa­łam się z miej­sca, na co Tho­mas ner­wo­wo pod­sko­czył. Pani
Ha­rvey spa­ła w naj­lep­sze, a jej chra­pa­nie przy­po­mi­na­ło war­cze­nie. Za­mru­ga­łam i wil­ki znik­nęły, za­stąpio­ne roz­ko­ły­sa­ny­mi przez ruch po­ci­ągu ga­łęzia­mi.

To, co wzi­ęłam za lśni­ące kły, oka­za­ło się tyl­ko śnie­giem na ko­na­rach. Ode­tchnęłam głębo­ko. Przez całą noc wy­da­wa­ło mi się, że sły­szę wy­cie, a te­raz, za dnia, wi­dzia­łam nie­ist­nie­jące rze­czy.

– Tro­chę... roz­pro­stu­ję ko­ści – oznaj­mi­łam.

Tho­mas unió­sł ciem­ne brwi, bez wąt­pie­nia za­sta­na­wia­jąc się nad moim otwar­cie lek­ce­wa­żącym po­de­jściem do przy­zwo­ito­ści, czy też – co bar­dziej do nie­go pa­so­wa­ło – je po­dzi­wia­jąc. Po­chy­lił się, ale za­nim zdążył za­pro­po­no­wać mi swo­je to­wa­rzy­stwo albo obu­dzić pa­nią Ha­rvey, po­śpiesz­nie ru­szy­łam do drzwi i je otwo­rzy­łam.

– Po­trze­bu­ję chwi­li... dla sie­bie.

Pa­trzył na mnie odro­bi­nę zbyt dłu­go, nim od­po­wie­dział.

– Po­sta­raj się zbyt­nio za mną nie tęsk­nić, Wad­sworth. – Usia­dł wy­god­niej. Mina lek­ko mu zrze­dła i choć tuż po­tem na jego twa­rzy po­ja­wi­ło się roz­ba­wie­nie, w oczach nie było ra­do­ści. – Choć to ra­czej nie­wy­ko­nal­ne. Ja na przy­kład okrop­nie za sobą tęsk­nię, kie­dy śpię.

– Co mó­wi­łeś, mój dro­gi? – spy­ta­ła pani Ha­rvey, mru­ga­jąc za oku­la­ra­mi.

– Po­wie­dzia­łem, że po­win­na pani li­czyć ba­ra­ny.

– Zno­wu za­snęłam?

Po­sta­no­wi­łam sko­rzy­stać z za­mie­sza­nia i za­mknęłam za sobą drzwi, po czym za­ci­snęłam pal­ce na ma­te­ria­le suk­ni. Nie chcia­łam, żeby Tho­mas wy­czy­tał co­kol­wiek z mo­jej twa­rzy – jesz­cze nie ca­łkiem po­tra­fi­łam się ma­sko­wać w jego to­wa­rzy­stwie.

Po­szłam wąskim ko­ry­ta­rzem w kie­run­ku wa­go­nu re­stau­ra­cyj­ne­go, pra­wie nie zwra­ca­jąc uwa­gi na ota­cza­jący mnie prze­pych. Nie mo­głam zbyt dłu­go po­ru­szać się bez przy­zwo­it­ki, ale po­trze­bo­wa­łam chwi­li wy­tchnie­nia, cho­ćby od wła­snych my­śli i trosk.

W ubie­głym ty­go­dniu zo­ba­czy­łam, jak moja cio­tecz­na sio­stra Liza wcho­dzi po scho­dach w na­szym domu. Nie by­ło­by w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go, gdy­by nie fakt, że kil­ka ty­go­dni wcze­śniej wy­je­cha­ła na wieś. Po paru dniach wy­da­rzy­ło się coś bar­dziej nie­po­ko­jące­go. By­łam pew­na, że trup w la­bo­ra­to­rium stry­ja wy­chy­lił się ku mnie i z po­gar­dą w pu­stych oczach po­pa­trzył na skal­pel w mo­jej dło­ni, a ro­ba­ki wy­sy­pa­ły się z jego ust na stół sek­cyj­ny. Gdy za­mru­ga­łam, wszyst­ko wró­ci­ło do nor­my.

Wzi­ęłam ze sobą kil­ka me­dycz­nych dzien­ni­ków, jed­nak trud­no mi było sku­pić się na ana­li­zie tych ob­ja­wów, gdyż Tho­mas nie­ustan­nie mnie ob­ser­wo­wał. Twier­dził, że po­win­nam sta­wić czo­ło bó­lo­wi, ale jesz­cze nie doj­rza­łam do otwar­cia tej rany. Może kie­dyś.

Ktoś otwo­rzył drzwi kil­ka prze­dzia­łów da­lej, a ja po­wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści. Schlud­nie ucze­sa­ny mężczy­zna wy­sze­dł na ko­ry­tarz i szyb­kim kro­kiem ru­szył przed sie­bie. Miał na so­bie ciem­no­sza­ry sur­dut z dro­giej tka­ni­ny, co roz­po­zna­łam po tym, jak ukła­da­ła się na jego sze­ro­kich ra­mio­nach. Gdy mężczy­zna wy­ci­ągnął z kie­sze­ni srebr­ny grze­bień, omal nie krzyk­nęłam. Po­czu­łam w środ­ku tak sil­ny ból, że nogi się pode mną ugi­ęły.

To nie mo­gła być praw­da. Prze­cież zgi­nął kil­ka ty­go­dni wcze­śniej w okrop­nym wy­pad­ku. Ro­zum mi pod­po­wia­dał, że to nie on, że to inny ele­ganc­ki czło­wiek z ide­al­ną fry­zu­rą od­da­la się ode mnie, ale ser­ce nie chcia­ło słu­chać.

Lek­ko unio­słam kre­mo­wą suk­nię i po­bie­głam przed sie­bie. Wszędzie roz­po­zna­ła­bym jego krok. Na­uka nie po­tra­fi­ła wy­tłu­ma­czyć po­tęgi mi­ło­ści i na­dziei. Nie ist­nia­ły re­cep­tu­ry ani me­to­dy de­duk­cji, któ­re po­zwo­li­ły­by zro­zu­mieć te po­jęcia, bez względu na to, co Tho­mas twier­dził na te­mat na­uki i ludz­kich emo­cji.

Mężczy­zna ski­nął gło­wą za­sia­da­jącym do her­ba­ty pa­sa­że­rom. By­łam tyl­ko częścio­wo świa­do­ma ich osłu­pia­łych spoj­rzeń, kie­dy pędzi­łam za nim tak szyb­ko, że prze­krzy­wił mi się ka­pe­lu­sik.

Nie­zna­jo­my sta­nął obok we­jścia do pa­lar­ni cy­gar i po chwi­li wa­ha­nia szarp­nął ze­wnętrz­ne drzwi, któ­re pro­wa­dzi­ły do na­stęp­ne­go wa­go­nu. Dym wy­sączył się na ko­ry­tarz i wy­mie­szał z po­dmu­chem lo­do­wa­te­go po­wie­trza. Za­pach był tak moc­ny, że żo­łądek pod­sze­dł mi do gar­dła. Wy­ci­ągnęłam rękę i bez­ce­re­mo­nial­nie ob­ró­ci­łam mężczy­znę, go­to­wa oto­czyć go ra­mio­na­mi i wy­buch­nąć pła­czem. Wy­da­rze­nia ostat­nie­go mie­si­ąca były tyl­ko sen­ną marą. Mój...

– Do­mni­so­ara?

Oczy za­pie­kły mnie od łez. Fry­zu­ra i ubiór nie na­le­ża­ły do oso­by, o któ­rej my­śla­łam. Ota­rłam spły­wa­jące po po­licz­kach kro­ple, nie przej­mu­jąc się tym, że roz­ma­żę kohl wo­kół oczu.

Mężczy­zna unió­sł la­skę zwie­ńczo­ną łbem węża i prze­ło­żył ją do dru­giej ręki. Na­wet nie trzy­mał w dło­ni grze­bie­nia. Tra­ci­łam kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Wy­co­fa­łam się, słu­cha­jąc przy­ci­szo­ne­go szu­mu roz­mów w wa­go­nie za nami. Po­brzęki­wa­nie fi­li­ża­nek, mie­sza­ni­na ak­cen­tów, któ­ry­mi po­słu­gi­wa­li się pod­ró­żu­jący po świe­cie pa­sa­że­ro­wie... Wszyst­ko to zda­wa­ło się na­ra­stać w mo­jej pier­si. Pa­ni­ka utrud­nia­ła mi od­dy­cha­nie bar­dziej niż ści­ska­jący że­bra gor­set.

Dy­sząc, usi­ło­wa­łam na­brać po­wie­trza w płu­ca i uko­ić sko­ła­ta­ne ner­wy. Brzęk i śmiech sta­ły się te­raz prze­ra­źli­wie do­no­śne. Ja­kaś część mnie pra­gnęła, żeby ta ka­ko­fo­nia za­głu­szy­ła puls dud­ni­ący w mo­jej gło­wie. Zro­bi­ło mi się nie­do­brze.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, do­mni­şo­ară? Wy­gląda pani...

Za­śmia­łam się, nie zwa­ża­jąc na to, że od­sko­czył, zdu­mio­ny moją nie­spo­dzie­wa­ną re­ak­cją. Je­śli ist­nia­ła siła wy­ższa, to wła­śnie ba­wi­ła się moim kosz­tem. Do­pie­ro te­raz przy­po­mnia­łam so­bie, że do­mni­şo­ară zna­czy pan­na. Ten czło­wiek na­wet nie był An­gli­kiem. Mó­wił po ru­mu­ńsku i wca­le nie miał blond wło­sów, lecz ja­sno­brązo­we.

– Scu­ze – po­wie­dzia­łam. Zdaw­ko­we ski­nie­nie gło­wą i te zwi­ęzłe prze­pro­si­ny po­mo­gły mi za­pa­no­wać nad hi­ste­rią. – Wzi­ęłam pana za ko­goś in­ne­go.

Żeby nie po­grążyć się jesz­cze bar­dziej, opu­ści­łam gło­wę i szyb­ko wró­ci­łam do swo­je­go wa­go­nu. Nie pod­no­sząc wzro­ku, igno­ro­wa­łam szep­ty i chi­cho­ty, któ­rych mi nie szczędzo­no.

Mu­sia­łam się po­zbie­rać przed spo­tka­niem z Tho­ma­sem. Ro­bi­łam do­brą minę do złej gry, ale już wcze­śniej do­strze­głam, że z nie­po­ko­jem marsz­czył czo­ło. Jego szcze­gól­na opie­ku­ńczo­ść wy­ra­ża­ła się tym, że dra­żnił się ze mną lub mnie iry­to­wał. Za ka­żdym ra­zem, gdy dzia­łał mi na ner­wy, do­brze wie­dzia­łam, co robi. Po tym, przez co prze­szła moja ro­dzi­na, inny dżen­tel­men trak­to­wa­łby mnie jak por­ce­la­no­wą lal­kę, któ­rą ła­two uszko­dzić i po­rzu­cić, kie­dy się po­psu­je. Tho­mas jed­nak bar­dzo się ró­żnił od resz­ty mło­dych mężczyzn.

O wie­le za szyb­ko do­ta­rłam do swo­je­go prze­dzia­łu. Na­de­szła pora, żeby przy­wdziać ma­skę chłod­ne­go na­ukow­ca. Moje łzy wy­schły, a ser­ce przy­po­mi­na­ło te­raz za­ci­śni­ętą pi­ęść. Wy­pro­sto­wa­łam się i głębo­ko ode­tchnęłam. Kuba Roz­pru­wacz od­sze­dł na za­wsze. To było stwier­dze­nie oczy­wi­ste­go fak­tu.

Tym po­ci­ągiem nie pod­ró­żo­wał za­wo­do­wy mor­der­ca. Ko­lej­ny fakt.

Je­sień Gro­zy do­bie­gła ko­ńca w ubie­głym mie­si­ącu.

Wil­ki z całą pew­no­ścią nie po­lo­wa­ły na ni­ko­go w Orient Expres­sie. Mu­sia­łam mieć się na bacz­no­ści, żeby nie uwie­rzyć w zmar­twych­wsta­nie Dra­ku­li.

Po­zwo­li­łam so­bie na jesz­cze je­den głębo­ki od­dech, otwo­rzy­łam drzwi i we­szłam do prze­dzia­łu, oczysz­cza­jąc umy­sł z my­śli o nie­śmier­tel­nych ksi­ążętach.

THO­MAS UPAR­CIE WY­GLĄDAŁ PRZEZ OKNO, a jego ukry­te w skó­rza­nej ręka­wicz­ce pal­ce na­dal wy­stu­ki­wa­ły iry­tu­jący rytm. Puk. Puk, puk, puk. Puk.

Jak na­le­ża­ło się spo­dzie­wać, pani Ha­rvey zno­wu od­po­czy­wa­ła. Jej przy­ci­szo­ne po­sa­py­wa­nie świad­czy­ło o tym, że pew­nie za­snęła wkrót­ce po moim wy­jściu. Wpa­try­wa­łam się w mo­je­go to­wa­rzy­sza, któ­ry albo był bło­go nie­świa­do­my, że wró­ci­łam, albo – co bar­dziej praw­do­po­dob­ne – uda­wał. Dys­kret­nie usia­dłam na­prze­ciw­ko nie­go. Pro­fil Tho­ma­sa był stu­dium ide­al­nych li­nii i kątów, zwró­co­nych ku zi­mo­we­mu świa­tu za szy­bą. Kąci­ki jego ust były odro­bi­nę za wy­so­ko unie­sio­ne jak na bez­ro­zum­ne od­rętwie­nie i zro­zu­mia­łam, że wy­czuł na so­bie mój sku­pio­ny wzrok.

– Mu­sisz wy­stu­ki­wać ten prze­klęty rytm, Tho­ma­sie? – za­py­ta­łam. – Jesz­cze tro­chę, a osza­le­ję jak je­den z nie­szczęsnych bo­ha­te­rów Po­ego. Poza tym bied­nej pani Ha­rvey na pew­no śnią się kosz­ma­ry.

Po­pa­trzył na mnie, a w jego ciem­no­brązo­wych oczach przez mo­ment do­strze­głam za­du­mę. Wła­śnie to spoj­rze­nie – cie­płe i krze­pi­ące ni­czym pro­myk sło­ńca w chłod­ny je­sien­ny dzień – ozna­cza­ło kło­po­ty. Uśmiech­nął się pó­łgęb­kiem, a ja nie­mal do­strze­głam kłębi­ące się w jego gło­wie śmia­łe my­śli. Ten uśmie­szek pro­wo­ko­wał sko­ja­rze­nia, któ­re ciot­ka Ame­lia uzna­ła­by za ab­so­lut­nie nie­przy­zwo­ite. Tho­mas opu­ścił spoj­rze­nie na moje usta, a wte­dy zro­zu­mia­łam, że do­brze wie, co robi. Ło­buz.

– Po­ego? – mruk­nął. – Czy wy­kro­isz mi ser­ce i umie­ścisz je pod łó­żkiem, Wad­sworth? Mu­szę przy­znać, że nie w taki spo­sób chcia­łbym tra­fić do two­jej sy­pial­ni.

– Ty chy­ba na­praw­dę wie­rzysz, że tyl­ko węże zdo­ła­ły­by się oprzeć two­je­mu uro­ko­wi.

– Przy­znaj, że nasz ostat­ni po­ca­łu­nek był ca­łkiem emo­cjo­nu­jący.

Po­chy­lił się, a jego przy­stoj­na twarz zna­la­zła się zde­cy­do­wa­nie zbyt bli­sko mo­jej. I tyle wy­ni­kło z obec­no­ści przy­zwo­it­ki. Mój puls przy­śpie­szył, kie­dy do­strze­głam plam­ki na tęczów­kach Tho­ma­sa. Były ni­czym ma­le­ńkie zło­ci­ste sło­ńca, ku­szące mnie fa­scy­nu­jący­mi pro­mie­nia­mi.

– Tyl­ko mi nie mów, że nie my­ślisz o na­stęp­nym – do­dał.

Po­wio­dłam spoj­rze­niem po jego pe­łnej na­dziei twa­rzy. Praw­dę mó­wi­ąc, po­mi­mo wszyst­kich okro­pie­ństw sprzed mie­si­ąca rze­czy­wi­ście wy­obra­ża­łam so­bie ko­lej­ną ro­man­tycz­ną chwi­lę z Tho­ma­sem. Tyle tyl­ko, że to by­ło­by zu­pe­łnie nie na miej­scu ze względu na moją obec­ną ża­ło­bę.

– To był pierw­szy i ostat­ni po­ca­łu­nek – przy­po­mnia­łam mu. – Po pro­stu czu­łam się pod­mi­no­wa­na, w ko­ńcu omal nie zgi­nęłam z rąk tam­tych dwóch opry­chów. Na pew­no nie cho­dzi­ło o twój dar prze­ko­ny­wa­nia.

Kąci­ki jego ust po­wo­li unio­sły się w prze­bie­głym uśmiesz­ku.

– Da­ła­byś się zno­wu sku­sić, gdy­bym za­pew­nił nam odro­bi­nę nie­bez­pie­cze­ństwa?

– Wiesz, zde­cy­do­wa­nie lu­bię cię bar­dziej, kie­dy sie­dzisz ci­cho.

– Ha... – Tho­mas od­chy­lił się i wzi­ął głębo­ki od­dech. – Tak czy ina­czej, lu­bisz mnie.

Ro­bi­łam, co mo­głam, chcąc ukryć uśmiech. Mo­głam prze­wi­dzieć, że ten drań skie­ru­je roz­mo­wę na nie­przy­zwo­ite te­ma­ty. Praw­dę mó­wi­ąc, dzi­wi­ło mnie, że do­pie­ro te­raz zro­bił się wul­gar­ny. Wcze­śniej po­ko­na­li­śmy tra­sę z Lon­dy­nu do Pa­ry­ża z moim oj­cem, któ­ry od­pro­wa­dził nas do Orient Expres­su, i przez całą dro­gę Tho­mas za­cho­wy­wał się jak uj­mu­jący dżen­tel­men. Z tru­dem go po­zna­wa­łam, kie­dy miło ga­wędził z moim oj­cem przy ba­becz­kach i her­ba­cie.

Gdy­by na jego ustach nie po­ja­wiał się ło­bu­zer­ski gry­mas, kie­dy oj­ciec nie pa­trzył, i gdy­by nie zna­jo­my za­rys szczęki, świad­czący o upo­rze, by­ła­bym skłon­na uwie­rzyć, że ktoś się pod nie­go pod­szy­wa. Ten Tho­mas Cres­swell nie mógł być tym sa­mym iry­tu­jąco in­te­li­gent­nym chłop­cem, któ­re­go nie­co za bar­dzo po­lu­bi­łam mi­nio­nej je­sie­ni.

Wsu­nęłam za ucho lu­źny ko­smyk kru­czo­czar­nych wło­sów i po­now­nie wyj­rza­łam przez okno.

– Czy two­je mil­cze­nie ozna­cza, że roz­wa­żasz jesz­cze je­den po­ca­łu­nek?

– Może sam so­bie od­po­wiesz na to py­ta­nie, Cres­swell? – Wpa­try­wa­łam się w nie­go, wy­zy­wa­jąco uno­sząc brwi, do­pó­ki nie wzru­szył ra­mio­na­mi i nie po­wró­cił do stu­ka­nia w pa­ra­pet.

Ten Tho­mas zdo­łał ta­kże prze­ko­nać mo­je­go ojca, onie­śmie­la­jące­go lor­da Ed­mun­da Wad­swor­tha, by po­zwo­lił mi na na­ukę w Aka­de­mii Me­dy­cy­ny i Ana­li­ty­ki Sądo­wej w Ru­mu­nii. Na­dal nie po­tra­fi­łam tego po­jąć – de­cy­zja ojca wy­da­wa­ła mi się nie­mal zbyt nie­do­rzecz­na, by mo­gła być praw­dzi­wa, na­wet te­raz, gdy sie­dzia­łam w po­ci­ągu wio­zącym mnie do szko­ły.

Mój ostat­ni ty­dzień w Lon­dy­nie upły­nął pod zna­kiem przy­mie­rza­nia su­kien i pa­ko­wa­nia ku­frów, co dało ojcu i Tho­ma­so­wi zbyt dużo cza­su na po­głębie­nie zna­jo­mo­ści. Kie­dy oj­ciec oznaj­mił, że jest cho­ry, więc po­ja­dę do aka­de­mii je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie Tho­ma­sa i pani Ha­rvey, nie­mal za­dła­wi­łam się zupą, a Tho­mas mru­gnął do mnie wy­mow­nie nad swo­im ta­le­rzem.

Le­d­wie mia­łam czas na sen w nocy, a już na pew­no bra­ko­wa­ło mi go na roz­wa­ża­nia o ro­snącej bli­sko­ści mi­ędzy moim iry­tu­jącym przy­ja­cie­lem i za­zwy­czaj su­ro­wym oj­cem. Pra­gnęłam opu­ścić upior­nie ci­chy dom, któ­ry przy­wo­ły­wał zbyt wie­le du­chów z nie­daw­nej prze­szło­ści. Tho­mas do­sko­na­le zda­wał so­bie z tego spra­wę.

– Albo ma­rzysz o no­wym skal­pe­lu, albo po pro­stu chcesz ocza­ro­wać mnie spoj­rze­niem – ode­zwał się, od­ry­wa­jąc mnie od po­nu­rych roz­my­ślań. Jego usta drgnęły, gdy po­sła­łam mu gro­źne spoj­rze­nie, ale był dość roz­trop­ny, żeby nie uśmiech­nąć się sze­ro­ko. – Ha! W ta­kim ra­zie cho­dzi o roz­ter­ki emo­cjo­nal­ne. Moje ulu­bio­ne.

Wy­raz mo­jej twa­rzy nie umknął jego uwa­gi, choć bar­dzo się sta­ra­łam go ukryć. Wi­dział, jak ner­wo­wo ba­wię się atła­so­wy­mi ręka­wicz­ka­mi i sie­dzę zbyt sztyw­no, co nie mia­ło nic wspól­ne­go z krępu­jącym mnie gor­se­tem ani ze star­szą pa­nią, któ­ra zaj­mo­wa­ła wi­ęk­szo­ść mo­je­go miej­sca. Tho­mas pa­trzył mi w oczy ze szcze­rym wspó­łczu­ciem. Wi­dzia­łam obiet­ni­ce i pra­gnie­nia wy­pi­sa­ne na jego twa­rzy, a in­ten­syw­no­ść tych uczuć przy­pra­wi­ła mnie o dreszcz.

– Przej­mu­jesz się no­wym oto­cze­niem? Za­uro­czysz wszyst­kich stu­den­tów, Wad­sworth.

To, że Tho­mas cza­sa­mi ca­łko­wi­cie błęd­nie in­ter­pre­to­wał moje emo­cje, przy­nio­sło mi lek­ką ulgę. My­ślał, że moje zde­ner­wo­wa­nie wy­ni­ka z bli­sko­ści za­jęć, a nie ze względu na jego ro­snące za­in­te­re­so­wa­nie za­ręczy­na­mi. Wy­znał, że mnie ko­cha, ale tak jak ostat­nio w wie­lu in­nych spra­wach, nie by­łam pew­na, czy to praw­da. Może tyl­ko czuł wo­bec mnie li­to­ść po wszyst­kim, co się zda­rzy­ło.

Do­tknęłam gu­zi­ków przy ręka­wicz­kach.

– Nie – od­pa­rłam. – Nie­szcze­gól­nie.

Unió­sł brwi, ale mil­czał, ja zaś po­now­nie sku­pi­łam uwa­gę na su­ro­wym kra­jo­bra­zie za oknem. Pra­gnęłam na dłu­żej za­gu­bić się w ni­co­ści.

Zgod­nie z tym, co wy­czy­ta­łam w wiel­kiej bi­blio­te­ce ojca, na­sza nowa aka­de­mia mie­ści­ła się w dość ma­ka­brycz­nym z opi­su zam­ku na szczy­cie lo­do­wa­te­go ła­ńcu­cha Kar­pat. Gdy­by nowi ko­le­dzy oka­za­li się nie­do­sta­tecz­nie sym­pa­tycz­ni, do domu i cy­wi­li­za­cji było stam­tąd da­le­ko. Nie wąt­pi­łam, że mło­dzie­ńcy uzna­ją moją płeć za sła­bo­ść, i za­sta­na­wia­łam się, co będzie, je­śli Tho­mas po przy­je­ździe ze­rwie na­szą przy­ja­źń.

A je­śli od­kry­je, ja­kie to na­praw­dę dziw­ne, że mło­da ko­bie­ta otwie­ra zwło­ki i wy­ci­ąga z nich or­ga­ny z ta­kim en­tu­zja­zmem, jak­by to były nowe pan­to­fel­ki? To nie mia­ło zna­cze­nia, kie­dy obo­je ter­mi­no­wa­li­śmy w la­bo­ra­to­rium stry­ja, jed­nak po­de­jście stu­den­tów pre­sti­żo­wej Aka­de­mii Me­dy­cy­ny i Ana­li­ty­ki Sądo­wej mo­gło się oka­zać znacz­nie mniej po­stępo­we.

Pra­cy przy zwło­kach nie uwa­ża­no za szcze­gól­nie sto­sow­ne za­jęcie na­wet dla mężczy­zny, a co do­pie­ro dla mło­dej ary­sto­krat­ki. Gdy­by Tho­mas od­da­lił się ode mnie i zo­sta­ła­bym bez przy­ja­cie­la, za­to­nęła­bym w głębo­kiej otchła­ni i być może już ni­g­dy nie wy­nu­rzy­ła­bym się na po­wierzch­nię.

Ukry­ta we mnie przy­zwo­ita dziew­czy­na z to­wa­rzy­stwa nie­chęt­nie mu­sia­ła przy­znać, że flirt Tho­ma­sa nie po­zwa­lał mi po­grążyć się w mo­rzu sprzecz­nych uczuć. Na­mi­ęt­no­ść i iry­ta­cja były ogniem, a ogień żył i ema­no­wał mocą. Ogień od­dy­chał. Żal przy­po­mi­nał kadź z lot­nym pia­skiem: im bar­dziej ktoś się mio­tał, tym głębiej się za­ko­py­wał. Zde­cy­do­wa­nie wo­la­ła­bym spło­nąć, niż dać się po­grze­bać żyw­cem. Ro­bi­ło mi się go­rąco już na samą myśl, że mo­gli­by­śmy się zna­le­źć w nie­dwu­znacz­nej sy­tu­acji.

– Au­drey Rose... – za­czął Tho­mas.

Przez mo­ment sku­bał man­kie­ty szy­te­go na mia­rę sur­du­ta, a po­tem prze­su­nął dło­nią po ciem­nych wło­sach. Ta­kie ge­sty ani tro­chę nie pa­so­wa­ły do mo­je­go z na­tu­ry pew­ne­go sie­bie przy­ja­cie­la. Pani Ha­rvey drgnęła, lecz nie otwo­rzy­ła oczu. Po raz pierw­szy szcze­rze ża­ło­wa­łam, że się nie obu­dzi­ła.

– Tak?

Wy­pro­sto­wa­łam się jesz­cze bar­dziej, wy­obra­ża­jąc so­bie, że mój fisz­bi­no­wy gor­set to zbro­ja. Tho­mas zwra­cał się do mnie po imie­niu tyl­ko wte­dy, gdy za­no­si­ło się na coś okrop­ne­go. Kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej, pod­czas sek­cji zwłok, wda­li­śmy się w słow­ną po­tycz­kę i choć wte­dy my­śla­łam, że zwy­ci­ęży­łam, te­raz jed­nak nie by­łam tego taka pew­na, bo ko­niec ko­ńców po­zwo­li­łam mó­wić do sie­bie po na­zwi­sku. On rów­nież ob­da­rzył mnie tym przy­wi­le­jem, nie­mniej gdy na­zy­wał mnie Wad­sworth w miej­scach pu­blicz­nych, ża­ło­wa­łam, że się na to zgo­dzi­łam.

– O co cho­dzi? – do­da­łam.

Kil­ka razy głębo­ko ode­tchnął, a ja sku­pi­łam uwa­gę na jego stro­ju. Tho­mas po­sta­wił na ele­gan­cję w pod­ró­ży. Jego gra­na­to­wy sur­dut był tak skro­jo­ny, że bu­dził po­dziw za­rów­no dla kunsz­tu kraw­ca, jak i dla syl­wet­ki mło­de­go wła­ści­cie­la. Si­ęgnęłam do swo­ich gu­zi­ków, ale po­wstrzy­ma­łam się w ostat­niej chwi­li.

– Jest coś, co od pew­ne­go cza­su chcę ci wy­ja­wić. – Tho­mas po­ru­szył się nie­spo­koj­nie. – Wy­da­je mi się, że po­win­naś się o tym do­wie­dzieć, za­nim do­trze­my na miej­sce.

Zno­wu ude­rzył ko­la­nem o drew­nia­ny pa­nel i wy­ra­źnie się za­wa­hał. Może już zdał so­bie spra­wę z tego, że na­sza zna­jo­mo­ść przy­spo­rzy mu pro­ble­mów w aka­de­mii. Przy­go­to­wa­łam się na ze­rwa­nie łączącej nas liny, dzi­ęki któ­rej jesz­cze nie zwa­rio­wa­łam. Na­wet za cenę ży­cia nie za­mie­rza­łam pro­sić Tho­ma­sa, żeby trwał przy mnie i na­dal był moim przy­ja­cie­lem. Sku­pi­łam uwa­gę na od­de­chach, li­cząc se­kun­dy mi­ędzy jed­nym a dru­gim.

Bab­cia twier­dzi­ła, że na wszyst­kich gro­bow­cach Wad­swor­thów po­win­na wid­nieć in­skryp­cja: „Sły­nęli z upo­ru”. Nie mo­głam się z tym nie zgo­dzić. Unio­słam gło­wę i kil­ka razy prze­łk­nęłam śli­nę. Stu­kot kół brzmiał ni­czym wzmoc­nio­ne echo ude­rzeń mo­je­go ser­ca. Oba­wia­łam się, że je­śli Tho­mas wkrót­ce nie prze­mó­wi, zwy­mio­tu­ję na nie­go i jego gu­stow­ny sur­dut.

– Wad­sworth, je­stem pe­wien, że ty... być może po­wi­nie­nem... – Po­kręcił gło­wą i za­śmiał się ci­cho. – Au­ten­tycz­nie mnie opęta­łaś. Jesz­cze tro­chę i za­cznę pi­sać so­ne­ty i ro­bić ma­śla­ne oczy. – Na jego twa­rzy zno­wu po­ja­wi­ła się czuj­no­ść, jak­by za­trzy­mał się tuż nad prze­pa­ścią. Od­kaszl­nął i do­dał znacz­nie ła­god­niej: – A nie jest to od­po­wied­ni mo­ment, bo moje no­wi­ny są dość... mogą się wy­da­wać... pew­ną nie­spo­dzian­ką.

Ści­ągnęłam brwi. Nie mia­łam po­jęcia, do cze­go zmie­rza. Albo chciał oświad­czyć, że na­sza przy­ja­źń prze­trwa wszyst­ko, albo po­sta­no­wił na za­wsze ją od­rzu­cić. Za­ci­snęłam pal­ce na kra­wędzi sie­dze­nia i po­czu­łam, jak moje dło­nie w atła­so­wych ręka­wicz­kach wil­got­nie­ją.

Tho­mas po­chy­lił się i ode­tchnął.

– Je­śli cho­dzi o moją mat­kę, to jej o...

Coś ude­rzy­ło w drzwi prze­dzia­łu z ogrom­ną siłą, nie­mal roz­trza­sku­jąc drew­no. Tak to przy­naj­mniej za­brzmia­ło – na­sze ci­ężkie drzwi były za­mkni­ęte, żeby wy­tłu­mić ha­ła­sy z po­bli­skie­go wa­go­nu re­stau­ra­cyj­ne­go. Po­czci­wa pani Ha­rvey na­dal spa­ła jak za­bi­ta.

Wstrzy­ma­łam od­dech w ocze­ki­wa­niu na na­stęp­ny ło­skot, ale nie na­stąpił. Po­chy­li­łam się lek­ko, zu­pe­łnie za­po­mi­na­jąc o nie­do­ko­ńczo­nym wy­zna­niu Tho­ma­sa. Moje ser­ce biło dwa razy szyb­ciej niż zwy­kle, a umy­sł wy­pe­łni­ły wi­zje tru­pów po­wsta­jących z gro­bów i ło­mo­czących do drzwi, żeby sy­cić się na­szą krwią... Nie. Z wy­si­łkiem zdu­si­łam te my­śli w za­rod­ku. Wam­pi­ry nie ist­nia­ły.

Może to był tyl­ko pod­ró­żny, któ­ry wy­pił jed­ne­go drin­ka za dużo i za­to­czył się na na­sze drzwi. A może wó­zek z de­se­ra­mi albo her­ba­tą wy­mknął się spod kon­tro­li ste­war­da. Nie­wy­klu­czo­ne na­wet, że ja­kaś mło­da dama stra­ci­ła rów­no­wa­gę, kie­dy wa­gon się za­ko­ły­sał.

Wy­pu­ści­łam wstrzy­my­wa­ne po­wie­trze z płuc. Usia­dłam wy­god­nie, roz­lu­źnia­jąc spi­ęte mi­ęśnie. Mu­sia­łam prze­stać się za­mar­twiać gra­su­jący­mi po nocy mor­der­ca­mi. Ob­se­syj­nie wy­obra­ża­łam so­bie, że ka­żdy cień jest spra­gnio­nym krwi de­mo­nem, a nie tyl­ko ciem­ną pla­mą.

W na­stęp­nej se­kun­dzie coś na ko­ry­ta­rzu rąb­nęło w ścia­nę na­sze­go prze­dzia­łu, roz­le­gł się przy­tłu­mio­ny krzyk, po czym za­pa­dła ci­sza. Wło­sy na kar­ku sta­nęły mi dęba, jak­by uzna­ły, że bli­sko­ść mo­jej skó­ry nie jest już bez­piecz­na. Chra­pa­nie pani Ha­rvey tyl­ko po­głębia­ło nie­po­ko­jącą at­mos­fe­rę.

– Na li­to­ść kró­lo­wej, co to ma być? – wy­szep­ta­łam, prze­kli­na­jąc się w du­chu za to, że ukry­łam skal­pe­le w ku­frze i nie mia­łam do nich do­stępu.

Tho­mas przy­ło­żył pa­lec do ust i wska­zał na drzwi, su­ge­ru­jąc, że nie po­win­ni­śmy się ru­szać. Mil­cze­li­śmy przez bo­le­śnie dłu­gie se­kun­dy, a ka­żda zda­wa­ła się trwać mie­si­ąc. Z tru­dem chwy­ta­łam po­wie­trze.

Moje ser­ce biło tak, jak­by chcia­ło wy­sko­czyć z pier­si. Prze­ra­ża­jąca ci­sza roz­ci­ąga­ła se­kun­dy w mi­nu­ty. Cze­ka­li­śmy ze wzro­kiem wbi­tym w drzwi. W pew­nej chwi­li za­mknęłam oczy, mo­dląc się, żeby to nie był ko­lej­ny zły sen.

Po­wie­trze prze­szył wrzask, a mnie zmro­zi­ło do szpi­ku ko­ści.

Pani Ha­rvey w ko­ńcu się ock­nęła, a Tho­mas wy­ci­ągnął do mnie rękę, za­po­mi­na­jąc o do­brych ma­nie­rach. Gdy chwy­cił moją dłoń, wie­dzia­łam już, że wy­obra­źnia nie pła­ta mi fi­gla. W na­szym po­ci­ągu cza­iło się coś bar­dzo mrocz­ne­go i bar­dzo rze­czy­wi­ste­go.

ZE­RWA­ŁAM SIĘ Z MIEJ­SCA i po­śpiesz­nie wyj­rza­łam przez okno, po­dob­nie jak Tho­mas. Pro­mie­nie wscho­dzące­go zza ho­ry­zon­tu sło­ńca za­bar­wi­ły świat na ko­lor mie­dzi z do­dat­kiem zło­wiesz­czych od­cie­ni sza­ro­ści, zie­le­ni i czer­ni.

– Zo­stań tu z pa­nią Ha­rvey – zwró­cił się do mnie Tho­mas.

Po­pa­trzy­łam na nie­go wy­mow­nie. Je­śli sądził, że będę po­tul­nie sie­dzia­ła w prze­dzia­le, pod­czas gdy on po­pro­wa­dzi śledz­two, to naj­wy­ra­źniej po­mie­sza­ło mu się w gło­wie jesz­cze bar­dziej niż mnie.

– Od­kąd to uwa­żasz, że so­bie nie po­ra­dzę? – spy­ta­łam.

Wy­ci­ągnęłam rękę i z ca­łej siły szarp­nęłam drzwi prze­dzia­łu, ale dia­bel­stwo na­wet nie drgnęło. Zrzu­ci­łam pod­ró­żne pan­to­fel­ki, po czym na­pi­ęłam mi­ęśnie, go­to­wa wy­rwać drzwi z za­wia­sów, gdy­by to było ko­niecz­ne. Nie za­mie­rza­łam tkwić w tej pi­ęk­nej klat­ce ani chwi­li dłu­żej, bez względu na to, co cze­ka­ło na ze­wnątrz.

Znów szarp­nęłam, jed­nak drzwi nie chcia­ły się otwo­rzyć. Za­wsze tak było: im gwa­łtow­niej czło­wiek wal­czył, tym trud­niej­sze to się oka­zy­wa­ło. Na­gle od­nio­słam wra­że­nie, że po­wie­trze zgęst­nia­ło i nie da się już nim od­dy­chać. Na­pa­rłam moc­niej, ale moje gład­kie pal­ce śli­zga­ły się po jesz­cze gład­szej po­zło­cie. Za­bra­kło mi tchu, jak­by sztyw­ny gor­set uci­skał płu­ca.

Ogar­nęło mnie prze­mo­żne pra­gnie­nie, żeby go z sie­bie ze­rwać, nie ba­cząc na kon­se­kwen­cje. Mu­sia­łam się stąd wy­do­stać, i to na­tych­miast. Tho­mas mo­men­tal­nie zna­la­zł się u mo­je­go boku.

– Nie uwa­żam... że... so­bie nie po­ra­dzisz – po­wie­dział, usi­łu­jąc wraz ze mną otwo­rzyć drzwi. Dzi­ęki skó­rza­nym ręka­wicz­kom nie­co le­piej mu szło z gład­kim me­ta­lem. – Choć raz chcia­łbym być bo­ha­te­rem, a przy­naj­mniej uda­wać, że nim je­stem. Ty... nie­ustan­nie... mnie... ra­tu­jesz. I zno­wu na trzy, do­brze? Raz, dwa, trzy.

W ko­ńcu z tru­dem otwo­rzy­li­śmy drzwi, a ja wy­pa­dłam na ko­ry­tarz, nie dba­jąc o to, jak wy­glądam. Tłu­mek pa­sa­że­rów ga­pił się na mnie i po­wo­li wy­co­fy­wał. Naj­wy­ra­źniej wy­gląda­łam go­rzej, niż sądzi­łam, ale chwi­lo­wo nie za­prząta­łam so­bie tym gło­wy. Od­dy­cha­nie było znacz­nie istot­niej­sze. Po­zo­sta­ło mieć na­dzie­ję, że nikt z lon­dy­ńskie­go to­wa­rzy­stwa nie pod­ró­żu­je tym wa­go­nem i mnie nie roz­po­zna. Zgi­ęłam się wpół, ża­łu­jąc, że nie wy­bra­łam suk­ni bez gor­se­tu, i sku­pi­łam się na utrud­nio­nym od­dy­cha­niu. Na­gle do­bie­gły mnie wy­po­wia­da­ne szep­tem ru­mu­ńskie sło­wa:

– Te­apa.

– Ţe­peș.

Raz jesz­cze płyt­ko ode­tchnęłam, wy­pro­sto­wa­łam się i wzdry­gnęłam, gdy so­bie uświa­do­mi­łam, co przy­ku­ło uwa­gę bla­dych jak płót­no pod­ró­żnych.

Na ko­ry­ta­rzu pod na­szy­mi drzwia­mi do­strze­głam le­żące wy­gi­ęte cia­ło mężczy­zny. Uzna­ła­bym, że jest nie­trze­źwy, gdy­by nie krew, któ­ra wy­pły­wa­ła z du­żej rany na jego pier­si, pla­mi­ąc per­ski dy­wan.

Ko­łek wbi­ty w ser­ce tru­pa był nie­zbi­tym do­wo­dem mor­der­stwa.

– Świ­ęci pa­ńscy – wy­mam­ro­tał ktoś i się od­wró­cił. – To Pa­low­nik. Ta hi­sto­ria jest praw­dzi­wa!

– Ho­spo­dar Wo­łosz­czy­zny.

– Ksi­ążę ciem­no­ści.

Po­czu­łam się tak, jak­by wo­kół mo­je­go ser­ca za­ci­ska­ła się pi­ęść. Ho­spo­dar Wo­łosz­czy­zny... Ksi­ążę Wo­łosz­czy­zny. Ten ty­tuł krążył w mo­jej gło­wie, przy­wo­łał lek­cje hi­sto­rii i od­na­la­zł miej­sce od­po­wie­dzial­ne za strach. Wład Ţe­peș. Wład Pa­low­nik.

Ktoś na­zwał go Dra­ku­lą, sy­nem smo­ka.

Tyle przy­dom­ków dla jed­ne­go śre­dnio­wiecz­ne­go ksi­ęcia, któ­ry za­bił wi­ęcej mężczyzn, ko­biet i dzie­ci, niż mie­ści­ło się w gło­wie. Naj­słyn­niej­szy z nich zy­skał ze względu na sto­so­wa­ną me­to­dę za­bi­ja­nia – Ţe­peș. Pa­low­nik.

Poza gra­ni­ca­mi kró­le­stwa Ru­mu­nii krąży­ły po­gło­ski, że ro­dzi­na ksi­ęcia to dia­bel­skie isto­ty, nie­śmier­tel­ne i żąd­ne krwi. Z tego jed­nak co wie­dzia­łam, choć nie było tego wie­le, miesz­ka­ńcy Ru­mu­nii my­śle­li o nim ca­łkiem ina­czej. Wład był bo­ha­te­rem lu­do­wych le­gend, któ­ry wal­czył za swo­ich ro­da­ków, wy­ko­rzy­stu­jąc wszyst­kie do­stęp­ne so­bie środ­ki, żeby po­ko­nać wro­gów. Nie ro­bił nic in­ne­go niż uko­cha­ni kró­lo­wie i kró­lo­we in­nych pa­ństw. Nie­wie­lu uwa­ża­ło go za po­two­ra i nikt nie chciał na­wet sły­szeć o tym, że na­ro­do­wy bo­ha­ter to czar­ny cha­rak­ter.

– To Nie­śmier­tel­ny Ksi­ążę!

– Wład Țe­peș żyje!

Przy­po­mnia­łam so­bie na­głó­wek w ga­ze­cie: CZY NIE­ŚMIER­TEL­NY KSI­ĄŻĘ PO­WRÓ­CIŁ? Nie­mo­żli­we, że to się zno­wu dzia­ło. Nie by­łam go­to­wa sta­nąć nad cia­łem ko­lej­nej ofia­ry mor­der­stwa tak szyb­ko po spra­wie Roz­pru­wa­cza. Ba­da­nie zwłok w la­bo­ra­to­rium było inne, ste­ryl­ne, mniej emo­cjo­nal­ne. Ogląda­nie tru­pa na miej­scu zbrod­ni po­wo­do­wa­ło, że spra­wa na­bie­ra­ła ludz­kie­go wy­mia­ru, była zbyt re­al­na. Kie­dyś tego pra­gnęłam, te­raz ma­rzy­łam, by o tym za­po­mnieć.

– To kosz­mar. Po­wiedz mi, że to zły sen, Cres­swell.

Przez krót­ką chwi­lę Tho­mas wy­glądał tak, jak­by chciał wzi­ąć mnie w ra­mio­na i uko­ić moje tro­ski, ale na jego twa­rzy po­ja­wi­ła się chłod­na de­ter­mi­na­cja, na­gła ni­czym śnie­ży­ca w gó­rach.

– Sta­wi­łaś czo­ło prze­ra­że­niu i sku­tecz­nie je po­ko­na­łaś. Po­ra­dzisz so­bie, Wad­sworth. Obo­je so­bie po­ra­dzi­my. To fakt, znacz­nie bar­dziej kon­kret­ny niż sen albo kosz­mar. Obie­ca­łem, że ni­g­dy cię nie okła­mię, i za­mie­rzam do­trzy­mać sło­wa.

Nie mo­głam ode­rwać spoj­rze­nia od roz­ra­sta­jącej się pla­my krwi.

– Świat jest okrop­ny – wy­mam­ro­ta­łam.

Nie­zra­żo­ny spoj­rze­nia­mi pa­sa­że­rów wo­kół nas Tho­mas od­gar­nął pa­smo wło­sów z mo­jej twa­rzy.

– Świat nie jest ani miły, ani okrut­ny – po­wie­dział z za­du­mą. – Po pro­stu jest. To my de­cy­du­je­my, jak na nie­go pa­trzeć.

– Czy w po­ci­ągu jest le­karz? – za­wo­ła­ła po ru­mu­ńsku ciem­no­wło­sa dziew­czy­na mniej wi­ęcej w moim wie­ku. To wy­star­czy­ło, żeby wy­rwać mnie ze szpo­nów roz­pa­czy. – Ten czło­wiek po­trze­bu­je po­mo­cy! Niech ktoś spro­wa­dzi po­moc!

Nie ośmie­li­łam się po­wie­dzieć, że temu czło­wie­ko­wi już nic nie po­mo­że.

Mężczy­zna o roz­czo­chra­nych wło­sach przy­ci­snął dłoń do skro­ni i po­kręcił gło­wą, jak­by wie­rzył, że zwło­ki znik­ną dzi­ęki sile za­prze­cze­nia.

– To... to na pew­no sztucz­ka ilu­zjo­ni­sty – wy­mam­ro­tał.

Pani Ha­rvey wyj­rza­ła na ko­ry­tarz i otwo­rzy­ła sze­ro­ko oczy.

– Och! – krzyk­nęła.

Tho­mas w po­śpie­chu od­pro­wa­dził ją na miej­sce w moim prze­dzia­le, szep­cząc do niej uspo­ka­ja­jąco.

Gdy­bym nie była tak oszo­ło­mio­na, pew­nie sama bym krzyk­nęła. Nie­ste­ty, nie po raz pierw­szy mia­łam do czy­nie­nia z czło­wie­kiem, któ­re­go za­mor­do­wa­no za­le­d­wie kil­ka mi­nut wcze­śniej. Sta­ra­łam się nie my­śleć o zwło­kach zna­le­zio­nych przez nas w lon­dy­ńskim za­ułku i o okrop­nym po­czu­ciu winy, któ­re na­dal mnie dręczy­ło. Tam­ten czło­wiek zgi­nął z po­wo­du mo­jej prze­klętej cie­ka­wo­ści. By­łam wstręt­nym po­two­rem spo­wi­tym w de­li­kat­ną ko­ron­kę.

A jed­nak... Nic nie mo­głam po­ra­dzić na mro­wie­nie pod skó­rą, gdy wpa­try­wa­łam się w cia­ło i z gru­ba cio­sa­ny ko­łek. Dzi­ęki na­uce od­na­la­złam sens. Mo­głam się w niej za­tra­cić i uwol­nić od sza­le­ńczych my­śli.

Kil­ka razy ode­tchnęłam, oswa­ja­jąc się z kosz­ma­rem przed sobą. Te­raz nie wol­no mi było do­pu­ścić do tego, żeby emo­cje przy­ćmi­ły mój osąd, choć ja­kaś część mnie pra­gnęła za­pła­kać nad za­mor­do­wa­nym i nad tym, kto się go dziś nie do­cze­ka. Za­sta­na­wia­łam się, z kim pod­ró­żo­wał... i do kogo je­chał.

Na­tych­miast skar­ci­łam się w du­chu. Skup się, na­ka­za­łam so­bie. By­łam świa­do­ma, że nie jest to dzie­ło nad­przy­ro­dzo­nej isto­ty. Dra­ku­la nie żył już od se­tek lat.

Mam­ro­cząc coś o ma­szy­now­ni, roz­czo­chra­ny pa­sa­żer po­bie­gł w tam­tym kie­run­ku, praw­do­po­dob­nie po to, by prze­ko­nać ma­szy­ni­stę do za­trzy­ma­nia po­ci­ągu. Pa­trzy­łam, jak prze­ci­ska się przez stad­ko lu­dzi, w wi­ęk­szo­ści sto­jących jak słu­py.

– Pani Ha­rvey ze­mdla­ła – oświad­czył Tho­mas, wy­cho­dząc z prze­dzia­łu. Uśmiech­nął się do mnie krze­pi­ąco. – Mam sole trze­źwi­ące, ale chy­ba le­piej ją zo­sta­wić, do­pó­ki...

Pa­trzy­łam, jak prze­ły­ka śli­nę, żeby za­pa­no­wać nad emo­cja­mi. Uzna­jąc, że tłum za­jęty jest tru­pem, a nie moim bra­kiem przy­zwo­ito­ści, za­ry­zy­ko­wa­łam i uści­snęłam jego dłoń w ręka­wicz­ce, po czym szyb­ko cof­nęłam rękę. Nie trze­ba było nic mó­wić. Nie­wa­żne, jak często czło­wiek sty­kał się ze śmier­cią i znisz­cze­niem, to ni­g­dy nie było ła­twe, przy­naj­mniej na po­cząt­ku. Mimo to Tho­mas miał ra­cję – mo­gli­śmy so­bie z tym po­ra­dzić, tak jak kil­ka razy wcze­śniej.

Igno­ru­jąc cha­os wo­kół sie­bie, przy­go­to­wa­łam się na od­ra­ża­jący wi­dok i od­ci­ęłam od emo­cji. Stryj na­uczył mnie po­stępo­wa­nia na miej­scu zbrod­ni i sta­ło się ono moją dru­gą na­tu­rą. Nie mu­sia­łam my­śleć, wy­star­czy­ło dzia­łać. Mia­łam do czy­nie­nia z oka­zem, któ­ry na­le­ża­ło zba­dać. My­śli o krwi i nie­for­tun­nej utra­cie ży­cia jed­no­cze­śnie wy­fru­nęły z mo­jej gło­wy. Resz­ta świa­ta, moje po­czu­cie winy i lęki zbla­dły i znik­nęły.

Na­uka była ołta­rzem, przed któ­rym klęka­łam już wcze­śniej, żeby zna­le­źć po­cie­chę.

– Pa­mi­ętaj. – Tho­mas ro­zej­rzał się po ko­ry­ta­rzu, pró­bu­jąc ukryć zwło­ki przed wzro­kiem pa­sa­że­rów. – To tyl­ko rów­na­nie do roz­wi­ąza­nia, Wad­sworth, nic wi­ęcej.

Ski­nęłam gło­wą, po czym ostro­żnie zdjęłam ka­pe­lu­sik i za­gar­nęłam za sie­bie dłu­gą kre­mo­wą suk­nię, tak jak­bym mi­ęk­kim ma­te­ria­łem od­gra­dza­ła się od wszel­kich nie­po­trzeb­nych emo­cji. Moje man­kie­ty z czar­no-zło­tej ko­ron­ki de­li­kat­nie mu­snęły za­krwa­wio­ny sur­dut, któ­re­go ele­gan­cja upior­nie kon­tra­sto­wa­ła z gru­bo cio­sa­nym ko­łkiem w pier­si tru­pa. Sta­ra­łam się nie zwra­cać uwa­gi na kro­ple krwi na jego na­kroch­ma­lo­nym ko­łnie­rzy­ku. Spraw­dza­jąc tęt­no, któ­re­go nie mia­łam szan­sy wy­czuć, po­pa­trzy­łam na Tho­ma­sa i do­strze­głam, że jego za­zwy­czaj pe­łne war­gi za­ci­śni­ęte są w wąską kre­skę.

– O co cho­dzi?

Tho­mas otwo­rzył usta, po czym je za­mknął, kie­dy ja­kaś ko­bie­ta wyj­rza­ła z sąsied­nie­go prze­dzia­łu i dum­nie unio­sła gło­wę.

– Chcia­ła­bym wie­dzieć, co ozna­cza­ją... och... Ojej.

Po­pa­trzy­ła na mężczy­znę na podło­dze i jęk­nęła, jak­by gor­set na­gle od­ci­ął do­pływ po­wie­trza do jej płuc. Dżen­tel­men z tego sa­me­go prze­dzia­łu pod­trzy­mał ją, za­nim osu­nęła się na zie­mię.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, pro­szę pani? – spy­tał z ame­ry­ka­ńskim ak­cen­tem i de­li­kat­nie po­kle­pał ją po po­licz­ku. – Pro­szę pani?

Chmu­ra pary za­sy­cza­ła wście­kle, po­ci­ąg za­ha­mo­wał z pi­skiem kół, a mnie za­rzu­ci­ło naj­pierw w jed­ną, po­tem w dru­gą stro­nę, kie­dy roz­pędzo­ny po­jazd wy­tra­cił pręd­ko­ść. Ży­ran­dol na ko­ry­ta­rzu gwa­łtow­nie za­brzęczał i pod­czas gdy wszyst­ko wo­ko­ło nie­ru­cho­mia­ło, mój puls przy­śpie­szył.

Tho­mas klęk­nął obok, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od za­bi­te­go przed chwi­lą mężczy­zny, i pod­trzy­mał mnie dło­nią w ręka­wicz­ce.

– Bądź czuj­na, Wad­sworth – szep­nął. – Oso­ba, któ­ra to zro­bi­ła, za­pew­ne jest na ko­ry­ta­rzu ra­zem z nami i ob­ser­wu­je ka­żdy nasz ruch.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki