Jak robić nic? Manifest przeciw kultowi produktywności - Odell Jenny - ebook

Jak robić nic? Manifest przeciw kultowi produktywności ebook

Odell Jenny

3,8

Opis

Rób NIC i uwolnij się od nałogu COŚRÓBSTWA

Otaczają cię rzeczy nierzeczywiste: wizualizacje produktów, idealne zdjęcia w mediach społecznościowych, zbawienne aplikacje, dzięki którym zaoszczędzisz mnóstwo czasu. Bo przecież czas to pieniądz, a jest jeszcze tyle do zrobienia! Już kładąc się do snu, w głowie pojawia się myśl: „Jutro muszę…”. Jeśli nie wykażesz się produktywnością, to…

…świat się nie zawali. Wręcz przeciwnie – zrobisz mu przysługę.

W czasach, kiedy tracenie czasu jest powszechnie potępiane i uznawane za najgorsze z możliwych marnotrawstw, Jenny Odell zachęca, aby swoją uwagę skierować na świat rzeczywisty – pełen różnorodności i inspiracji. Przekonuje, że tylko zmniejszając lawinę wymagań i rozpraszaczy, możesz dostrzec jego prawdziwe piękno, a także problemy i realne rozwiązania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (26 ocen)
11
6
3
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




moim studentom

Wstęp

Przezwyciężyć użyteczność

Ocalenie obstaje przy drobnej rysie w ciągłej katastrofie.

– Walter Benjamin[1]

Nic nie jest trudniejsze do zrobienia niż nic. W świecie, w którym o naszej wartości decyduje produktywność, wielu z nas zauważa, że technologie, których używamy na co dzień, przechwytują, optymalizują lub zamieniają w zasób finansowy każdą najkrótszą chwilę naszego życia. Poddajemy swój wolny czas pod wycenę liczbową, wchodzimy w interakcje z algorytmicznymi wersjami innych ludzi, budujemy i utrzymujemy marki osobiste. Niektórzy czerpią zapewne swego rodzaju inżynierską satysfakcję z usprawniania i wrzucania do sieci całego swojego doświadczenia życiowego. A jednak pozostaje w nas jakieś nerwowe poczucie przebodźcowania i niezdolności do utrzymania spójnego toku myślenia. I choć być może trudno nam uchwycić to poczucie, zanim zniknie za zasłoną rozproszenia, jest ono niezwykle ważne. Wciąż dostrzegamy, że wiele spośród tego, co nadaje naszemu życiu sens, ma swoje źródło w przypadkach, zakłóceniach i nieoczekiwanych spotkaniach – w tym „czasie wyłączenia”, który w mechanistycznym postrzeganiu ludzkiego doświadczenia jest systematycznie zwalczany.

Już w 1877 roku Robert Louis Stevenson nazywał zabieganie „objawem braku witalności” i obserwował wokół siebie „rodzaj tuzinkowych, umarłych za życia ludzi, którzy poza wykonywaniem jakiegoś konwencjonalnego zajęcia są ledwo świadomi własnego istnienia”[2]. A przecież dostajemy tylko jedną szansę. Seneka w dialogu O krótkości życia opisuje przerażenie, z jakim człowiek uświadamia sobie, że życie przeleciało mu przez palce. Jakie to podobne do otrząśnięcia się po godzinie spędzonej na tępym przeglądaniu Facebooka:

Przypomnij sobie (…), jak wielu ludzi rabowało ci twe życie, kiedy ty nawet nie doceniałeś, co tracisz; jak wiele ci zabrał jałowy smutek, głupia uciecha, chciwa żądza, pochlebcza rozmowa, jak mało pozostało ci z ciebie, a wtedy zrozumiesz, że umrzesz – dziecięciem![3]

Na poziomie zbiorowości stawka okazuje się jeszcze wyższa. Wiemy, że żyjemy w złożonych czasach, które wymagają złożonych przemyśleń i rozmów – a one z kolei wymagają czasu i przestrzeni, których tak bardzo nam brakuje. Wygoda nieograniczonej łączności zrównała z ziemią wszelkie subtelności rozmów twarzą w twarz, odcinając nas przy tym od bardzo wielu informacji i kontekstów. W błędnym kole, w którym komunikacja ulega zakłóceniu, a czas to pieniądz, pozostaje nam mało okazji do wymknięcia się i jeszcze mniej sposobów na dotarcie do innych ludzi.

Gdy weźmiemy pod uwagę, jak słabo wiedzie się sztuce w systemie, w którym liczy się wyłącznie ostateczny wynik, możemy zauważyć, że na szali legła również kultura. Tym, co łączy neoliberalne technoprzeznaczenie i kulturę trumpowską, jest zniecierpliwienie wobec wszystkiego, co zniuansowane, poetyckie czy nieoczywiste. Takie kawałki „niczego” nie mogą być tolerowane, ponieważ nie da się ich wykorzystać ani zawłaszczyć, nie przynoszą wymiernych rezultatów. (W tym kontekście nie dziwi wcale fakt, że Trump chce cofnąć finansowanie federalnej agencji National Endowment for the Arts, która wspiera kulturę i sztukę). Już na początku dwudziestego wieku malarz surrealista Giorgio de Chirico przewidział to kurczenie się przestrzeni dla tak „nieproduktywnych” czynności jak obserwacja. Napisał:

W obliczu coraz bardziej materialistycznej i pragmatycznej postawy ludzi naszej epoki (…) nie będzie czymś przesadnie wydumanym rozważanie zaistnienia takiego społeczeństwa, w którym jednostki żyjące dla przyjemności umysłowych nie mają już prawa domagać się swego miejsca pod słońcem. Pisarz, myśliciel, marzyciel, poeta, metafizyk, obserwator (…) ten, kto próbuje rozwiązać zagadkę lub wydać osąd, stanie się postacią anachroniczną, skazaną na zniknięcie z powierzchni ziemi niczym ichtiozaur lub mamut[4].

W tej książce będę pisała o tym, jak zachować to miejsce pod słońcem. Jest to przewodnik pokazujący, jak robić nic w akcie politycznego sprzeciwu wobec ekonomii uwagi – i to z uporem chińskiego domu-gwoździa blokującego drogę szybkiego ruchu. Chcę tego nie tylko dla artystów i pisarzy, ale dla każdego, kto postrzega życie jako coś więcej niż narzędzie, a więc jako coś, czego nie da się zoptymalizować. Mój wywód opiera się na prostej niezgodzie – niezgodzie na przekonanie, że obecny czas i miejsce, a także ludzie, którzy tkwią w nich razem z nami, są w jakikolwiek sposób niewystarczający. Platformy w rodzaju Facebooka czy Instagrama działają jak tamy, które gromadzą nasze naturalne zainteresowanie innymi ludźmi oraz niezależną od wieku potrzebę życia we wspólnocie, przechwytują i udaremniają nasze najbardziej podstawowe pragnienia, a następnie czerpią z nich zyski. Samotność, obserwacja i zwykłe kontakty towarzyskie powinny być postrzegane nie tylko jako cel sam w sobie, ale jako niezbywalne prawo każdego, kto ma to szczęście, że żyje.

Ponieważ to „nic”, które tu proponuję, jest niczym tylko z punktu widzenia kapitalistycznej produktywności, nie ma paradoksu w tym, że książka zatytułowana Jak robić nic? jest też w pewnym sensie propozycją planu działania. Chcę w niej wyznaczyć pewne kierunki ruchu: 1) wycofywanie się, nieodbiegające zbytnio od słynnego dropping out z lat 60. XX w.; 2) ruch na boki, w kierunku rzeczy i ludzi znajdujących się wokół nas; oraz 3) ruch w dół, ugruntowujący w miejscu. Jeśli nie wykażemy się czujnością, obecny sposób projektowania większości naszych technologii będzie nas blokował na każdym kroku poprzez intencjonalne kształtowanie fałszywych celów autorefleksji, przedmiotów zainteresowania, a także pragnienia przynależności do wspólnoty. W czasach gdy ludzie zaczynają odczuwać potrzebę ucieczki, warto zadać sobie parę pytań: co mogłoby oznaczać hasło „powrót do ziemi”, gdybyśmy pod pojęciem ziemi rozumieli miejsce, w którym się właśnie znajdujemy? Czy wejście w „rzeczywistość rozszerzoną” mogłoby oznaczać po prostu odłożenie telefonu? I co (albo kogo) zobaczylibyśmy przed sobą, gdybyśmy to w końcu zrobili?

Książka ta szuka ukrytych źródeł niejednoznaczności i niewydajności pośród krajobrazu spustoszenia, jaki pozostawia po sobie neoliberalny determinizm. W epoce soylentu ma ona być posiłkiem złożonym z czterech dań. I choć mam nadzieję, że odnajdziesz pewną ulgę w zaproszeniu do tego, żeby się po prostu zatrzymać albo odrobinę zwolnić, nie chcę, żeby ta lektura okazała się tylko pretekstem do wyjazdu na weekend czy też zwykłą rozprawą na temat kreatywności. Celem robienia niczego – w moim rozumieniu – nie jest powrót do pracy z nową energią i gotowością do osiągania coraz większej produktywności, ale raczej zakwestionowanie tego, co postrzegamy obecnie jako produktywność. Mój wywód jest w oczywisty sposób antykapitalistyczny, zwłaszcza w odniesieniu do technologii, które promują kapitalistyczne postrzeganie czasu, miejsca, siebie samego i społeczności. Ma też charakter środowiskowy i historyczny – wysuwam tu tezę, że zmiana postawy i zwracanie większej uwagi na miejsce mogą doprowadzić do pogłębienia świadomości własnego udziału w historii i w funkcjonowaniu wspólnoty pozaludzkiej. Czy to z perspektywy społecznej, czy też ekologicznej ostatecznym celem „robienia niczego” jest wydobycie naszego skupienia z ekonomii uwagi i osadzenie go z powrotem w ogólnodostępnym świecie fizycznym.

Nie jestem przeciwniczką technologii. Istnieją przecież takie jej formy – począwszy od narzędzi, które pozwalają nam obserwować świat natury, po zdecentralizowane, niekomercyjne sieci społecznościowe – które mogą osadzić nas pełniej w teraźniejszości. Sprzeciwiam się raczej temu, że korporacyjne platformy kupują i sprzedają naszą uwagę, a także takim sposobom projektowania i wykorzystywania technologii, które utrwalają wąską definicję produktywności, nie uwzględniając tego, co lokalne, fizyczne czy poetyckie. Niepokoi mnie wpływ obecnych mediów społecznościowych na sposoby wyrazu – w tym na prawo do niewyrażania swojego zdania – oraz ich celowo uzależniające cechy. Jednak to niekoniecznie internet jest tu źródłem zła ani nawet nie sama idea mediów społecznościowych – jest nim raczej inwazyjna logika komercyjnych mediów społecznościowych, a także ich finansowa motywacja do utrzymywania nas w dochodowym stanie niepokoju, zazdrości i rozproszenia. Jest nim też kult indywidualności i marki osobistej, który wyrasta z takich platform i wpływa na nasz sposób myślenia o tym, kim jesteśmy poza internetem, a także o miejscach, w których faktycznie żyjemy.

Ze względu na uporczywość, z jaką zwracam się ku temu, co lokalne i teraźniejsze, istotny jest fakt, że książka ta powstała w rejonie zatoki San Francisco, gdzie dorastałam i gdzie mieszkam obecnie. Obszar ten słynie z dwóch rzeczy: z firm technologicznych i z piękna natury. To miejsce, w którym z biur inwestorów VC przy Sand Hill Road można pojechać prosto na zachód, żeby po chwili znaleźć się w lesie sekwojowym nad brzegiem morza, a z kampusu Facebooka można wyjść bezpośrednio na słone mokradła z całymi stadami ptaków wodnych. Kiedy dorastałam w Cupertino, moja mama zabierała mnie czasem ze sobą do pracy, do biura Hewlett-Packard, gdzie przymierzyłam kiedyś bardzo wczesną wersję zestawu VR. Poza tym z całą pewnością dużo czasu spędzałam w domu przed komputerem. Ale zdarzały się też dni, kiedy wybieraliśmy się całą rodziną na długie spacery po lasach dębowych i sekwojowych w parku narodowym Big Basin albo wzdłuż klifów w parku San Gregorio State Beach. Latem często wyjeżdżałam na obozy w góry Santa Cruz, gdzie usiłowałam wbić sobie do głowy nazwę Sequoia sempervirens.

Poza tym, że piszę, jestem też artystką. Ponieważ w swojej pracy twórczej wykorzystuję komputery, a może też dlatego, że mieszkam w San Francisco, na początku lat 2010. zostałam wrzucona do pojemnego worka opatrzonego etykietką „sztuka i technologia”. Tyle że jedyne, co interesuje mnie w technologii, to sposób, w jaki może nas ona przybliżyć do rzeczywistości fizycznej, do której tak naprawdę należy moje serce. Znalazłam się w dość dziwnej sytuacji: byłam zapraszana na konferencje technologiczne, podczas gdy tak naprawdę wolałabym obserwować ptaki. Jest to tylko jeden z aspektów tego osobliwego znajdowania się „pomiędzy”, którego doświadczam po pierwsze jako osoba dwurasowa, a po drugie – jako ktoś, kto poprzez sztukę cyfrową chce opowiadać o świecie fizycznym. Brałam udział w stypendiach twórczych w tak niespotykanych miejscach, jak firma recyklingowa Recology w San Francisco (znana również jako „zsyp”), Wydział Planowania Przestrzennego w San Francisco czy biblioteka cyfrowa Internet Archive. Przez cały ten czas pozostawałam w miłosno-nienawistnej relacji z Doliną Krzemową jako źródłem moich dziecięcych wspomnień, ale też technologii, która doprowadziła do powstania ekonomii uwagi.

Czasem dobrze jest utknąć pomiędzy, nawet jeśli to niewygodne. Wiele myśli zawartych w tej książce kształtowało się przez lata nauczania sztuki studyjnej na Stanfordzie i przekonywania do niej studentów z kierunków projektowych i inżynierskich, którzy nie widzieli w niej sensu. Jedyne wyjście w teren, jakie odbywa się podczas mojego kursu grafiki komputerowej, to zwykły spacer. Czasem każę też swoim studentom usiąść na zewnątrz i przez piętnaście minut nie zajmować się niczym. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że próbuję im w ten sposób coś pokazać. Żyjąc pomiędzy górami a światem hiperprzyspieszonej kultury firmowej, nie potrafię nie zadawać sobie pytania: jaki sens ma budowanie cyfrowych światów, gdy ten prawdziwy wali się na naszych oczach?

Dziwne zadania, jakie pojawiają się na moim kursie, wynikają też z pewnego zaniepokojenia. Wśród moich studentów, ale także u wielu innych osób, które znam, zauważam ogromne pokłady energii, ogromną intensywność, ale też ogromny lęk. Widzę ludzi uwikłanych nie tylko w sieć powiadomień, ale też w mit produktywności i rozwoju, niezdolnych do odpoczynku ani nawet do dostrzeżenia, gdzie się znajdują. A jednocześnie podczas tego lata, gdy pisałam tę książkę, byłam świadkiem katastrofalnego pożaru ciągnącego się w nieskończoność. Moje miejsce na ziemi, podobnie jak to, w którym znajdujesz się ty, woła do nas o pomoc. Myślę, że powinniśmy posłuchać tego wołania.

Zacznijmy na wzgórzach w pobliżu Oakland, miasta, w którym obecnie mieszkam. W Oakland rosną dwa słynne drzewa: pierwsze to drzewo Jacka Londona, gigantyczny dąb wieczniezielony, który stoi przed ratuszem i od którego wzięło swój kształt logo miasta. Drugie drzewo, ukryte wśród wzgórz, nie jest aż tak dobrze znane. Nazywane jest Grandfather lub Old Survivor, ponieważ to jedyna sekwoja w Oakland, która pozostała z tutejszego pierwotnego drzewostanu, cudownie ocalony pięciusetletni relikt z czasów sprzed gorączki złota, kiedy to wszystkie stare sekwoje zostały wycięte. Choć wzgórza East Bay porasta w dużej części las sekwojowy, jest to drzewostan wtórny, który wyrósł na pniakach przodków, należących niegdyś do największych drzew na całym wybrzeżu. Przez długi czas mieszkańcy Oakland zakładali, że wszystkie pierwotne drzewa zostały wycięte, aż w 1969 roku pewien przyrodnik natknął się na tego starego osobnika, górującego nad otaczającym go lasem. Od tamtej pory Old Survivor figuruje w społecznej wyobraźni i pobudza do pisania artykułów, organizowania grupowych wycieczek, a nawet do kręcenia filmów dokumentalnych.

Przed wyrębem pierwotny drzewostan wzgórz East Bay obejmował także tak zwane Drzewa Nawigacyjne, czyli dwie sekwoje tak wysokie, że żeglarze poruszający się po zatoce San Francisco wykorzystywali je do omijania niebezpiecznego, ukrytego pod wodą Blossom Rock. (Kiedy drzewa zostały ścięte, inżynierowie wojskowi musieli dosłownie wysadzić tę skałę). Choć Old Survivor nie był jedną z tych sekwoi, lubię myśleć o nim jako o swego rodzaju punkcie nawigacyjnym. To sędziwe drzewo może nam udzielić kilku lekcji, które wpisują się w kierunek, jaki będę się starała wyznaczyć w tej książce.

Pierwsza lekcja dotyczy sprzeciwu. Swoista legenda, która otacza to stare drzewo, wiąże się nie tylko z jego wiekiem i nieprawdopodobną historią ocalenia, ale również z jego sekretnym położeniem. Nawet osoby, które dorastały wśród wzgórz East Bay, mogą mieć trudności z jego odnalezieniem. A kiedy ktoś już je zauważy, nadal nie może zbyt blisko do niego podjeść, ponieważ drzewo rośnie na stromym, skalistym zboczu, którego pokonanie wymagałoby ryzykownej wspinaczki. Jest to jeden z powodów, dla których Old Survivor przetrwał wyręby. Drugi powód wiąże się z powykręcanym kształtem drzewa i jego wysokością, choć przy swoich dwudziestu ośmiu metrach to karzeł w porównaniu z innymi drzewami, które rosły tu pierwotnie. Innymi słowy Old Survivor ocalał głównie dlatego, że wydał się drwalom bezużyteczny jako materiał na deski.

To wszystko brzmi dla mnie jak prawdziwa wersja pewnej opowieści – jej tytuł tłumaczy się często jako Bezużyteczne drzewo – pochodzącej z Prawdziwej księgi południowego kwiatu, zbioru pism, których autorstwo przypisuje się chińskiemu filozofowi z czwartego wieku naszej ery Czuang-cy. Jest to opowieść o cieśli, który zauważa drzewo (w jednej z wersji jest to dąb piłkowany, przypominający wyglądem swojego kalifornijskiego krewniaka – dąb wieczniezielony) o imponujących rozmiarach i wieku. Jednak majster mija je ze stwierdzeniem, że jest „do niczego niezdatne” i wyrosło tak stare tylko dlatego, że jego powykręcane gałęzie nie nadawałyby się na deski. Niedługo później drzewo pokazuje mu się we śnie i pyta: „Z kimżeś miał mnie porównać? Czyżbyś miał mnie porównać z drzewami ozdobnymi?”. Potem zwraca mu uwagę na to, że drzewa owocowe i te, z których pozyskuje się drewno, są regularnie niszczone. Tymczasem ten dąb przyjął strategię bezużyteczności: „Jest mi bardzo użyteczna. Gdybym był użyteczny, czyżbym stał się tak wielki?”. Dąb nie uznaje rozróżnienia na to, co bezużyteczne, i to, co wartościowe, wprowadzanego przez człowieka, który widzi w nim tylko potencjał na deski: „Poza tym obaj jesteśmy stworzeni i jako dwa stworzenia, jakżeż możemy się wzajemnie sądzić? I ty, śmiertelny, niepotrzebny człowieku, co wiesz o mnie, niepotrzebnym drzewie?”[5]. Bez trudu potrafię sobie wyobrazić, że Old Survivor mógłby skierować takie słowa do dziewiętnastowiecznych drwali, którzy tak po prostu go pominęli na niecałe sto lat przed tym, jak zaczęło do nas docierać, ile straciliśmy.

Tego typu sformułowanie – „użyteczna bezużyteczność” – jest charakterystyczne dla Czuang-cy, w którego pismach często pojawiały się pozorne sprzeczności i błędy logiczne. Jednak podobnie jak w przypadku jego pozostałych stwierdzeń, nie jest to paradoks dla samego paradoksu – raczej proste spostrzeżenie dotyczące świata społecznego, który sam w sobie jest paradoksalny, określany przez hipokryzję, ignorancję i nielogiczność. W takim społeczeństwie człowiek, który starałby się prowadzić skromne, etyczne życie, z pewnością wyszedłby na „odwróconego” – dobro byłoby dla niego złem, góra dołem, produktywność zniszczeniem, a bezużyteczność rzeczywiście okazałaby się użyteczna.

Jeśli wolno mi rozwinąć tę metaforę, powiedziałabym, że Old Survivor był zbyt dziwny albo zbyt trudny, żeby posłać go łatwo do tartaku. I tym samym podsuwa mi obraz „sprzeciwu w miejscu”. Sprzeciwiać się w miejscu to znaczy przybierać taki kształt, który niełatwo daje się wchłonąć przez kapitalistyczny system wartości. To znaczy odrzucić pewien układ odniesienia – w tym przypadku byłby to układ, w którym o wartości decydują produktywność, przebieg kariery i własna przedsiębiorczość. To znaczy też przyjmować i próbować wchodzić w nieco bardziej rozmyte czy nieostre pojęcia, takie jak produktywność utrzymywania, znaczenie komunikacji niewerbalnej czy też zwykłe doświadczanie życia postrzegane jako nadrzędny cel. To znaczy wreszcie uznawać i doceniać taką wersję siebie samego, która zmienia się w czasie, wykracza poza opis algorytmiczny i której tożsamość nie zawsze zatrzymuje się na granicy jednostki.

W środowisku całkowicie nastawionym na kapitalistyczne zawłaszczanie naszych najdrobniejszych myśli przyjęcie takiej postawy okazuje się równie niekomfortowe, jak wejście w nieodpowiednim stroju do pomieszczenia, w którym obowiązuje dress code. Jak pokażę na różnych przykładach sprzeciwu w miejscu podejmowanego w przeszłości, wytrwanie w takiej postawie wymaga zaangażowania, dyscypliny i silnej woli. Robienie niczego jest trudne.

Kolejna lekcja, jakiej może nam udzielić Old Survivor, wiąże się z jego funkcjami – świadka i pomnika. Nawet najzagorzalszy materialista musi przyznać, że drzewo to różni się od monumentów wznoszonych przez człowieka, bo przecież żyje. W jednym z wydań lokalnej gazety „MacArthur Metro” z 2011 roku nieżyjący już Gordon Laverty, wówczas emerytowany pracownik służb miejskich w East Bay, wraz z synem Larrym napisał pochwałę sędziwego drzewa: „Jest taki gość, co stoi na zboczu góry koło parku Leona i odkąd tylko ludzie pojawili się w Oakland, patrzy na nasz obłęd. Nazywa się Old Survivor. Jest sekwoją i jest stary”. Ukazali drzewo jako świadka historii: od zbieracko-łowieckiego życia Indian Ohlone, przez przybycie Hiszpanów i Meksykanów, po białych wyzyskiwaczy. Punkt widzenia drzewa – niezmienny wobec kolejnych szaleństw coraz to nowych przybyszów – staje się w końcu dla Lavertych symbolem moralności: „Old Survivor nadal stoi (…) niczym stróż mający przypominać, byśmy swoje decyzje podejmowali mądrze”[6].

Ja postrzegam go tak samo. Old Survivor jest dla mnie przede wszystkim faktem fizycznym, niemym świadectwem bardzo realnej przeszłości, należącym zarówno do natury, jak i do kultury. Jeśli spojrzymy na to drzewo, zobaczymy coś, co zaczęło wzrastać w bardzo odmiennym świecie, dla nas wręcz nierozpoznawalnym – w świecie, którego ludzcy mieszkańcy starali się zachowywać lokalną równowagę różnych form życia, zamiast ją niszczyć, w którym kształt wybrzeża pozostawał jeszcze niezmieniony, w którym żyły niedźwiedzie grizzly, kondory kalifornijskie i kiżucze (wszystkie te gatunki zniknęły z regionu East Bay w XIX wieku). To wcale nie legenda ani nawet takie dawne dzieje. I podobnie jak igły rosnące na starej sekwoi są połączone z jej starymi korzeniami, tak obecne czasy wyrastają z przeszłości. Właśnie tego rodzaju zakorzenienia tak rozpaczliwie potrzebujemy w czasach, gdy zalewają nas amnestyczna teraźniejszość i sieciówkowa estetyka wirtualnej rzeczywistości.

Te dwie lekcje powinny dać ci już pewne wyobrażenie o tym, dokąd będę zmierzać w tej książce. W „robieniu niczego” chodzi mi po pierwsze o to, żeby uwolnić się od ekonomii uwagi, a po drugie, żeby zaangażować się w coś innego. A to „coś innego” to ni mniej, ni więcej tylko czas i przestrzeń, które otwierają przed nami swoje możliwości jedynie wtedy, gdy spotkamy się w nich na płaszczyźnie uwagi. Wreszcie w ramach sprzeciwu wobec odmiejscowienia, jakie następuje w zoptymalizowanym życiu prowadzonym online, chcę się opowiedzieć za nowym „umiejscowieniem”, które niesie ze sobą wrażliwość i odpowiedzialność wobec tego, co historyczne (co wydarzyło się tutaj), oraz tego, co ekologiczne (kto i co żyje lub żyło tutaj).

W tej książce przedstawiam bioregionalizm jako pewien model myślenia o miejscu. Bioregionalizm, którego założenia zostały sformułowane w latach 70. XX wieku przez działacza środowiskowego Petera Berga i który jest wyraźnie widoczny w podejściu rdzennych mieszkańców do ziemi, wiąże się nie tylko ze świadomością tego, jak wiele form życia występuje w każdym miejscu, ale również z dostrzeganiem ich wzajemnych powiązań, w tym także powiązań z ludźmi. Myśl bioregionalna obejmuje takie działania, jak odbudowa siedlisk czy uprawy permakulturowe, ale zawiera również element kulturowy, ponieważ każe nam czuć się obywatelami bioregionu równie mocno (a może nawet mocniej) jak obywatelami państwa. To nasze „obywatelstwo” w bioregionie pociąga za sobą nie tylko znajomość lokalnego ekosystemu, ale także zobowiązanie do dbania o niego wspólnie.

Powiązanie krytyki ekonomii uwagi z obietnicą bioregionalnej świadomości jest dla mnie bardzo ważne, ponieważ uważam, że kapitalizm, kolonialny sposób myślenia, samotność i eksploatacja środowiska naturalnego napędzają się wzajemnie. Jest to dla mnie istotne również ze względu na podobieństwo między tym, jak gospodarka wpływa na ekosystem, a tym, jak ekonomia uwagi wpływa na naszą uwagę. W obu przypadkach można zauważyć tendencję do intensywnej monokultury, w której elementy uznawane za „nieużyteczne” i niemożliwe do zawłaszczenia (przez drwali lub przez Facebooka) są usuwane jako pierwsze. Takie podejście do użyteczności – które wypływa z fałszywego rozumienia życia jako rzeczywistości zatomizowanej i możliwej do zoptymalizowania – prowadzi do tego, że przestajemy postrzegać ekosystem jako żyjącą całość, która potrzebuje wszystkich swoich części, aby prawidłowo funkcjonować. Podobnie jak wyręby czy uprawy wielkopowierzchniowe niszczą ziemię, tak nadmierny nacisk na osiąganie wyników obraca krajobraz myśli indywidualnej i wspólnotowej, niegdyś bujny i tętniący życiem, w farmę Monsanto, gdzie „produkcja” systematycznie niszczy glebę, aż w końcu nic nie może już na niej rosnąć. Tępi jeden gatunek myśli za drugim, przyspieszając w ten sposób erozję uwagi.

Dlaczego współczesne rozumienie produktywności okazuje się często ramą dla działań wyniszczających naturalną produktywność ekosystemu? Przypomina to paradoks z opowieści Czuang-cy, która jest przede wszystkim anegdotą na temat wąskiego rozumienia pojęcia użyteczności. Drzewo, które przychodzi do cieśli we śnie, pyta tak naprawdę: Użyteczność? Ale na czyj użytek? Podobne pytanie przychodzi mi do głowy, kiedy dam sobie wystarczająco dużo czasu, żeby odejść o krok od kapitalistycznej logiki naszego obecnego rozumienia produktywności i sukcesu. Produktywność? Ale co mamy produkować? Sukces? W jakim sensie i dla kogo? W moim życiu chwile, w których czułam się najszczęśliwsza i najbardziej spełniona, przychodziły wtedy, gdy byłam całkowicie świadoma tego, że żyję – ze wszystkimi nadziejami, cierpieniami i troskami, jakie się z tym wiążą dla istoty śmiertelnej. W takich chwilach pojęcie sukcesu jako celu teleologicznego nie miałoby sensu – to te chwile same w sobie były celami, a nie szczeblami na jakiejś drabinie. Myślę, że w czasach Czuang-cy ludzie doświadczali tego samego uczucia.

Na początku opowieści o bezużytecznym drzewie pojawia się pewien ważny szczegół. W wielu jej wersjach występuje wzmianka, że powykrzywiany dąb był tak wielki i rozłożysty, że w jego cieniu mogło się pomieścić „kilka tysięcy wołów” albo nawet „tysiące końskich stad”. Kształt bezużytecznego drzewa nie tylko zabezpiecza je samo przed cieślą – jest to też kształt opieki, którą drzewo roztacza nad tysiącami zwierząt potrzebujących schronienia i tym samym zapewnia sobie rację bytu. Chciałabym zobaczyć kiedyś cały las takich bezużytecznych drzew, których gałęzie splatają się gęsto ze sobą i zapewniają odizolowane, bezpieczne siedlisko dla ptaków, węży, jaszczurek, wiewiórek, owadów, grzybów i porostów. A może któregoś dnia do tego bujnego, zacienionego i bezużytecznego miejsca trafi jakiś zmęczony wędrowiec z krainy użyteczności, cieśla, który złożył już swoje narzędzia. Może po chwili chodzenia w kółko w oszołomieniu weźmie przykład ze zwierząt i usiądzie pod dębem. Może po raz pierwszy w życiu się zdrzemnie.

Książka ta, podobnie jak Old Survivor, ma trochę dziwny kształt. Tezy i spostrzeżenia, które w niej przedstawię, nie stanowią wyraźnych, zazębiających się części jakiejś logicznej całości. W trakcie pisania bardzo wiele zobaczyłam i doświadczyłam – wiele rzeczy sprawiało, że zmieniałam zdanie, a potem zmieniałam je znowu, i stopniowo włączałam to wszystko do swojego tekstu. Kiedy skończyłam pisać, okazało się, że jestem inna, niż kiedy zaczynałam. Nie postrzegam więc tej książki jako zamkniętego przekazu informacji, ale raczej jako otwarty, rozbudowany esej w pierwotnym znaczeniu tego słowa (podróż, poruszanie się naprzód). Książka ta jest nie tyle wykładem, ile zaproszeniem do przechadzki.

Pierwszy rozdział to kolejna wersja eseju, który napisałam wiosną 2016 roku, po wyborach. Dotyczył on osobistego kryzysu, w wyniku którego poczułam potrzebę robienia niczego. W tym rozdziale zaczynam formułować niektóre spośród moich najpoważniejszych zarzutów wobec ekonomii uwagi, a mianowicie, że jest budowana na lęku i niepokoju oraz powiązana z logiką, w myśl której „zakłócenia” są bardziej produktywne niż praca nad utrzymywaniem – nad zachowaniem siebie i innych w zdrowiu i przy życiu. Esej ten – napisany pośród środowiska internetowego, z którego przestawałam już cokolwiek rozumieć – był wołaniem w obronie ludzkiego zwierzęcia uwikłanego w czas i przestrzeń. Podobnie jak Jaron Lanier, piszący na temat technologii, dążyłam do „wzmożenia wysiłku, by być człowiekiem”.

Jedną z reakcji na taką sytuację jest chęć, żeby rzucić wszystko i wyjechać – na zawsze. W drugim rozdziale przyglądam się kilku różnym osobom, a także grupom ludzi, którzy przyjęli taką postawę. Zwłaszcza doświadczenia kontrkulturowych komun z lat 60. XX wieku mogą nas wiele nauczyć na temat wyzwań, jakie niosą ze sobą próby całkowitego wyplątania się z tkaniny kapitalistycznej rzeczywistości, a także wysiłki, czasem bardzo niefortunne, żeby zupełnie uciec od polityki. Będzie to początek wprowadzanego przeze mnie w dalszej części książki rozróżnienia na 1) całkowitą ucieczkę „od świata” (czy nawet tylko od innych ludzi) i 2) pozostanie w miejscu przy jednoczesnej ucieczce z ram ekonomii uwagi i uwolnieniu się od nadmiernego polegania na przefiltrowanej opinii publicznej.

Rozróżnienie to stanowi też podstawę idei „sprzeciwu w miejscu”, która będzie tematem trzeciego rozdziału. Za przykładem Kopisty Bartleby’ego, który nie odpowiada „nie”, tylko „wolałbym nie”, poszukuję w dziejach sprzeciwu odpowiedzi kwestionujących założenia samego pytania. Próbuję też pokazać, jakie zagrożenia dla tej przestrzeni twórczego sprzeciwu niosą ze sobą czasy powszechnej niestabilności ekonomicznej, w których wszyscy – od pracowników Amazona po studentów uczelni wyższych – widzą, jak kurczy się dla nich margines sprzeciwu, a stawka podporządkowania się wzrasta. Zastanawiając się nad tym, co sprawia, że możemy sobie pozwolić na sprzeciw, wysuwam przypuszczenie, że nauczenie się przekierowywania i poszerzania własnej uwagi może być sposobem na dokonanie wyłomu w zamkniętym kręgu łączącym zalęknioną, uwięzioną uwagę z niepewną sytuacją ekonomiczną.

Rozdział czwarty wypływa w dużej mierze z mojego doświadczenia jako artystki i wykładowczyni sztuki zainteresowanej sposobami, na jakie może ona nam pokazywać nowe skale i odcienie uwagi. Przyglądam się zarówno historii sztuki, jak i badaniom nad percepcją wzrokową, aby następnie zastanowić się nad powiązaniami między uwagą a wolą – co zrobić, żeby nie tylko wyplątać się z ekonomii uwagi, ale także nauczyć się dysponowania własną uwagą w bardziej intencjonalny sposób? Ten rozdział jest też oparty na moim osobistym doświadczeniu poznawania od podstaw własnego bioregionu – przykładania innego rodzaju uwagi do miejsca, w którym spędziłam całe życie.

Skoro możemy posłużyć się uwagą do wejścia na nową płaszczyznę rzeczywistości, myślę, że moglibyśmy się też tam spotkać dzięki zwracaniu uwagi na te same rzeczy i na siebie nawzajem. W rozdziale piątym badam i staram się usunąć ograniczenia, jakie „bańka filtrująca” nakłada na postrzeganie otaczających nas ludzi. Następnie zachęcam do pójścia o krok dalej i rozciągnięcia takiej samej uwagi na świat pozaludzki. Wreszcie przekonuję do takiego spojrzenia na siebie i na własną tożsamość, które byłoby całkowitym zaprzeczeniem budowania marki osobistej – jako na niestabilną, zmiennokształtną istotę określaną przez interakcje, w jakie wchodzi z innymi ludźmi i z różnymi miejscami.

W ostatnim rozdziale próbuję wyobrazić sobie utopijną sieć społecznościową, która mogłaby jakoś to wszystko pomieścić. Przez pryzmat fizycznej ludzkiej potrzeby istnienia w kontekście przestrzennym i czasowym staram się zrozumieć przemoc, jaka tkwi w internetowej „zapaści kontekstu”, a w zamian za to proponuję swego rodzaju „zbieranie kontekstu”. Świadoma, że kształtowanie się znaczących myśli wymaga czasu i przestrzeni, przyglądam się zarówno niekomercyjnym, zdecentralizowanym sieciom społecznościowym, jak i niezmniejszającej się wadze prywatnej komunikacji i osobistych spotkań. Sugeruję, żebyśmy wycofali swoją uwagę i wykorzystali ją w zamian za to do odbudowania ekosystemów biologicznych i kulturowych, w których będziemy mogli kształtować znaczące tożsamości – zarówno indywidualne, jak i zbiorowe.

Podczas letnich miesięcy, w których niemal każdy dzień spędzałam na pisaniu tej książki, niektórzy z moich znajomych żartowali sobie z tego, że tak ciężko pracuję nad tekstem, który chcę zatytułować Jak robić nic? Jednak prawdziwa ironia mojej sytuacji polega na tym, że podczas pisania dowiedziałam się wielu rzeczy, które w nieoczekiwany sposób zradykalizowały moje poglądy na temat wagi robienia czegoś. Jako artystka zawsze zastanawiałam się nad zjawiskiem uwagi, ale dopiero teraz w pełni rozumiem, dokąd prowadzi życie w stanie uwagi wytężonej. Mówiąc krótko, prowadzi ono do uświadomienia sobie nie tylko tego, jak wielkie mam szczęście, że żyję, ale też tego, jakie procesy kulturowego i ekologicznego zniszczenia zachodzą ciągle wokół mnie – i jak nieuniknioną rolę w nich odgrywam niezależnie od tego, czy jestem gotowa to dostrzec czy nie. Innymi słowy, zwykła świadomość staje się zalążkiem odpowiedzialności.

W pewnym momencie zaczęłam postrzegać tę książkę jako tekst aktywistyczny ukryty pod płaszczykiem samopomocowego. Nie jestem do końca pewna, czy rzeczywiście tak jest. Ale poza wielką nadzieją, że książka ta może ci coś zaoferować, liczę też, że dołoży swoją cegiełkę do aktywizmu głównie dzięki zapewnieniu chwili odpoczynku tym, którzy chcą walczyć w słusznej sprawie. Mam nadzieję, że idea „robienia niczego” w przeciwieństwie do obsesyjnego pędu ku produktywności pomoże odnowić tożsamość jednostek, które będą następnie odbudowywać wspólnoty – ludzkie i pozaludzkie. A nade wszystko mam nadzieję, że pomoże ludziom odnaleźć takie sposoby nawiązywania kontaktów, które będą niosły ze sobą treść, wsparcie i okażą się całkowicie niedochodowe dla korporacji, których metryki i algorytmy nigdy nie miały racji bytu w rozmowach na temat naszych przemyśleń, uczuć i naszego przetrwania.

Jedno, czego dowiedziałam się o uwadze, to że niektóre jej formy są zaraźliwe. Kiedy spędzamy dużo czasu z kimś, kto zwraca na coś baczną uwagę (w moim przypadku byłyby to ptaki), nieuchronnie zaczynamy dostrzegać te same rzeczy. Nauczyłam się też, że schematy uwagi – nasze decyzje odnośnie do tego, co chcemy zauważać, a czego nie – są sposobem, w jaki generujemy sobie samym obraz rzeczywistości, a co za tym idzie, bezpośrednio wpływają na to, czy coś wydaje nam się w danym momencie możliwe. Wszystkie te aspekty zebrane razem podsuwają mi myśl o rewolucyjnym potencjale, jaki tkwi w ponownym przejęciu kontroli nad własną uwagą. Dla logiki kapitalistycznej, która karmi się krótkowzrocznością i niezaspokojeniem, coś tak prozaicznego jak robienie niczego rzeczywiście może się okazać niebezpieczne – kiedy uciekniemy w bok, w kierunku innych ludzi, możemy nagle odkryć, że wszystko, czego kiedykolwiek pragnęliśmy, już mamy.

[1] Walter Benjamin, Park Centralny, przeł. Hubert Orłowski, [w:] Anioł historii. Eseje, szkice, fragmenty, oprac. H. Orłowski, tłum. Krystyna Krzemieniowa, Hubert Orłowski, Janusz Sikorski, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1996, s. 404.

[2] Robert Louis Stevenson, An Apology for Idlers, [w:] „Virginibus puerisque” and other papers, Ann Arbor, University of Michigan, Michigan 1906, s. 108.

[3] Lucjusz Anneusz Seneka, O krótkości życia, [w:] Dialogi, przeł. Leon Joachimowicz, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1989, s. 137–138.

[4] Cathrin Klingsöhr-Leroy, Uta Grosenick, Surrealism, Taschen, Köln 2004, s. 34.

[5] Czuang-tsy, Nan-hua-czên-king. Prawdziwa księga południowego kwiatu, przeł. Witold Jabłoński, Janusz Chmielewski, Olgierd Wojtasiewicz, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1953.

[6] Gordon Laverty, Larry Laverty, Leona Heights Neighborhood News, „MacArthur Metro”, marzec 2011, https://macarthurmetro.files.wordpress.com/2017/06/met11-03.pdf.

Rozdział 1

Pochwała niczego

*budzi się i patrzy na telefon*

no, zobaczmy, jakie nowe koszmary czekają w mojej maszynce do koszmarów

– wpis @missokistic na Twitterze z 10 listopada 2016 roku

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Wstęp. Przezwyciężyć użyteczność
Rozdział 1. Pochwała niczego
Rozdział 2. Niemożność ucieczki
Rozdział 3. Anatomia sprzeciwu
Rozdział 4. Ćwiczenia z uwagi
Rozdział 5. Ekologia nieznajomych
Rozdział 6. Odbudowa gruntu pod myślenie

TYTUŁ ORYGINAŁU:

How to Do Nothing. Resisting the Attention Economy

Redaktor prowadząca: Ewelina Sokalska

Wydawca: Małgorzata Święcicka

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Bożena Sęk

Projekt okładki i obwoluty: Łukasz Piskorek

Grafika na obwolucie: © Łukasz Piskorek

How to Do Nothing

Copyright © 2019 by Jenny Odell

First Melville House Printing: April 2019

Copyright © 2020 for the Polish edition by Mova

an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Weksej, 2020

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2020

ISBN 978-83-66654-58-7

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek