Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Książka dla każdego, kto chce nauczyć się lepiej poznawać innych ludzi i zbudować z nimi głębsze i trwalsze relacje
Istoty ludzkie potrzebują uznania tak samo, jak jedzenia i wody. Dlatego zdolność do autentycznego poznania drugiej osoby, tak aby czuła się wysłuchana i zrozumiana, ma tak duże znaczenie zarówno dla jednostki, jak i społeczeństwa. A jednak są wokół nas ludzie, którzy czują się niewidzialni i nieistotni.
Książka Davida Brooksa pomoże ci udoskonalić tę cenną umiejętność dostrzegania innych i sprawiania, by czuli się naprawdę zauważeni. Czerpiąc z psychologii i neuronauki, a także z teatru, filozofii i historii, autor pokazuje, w jaki sposób możemy nauczyć się dostrzegać prawdę drugiej osoby i patrzeć na sprawy z różnych punktów widzenia. Dzięki temu będziemy mogli lepiej rozumieć własną perspektywę, przeciwdziałać narastającemu podziałowi w społeczeństwie, rozdartym polaryzacją, a wreszcie doceniać własne mocne strony, które odbijają się w zwierciadle umysłu drugiej osoby.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Jeśli kiedykolwiek oglądałeś stary film Skrzypek na dachu, to wiesz, jak serdeczne i emocjonalne potrafią być żydowskie rodziny. Wszyscy bez przerwy się przytulają, śpiewają, tańczą, śmieją się i płaczą razem.
Pochodzę z innej żydowskiej rodziny.
Moje wychowanie w zakresie kultury osobistej można podsumować hasłem: „Myśl w jidysz, zachowuj się po brytyjsku”. Byliśmy powściągliwymi, sztywnymi typami. Nie twierdzę, że miałem złe dzieciństwo — w żadnym razie. Kiedy dorastałem, dom był dla mnie miejscem stymulującym. Podczas kolacji z okazji Święta Dziękczynienia rozprawialiśmy o historii wiktoriańskich nagrobków i ewolucyjnych przyczynach nietolerancji laktozy (nie żartuję). W domu panowała miłość. Po prostu jej nie okazywaliśmy.
Nic więc dziwnego, że stałem się nieco zdystansowany. Kiedy miałem cztery lata, wychowawczyni w przedszkolu oznajmiła moim rodzicom: „David nie zawsze bawi się z innymi dziećmi. Przez większość czasu stoi z boku i je obserwuje”. Niezależnie od tego, czy wynikało to z mojej natury, czy wychowania, pewien dystans stał się nieodłączną częścią mojej osobowości. W szkole średniej na stałe zamieszkałem we własnej głowie. Najbardziej czułem, że żyję, kiedy mogłem w samotności oddawać się pisaniu. W trzeciej klasie licealnej chciałem umówić się z dziewczyną o imieniu Bernice. Gdy się jednak co nieco o niej dowiedziałem, odkryłem, że wolała się spotykać z innym chłopakiem. Byłem w szoku. Pamiętam, jak zadawałem sobie pytanie: „Co ona sobie myśli? Przecież piszę o wiele lepiej niż ten gość!”. Całkiem możliwe, że miałem nieco ograniczony pogląd na to, jak zazwyczaj wygląda życie towarzyskie większości ludzi.
Później, kiedy miałem osiemnaście lat, pracownicy administracji zajmujący się rekrutacją na uczelnie wyższe Columbia, Wesleyan i Brown zdecydowali, że powinienem iść na Uniwersytet w Chicago. Uwielbiam moją Alma Mater i od moich studiów zdecydowanie zmieniła się na lepsze, ale w tamtym czasie raczej nie mogła się przyczynić do ustąpienia u mnie emocjonalnej epoki lodowcowej. Moje ulubione określenie na Uniwersytet w Chicago to baptystyczna szkoła, w której ateistyczni profesorowie uczą żydowskich studentów św. Tomasza z Akwinu. Tamtejsi studenci wciąż noszą koszulki z napisem: „Świetnie działa w praktyce, ale czy się sprawdza w teorii?”. Tym sposobem wkroczyłem do tego ekscytującego świata i... szok! — od razu się wpasowałem.
Gdybyś spotkał mnie dziesięć lat po ukończeniu college’u, zapewne uznałbyś mnie za dość miłego, wesołego, choć trochę wycofanego faceta — ale z pewnością nie byłoby ci łatwo mnie poznać ani mnie nie byłoby łatwo poznać ciebie. Prawdę mówiąc, byłem mistrzem ucieczek. Kiedy inni odsłaniali przede mną swoje wrażliwe, skryte oblicze, mnie najlepiej wychodziło wpatrywanie się w ich buty i wymawianie się niezwykle ważną wizytą w pralni chemicznej. Miałem poczucie, że mój sposób bycia pozostawia wiele do życzenia. Czułem się bardzo niezręcznie w chwilach, gdy ktoś próbował nawiązać ze mną autentyczny kontakt, choć w głębi ducha tego pragnąłem. Po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć.
Tłumienie uczuć stało się dla mnie domyślnym trybem funkcjonowania w świecie. Przypuszczam, że kierowały mną prozaiczne powody: strach przed bliskością; intuicja, że jeśli naprawdę pozwolę sobie na okazanie uczuć, nie spodoba mi się to, co się wówczas pojawi; lęk przed wystawieniem się na zranienie; a także ogólna nieudolność społeczna. Dobrą ilustracją takich zahamowań jest dla mnie pewien pozornie błahy epizod. Jestem wielkim fanem baseballu i choć byłem na setkach meczów, nigdy nie złapałem piłki posłanej na faul w trybuny. Pewnego dnia, jakieś piętnaście lat temu, byłem na meczu w Baltimore, kiedy pękł kij jednego z graczy i odłamany kawałek drewna, prawie cały kij z wyjątkiem gałki na końcu uchwytu, przeleciał niczym wirujące śmigło nad boiskiem i wylądował u moich stóp. Sięgnąłem w dół i go podniosłem. Zdobycie kija podczas meczu jest tysiąc razy lepsze niż zdobycie piłki! Powinienem był skakać jak szalony, wymachiwać w powietrzu tym trofeum, przybijać piątki ludziom wokół mnie, stać się na chwilę celebrytą z telebimów. Zamiast tego po chwili po prostu położyłem kij przy nodze i siedziałem bez ruchu, podczas gdy wszyscy się na mnie gapili. Patrząc wstecz, mam ochotę sam na siebie nakrzyczeć: „Okazałbyś choć trochę radości!”. Ale tak czy inaczej, w kwestii spontanicznego okazywania uczuć byłem na poziomie kapuścianej głowy.
Życie jednak ma swoje sposoby na to, by nas zmiękczyć. Zostanie ojcem oczywiście przyniosło emocjonalną rewolucję. Później przyjąłem też niemało ciosów, które spadają właściwie na każdego dorosłego, takich jak: zerwane związki, publiczne porażki, zwiększona podatność na zranienia, która pojawia się z wiekiem. Wynikające z tego poczucie własnej słabości okazało się dla mnie korzystne, gdyż zaprowadziło mnie w głębsze, stłumione obszary mnie samego.
Kolejne pozornie nieistotne wydarzenie symbolizuje początek mojej nieustającej podróży w kierunku stania się w pełni istotą ludzką. Jako komentator i ekspert bywam zapraszany do udziału w panelach dyskusyjnych. Zwykle odbywają się one w waszyngtońskich think tankach i towarzyszy im dokładnie taki emocjonalny zapał, jakiego można się spodziewać w dysputach na temat polityki fiskalnej. (Jak zauważyła kiedyś dziennikarka Meg Greenfield, Waszyngtonu nie zamieszkują szalone dzieci, które wrzuciły kota do suszarki; zamieszkują go dzieci, które donoszą na te dzieci, które wrzuciły kota do suszarki). Tamtego dnia zostałem zaproszony do udziału w panelu w Public Theater w Nowym Jorku, organizacji teatralnej, która później wystawiła musical Hamilton. Zdaje się, że mieliśmy rozprawiać o roli sztuki w życiu publicznym. Oprócz mnie w spotkaniu wzięła udział aktorka Anne Hathaway, a także przezabawny klaun Bill Irwin i kilka innych osób. Podczas tej rozmowy nie obowiązywały reguły typowe dla waszyngtońskich think tanków. Przed rozpoczęciem panelowego spotkania, za kulisami, wszyscy nawzajem się dopingowali. W końcu zdobyliśmy się na wielki grupowy uścisk. Wyszliśmy na scenę wypełnionego ludźmi teatru z poczuciem koleżeństwa i wspólnego celu. Hathaway zaśpiewała poruszającą piosenkę. Na scenie pod ręką znajdowały się chusteczki na wypadek, gdyby ktoś zaczął płakać. Paneliści rzeczywiście się wzruszali. Mówili o magicznych momentach, w których jakieś dzieło sztuki lub przedstawienie teatralne nimi zawładnęło, uwiodło ich lub przemieniło. Nawet ja zacząłem się wzruszać! Jak mógłby powiedzieć mój bohater Samuel Johnson, to było jak oglądanie morsa próbującego jeździć na łyżwach figurowych — nic dobrego to nie wróży, ale jesteś pod wrażeniem, że w ogóle dane jest ci coś takiego zobaczyć. Następnie uroczyście zakończyliśmy spotkanie kolejnym grupowym uściskiem. Pomyślałem: „To coś fantastycznego! Muszę spędzać więcej czasu z ludźmi teatru!”. Przyrzekłem sobie zmienić swoje życie.
Tak, jestem facetem, któremu panel dyskusyjny odmienił życie.
No, może proces ten przebiegał nieco dłużej i stopniowo. Niemniej przez lata zdałem sobie sprawę, że życie w oderwaniu od rzeczywistości jest tak naprawdę wycofaniem się z życia, wyobcowaniem nie tylko względem innych ludzi, ale także samego siebie. Wyruszyłem więc w podróż. My, pisarze, przepracowujemy swoje problemy publicznie, dlatego napisałem kilka książek o emocjach, charakterze moralnym i rozwoju duchowym. W pewnym sensie odniosło to skutek. Z biegiem lat zmieniłem swoje życie. Stałem się wrażliwszy na innych ludzi, a także bardziej ekspresyjny emocjonalnie podczas wystąpień publicznych. Starałem się stać kimś, komu ludzie mogliby się zwierzać — z kim chcieliby rozmawiać o rozwodzie, żałobie po śmierci małżonka, zmartwieniach dotyczących ich dzieci. Stopniowo wszystko zaczęło się we mnie zmieniać. Pojawiły się nowe doznania: „Co to za mrowienie w klatce piersiowej? Och, to uczucia!”. Jednego dnia tańczę na koncercie i wołam: „Uczucia są świetne!”. Innego dnia smucę się, że moja żona wyjechała na wycieczkę beze mnie: „Uczucia są do bani!”. Zmieniły się też moje cele życiowe. Kiedy byłem młody, chciałem zdobyć wiedzę, natomiast z wiekiem zapragnąłem stać się mądry. Mądrzy ludzie nie tylko posiadają informacje, ale także wykazują się współczującym zrozumieniem innych. Znają się na życiu.
Nie jestem nikim wyjątkowym, ale się rozwijam. Potrafię trzeźwo spojrzeć na swoje wady, a następnie podjąć próbę, by stać się bardziej rozwiniętą istotą ludzką. Przez te wszystkie lata poczyniłem pewne postępy. Mogę ci to nawet udowodnić! Dwa razy w życiu miałem szczęście pojawić się w programie Oprah Winfrey Super Soul Sunday, pierwszy raz w 2015 roku i drugi raz w 2019 roku. Po zakończeniu nagrywania drugiego wywiadu Oprah podeszła do mnie i powiedziała: „Rzadko widuję, żeby ktoś tak bardzo się zmienił. Wcześniej byłeś bardzo zablokowany”. To był mój moment dumy. Chcę podkreślić, że ona wie, co mówi — przecież to Oprah.
Podczas przebywania tej drogi pojąłem coś dogłębnie. Otwartość serca jest warunkiem wstępnym bycia spełnionym, życzliwym i mądrym człowiekiem. To jednak nie wystarczy. Ludzie potrzebują umiejętności społecznych. Mówimy o znaczeniu „relacji”, „wspólnoty”, „przyjaźni”, „więzi”, ale te terminy są nazbyt abstrakcyjne. Prawdziwy akt, powiedzmy, budowania przyjaźni lub tworzenia wspólnoty wymaga umiejętnego podejmowania szeregu drobnych, ale konkretnych interakcji społecznych: niezgadzania się w sposób nietoksyczny dla relacji; ujawniania wrażliwych stron w odpowiednim tempie; bycia dobrym słuchaczem; znajomości sposobów kulturalnego kończenia rozmowy; wiedzy, jak należy prosić o wybaczenie i jak wybaczać; wiedzy, jak komuś odmówić, nie łamiąc mu serca; świadomości, jak należy towarzyszyć komuś, kto cierpi; umiejętności zorganizowania spotkania, na którym wszyscy czują się zaopiekowani; zdolności do spojrzenia na różne sprawy z punktu widzenia innego człowieka.
Powyższe umiejętności należą do najważniejszych, jakie może zdobyć człowiek, a jednak nie uczymy ich w szkole. Czasami wydaje się, że celowo zbudowaliśmy społeczeństwo, które daje ludziom niewiele wskazówek dotyczących wykonywania najistotniejszych czynności życiowych. W rezultacie wielu spośród nas dotyka samotność i wielu nie nawiązuje głębokich przyjaźni. Nie dlatego, że chcemy takiego stanu rzeczy. Niemal ponad wszystkie inne potrzeby u każdego człowieka wybija się tęsknota za tym, by druga osoba spojrzała mu w twarz z miłością, szacunkiem i akceptacją. Szkopuł w tym, że brakuje nam praktycznej wiedzy, jak obdarzać się nawzajem tym rodzajem uważności, którego tak pragniemy. Nie jestem pewien, czy zachodnie społeczeństwa kiedykolwiek dobrze radziły sobie z kształceniem tych umiejętności, ale w szczególności w ciągu ostatnich kilku dekad nastąpiła wyraźna utrata wiedzy moralnej. Nasze szkoły i inne instytucje coraz bardziej koncentrują się na przygotowywaniu młodzieży do kariery zawodowej, a nie na umiejętności bycia uważnym wobec osób wokół nas. Nauki humanistyczne, które pokazują nam, co dzieje się w umysłach innych ludzi, zostały zmarginalizowane. A życie upływające w mediach społecznościowych nie pomaga w nabywaniu tych umiejętności. W mediach społecznościowych można mieć iluzję utrzymywania kontaktów towarzyskich bez konieczności wykonywania jakichkolwiek gestów, które faktycznie budują zaufanie, uważność i więź. W mediach społecznościowych stymulacja zastępuje bliskość. Wszędzie panuje osąd, a zrozumienia ze świecą szukać.
W dobie postępującej dehumanizacji nabawiłem się obsesji na punkcie umiejętności społecznych: jak za sprawą uważnego namysłu lepiej traktować ludzi wokół nas; jak lepiej rozumieć innych. Doszedłem do przekonania, że jakość życia i zdrowie społeczeństwa zależą w dużej mierze od tego, jak dobrze traktujemy się nawzajem w drobnych codziennych interakcjach.
Wszystkie te umiejętności, choć mocno zróżnicowane, opierają się na jednej fundamentalnej dyspozycji: zdolności do rozumienia, co przeżywa drugi człowiek. A przy tym jest jedna umiejętność, która ma podstawowe znaczenie dla zdrowia każdej jednostki, rodziny, szkoły, organizacji społecznej lub wspólnoty: zdolność do głębokiego widzenia drugiej osoby i sprawiania, by czuła się widziana — zdolność do autentycznego poznania drugiej osoby, tak aby czuła się wysłuchana, zrozumiana i doceniona.
W tym tkwi sedno bycia dobrym człowiekiem, najwspanialszy dar, jaki możesz zaoferować innym i samemu sobie.
Istoty ludzkie potrzebują uznania tak samo jak jedzenia i wody. Nie można wymyślić okrutniejszej kary niż niedostrzeganiekogoś, uczynienie go niewidzialnym i nieistotnym. „Najgorszym naszym grzechem wobec naszych bliźnich nie jest nienawiść — stwierdził jeden z bohaterów sztuki George’a Bernarda Shawa — ale obojętność, bo jest nieludzka”1. To tyle co powiedzieć: „Nie liczysz się, nie istniejesz”.
Jednocześnie niewiele jest rzeczy tak satysfakcjonujących, jak poczucie bycia dostrzeganym i rozumianym. Często proszę ludzi, żeby opowiedzieli mi o chwilach, w których czuli się zauważeni, a oni z błyskiem w oku wspominają przełomowe zdarzenia w swoim życiu. Mówią o tym, że ktoś dostrzegł w nich talent, którego oni sami nie potrafili zobaczyć. Mówią o sytuacji, kiedy ktoś dokładnie zrozumiał, czego potrzebowali w pewnym trudnym momencie, i podjął właściwe działania, zmniejszając przygniatający ich ciężar.
W ostatnich czterech latach z coraz większą determinacją starałem się zdobyć umiejętności związane z postrzeganiem innych ludzi, rozumieniem ich, sprawianiem, że czują się szanowani, doceniani i bezpieczni. Po pierwsze, chciałem poznać te umiejętności i je w sobie wykształcić z pragmatycznych powodów. Nie można trafnie podejmować ważnych życiowych decyzji, jeśli nie jest się w stanie zrozumieć innych. Jeżeli zamierzasz kogoś poślubić, nie możesz polegać tylko na wyglądzie, zainteresowaniach i perspektywach zawodowych tej osoby, ale musisz wiedzieć, jak rany z dzieciństwa przejawiają się w jej dorosłym życiu, czy jej najgłębsze tęsknoty są zgodne z twoimi własnymi. Jeśli zamierzasz kogoś zatrudnić, musisz umieć rozpoznać nie tylko cechy wymienione w CV, ale także subiektywne elementy świadomości, które sprawiają, że niektórzy ludzie przykładają się do wszystkiego bardziej niż inni albo czują się komfortowo w obliczu niepewności, zachowują spokój w sytuacjach kryzysowych lub postępują wspaniałomyślnie wobec współpracowników. Jeśli zamierzasz zatrzymać kogoś w swojej firmie, musisz wiedzieć, jak sprawić, by poczuł się doceniony. W badaniu przeprowadzonym w 2021 roku2 firma doradcza McKinsey zapytała menedżerów, dlaczego ich pracownicy odchodzą z firm. Większość szefów uważała, że zmieniają pracę, żeby uzyskać wyższe wynagrodzenie. Kiedy jednak badacze McKinsey zapytali o to samych pracowników, okazało się, że głównym powodem były problemy w relacjach. Nie czuli się zauważeni i docenieni przez swoich przełożonych w miejscu pracy. Nie czuli się widziani.
Skoro zdolność do dostrzegania prawdy drugiej osoby jest istotna przy podejmowaniu decyzji o małżeństwie lub przy zatrudnianiu i utrzymywaniu pracowników, jest ona również ważna dla nauczyciela kształcącego uczniów, lekarza badającego pacjentów, gospodarza przewidującego potrzeby gościa, przyjaciela spędzającego czas z przyjacielem, rodzica wychowującego dziecko, małżonka patrzącego, jak ukochana osoba kładzie się spać u schyłku dnia. Życie potoczy się znacznie lepiej, jeśli zdołasz spojrzeć na różne sprawy z punktu widzenia innych ludzi, a także będziesz potrafił zrozumieć własną perspektywę. „Sztuczna inteligencja w nadchodzących dziesięcioleciach uczyni dla nas bardzo wiele i zastąpi ludzi w wielu zadaniach, ale tym, czego nigdy nie będzie w stanie zrobić, jest tworzenie relacji międzyludzkich. Jeśli chcesz prosperować w erze sztucznej inteligencji, lepiej bądź wyjątkowo sprawny w nawiązywaniu kontaktów z innymi”.
Po drugie, chciałem zdobyć te umiejętności z powodów, które uważam za duchowe. Umiejętne postrzeganie drugiej osoby jest potężnym aktem twórczym. Nikt nie jest w stanie w pełni docenić własnego piękna i swoich mocnych stron, jeśli nie odbijają się one w zwierciadle umysłu innego człowieka. W byciu widzianym jest coś, co powoduje wzrastanie. Jeśli skierujesz na mnie światło swojej uwagi, rozkwitnę. Jeśli dostrzeżesz we mnie wielki potencjał, prawdopodobnie sam zacznę dostrzegać ów wielki potencjał. Jeśli potrafisz zrozumieć moje słabości i mi współczuć, kiedy życie traktuje mnie brutalnie, jest bardziej prawdopodobne, że znajdę w sobie siłę do przetrwania życiowych burz. „U podstaw odporności — pisze psycholog Diana Fosha — leży poczucie bycia rozumianym; bycia w sercu i umyśle drugiej, kochającej, opanowanej i dopasowanej do nas osoby”3. Na podstawie tego, jak mnie widzisz, nauczę się widzieć siebie.
Po trzecie, chciałem zdobyć te umiejętności z powodów, które można by nazwać narodowymi. Istoty ludzkie ewoluowały do tego, by żyć w małych grupach, z ludźmi mniej lub bardziej podobnymi do siebie. Dziś jednak wielu z nas żyje w cudownie pluralistycznych społeczeństwach. W Ameryce, Europie, Indiach i wielu innych miejscach świata staramy się budować masowe wielokulturowe demokracje, społeczeństwa, w których żyją ludzie różnych ras i grup etnicznych, o różnych ideologiach i poglądach. Aby przetrwać, pluralistyczne społeczeństwa potrzebują obywateli potrafiących właściwie spojrzeć na różnice i wykazać się zrozumieniem, które jest warunkiem wstępnym zaufania. Takich, którzy potrafią przynajmniej powiedzieć: „Zaczynam cię rozumieć. Z pewnością nigdy w pełni nie doświadczę świata tak jak ty, ale zaczynam choć trochę widzieć świat twoimi oczami”.
Nasze umiejętności społeczne są obecnie nieadekwatne do wymogów pluralistycznych społeczeństw, w których żyjemy. W mojej pracy dziennikarskiej często spotykam się z ludźmi, którzy mówią mi, że czują się niewidzialni i lekceważeni: czarnoskórzy cierpiący wskutek systemowych nierówności wpisanych w ich codzienne doświadczenia są nierozumiani przez białych; mieszkańcy amerykańskiej prowincji odnoszą wrażenie, że nie są dostrzegani przez elity ze Wschodniego Wybrzeża; ludzie zajmujący różne strony podzielonej sceny politycznej spoglądają na siebie z gniewnym niezrozumieniem; sfrustrowana młodzież czuje się niezrozumiana przez rodziców i całą resztę społeczeństwa; uprzywilejowani członkowie społeczeństwa pozostają beztrosko nieświadomi wszystkich innych wokół siebie, sprzątających ich domy i zaspokajających wszelkie inne potrzeby; mężowie i żony w rozpadających się małżeństwach zdają sobie sprawę, że bliska osoba, która powinna znać ich najlepiej, tak naprawdę nie ma bladego pojęcia o ich uczuciach. Wiele naszych ogólnonarodowych problemów wynika z rozkładu tkanki społecznej. Jeśli chcemy zacząć usuwać te wielkie narodowe rozłamy, musimy nauczyć się dobrze radzić sobie z małymi sprawami.
W każdej grupie ludzi są Dewaluatorzy i Iluminatorzy. Dewaluatorzy to typowi umniejszacze. Sprawiają, że ludzie w ich otoczeniu czują się mali i niewidoczni. Postrzegają wszystkich przedmiotowo, jak rzeczy do użycia, a nie osoby, z którymi można się zaprzyjaźnić. Stereotypizują i ignorują wszystkich. Są tak zapatrzeni w siebie, że nawet nie mają innych ludzi na swoim radarze.
Natomiast Iluminatorzy wykazują się nieprzepartą ciekawością innych osób. Zostali wyszkoleni lub wyszkolili się sami w sztuce rozumienia ludzkich zachowań. Wiedzą, na co zwracać uwagę i jak zadawać trafne pytania we właściwym czasie. Obdarzają ludzi światłem swojej uważności, sprawiając, że czują się godni, dostrzeżeni, pełniejsi, wznioślejsi i wewnętrznie umocnieni, napełnieni światłem.
Jestem pewien, że doświadczyłeś czegoś podobnego: spotykasz kogoś, kto wydaje się szczerze zainteresowany tobą, kto cię rozumie, kto pomaga ci nazwać i dostrzec w sobie rzeczy, których być może jeszcze nigdy nie wyraziłeś słowami, i stajesz się lepszą wersją siebie.
Biograf powieściopisarza E.M. Forstera napisał: „Kiedy się z nim rozmawiało, to tak jakby się było uwodzonym charyzmą na opak, miało się poczucie bycia słuchanym z taką intensywnością, że należało być najszczerszą, najbystrzejszą i najlepszą wersją siebie”4. Wyobraź sobie, jak wspaniale byłoby stać się kimś takim.
Być może znasz historię Jennie Jerome, matki Winstona Churchilla. Podobno w młodości jadła obiad z brytyjskim mężem stanu Williamem Gladstone’em, po którym była przeświadczona, że jest on najmądrzejszą osobą w Anglii. Później jadła obiad z wielkim rywalem Gladstone’a, Benjaminem Disraelim, i wyszła z tego obiadu przekonana, że to on jest najmądrzejszą osobą w Anglii. Miło jest być jak Gladstone, ale lepiej być jak Disraeli.
Albo przyjrzyjmy się historii z Bell Labs5. Wiele lat temu dyrektorzy tej firmy badawczo-rozwojowej zdali sobie sprawę, że niektórzy naukowcy są znacznie bardziej produktywni i pozyskują o wiele więcej patentów niż inni. Zastanawiali się, dlaczego tak się dzieje. Chcieli wiedzieć, co czyniło tych naukowców tak wyjątkowymi. Przeanalizowali wszystkie możliwe przyczyny — od wykształcenia po pozycję w firmie — ale nie znaleźli odpowiedzi. Wtedy zauważyli pewną osobliwość. Najbardziej produktywni badacze mieli w zwyczaju jeść śniadanie lub lunch z inżynierem elektrykiem, który się nazywał Harry Nyquist. Naukowcy twierdzili, że Nyquist nie tylko wniósł ważny wkład w teorię komunikacji, ale także słuchał o ich problemach, wnikał w ich sposoby myślenia, zadawał dobre pytania i wydobywał z nich to, co najlepsze. Innymi słowy, Nyquist był Iluminatorem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 George Bernard Shaw, Uczeń diabła, tłum. Florian Sobieniowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1955, s. 71.
2 Zob. Aaron De Smet, Bonnie Dowling, Marino Mugayar-Baldocchi, Bill Schaninger, ‘Great Attrition’ or ‘Great Attraction’? The Choice Is Yours, „McKinsey Quarterly”,wrzesień 2021.
3 Cyt. za: Bessel van der Kolk, Strach ucieleśniony. Mózg, umysł i ciało w terapii traumy, tłum. Małgorzata Załoga, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2018, s. 137.
4 Wendy Moffat, A Great Unrecorded History: A New Life of E.M. Forster, Farrar, Straus and Giroux, Nowy Jork 2010, s. 11.
5 Zob. Jon Gertner, The Idea Factory: Bell Labs and the Great Age of American Innovation, Penguin Books, Nowy Jork 2012, s. 135.
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
CZĘŚĆ 1. WIDZĘ CIĘ
Moc bycia widzianym
