Jak deszczu krople - Natalia Borowska Ignasiak - ebook

Jak deszczu krople ebook

Natalia Borowska Ignasiak

0,0

Opis

Człowieka łatwo uwieść fałszywymi ideami, a wciąż powstają nowe, które jeszcze szybciej upadają niwecząc nadzieje na lepsze jutro. A człowiek wciąż się zmaga w dążeniu do poczucia godności, a tu globalizacja, komputeryzacja rodzą nowe zagrożenia. Najważniejsze to zdefiniowanie własnego miejsca, ochrona czystości sumienia i wyznawanych wartości. Ważne poczucie wolności i szacunek dla postaw innych i racji poprzednich pokoleń — zdolność do pojmowania nas samych i świata, by Być. Tak po prostu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 55

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Natalia Borowska Ignasiak

Jak deszczu krople

© Natalia Borowska Ignasiak, 2019

Człowieka łatwo uwieść fałszywymi ideami, a wciąż powstają nowe, które jeszcze szybciej upadają niwecząc nadzieje na lepsze jutro. A człowiek wciąż się zmaga w dążeniu do poczucia godności, a tu globalizacja, komputeryzacja rodzą nowe zagrożenia. Najważniejsze to zdefiniowanie własnego miejsca, ochrona czystości sumienia i wyznawanych wartości. Ważne poczucie wolności i szacunek dla postaw innych i racji poprzednich pokoleń — zdolność do pojmowania nas samych i świata, by Być. Tak po prostu.

ISBN 978-83-8155-894-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Dziękuję tato

gdy byłam mała tata trzymał mnie za rękę

świat był bezpieczny i piękny

teraz moja dłoń spoczywa w dłoni

Wszechobecnej

ufam Ojca dłoni z prześwitem

przez który widać świat piękniejszy

nawet we wnętrzu nocy powstałej zewsząd

Jego ramiona podtrzymują mnie schyloną

pod brzemieniem chropowatym

gdy pot z Jego czoła zrasza

moje oczy

widzę jasno że ten prześwit to moje okno

moja brama w wieczność

i dotyk jarzma staje się słodki

dziękuję tato za geny miłość i ciało

dziękuję za wiarę dziecka

paciorkiem przed snem wyszeptywaną

w kolorach całego życia

jak kiedyś tak i dzisiaj …

Na krawędzi

powstające świtem galaktyki oswajają listę pożegnań

wczorajsze takty i akordy wykasłują płuca

znamy rozkład dróg linie twarzy

i nieodwracalność słów

odwrócić możemy wzrok spleść powieki

oswoić sprzęty miejsca przywiązać do siebie

wciąż spragnieni szczęścia i materii

w dążeniu sprzeniewierzamy o wiele więcej

popełniając jak w obłędzie codzienności błędy

niepostrzeżenie jak kręgi na wodzie uronione

tracimy wolność w przypodobywaniu się innym

co bywają kimś a potem obnażają nagie krzywizny

tłumacząc drugie znaczenia słów

by dobrze upaść w kadrze na dnie płaszczyzny

gdy obrazu ciemne tła odmykają przestrzenie

film wyświetla się kiedy jest ciemno na scenie

a świat pędzi do przodu po wielkie profity aż do zgonu

na równi pochyłej rozdzieleni pomiędzy byciem

a milczeniem

próbujemy dopasować jutra impulsem sumień

niestali w rzeczywistości czarnobiałej

poza nią wyrazy kłamią że szare jest wszystko

okradając ze złudzeń

jabłko z raju przeżute w nagich aktach smakuje

nie rozgrzesza

pomaga zapomnieć o nie wydanej reszcie ze świata

i wciąż poszukujemy odpowiedzi i piękna

porządkujemy to czego uporządkować się nie da

pełni wątpliwości i upadających ideałów

balansujący na skraju …

Sen nocy letniej

strąca różaneczniki nocny wiatr

nagość myśli nie zawstydza

najpiękniejsze sypią się z gwiazd

lato marzy ciepłym powiewem czerwcowym

spowiada oczarowuje kabały stawia

w wonne wianki wplata ziół lecznicze transkrypcje

inkrustuje skrzydła ważek tęczowo-czyste

na lipcowych strunach koncelebra ptasich modlitw

w liściach w łodygach w traw całunach

rozgrzesza korę na pniach starych drzew

cicho zasypiających wiecznym snem

kora pokornie marszczy się potem puchnie

odpada skruszona na kawałki próchna

święcącego w ciemnych czeluściach w klejnotach

udając świetliki na podmokłych łąkach

sierpniowe plamki rdzy spadają na ziemię

rudzieje cień co nie jest postacią ani dziełem

dlatego drży niepewny istnienia na płatkach różaneczników

rozwiany z kształtów i barw

światło księżyca w kolorach martwych witraży

nadaje znaczenie mirażom

wśród srebrnych uliczek księżycowe latarnie palą się jak znicze

plączą długie cienie miejskich kamienic

otwierają brzemienne bramy na oścież

bezdomnym i żebrakom ofiarując fortece

w fontannach złote rybki spełniają marzenia

letnia noc wskrzesza naręcza przyrzeczeń

w ograniczonych spojrzeniem ścianach

palce układają się dziękczynnie

na szczycie strzelistych aktów rozwidla się traktat niedokończenia

i wiatru i słodkości źdźbła …

w duszy zakorzenia się uśmiech aniołów — rumianku zapach

pobrużdżonej ziemi posmak — geneza zmarszczki

w przyciasnym futerale ciała

rozkwitający sen wypełnia nieistotności

(Nie)zastępowalny

markowym piórem na białym papierze

potwierdza istnienie

poszarpaną linią strachu

że może kimś nie być

zdaniem osobistym — nie znoszącym krytyki

zatwierdzona maestria życia

w środku słodkiego bluesa

pochyla się nad wysokość twarzy

nigdy poniżej

tak każe bóstwo z jego obliczem

w inteligentnych okularach

z wmontowaną w soczewki manipulacją

pomiędzy sacrum a bigoterią

pozorem a półprawdą

profil wygodny i praktyczny

niespełniony celebrans życia

co topnieje na kawałki nieistnienia

nigdy nie patrzy za siebie

boi się zobaczyć wiele niczego

nawet brak cienia

do bycia trzeba w coś wątpić

i wciąż prawdy szukać

pewny właściwej maski na pustej twarzy

pewny jutra

zagarnia coraz więcej — ile udźwignie

…do następnego balansu na linie

rozciągniętej między stacjami drogi krzyżowej …

Odkrywanie atlantydy

menagerowie ustanowioną mocą

zapisują w księgach nieśmiertelność

na miarę władzy narodu sumienia

autokracją opadają w nisze ciał

w oprzędzie swoich półprawd

pobrzękujących łańcuchem

jak skazany za niewinność cień

za to że jest w jąkaniu historii

szlify wyszczerbione na nie jednej rysie

pocięły dzieje na fragmenty

niektóre wejdą do przeszłości co już minęła

odnowiona w podręcznikach szkolnych

już nie raz od pamiętnej wojny

odkopywanie po grudce prawdy

plombowanie plam nakryciem z porcelany

międzyplanetarne loty tych co umarli

biegnących z wołaniem-prośbą

o ułamek przestrzeni w której mogliby być wolni

bo dokładnie posiedli już wieczność

nadaremno

przyszłe pokolenia osądzą — może eksmitują z krypty

zburzą pomniki jak już czyniono

nastąpi rehabilitacja tych pozbawionych

orderów pamięci i czynów

ileż jeszcze odkrywania Atlantydy na nowo?

może dzisiaj

po upływie wieku trzeba siąść przy jednym stole

z zieloną herbatą w dłoni

wybrać jeden kierunek zrozumieć złożoność

i zamknąć trudnych zdarzeń przeszłość

trudne …

dziś nic nie jest białe ani czarne …

styczeń 2019

Horyzont zamyślony

te widoki są moje dopóki je widzę i wchłaniam

życiodajnie dodają urody krajobrazom serca

wpisanym w linie na dłoni fatygą lat jakiekolwiek były

i wciąż roją się w pamięciach

powtarzalnością dni o wschodzie słońca

zanim odwróci się bieg rzeczy

układam ziarenka piasku w piramidy na dnie klepsydry

zanim odpowiedziom zaprzeczę

wyplatam nadzieje z włókien trawy na stałe widoki

dopóki uniwersum sieje światłem w mniszków konstelacji

gdzie tęsknoty nasion skrzydlatych

szukają miejsca na zrodzenie miododajnych kwiatów

w łaskawości picia nektarów spod ziemi

konieczny szczegół korzeni — wymiar zaufania kiełka

i podstawa milczącego pytania niewinnego nasionka

w kropli wody odpowiedź życia — złożona i prosta

ukryte w niej oazy cienie i pustyni przedsmak

i spełnienie na spierzchniętych ustach tworzą domenę pejzażu

a przecież taka zwyczajna jest i przezroczysta w ciągłym obiegu

w szczegółach szukanie sensu i pytań coraz więcej

jak dróg asfaltowych i betonu

przestrzeń tężeje naocznie od zmyśleń

wygodnie nie słyszeć pytania o los motyli nie widzieć

nie myśleć że kończy się motyw i zieleń niknie z oczu

tylko rzeczy niewidzialne są wieczne

za krawędzią horyzontu dojrzewają owoce pytań

transcendentalnie przeczuwam że mogę im ufać

niedowierzając tymczasowym perspektywom

bycia człowiekiem tylko

wątpliwe usprawiedliwienie

Wniebobranie

Wyróżnienie w Konkursie Dębica 2018 Fundamenty

ruiny porosłe trawą stwarzają rodzinny dom na nowo

na niezburzonej jeszcze ścianie gwóźdź pozostał

kiedyś wisiał tam święty obraz

na łebku pordzewiałym siedli aniołowie

wśród bukietów chaszczy i mchu z nalotem wspomnień

na wewnętrznej stronie wzruszonych powiek

czas ocalił kamienne schody jak gdyby zapraszał do powrotu

a schody czekają na zdartej podeszwy znajomy dotyk

nieznajomy ptak uwił gniazdo w cieniu starej jabłoni

brzemienności i grzechu archetyp dopełniony głosem ptaków

śpiewają tak samo jak wiele lat temu

tchnienie minionego unosi się nad ziemią

łączy pokolenia krzewiące się jak ogród

łączy światy ten i tamten w jedno

rodzice uśmiechnięci bo gdy wszyscy są jest święto

stół drewniany bez ceraty

na nim chleb powszedni

upieczony matczynymi palcami

pachnie sól i masło i wszechobecność

pachną zioła

w domu w którym zabłąkany jeż przezimował

do którego powracały jaskółki i bociany

nadzieje budziły się i umierały

w domu którego już nie ma

w pamięciach obrósł przybudówkami nieba

do niego powracamy

empirycznie wpasowani w ruin ornament

i ślad po obrazie

gwóźdź poświadcza wniebobranie

Zabłąkania

mój czas pozostawiłam w trybach pamięci

może z rozpaczy z tęsknoty i zbywalności

niepotrzebny marazm przeszłości

przesądzonej — odsiane plewy i zadziory

blejtram zamalowany

chwila zapisana migotliwością płomyka

sycącą nietrwałość

opowiedziałam o dniu i gasłam z wieczorem

a w nocy odeszłam w głąb twardych dat

rano zelżałam

to nie jest lament

to tylko obok kamieni kładę kamień

archaiczny

w zwichrowane myśli upycham rozedrgany świat uczuć

odrzucając większość z obawy przekroczenia

domiar powala jak inwazja os

zrozumiałam na pozór nieistotność

w nieprzestrzeni istnienia kształtu bitów

potwierdzone plastikowym klawiszem

nieistnienie w przestrzeni rozpiętej na ciałach

w środku czekania

coraz trudniej wejść na stronę człowieka

samotności w tłumie co raz tłumniej

jak w podróży w obcym mieście zabłąkania

a na wyciągnięcie ręki świat w układach scalony

nie czarny nie biały — algebraicznie bezduszny

więcej ma wnętrza kamień archaiczny

w pogłosach słychać prześmiech warg wirtualnych

zamkniętych w małej kostce pamięci XXI wieku

uwikłanego w bajtów sieci i noce pełne bezdechów

Sztuka chwili

na chwilę tu jesteśmy i tylko na chwilę

nim zdążymy wszystko przeżyć lub potwierdzić

za mało za wiele — coś stracić coś zagarnąć

coś zrozumieć lub odgadnąć — przeczyć

jedna tylko taka przygoda

to potknięcia to faux pas

bez próby przedstawienia

życie to improwizacja niewymierna

przypadki odmieniane codziennie

nowe okoliczności budzące tremę

nie do przewidzenia poszepty foyer

słowa wiszące w powietrzu

jak garść słodyczy lub ciężar kamienia

brak suflera niepokój stwarza

jak poskładać sylaby by wyrazić wnętrze twarzy

gdy być trzeba

nieustanna trwa premiera — maestria ars poetica

teatralność gestów by dobrze wypaść

instynkt życia bo umiera się po wielekroć — alegorycznie

raz — rzeczywiście

milczeniem gdy słowom brakuje znaczenia

wysłuchaniem tego co w trawie piszczy

podpatrywaniem świętych

gdy bogowie nieskuteczni

rozkrywanie zalakowanych pieczęci …

na końcu zawsze kurtyna opada

w todze krytyki ważą się brawa i gwizdy

scena pozostaje w wieczności

na ile dzieliliśmy się prawdą i prawdy pełnią

na ile żyliśmy życia każdą sekundą

każdego aktu sztuki reżyserowanej z góry

bez skarg i zażaleń — wysłuchanych bez zastrzeżeń

tak po prostu jak może tylko człowiek

życie to ciąg zdarzeń do odegrania

niepowtarzalnie jednorazowo

okoliczności łagodzące wyrok

Poprzez mrok

przede mną była cisza i pusta perspektywa

gdy wczoraj nie bolały słowa

aksamitne baśnie w ścianach miękkich śniłam

i pływałam na spokojnych wodach

przeznaczenie dokonało mnie

na miarę człowieka przywarte

święte jak tamta wszechcisza

dzisiejsze jak niecierpliwy zew chłodnego w dotyku budzika…