Jacek Wojciechowicz. Kulisy warszawskiego ratusza - Magdalena Rigamonti - ebook

Jacek Wojciechowicz. Kulisy warszawskiego ratusza ebook

Rigamonti Magdalena

3,0

Opis

Magdalena Rigamonti, dziennikarka słynąca ze znakomitych wywiadów, tym razem zadaje trudne pytania Jackowi Wojciechowiczowi, byłemu wiceprezydentowi Warszawy. Z ich rozmowy powstała interesująca książka będąca wywiadem rzeką, dzięki któremu czytelnik poznaje kulisy rządzenia stolicą Polski, gabinetowe rozgrywki o władzę, mechanizmy podejmowania decyzji dotyczących wielomiliardowych miejskich inwestycji. Operacja Euro 2012, zwolnienie doktora Chazana, afera reprywatyzacyjna, pomnik smoleński. Przez dziesięć lat pracy w warszawskim ratuszu, Jacek Wojciechowicz poznał wiele jego tajemnic. Teraz nadszedł czas, aby o nich opowiedzieć...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 172

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (15 ocen)
3
3
3
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Fotografie: archiwum Jacka Wojciechowicza
Redakcja, korekty i łamanie: AGATA MOŚCICKA, biały-ogród.pl
© Copyright for this edition by Od Deski Do Deski, Warszawa 2018 © Copyright for the text by Jacek Wojciechowicz 2018 © Copyright for the text by Magdalena Rigamonti 2018
Wydanie I
ISBN 978-83-65157-84-3
Wydawnictwo OD DESKI DO DESKI Sp. z o.o. ul. Puławska 174/11, 02-670 Warszawaoddeskidodeski.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.
.
Czytelniku, korzystaj legalnie! Nad książką ciężko pracował autor i wiele innych osób. Uszanuj ich trud i korzystaj z książki w legalny sposób. Dzięki temu będziemy mogli sobie pozwolić, by przygotować dla Ciebie kolejne znakomite lektury.

Pomysł napisania książki zrodził się już w 2012 roku. To wtedy uświadomiłem sobie, że wszystko, co robimy w Warszawie, ma wymiar historyczny. Euro 2012, wielkie inwestycje to cywilizacyjny skok, którego dokonywała Warszawa. Atmosfera tamtych lat, zaangażowanie i entuzjazm wszystkich, którzy brali w tym udział, były niesamowite. Udało się stworzyć świetny zespół urzędników, któremu nie tylko chciało się działać, ale też czuli radość z tego, co robią. Wtedy, w tych pierwszych latach rządzenia Warszawą, w kuluarach Ratusza krążyło często powtarzane przez prezydent Hannę Gronkiewicz-Waltz zdanie: „Idźcie, zapytajcie Wojciechowicza”. Bo kiedy w sytuacjach wymagających podjęcia ważnych decyzji prezydent nie zawsze wiedziała, co zrobić, chętnie cedowała to na mnie.

Później, w 2016 roku, kiedy próbowano wmanewrować mnie w aferę reprywatyzacyjną, doszła nowa motywacja, a więc chęć dania świadectwa prawdzie. Kiedy odmówiłem podania się do dymisji ze stanowiska pierwszego zastępcy prezydenta Warszawy, a w zamian za to przyjęcia prezesury Tramwajów Warszawskich, co byłoby równoznaczne z wzięciem na siebie odpowiedzialności za aferę reprywatyzacyjną, postanowiłem sobie jednocześnie, że będę walczył o swoje dobre imię po dwudziestu latach pracy dla Warszawy i ujawnię prawdę, jaką znam. Robię to przede wszystkich dla moich dwóch synów – jedenastoletniego Kubusia i pięcioletniego Jasia. Chcę, by mogli być dumni z tego, co robiłem, i wiedzieli, że ich ojciec nie był zamieszany w żadne afery.

Chciałem też utrwalić ten szczególny okres rozwoju Warszawy, by pokazać mieszkańcom, jak rodziły się różne decyzje, jakie były napięcia, nieraz sprzeczne uwarunkowania, a zarazem, ile było determinacji i woli, by wykorzystać te swoiste pięć minut dobrej koniunktury, jaka pojawiła się dla stolicy.

Ta książka nie jest personalnym atakiem na nikogo. Nie jest też atakiem na Platformę Obywatelską, a jedynie na metody działania, których nie podzielam i na które się nie zgadzam.

Tworząc ją, chciałem też podziękować wszystkim tym, z którymi pracowałem bezpośrednio i pośrednio, a jest to kilka tysięcy osób. Praca z nimi, choć czasem trudna, dawała mi wielką satysfakcję. Te podziękowania kieruję również do tych, którzy ze względów koniunkturalnych dziś starają się wymazać ślady naszej współpracy. Z panią prezydent mam szczególny problem. To przecież ona stworzyła mi możliwość pracy dla Warszawy, za co jestem jej niezmiernie wdzięczny. Ale to też ona, odwołując mnie w kontekście afery reprywatyzacyjnej, z którą nie miałem nic wspólnego, wzięła udział w próbie mojego politycznego unicestwienia. Nie kwestionuję jej prawa do odwołania mnie, ale nie powinna była tego robić w takim momencie i w taki sposób.

Mimo wszystko chcę jednak pamiętać to, co dobre, dlatego: Dziękuję, Pani Prezydent.

Jacek Wojciechowicz

AFERA REPRYWATYZACYJNA

Jest późny wieczór. Koniec sierpnia 2016 roku. Koło godziny dwudziestej trzeciej. Wróciłem właśnie z pracy, z Ratusza. Telefon od szefowej, od Hanny Gronkiewicz-Waltz. Słyszę, jak mówi, że jest z chłopakami i rozmawiają o sytuacji, o reprywatyzacji, o aferze, i jest taka propozycja, żebym podał się do dymisji. Ja, że to chyba jakieś żarty, jaja po prostu. Ja? A z jakiej okazji? Ona, że ta sprawa reprywatyzacji źle wygląda i że Jarek Jóźwiak już się zgodził. I że chłopaki – Grzegorz Schetyna i Sławek Neumann – uważają, że tak będzie lepiej.

W sekundę uświadomiłem sobie, że chcą mnie po prostu załatwić. Czyli podaję się do dymisji i w ten sposób przyznaję się, że miałem coś wspólnego z reprywatyzacją. Hanka daje słuchawkę Neumannowi, on opowiada, że tak trzeba, że dla dobra partii, że musimy ratować Hankę... A ja już wiem, o co im naprawdę chodzi. Mówię, żeby wybili sobie z głowy dymisję, że mogą mnie odwoływać i pięć razy, ale ja się do dymisji z takich powodów nie podam. I nie wezmę na siebie winy za reprywatyzację, zwłaszcza że nigdy się nią nie zajmowałem. Rozmowa skończyła się moim krótkim spier...

Po czterdziestu pięciu minutach HGW dzwoni ponownie i mówi, żebym był przygotowany, że o siódmej rano na briefingu przed siedzibą „Gazety Wyborczej” ogłosi, że ja i Jóźwiak podaliśmy się do dymisji. Tłumaczę jej, że od lat przy jej obojętności, a nawet przyzwoleniu kopią pode mną w Ratuszu dołki, a teraz ona próbuje mi odebrać ostatnią rzecz, jaka mi pozostała, czyli moją uczciwość. Rozłączamy się.

O pierwszej w nocy znowu telefon. Znów Hanka. Mówi, że rozmawiała z mężem i z kilkoma innymi osobami i że podjęła decyzję, że nas nie zwolni, bo to byłoby nieuczciwe. Rano na briefingu zwolniła Marcina Bajkę, dyrektora Biura Gospodarowania Nieruchomościami.

Kto oprócz męża wpłynął na jej decyzję?

Od rana w Ratuszu przychodziło do mnie wiele osób. I od nich się dowiedziałem, że największe wrażenie na HGW zrobiło to, co jej powiedziałem w nocy, czyli że próbuje mi odebrać ostatnią rzecz, jaką mam, moją uczciwość. To ją ostatecznie przekonało. Oczywiście prezydent ma prawo odwołać wiceprezydenta i trudno o to mieć pretensje. Jednak w tym przypadku chodziło o coś więcej, nie o zwykłe odwołanie, tylko o polityczne napiętnowanie. Po kilku dniach ukazał się tekst w „Wyborczej”, który opisywał to nocne spotkanie Hanki z chłopakami trochę inaczej. Było o tym, że Schetyna chciał odwołać wszystkich wiceprezydentów. I że oprócz Schetyny i Neumanna z HGW był jeszcze Andrzej Halicki. Artykuł kończył się zdaniem, że i Jóźwiak, i Wojciechowicz nie mogą spać spokojnie. To uświadomiło mi, że panowie z Platformy Obywatelskiej nie dali za wygraną, że sprawa się nie skończyła i knucie będzie trwało dalej. I się nie myliłem. Po kilku dniach Hanka zaprosiła mnie i Jóźwiaka do siebie do gabinetu i poinformowała, że Schetyna chce się z nią spotkać jeszcze tego samego dnia o godzinie szesnastej.

I co? Pytała was o radę, co robić?

Dokładnie. Zapytała wprost: „Co robimy?”. Widziałem, że te partyjne naciski coraz bardziej ją stresują. Do tego stopnia, że zaczęła się zastanawiać, czy nie odciąć się od Platformy i nie zostać prezydentem niezależnym. Koniec końców stanęło na tym, że do Schetyny, do Czytelnika (w budynku Czytelnika na Wiejskiej są biura PO), pojedziemy we trójkę. Byliśmy punktualnie. I czekaliśmy na przewodniczącego ze czterdzieści minut. Swoją drogą to co najmniej niekulturalne, żeby tyle czasu kazać czekać na siebie prezydentowi największego miasta w Polsce. Teraz myślę, że Grzegorz mógł to zrobić celowo, że to była taktyka, by dodatkowo Hankę upokorzyć i zmiękczyć. Przyszedł z Neumannem. Rozmawialiśmy godzinę. I znowu słyszę, jak Schetyna mówi, że to byłby naprawdę bardzo dobry pomysł, byśmy się podali do dymisji, że to oczyściłoby sytuację, spowodowało, że zeszłoby powietrze. Boże, przecież równie dobrze mógłbym się podać do dymisji z powodu katastrofy smoleńskiej, bo ani z jedną, ani z drugą sprawą nie miałem nic wspólnego. Nie wierzyłem, że biorę w tym wszystkich udział. Na koniec przy wyjściu Schetyna ze swoim charakterystycznym uśmiechem stwierdził, że będziemy jeszcze nad tym pracować. Nad tym, czyli nade mną, nad moim odwołaniem. Potem doszło do mnie, że oni pracowali nad Hanką już dość długo, co najmniej od paru miesięcy, by mnie odcięła, ograniczała wpływ na rządzenie miastem. Być może to też było przyczyną pogorszenia moich z nią relacji. Szczerze powiem, że oni mnie wtedy wszyscy bardzo zmotywowali do startowania w wyborach prezydenckich, do ratowania Warszawy przed tym partyjnym szambem, przed ich małością i beznadziejnością. Uważam, że duża część z nich nigdy nie powinna zajmować się działalnością publiczną. Oni nie są w stanie komukolwiek w czymkolwiek pomóc. Żyją głównie z tego, żeby szkodzić innym. Schetyna nie buduje, to człowiek, który niewiele różni się od Jarosława Kaczyńskiego. Mówię to po to, żeby uświadomić ludziom, jak wygląda robienie polityki, jaka to gangsterka, jakie oszustwo...

Dopiął swego, w końcu pana zdymisjonowano.

Po kilku dniach od spotkania w Czytelniku. Jadę do Krynicy na Forum Ekonomiczne. Mam tam wziąć udział w panelu na temat transportu publicznego. Jeszcze przez telefon ustalam ostatnie szczegóły z dyrektorem Zarządu Transportu Miejskiego. Kończę rozmowę i znowu telefon, tym razem Hanka. „Gdzie jesteś?” – pyta. Ja, że dojeżdżam do Krynicy, że jeszcze mam nie więcej niż trzydzieści kilometrów. Ona, że musimy się pilnie spotkać. I że dzisiaj. I o której mogę być. Umawiamy się na godzinę osiemnastą lub dziewiętnastą w Ratuszu. Pytam jeszcze, czy może mi powiedzieć, o co chodzi. Ona rzuca krótko: „Zarząd Krajowy”. To już wiedziałem, że przygotowali kolejną próbę mojego odwołania. Tym razem przez decyzje formalnych struktur PO. Śmieszne, bo po pierwsze – Hanka zawsze podkreślała, że partia nie będzie jej meblować gabinetu, że to ona decyduje, z kim pracuje. A po drugie – Zarząd nigdy nie udzielał mi rekomendacji na stanowisko wiceprezydenta, bo to była osobista decyzja Hanki. A jak mi nie udzielał, to nie ma czego mi odbierać. Przyjechałem do Ratusza, prezydent już czekała. Usłyszałem, że następnego dnia Zarząd będzie dyskutował o mojej dymisji i że ona by chciała, żebym sam zrezygnował ze stanowiska. Jeśli nie, to ona mnie odwoła.

Jakie miała argumenty?

Oczywiście żadnych merytorycznych. Oznajmiła, że formalnym powodem mojego zwolnienia będzie zbyt małe wykonanie inwestycji. Poza tym wprost mi powiedziała, że zawsze miała wrażenie, że to ja jestem prezydentem, a nie ona.

Ma pan żal do Hanny Gronkiewicz-Waltz?

W książce o reprywatyzacji w Warszawie autorstwa pani redakcyjnego kolegi moje nazwisko pada tylko raz: „Myślę, że Jacek Wojciechowicz ma w sobie jeszcze większe pokłady żalu do pani prezydent niż my”. Nikt lepiej od Hanny Gronkiewicz-Waltz nie wiedział o tym, że nie mam nic wspólnego z tą aferą. W moich pełnomocnictwach nie było niczego, co mogło być związane z reprywatyzacją. Zresztą, reprywatyzacja znajdowała się niejako pod szczególnym nadzorem. A Hanna Gronkiewicz-Waltz zdymisjonowała mnie, bo myślała, że w ten sposób zadowoli Schetynę, który w zamian za to będzie jej bronił. Nawet powiedziała: „Będą mnie bronić, ale muszę cię zwolnić, bo tak sobie życzy Grzegorz”. A Grzegorz nie tylko chciał mojego odwołania, ale także, żeby to odwołanie nastąpiło właśnie przy okazji afery reprywatyzacyjnej, żeby ta afera przykleiła się do mnie. Perfidne, prawda? Mam więc żal do pani prezydent, że się na to zgodziła, że nie zwyciężyły u niej zasady, że nie wzięły góry uczciwość i chrześcijańskie sumienie, tylko pragmatyzm i własny interes. Sądzę, że gdyby nie upór Schetyny, to prawdopodobnie do końca kadencji nie zostałbym odwołany. Grupa moich przeciwników w Ratuszu nie dałaby rady wpłynąć na HGW tak daleko, by mnie odwoływać albo proponować dymisję. W partii uważano chyba, że jak poświęci się mnie, to afera reprywatyzacyjna zostanie zamknięta, sprawa się wyciszy. Poza tym moim zdaniem Schetyna zażądał mojej dymisji ze względów czysto osobistych.

Bo tak zwyczajnie pana nie lubił?

Bo nie byłem żołnierzem partyjnym, chłopcem na posyłki, nie wykonywałem ślepo poleceń. A za to krytykowałem to, co się w tej partii dzieje i jak ona jest zarządzana, więc gremia kierownicze PO nie były zainteresowane moim byciem w Ratuszu. Teraz doskonale widać, że ci ludzie z Grzegorzem na czele nie byli w stanie wznieść się ponad sprawy partyjne, zrozumieć, że skoro miasto dobrze pracuje, to Platforma ma dobre notowania. Nie byli w stanie przyznać, że Warszawa tak działa w dużej mierze również dzięki mojej pracy. Dla nich ważne było tylko to, by na stanowiskach decyzyjnych w mieście mieć swoich ludzi, do których jak się zadzwoni, pstryknie palcem, to będzie tak, jak się chce. Ja im nie dawałem gwarancji bycia osobą dyspozycyjną do wykonywania rozkazów. Tłumaczyłem, że rządzenie miastem nie sprowadza się do realizowania partyjnych poleceń. Do mnie nie mogli zadzwonić i powiedzieć, że trzeba komuś znaleźć pracę, bo kiedy wybierałem swoich dyrektorów, to patrzyłem na nich przez pryzmat kompetencji, a nie hierarchii partyjnej.

Był pan w tej partii przez wiele lat, należał pan do Platformy Obywatelskiej.

Ale nigdy nie byłem politykiem, tylko samorządowcem. Przez ostatnie lata mówiłem, co mi się nie podoba w Platformie, jak jest zarządzana, jakie zasady w niej panują, i tym powiązaniem z reprywatyzacją miałem ponieść karę, miałem zniknąć, być odsunięty. I ani Hannie Gronkiewicz-Waltz, ani Schetynie, ani Neumannowi nie przeszkadzało, że przez dziesięć lat pracy w Ratuszu nigdy, ani jednego dnia nie nadzorowałem Biura Gospodarki Nieruchomościami odpowiedzialnego za reprywatyzację. Zwolnienie mnie to był zabieg socjotechniczny i PR-owski, a przy okazji polityczny strzał w głowę.

Zaproponowano, żeby pan został.

Proszę nie żartować.

Przecież mógł pan przyjąć fotel prezesa spółki Tramwaje Warszawskie.

Nie mogłem.

Propozycja padła.

Padła. Od Hanny Gronkiewicz-Waltz. Można kogoś wyrzucić i powiedzieć spier..., a można być kulturalnym i wygłosić: „Wyrzucam cię, ale żebyś nie zginął z głodu, to proszę, masz tu etat prezesowski”.

A w Tramwajach się dobrze zarabia...

Ja nawet nie wiem, ile się zarabia, bo mnie to nie interesowało i nie interesuje. Mnie interesowało to, że wyrzuca się mnie tylko i wyłącznie ze względów politycznych, w chamski sposób łącząc mnie z aferą, z którą nie miałem nic wspólnego, i tylko po to, żeby mnie politycznie zabić. I każde moje działanie w tej sprawie, a więc złożenie rezygnacji, przyjęcie fuchy w Tramwajach Warszawskich byłoby z mojej strony potwierdzeniem, że stoję za aferą reprywatyzacyjną. Gdybym sam się podał do dymisji, przyjął synekurę w Tramwajach, to równie dobrze mógłbym sobie napisać na czole: „Jestem aferzystą”. I pewnie moi koledzy z partii na to liczyli. A ja nie jestem aferzystą i pozwę każdego, kto będzie łączył mnie z tą aferą. Przez dwadzieścia pięć lat mojej publicznej działalności nikogo nie pozywałem. Zresztą, mnie też nikt. Janowi Śpiewakowi, miejskiemu aktywiście, a w zasadzie krzykaczowi, który mówił i pisał, że zostałem zwolniony za udział w aferze reprywatyzacyjnej, sąd już nakazał usunięcie wszelkich treści, w których mnie oczernia. Ma też zakaz powielania tych bredni. Mówię bredni, bo Śpiewak nie ma żadnych dowodów na moje związki z aferą. Ba, nie ma i nie będzie miał, bo one po prostu nie istnieją, a Śpiewak zwyczajnie kłamie. Tak jak próbowali kłamać moi koledzy z Platformy. Nie, oni nie mówili, że stoję za aferą, oni chcieli, żeby tak myśleli ludzie w całej Polsce, a w szczególności warszawiacy. Grzegorz Schetyna uważał, i przekonał do tego Hankę, że moim odejściem złagodzi napięcie medialne i społeczne wywołane aferą. A z drugiej strony, tak trochę przy okazji, w opinii publicznej zrobi ze mnie sprawcę tej afery. Odstrzelono mnie.

Odstrzelili pana i Jarosława Jóźwiaka.

Tak. Chociaż, jak już mówiłem, Schetyna w pierwotnym pomyśle chciał zdymisjonować wszystkich czterech wiceprezydentów. Z tymże Michał Olszewski i Włodzimierz Paszyński, podobnie jak ja, nigdy nie mieli nic wspólnego z reprywatyzacją.

A Jóźwiak?

Przez dwa lata nadzorował BGN. Wiadomo było jednak, że sprawy reprywatyzacyjne są niezwykle skomplikowane, trudne społecznie i prawnie, w związku z czym Biuro Gospodarki Nieruchomościami było uznawane za komórkę wyspecjalizowaną, w której szczególnie kierownictwo posiada odpowiednie kompetencje i wiedzę.

Rozmawialiście na spotkaniach, na tak zwanym zespole koordynującym w Ratuszu o reprywatyzacji?

Rozmawialiśmy, ale to był jeden z dziesiątek, jeśli nie setek tematów. Co tydzień mieliśmy spotkania zespołu, podczas którego były omawiane wszystkie ważne rzeczy. Jednak to nie było tak, jak chciałby Patryk Jaki, że powstał jakiś specjalny zespół do spraw reprywatyzacji. Jeszcze raz powtarzam, reprywatyzacja w tym całym procesie spotkań zajmowała kilka procent. Miasto to jest machina, tu każdy trybik mógł generować problem. Przy ośmiu tysiącach pracowników nie ma możliwości pilnowania wszystkich. Nie było więc tak, że ktoś przychodził z konkretną sprawą reprywatyzacyjną i oczekiwał, że będziemy na miejscu decydować i rozwiązywać problem. Zazwyczaj byliśmy informowani o wyroku sądu w sprawie konkretnej nieruchomości, jak na przykład tej przy ulicy Senatorskiej, gdzie mieścił się Zarząd Transportu Miejskiego. Po czym dowiadywaliśmy się, że mamy jeszcze tylko kilka miesięcy na zwrócenie budynku prawowitym właścicielom. Trzeba było się zastanowić, gdzie umieścimy biura ZTM, dokąd przeniesiemy pracowników i ile to wszystko będzie kosztowało. Podobna sytuacja była z budynkiem przy ulicy Miodowej, w którym kiedyś urzędował prezydent Lech Kaczyński. Tam mieściła się duża część biur Ratusza. Teraz ta nieruchomość od lat stoi pusta, niszczeje, ale miasto musiało ją zwrócić. Mówię to po to, żeby wyjaśnić, że my na tym zespole nie rozpatrywaliśmy spraw reprywatyzacyjnych pod kątem: oddać czy nie oddać nieruchomość. Ten proces odbywał się w Biurze Gospodarki Nieruchomościami podległym prezydent, a później przez dwa lata Jóźwiakowi.

Biurem kierował Marcin Bajko, którego prezydent też odwołała.

Tak, na tym pierwszym briefingu przed siedzibą „Gazety Wyborczej”. Choć zanim to zrobiła publicznie, zapewniała, że go nie zwolni, bo to był naprawdę dobry fachowiec. I moim zdaniem ze wszystkich ludzi zamieszanych w aferę miał najmniej za uszami. Bronił interesów miasta, bronił budżetu. Starał się odwoływać od reprywatyzacyjnych wyroków sądów, walczyć, by jak najdłużej nie narażać miasta na koszty. Zawsze go ceniłem i do tej pory trudno mi uwierzyć, że miał coś wspólnego z tą aferą.

Jego zastępca, wicedyrektor Rudnicki, siedzi w areszcie podejrzany o udział w aferze reprywatyzacyjnej.

Człowiek, który był zaprzyjaźniony z szefami CBA – Wąsikiem i Kamińskim, więc nie wiem, czy słusznie, czy politycznie. Natomiast dyrektor Bajko był naszą redutą. Naprawdę był ostatni, by oddać nieruchomość. Powiem szczerze, że czasami mnie to nawet burzyło, bo byli przecież uczciwi spadkobiercy, którym należał się zwrot, a Bajko stał na stanowisku, że miasto to jego pracodawca, więc musi bronić go do upadłego. Przychodził oczywiście moment, że kończyły się dyskusje, należało nieruchomość zwrócić i koniec. Trudno było nam podejrzewać, że część wyroków sądowych jest wydawana bezprawnie, że ktoś oszukał, podstawił kogoś, sfabrykował spadek, podrobił pełnomocnictwo. Przecież zespół koordynujący nie miał żadnych narzędzi, by to sprawdzać.

A kiedy zorientowaliście się w Ratuszu, że z reprywatyzacją coś śmierdzi?

Myślę, że dowiedzieliśmy się z mediów. Zaczęły dochodzić do nas informacje, że są ludzie, którzy z reprywatyzacji uczynili sposób na życie, na zarabianie. Ale to wszystko, jeśli było prawdą, odbywało się poza urzędem. Prezydent nie ma możliwości, żeby śledzić, co robi każdy urzędnik po godzinach pracy.

W marcu 2011 roku zamordowano Joannę Brzeską, działaczkę, która próbowała przeciwstawić się czyścicielom kamienic.

Kryminalny proceder reprywatyzacyjny swój szczyt osiągnął w latach 2011‒2013. Grupa ludzi zarobiła wielkie pieniądze. Margines spraw patologicznych poraża chciwością, nakręcaniem skali nienawiści. Te wszystkie chamskie numery z podnoszeniem czynszu z dnia na dzień, z wyrzucaniem ludzi na bruk. I to szybko, jak najszybciej. Nie mam zamiaru bronić dzikiej reprywatyzacji, łamania prawa, praw człowieka, ale pamiętajmy, że do dzisiaj skupowanie roszczeń nie jest zabronione. A jeśli nie jest zabronione, to trudno mówić, że to przestępstwo. Sfałszowane dokumenty trzeba odkryć, ktoś się musi tym zająć. Policja, prokuratura, sąd. Ale nie Ratusz. Jeszcze raz mówię, my dostawaliśmy gotowe wyroki, sprawy zakończone, a nie same sprawy. Zresztą, większość tych spraw reprywatyzacyjnych to były zwroty niezamieszane w żadną aferę. Mnóstwo decyzji, myślę, że dziewięćdziesiąt procent, dotyczy uczciwych właścicieli. Niestety, mamy sytuację, kiedy wszystkich, którzy odzyskali swoją własność, wrzuca się do jednego wora z napisem: „aferzyści, złodzieje, czyściciele kamienic”. Rozpętano histerię, co jest w Polsce typowe. Przecież jeżeli w fabryce dochodzi do kilku kradzieży rocznie, to jeszcze nie znaczy, że wszyscy pracownicy są złodziejami. W każdej grupie są ludzie nieuczciwi. Ulegają różnym pokusom i popełniają przestępstwa. Tak jest świat skonstruowany. Z całej reprywatyzacji zrobiono aferę, a to jest tak naprawdę niewielki procent.

Ten niewielki margines dotyczył najbardziej spektakularnych terenów.

Niestety. To takie działki, że wystarczy jedną sprywatyzować, by zarobić wielkie pieniądze. Jednak w samej uczciwej reprywatyzacji nie ma naprawdę nic złego. Przeciwnie, była potrzebna, bo państwo w końcu zwraca ludziom to, co do nich należało. I tylko ci, którzy dopuścili się przestępstw, powinni ponieść konsekwencje. Wiem, że w tym przypadku skala jest nieporównywalna, że chodzi o miliony, do tego dochodzą kwestie lokatorskie i społeczne... Wiedzieliśmy w Ratuszu, że są sprawy, które ciągną się latami, była też powszechna opinia, również kuluarowa, że Biuro Gospodarki Nieruchomościami broni miasta przed reprywatyzacją. Zresztą nie tylko przed reprywatyzacją, również przed wszystkimi działaniami w zakresie obrotu nieruchomościami. BGN miał opinię biura, w którym petentowi bardzo trudno było osiągnąć pozytywny dla niego efekt. Uważaliśmy, że to biuro stara się przedłużać postępowania, utrudniać, czyli broni miasto przed zwrotem majątku. I to nie tylko przed ewentualnymi oszustami, ale również przed tymi, którzy byli legalnymi spadkobiercami dawnych właścicieli.

A czy to było zgodne z polityką Hanny Gronkiewicz-Waltz? Czy pani prezydent zgadzała się na takie traktowanie spadkobierców?

Myślę, że taka polityka prowadzona była za czasów wszystkich prezydentów, którzy niechętnie oddawali nieruchomości czy wypłacali odszkodowania.

Hanna Gronkiewicz-Waltz była w szczególnej sytuacji, jej rodzina odzyskała kamienicę.

Problem w tym, że każda decyzja o zwrocie to kolejne miliony wydane z budżetu miasta. Słyszeliśmy, że gdzieś, w konkretnym przypadku teoretycznie powinniśmy oddać, ale jeszcze się będziemy bronić, jeszcze zrobimy jedną ekspertyzę prawną, jeszcze się odwołamy do sądu, do wyższej instancji, może złożymy apelację... Wytworzono atmosferę, w której było powszechne przekonanie, że ostatnią instancją, która chciałaby coś oddać komuś prywatnemu, jakiemuś spadkobiercy, jest Biuro Gospodarki Nieruchomościami. Być może było to celowe, by mydlić oczy.

By robić nieuczciwe interesy?

Oczywiście. Kiedy sądziliśmy, że BGN tak broni miasta i tylko raz na jakiś czas oddaje nieruchomość, to można było zakładać, że ta sprawa musi być absolutnie kryształowa, że wszystkie możliwości odmowy ze strony miasta zostały wyczerpane. A jednocześnie akta sprawy nie budzą żadnych wątpliwości. Wszyscy prezydenci, nie tylko Hanna Gronkiewicz-Waltz, ale i świętej pamięci Kaczyński, i Święcicki, byli szczęśliwi, kiedy dowiadywali się, że miasto nie musi oddawać, nie musi płacić. Naprawdę nikt w Ratuszu nie cieszył się, że zwrócono kamienicę prawowitemu właścicielowi, bo na głowie Ratusza było znalezienie lokali ludziom, którzy w tej kamienicy dotąd mieszkali. Trzeba mieć na to pieniądze, wygospodarować je ze swojego miejskiego budżetu. Był taki moment, że rząd Donalda Tuska przyznał nam na to dodatkowe środki z budżetu państwa. Kilkaset milionów złotych. O wiele za mało, bo przecież w 1945 roku to państwo tak zwanym dekretem Bieruta odebrało ludziom grunty i nieruchomości, a konsekwencje za to ponosi miasto. I mogę jasno powiedzieć, że Warszawa nie jest w stanie zaspokoić roszczeń, czy to w naturze, czy płacąc odszkodowania. Proszę pamiętać, że często na gruntach stoi szkoła albo jakaś instytucja, więc tych gruntów nie można oddać, trzeba płacić. Państwo zrobiło problem, którego nie potrafi rozwiązać.

Prezydent Kwaśniewski zrobił problem w 1997 roku, nie podpisując ustawy reprywatyzacyjnej.

Bierut zrobił problem w 1945 roku, kiedy jednego dnia tysiące gruntów i nieruchomości zmieniło właściciela. Ten majątek został ludziom ukradziony. A teraz komu oddać, na jakich zasadach, komu nie oddać, ale zapłacić? A co, jeśli na gruncie stała kamienica, która w czasie wojny została zniszczona, i państwo postawiło nowy budynek? I do kogo powinien należeć ten nowy budynek? Jest prawo, są jego zasady, że to, co trwale związane z gruntem, należy do właściciela gruntu... Ale przecież wojna, przecież Bierut, przecież nowi mieszkańcy i jeszcze brak jednolitej ustawy reprywatyzacyjnej, więc jeden sąd rozstrzygał tak, drugi inaczej. Wszystko to doprowadziło do tysiąca problemów. Poza tym po wojnie, kiedy odbudowywano Warszawę, Starówkę, Mariensztat czy MDM, średnio się przejmowano granicami geodezyjnymi przedwojennych działek. I tak okazuje się, że w wielu wypadkach odbudowane kamienice są przesunięte na przykład o metr na sąsiednie działki. To oczywiście dodatkowo komplikuje całą sytuację.

Wszystkie te problemy z reprywatyzacją skumulowały się na rządy PO w Warszawie.

Nie wszystkie, ale większość. Proszę pamiętać, że na przykład rodzinie Hanny Gronkiewicz-Waltz kamienicę zwrócono jeszcze za rządów PiS-u i że sprawa reprywatyzacji nie dotyczy tylko rządów Platformy w Warszawie. Bez wątpienia jednak nasze rządy przypadły na okres wyjątkowego rozkwitu stolicy. Gdyby przez te lata Warszawa rozwijała się tak jak wcześniej, za prezydenta Kaczyńskiego, czyli ekstensywnie, bez wielkich inwestycji, to prawdopodobnie te śpiochy w postaci roszczeń, spałyby dalej. Okej, budziłyby się, ale w tempie pięcio-, sześciokrotnie wolniejszym. Za naszych rządów do Warszawy napłynęli inwestorzy, zaczął się duży ruch inwestycyjny, powstawały nowe budynki, więc ludzie postanowili wrócić do swoich papierów, poprzypominali sobie, że przecież dziadek miał kawałek gruntu, stryj część kamienicy, że może teraz warto się tym zająć, a nuż oddadzą, nie zaszkodzi spróbować. Pobudziło to niestety też ludzi nieuczciwych. I okazało się, że wśród tych tysięcy spraw pojawiły się również takie mocno podejrzane. Chciałbym, żeby prokuratura je wszystkie wyjaśniła.

Prezydent powinna stanąć przed komisją weryfikacyjną?

Oczywiście, ta komisja prawnie ani nie jest konstytucyjna, ani nie rozstrzygnie i nie załatwi żadnych spraw, ale jest jeszcze kwestia wizerunku i to wizerunku Ratusza oraz samej pani prezydent. Gdyby się pojawiła, wytłumaczyła wszystko tak, jak było, to mogłaby na tym zyskać.

Pan był wezwany przez tę komisję.

I poszedłem. I odpowiadałem na pytania. I niestety przekonałem się, że żadne argumenty, nawet najbardziej logiczne, nie przemawiają do jej członków. Komisja ma założoną tezę i nie ma szans, żeby z niej zrezygnowała. Miałem takie wrażenie, że według niej wszystkie działania związane z reprywatyzacją z góry są kwalifikowane jako nielegalne.

POLITYCZNE ŁOWY

Polskie życie polityczne jest przesiąknięte kłamstwem. Co gorsze, publiczność już się przyzwyczaiła, że politycy mijają się z prawdą, i przestało jej to przeszkadzać. To świetnie widać w kampaniach wyborczych. Kto więcej nakłamie, ten ma większe szanse. Kampania to święto manipulacji i oszukiwania. Wręcz fiesta.

Liderami w tym świętowaniu są nasze dwie partie – Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość. Oczywiście, żeby była jasność – w rankingach manipulacji wygrywa PiS. Jednak obie partie są wodzowskie i daleko im do wewnętrznej demokracji. Od wielu lat żyją w pewnej symbiozie, napędzając się wzajemnie, tocząc nieustanne spory, w większości jałowe z punktu widzenia interesu Polski i Polaków. Jałowe też z punktu widzenia interesu Warszawy. Na dodatek dbają o to, by do tego konfliktu nie dopuszczać nikogo innego. Prawej strony mocno pilnuje PiS, a centrum okupuje Platforma.

Hasło „zjednoczona opozycja” tak naprawdę w praktyce oznacza podporządkowanie, a potem wykańczanie potencjalnych sojuszników przez PO. Najlepiej się o tym przekonała Nowoczesna, która już została prawie pożarta przez Platformę. Co zresztą nie przełożyło się na zdecydowaną poprawę sondaży obu tych podmiotów.

Ta partyjna gra jest szczególnie szkodliwa dla samorządów i wyborów samorządowych, bo PiS i PO traktują samorząd jak swój folwark, a ich kandydaci – jak trampolinę do dalszej kariery. Na szczęście Polacy coraz lepiej to rozumieją, o czym świadczy fakt, iż osiemdziesiąt procent prezydentów, burmistrzów i wójtów to osoby bezpartyjne. Bo przecież wybory na prezydenta miasta to wybory dobrego gospodarza, a nie polityka celebryty, który bardzo często nie ma bladego pojęcia o problemach miasta. To trochę tak, jakbyśmy lecieli na wakacje samolotem i nagle informacja, że dzisiaj pilotem będzie pan Zenek, który jest znanym fryzjerem. Nie potrafi co prawda prowadzić samolotu, nigdy nie latał, ale spróbuje. Poza tym jest popularny. Jestem pewien, że po tego typu komunikacie wszyscy przytomni pasażerowie uciekliby z pokładu. Przecież takim właśnie samolotem jest miasto i trzeba podjąć rozsądną decyzję: albo oddajemy stery fachowcom, albo politykierom.

Partia, która wygra wybory w Warszawie...

Dość wmawiania, że poza PO i PIS-em nie ma życia, szczególnie w samorządzie. W mieście problemy nie są polityczne, tylko realne, autobusami jeżdżą wszyscy – i PiS-owcy, i PO-owcy, i bezpartyjni.

Ale od lat jest tak, że albo PiS, albo PO rządzi Warszawą.

I obie partie uważają, że Warszawa im się należy. Ja nie interesowałem się polityką. Wszystko, co robiłem w samorządzie, najpierw w Raciborzu, potem w Wawrze i w Wesołej, a następnie przez dziesięć lat w Ratuszu, nie było podporządkowane polityce, działaczom i władzom partyjnym. Jak się jest prawdziwym samorządowcem, to na politykę po prostu nie ma czasu. Wytykano mi nawet, że nie dość często przychodzę na różnego rodzaju posiedzenia partyjne, a ja zwyczajnie nie miałem kiedy. Wykonywałem swoje zadania i na tym korzystała partia. Dużo bardziej niż na jakichś partyjnych nasiadówkach. Słyszę, że Warszawa świetnie wygląda, niektórzy ze śmiechem mówią, że dzięki mnie wstała z kolan. Przez lata sukcesy i splendory szły na konto Hanny Gronkiewicz-Waltz. Ja stałem za nią, byłem jej pierwszym zastępcą, nie miałem parcia na szkło i znałem swoje miejsce w szeregu. Ona to firmowała, firmowała to też Platforma Obywatelska, której byłem członkiem. Większą część roboty – inwestycje, transport publiczny, Euro 2012 – wykonywałem ja i ludzie, którzy mi podlegali. Staraliśmy się to robić jak najlepiej. Pewnie też nie obyło się bez błędów.

Przecież partia to doceniała.

Partia z tego korzystała i korzysta do dziś, ale nie doceniała. A nie doceniała, ponieważ przeszkadzało jej to, że nie wykonuję ślepo poleceń partyjnych i nie jestem bezkrytyczny. A w warszawskiej PO obowiązuje ślepa dyscyplina. W kwestii dyscypliny zresztą nic się nie zmieniło. Albo robisz to, co ci każą, albo jesteś „be”, kimś wykluczonym. Ten stan, w którym teoretycznie wolni ludzie poddają się woli liderów partyjnych, jest cofnięciem się do czasów chłopów pańszczyźnianych. To coś niebywałego, że w demokratycznym kraju w XXI wieku partyjne układy potrafią łamać ludziom kręgosłupy. Oni z własnej woli stają się współczesnymi niewolnikami, którzy są gotowi zdradzać przyjaciół, robić różne świństwa, jeśli tylko partia od nich tego wymaga.

Mówi pan o rządach w PO Grzegorza Schetyny?

Tak. Taki styl rządzenia w Warszawie doprowadzi prędzej czy później Platformę do katastrofy, a na pewno daje dużą szansę na zwycięstwo PiS-u w wyborach parlamentarnych w 2019 roku. Taki sposób uprawiania polityki, jaki prezentuje Schetyna, liderzy warszawskiej PO, czyli Andrzej Halicki i Marcin Kierwiński, stosowali już dużo wcześniej. Moim zdaniem to oni są największymi utrwalaczami władzy PiS-u w Polsce. W dodatku to cynicy, bo wiedzą, że prowadząc nawet tak pokrętną politykę, zostaną wybrani z tego powodu, iż warszawiacy w swojej większości po prostu nie cierpią PiS-u. Ale kiedyś się pomylą i oby jak najszybciej, bo okaże się, że mieszkańcy stolicy wkurzą się nie tylko na PiS, ale i na PO, znajdą alternatywę i nie zagłosują na mniejsze zło, jakim jest PO. Zresztą, w wyborach wewnętrznych warszawskiej Platformy politycy już pokazali swoje krętactwo i to nie raz. Manipulacje wokół tych wyborów przez lata ewoluowały. Najbardziej prostą formą było rozdawanie na wyborach ściąg z nazwiskami osób, których nie należy skreślać, czyli które miały zostać wybrane. Ale był to proceder skomplikowany, bo wymagał z jednej strony dużej pracy delegatów, którzy ślęczeli nad listami, a z drugiej ryzykowny, bo ściągi nie zawsze trafiały do właściwych osób.

Jak w komedii.

Bo cała ta polityka to komedia. Szkoda tylko, że wyborcy dają się na to nabierać. System oszustw postanowiono usprawnić. Wyeliminowano ściągi i zaczęto stosować inny mechanizm. W praktyce wyglądało to tak, że na zjeździe ogłasza się kandydatów do różnego rodzaju władz, na przykład rady powiatu PO. O kolejności na liście do głosowania decyduje kolejność zgłoszeń, więc ludzie, którzy zgłaszają kandydatów, biegną do komisji. Ale daremny trud. Bo bez względu na to, kto i kiedy przybiegnie i zgłosi kandydata, ostateczna kolejność na liście do głosowania i tak jest już przygotowana i ułożona w taki sposób, że osoby, które miały być wybrane, znalazły się na przykład na pierwszych sześćdziesięciu miejscach. A potem odbywała się „rzeź niewiniątek”, czyli wtajemniczeni delegaci wiedzieli, że mają skreślać wszystkie nazwiska od numeru sześćdziesiąt jeden. Dzięki temu nie trzeba już rozdawać ściąg. Inwencja poszła dalej. Wprowadzono wybory powszechne do takich ciał, jak rada powiatu, i do innych władz PO. I to z pozoru było demokratyczne i słuszne posunięcie. W praktyce mechanizm był dokładnie taki sam, jak przy gotowej liście, o której już mówiłem, tyle tylko, że było więcej czasu. W tamtym systemie komisja musiała dokonać podmiany kolejności zgłoszeń w ciągu kilkunastu minut, a przy wyborach powszechnych miała na to kilka dni, czyli było bardziej komfortowo. Znowu ułożono listę „według kolejności zgłoszeń” i dziwnym trafem wszyscy, którzy mieli być wybrani, znaleźli się na pierwszych sześćdziesięciu miejscach. W tych wyborach wojewody Jacka Kozłowskiego, który został zgłoszony i znalazł się na liście poza sześćdziesiątką, nie wybrano. Zachodzi proste pytanie, czy w warszawskiej Platformie liczba sześćdziesiąt jest magiczna, czy powoduje, że zdecydowana większość delegatów głosuje na pierwszą sześćdziesiątkę, a skreśla od numeru sześćdziesiąt jeden. Nigdy w programie Platformy nie doszukałem się wskazówek dotyczących specjalnych cech liczby sześćdziesiąt. Ten sposób głosowania (powszechnego!) jest tak samo zadziwiający jak ponad stukrotna wygrana z rzędu w hotelowym kasynie.

Ale przecież brał pan udział w wyborach, musiał pan to widzieć i wiedzieć.

Nie