Igrzyska w udawaniu - Elle Gonzalez Rose - ebook

Igrzyska w udawaniu ebook

Elle Gonzalez Rose

4,8
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Muza
  • Język: polski
Opis

Rodzina Báezów udaje się na ferie do swojego domku nad jeziorem. To ma być wspaniały rodzinny wyjazd, który na nowo zbliży do siebie wszystkich, po tym jak Devin, wyjechał na studia do Kalifornii. Za bratem tęskni szczególnie jego bliźniaczka Maya, która wciąż przeżywa trudne chwile po śmierci ich mamy. Jedynym minusem wakacji w Lake Andreas są sąsiedzi Báezów, czyli Seo-Cooke’owie. Odkąd, ponad dekadę wcześniej, pan Seo-Cooke ukradł ojcu Devina pomysł na robota zmywającego podłogi, na którym zbudował swoje technologiczne imperium, rodziny szczerze się nienawidzą.

Dlatego kiedy Julian Seo-Cooke prosi Devina, aby ten udawał jego chłopaka, ten jest zdziwiony. Postanawia jednak skorzystać z okazji, aby udowodnić, że ich sąsiedzi oszukują w corocznych zimowych igrzyskach. W tym roku stawka jest wysoka, bo ojcowie założyli się o domek Báezów.

Jednak od nienawiści do miłości jeden krok.

Oby był rozważny...

„Bystra, zabawna i po prostu zachwycająca książka.”
Robbie Couch, autorka bestsellera „Jeśli jutro nie nadejdzie”

Książka odpowiednia dla czytelników 12+

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 316

Rok wydania: 2024

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
luna740

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Tytuł oryginału: Caught in a Bad Fauxmance

Projekt okładki i ilustracje: © 2023 by Cannaday Chapman

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redaktorka prowadząca: Agata Then

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Monika Łobodzińska-Pietruś, Kamil Kowalski

© 2023 by Elle Gonzalez Rose

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with Random House Children’s Books, a division of Penguin Random House LLC.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024

© for the Polish translation by Magdalena Kowalczuk

Ostrzeżenie dotyczące treści: śmierć rodzica.

ISBN 978-83-287-3285-8

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Trzydzieści minut na tylnym siedzeniu i siostra już chce mnie zamordować. To nowy rekord.

– Devin. – Maya strzela mi wymanikiurowanymi palcami przed twarzą, żebym przestał ją ignorować. – Posuń się.

Trzeci raz, odkąd wcisnęliśmy się do samochodu, wysuwa to żądanie. Każdego innego dnia pewnie spakowałbym swój tablet do rysowania, laptop i oddałbym jej całe tylne siedzenie, ale tym razem zostaję na miejscu.

Odpycham jej dłoń.

– Nie, pracuję.

– Wcale nie – prycha. – Cały czas gapisz się w telefon. Nawet nie włączyłeś tableta.

Z przodu, ze spokojnego miejsca kierowcy, słychać westchnienie taty; Andy próbuje powstrzymać parsknięcie, ale nic z tego. Wszyscy powinniśmy się domyślić, że tak to się skończy, kiedy pozwoliliśmy mu zaklepać miejsce z przodu. Wcześniej wydawało się to sensowne – upychanie naszego blisko dwumetrowego przyrodniego brata na tylnym siedzeniu Hondy Civic nie byłoby specjalnie fair – ale przecież Maya nienawidzi dłuższych podróży, a mój tablet zajmuje masę miejsca. Z góry więc byliśmy skazani na porażkę.

– Robię research – odpowiadam z oburzeniem.

Wracam do przeglądania profilu na komórce. Maya wyrywa mi telefon z dłoni. Wciska go w jedyne miejsce, gdzie, jak dobrze wie, nie zamierzam pchać rąk, czyli do swojego stanika.

– Stalkowanie ludzi z grupy w social mediach to nie research.

Za to sprawdzanie konkurencji zdecydowanie można pod to podciągnąć.

– Właśnie że research.

Patrzy na mnie z kamienną twarzą.

Okej, dobra, niech będzie.

Nie żebym kiedykolwiek to głośno przyznał, ale ma rację. Jeśli nie chcę strzelić swojej ledwo rozpoczętej karierze artysty w kolano, powinienem teraz pracować nad zgłoszeniem do programu mentoringowego. Lila Cardarelli to filmowa animatorka ciesząca się takim uznaniem, że potrzebowałaby osobnej strony w Wikipedii, aby wymienić wszystkie swoje osiągnięcia. I właśnie ona co roku w semestrze wiosennym porywa pod swoje skrzydła jednego z pierwszoroczniaków CalArts, by uczynić z niego lub niej gwiazdę wśród studentów.

Jak twierdzi mój współlokator, ale też doradca i w sumie każdy, kto studiuje na CalArts, protegowani profesor Cardarelli są w zasadzie uważani za bogów. Szczęśliwiec oddaje nawet pozory swojego wolnego czasu w zamian za możliwość towarzyszenia na każdym kroku jednej z ikon animacji. Ten, kto otrzyma list polecający od Lili Cardarelli, w której kontaktach w telefonie figuruje cały zespół Disneya, ma praktycznie zagwarantowany staż w Pixarze albo Disneyu. Nikt nie zna szczegółowych kryteriów doboru podopiecznych, ale co roku jest to samo: standardowy formularz z danymi osobowymi oraz absolutnie onieśmielające polecenie, by dołączyć jedną pracę, która twoim zdaniem najlepiej określa ciebie jako artystę. Co samo w sobie brzmi może dość prosto, ale ja ledwo ogarniam, kim jestem jako człowiek, a co dopiero artysta.

Mój pierwszy semestr prawie-dorosłości nie okazał się najwspanialszy. Studenci CalArts wyrażają się twórczo, odkąd potrafią trzymać ołówek i przez sen tworzą dzieła godne renomowanych galerii. Przebywanie wśród takich ludzi nie za bardzo dodaje otuchy komuś, kto dopiero łapie podstawy teorii kolorów. Tym bardziej że ja aż do trzeciej klasy liceum w ogóle nie rozważałem kariery filmowego animatora. Sześć miesięcy temu byłem przekonany, że odnajdę się tu jak ryba w wodzie – będę żyć niczym te znane z seriali, wyluzowane dzieciaki ze szkół artystycznych. Zamiast tego przez ostatnie cztery miesiące właściwie nie wychodziłem z akademika, usiłując okiełznać nawał zadań domowych. Mieszkam w krainie wiecznego słońca od trzech miesięcy, a jestem bledszy niż w dniu przyjazdu, do tego więcej czasu spędziłem z maszyną z żarciem stojącą na naszym piętrze niż ze swoim współlokatorem.

Więc owszem… zdecydowanie przydałby się sukces, tak dla odmiany.

Czas na zgłoszenie upływa w dniu rozpoczęcia semestru wiosennego i choć zwlekanie nigdy nie wychodziło mi na dobre, nie mogę być produktywny, kiedy mój niewinny telefon spoczywa w obrzydliwych, spoconych sidłach mojej siostry.

– No weź, oddaj go – jęczę, trącając ją kolanem.

– Nie. – Mlaska gumą do żucia i macha palcem w stronę tableta. – Spakuj go albo rysuj.

Mogę albo po raz setny wyjaśnić jej, że nie tak wygląda mój proces artystyczny, albo rozegrać to mniej szlachetnie.

– Tato, Maya zabrała mi telefon.

– Oddaj bratu telefon – mamrocze tata, mrużąc oczy, by dojrzeć znak zawiadamiający o zamknięciu drogi.

Gdybym nie był przyzwyczajony do jej furii, mordercze spojrzenie Mai pewnie przemieniłoby mnie w kamień. Ktokolwiek powiedział, że bliźnięta łączy specjalna psychiczna więź, kłamał. Ostatni raz, kiedy Maya i ja zgodziliśmy się co do czegokolwiek, zaistniał w dniu naszych narodzin, kiedy posłaliśmy mamę na porodówkę dziesięć dni przed terminem. Od tamtej pory jesteśmy wrogami.

Gromimy się wzrokiem, żadne nie mruga ani nie ustępuje, aż ona w końcu rzuca się na mnie. Instynktownie obejmuję tablet, chroniąc go przed szarżą siostry. Maya chwyta więc za kabel, gotowa go wyrwać. Wtedy do akcji wkracza tata.

– Hej! – krzyczy zaskakując nas wszystkich, więc od razu z siostrą zamieramy. – Uważajcie na tablet – upomina, a gdy Maya wycofuje się na swoją stronę, on skupia się z powrotem na drodze.

Siostra niechętnie oddaje mi telefon i wywala język w kierunku taty, który musiał się skoncentrować na priusie, bo ten podjechał zbyt blisko naszego auta.

– Czasami myślę, że kochasz ten sprzęt bardziej niż kogokolwiek z nas.

– Biorąc pod uwagę, ile za niego dałem, owszem, to prawda – odpowiada tata.

W moim żołądku wygodnie rozsiada się poczucie winy. To, że cena mojego tabletu była dla naszej rodziny za wysoka, to nie tajemnica, ale tata nalegał, byśmy wykosztowali się na model polecany przez CalArts, zamiast zadowalać się starszym o trzy generacje znaleziskiem z eBaya. Był to specjalny prezent z okazji osiemnastych urodzin oraz przyjęcia mnie do szkoły artystycznej, a więc wyjątkowa okazja. Ale nasz budżet nie uwzględnia wyjątkowych okazji o wartości pięciuset dolców – o czym kocha przypominać mi Maya, złote dziecko, które porzuciło wielki plan przeprowadzki do Nowego Jorku i studiowania kosmetologii na rzecz bardziej przystępnej opcji: zostania w domu i dojeżdżania na uniwersytet na Florydzie.

Idealnym przykładem jest ta wycieczka. Nie byliśmy w naszym domku w Lake Andreas od czterech lat, ale tata cały czas opłacał to lokum. Robił to niechętnie, lecz z sentymentu. Kilka dodatkowych stówek miesięcznie wydawało się uzasadnionym wydatkiem, kiedy istniała choć nikła szansa, że spędzimy lato lub zimę nad jeziorem. Szczególnie po tym, jak w zeszłym roku zamieniliśmy dom rodzinny na mieszkanie. Musiało być odpowiednio duże, aby Andy i jego mama Isabel mogli zamieszkać z nami.

Przy podwójnych czesnych, nowej hipotece i wciąż nieopłaconych rachunkach za leczenie ‒ zalegających na szafce w kuchni od, zdawać by się mogło, wieków ‒ nostalgia to za mało. Choć to gówniana perspektywa – unikanie długów wygrywa z sentymentami.

Przed tym żaden terapeuta nas nie ostrzegał: żałoba i rozpacz drenują konto bankowe.

Oczywiście jestem wdzięczny za nasze „wyjątkowe okazje”. Tablet pozwolił mi poczuć się poważnym artystą bardziej niż (obecnie zainfekowany) kolczyk w nosie ‒ dałem się na niego namówić mojemu współlokatorowi Marcusowi, bo przecież „zajebisty piercing to domena artystów”. Przynajmniej mamy okazję należycie pożegnać się z domkiem. Od naszej ostatniej wycieczki nad jezioro święta bożonarodzeniowe były… dziwne. Teraz rzadko w ogóle celebrujemy te czy inne święta. Gwiazdka to tylko kolejny zwykły dzień. Czasem siadaliśmy w salonie wokół nieudekorowanej sosny i wymienialiśmy się prezentami, ale w pierwszym roku nie zdobyliśmy się nawet na to. Andy i Isabel musieli poczuć się nieswojo, kiedy dołączyli do rodziny zachowującej się tak, jakby największe święto na świecie w ogóle nie istniało.

Właśnie dlatego aż się uszczypnąłem, kiedy tata zasugerował tę wycieczkę. Ciągle rzucał te swoje bliżej niesprecyzowane obietnice, że w przyszłym roku już na pewno coś porobimy, a w końcu je spełnia. Ostatnie nostalgiczne i niskobudżetowe Boże Narodzenie nad jeziorem Andreas, zanim nasz domek pójdzie na sprzedaż.

Z telefonem znów w kieszeni i przy Mai w stanie skrajnego nadąsania, w końcu wracam do tableta. Jednak zamiast pracować, zerkam na siostrę, kiedy jestem pewien, że nie patrzy w moją stronę.

Odkąd wróciłem do domu dwa dni wcześniej, chodzi strasznie podminowana. Zazwyczaj nie jest wesołym promyczkiem – wredota to zawsze był jej znak rozpoznawczy – ale ostatnio wydaje się wyjątkowo drażliwa. Za każdym razem, gdy odważę się wspomnieć o Kalifornii, CalArts czy Cardarelli, to albo prycha i przewraca oczami, albo, jeśli temat nie zostanie zaraz zmieniony, wychodzi z pokoju. Wczoraj warknęła na mnie, bo za długo nalewałem sobie wodę. Zresztą Maya ma problemy z trzymaniem złości na wodzy, odkąd zaczęliśmy mówić, a ja w takich momentach nadal często nie potrafię stwierdzić, czy jest zła na mnie, na naszą rodzinę czy na świat w ogóle. Jedno jest pewne: Wielki Powrót Devina Báeza na razie idzie koszmarnie.

Czterogodzinna jazda już nie jawi się jako okazja, by dowiedzieć się, kim jestem jako artysta. Na zgłoszenie mam jeszcze miesiąc, więc niewkurwianie siostry jest teraz ważniejsze. Tym bardziej, jeśli chcę wrócić na CalArts w jednym kawałku i ze sprawną elektroniką.

Gdy tablet jest już bezpiecznie schowany, Maya wyciąga się jak kotka na słońcu. Nie zaszczyca mnie uśmiechem, nie widać też nawet najdrobniejszego przejawu ludzkiej przyzwoitości w postaci kontaktu wzrokowego, ale jej ramiona się rozluźniają, a wyraz twarzy łagodnieje. W języku mojej siostry to oznacza „dziękuję”.

Trzy godziny i dwie przerwy na siku później tata skręca w zjazd na Lake Andreas i przycisza swoją zaufaną wyjazdową składankę.

– Prawie na miejscu – oznajmia i opuszcza szyby.

Andy podekscytowany wystawia głowę za okno jak golden retriever. Gdy tata nie patrzy, odpinam pasy i przesuwam się do Mai, by zerknąć na znajomy znak powitalny.

JEZIORO ANDREAS: NAJSZCZĘŚLIWSZE MIEJSCE NA CAŁEJ FLORYDZIE

Tablica jest wytarta, a krawędzie z lekka pożółkły, ale i tak raduje moje zblazowane serduszko.

Autostrada przechodzi w jednopasmówkę. Jedziemy wolniej, więc możemy napawać się otoczeniem. Jak okiem sięgnąć ciągnie się dębowy zagajnik, chroniąc przed spojrzeniami rustykalne drewniane chatki położone wzdłuż drogi. Na każdym rogu widać huśtawki i osiedlowe wspólne biblioteczki. Na trawnikach przed domami leżą porzucone rowery i deski surfingowe, a powietrze wypełniają zapachy słonej wody i kremów przeciwsłonecznych.

Czysta magia.

Wjeżdżamy na główną ulicę, a ja opieram się na oknie, gotowy wzdychać na widok wszystkich miejsc, które z siostrą terroryzowaliśmy za dzieciaka, tyle że….

Już ich nie ma.

To znaczy część z nich jeszcze się ostała. Bar, w którym nabawiliśmy się z tatą zatrucia pokarmowego, wciąż jest w tym samym miejscu. Sklepy przy Fulton Drive nadal cieszą pastelowym różem, błękitem i zielenią, ale ich okna zostały zabite deskami, a drzwi zakratowane, przez co przypominają podgniłe żelki. Cała okolica, zupełnie jak znak powitalny, wydaje się wytarta i pożółkła na krawędziach. Zamkniętych sklepów nie zastąpiły starbucksy albo chipotle ani żadna z tych sieciówek z sałatkami za szesnaście dolców. Lokale są zwyczajnie puste. Ponura, zapomniana skorupa miasta, które niegdyś tyle dla nas znaczyło.

– Hmm – wzdycha Maya, kiedy tata parkuje przed małą knajpą. Dawniej w tym lokalu mieściła się całkiem przyzwoita tajska restauracja. – Czy tu zawsze było tak depresyjnie?

Tata zdejmuje czapkę z logo Uniwersytetu Stanu Floryda; włosy ma spocone, w nieładzie.

– Nie wydaje mi się.

– Mnie też nie – odpowiadam. Wiem, że dzieci zwykle patrzą na świat przez różowe okulary i tak dalej, ale to zdecydowanie nie jest nasze Lake Andreas. A przynajmniej nie to, które pamiętamy. Nawet jeśli moje wspomnienia są łaskawsze niż rzeczywistość, to mama na bank nie pozwalałaby nam spędzać wszystkich Gwiazdek w mieście widmo. Zawsze przecież mogliśmy odpuścić czterogodzinną wycieczkę z Tallahassee i zostać w domu.

– To pewnie tylko jakiś gorszy rok. – Tata z powrotem zakłada czapkę, wyłącza silnik, po czym wysiada i pokazuje, żebyśmy szli za nim.

Większość naszych ulubionych miejscówek padła. Zamiast Miniwioski Zimowych Cudów w witrynie sklepu ze słodyczami – której wspaniałości dopełniał sztuczny śnieg i diabelski młyn z czekolady – zobaczyliśmy oświadczenie o przejęciu i pajęczyny. Nasza ulubiona piekarnia Kromki Śmiech chyba jest zamknięta od miesięcy. Ściska mnie w żołądku na myśl, że już nigdy nie zjem ich focacci z suszonymi pomidorami i rozmarynem.

Superowe Suweniry Sama wciąż się trzymają. Z ich sztandarowymi koszulkami z napisem „Złapałem WSZY-stko w Lake Andreas”. Bosko.

Jakimś cudem ulice wyglądają na jeszcze bardziej opustoszałe, niż wydawały się na pierwszy rzut oka. Towarzyszą nam jedynie odległe nawoływania mew i echo naszych kroków. Taki rodzaj złowieszczej pustki, przerażającej nawet w świetle dnia. Trzymam się blisko Mai, gdy tata prowadzi nas do sklepu na końcu ulicy.

– Uważaj – syczy siostra, kiedy przez przypadek przydeptuję jej klapek. Jeśli wyskoczy na nas morderca z siekierą, wykorzystam ją jako żywą tarczę. Bez żadnych skrupułów.

Wycofuję się do Andy’ego. Jest trzydzieści centymetrów wyższy ode mnie, a na treningach wyciska więcej niż ważę. Nie ma szans, abym zdołał użyć go jako tarczy wbrew jego woli. A więc to mój koniec. Nie podejrzewałem, że tak będzie wyglądać.

Docieramy do sklepu. Po drodze nie odnotowaliśmy żadnych oznak życia. Brak nawet zwyczajowych rojów krwiożerczych komarów. Po części oczekuję, że sklep też będzie opuszczony. Pomyłka. Kiedy dzwonek nad drzwiami obwieszcza nasze przybycie, wita nas znajoma twarz.

– A niech mnie! – woła Stary Bob, uderzając dłonią w kolano.

W rzeczy samej: a niech mnie. Sklep ze słodyczami nie przetrwał, lecz Stary Bob ‒ owszem.

W zasadzie czuję ulgę. Stary Bob to fundament tego miasta, co roku wita rodziny z otwartymi ramionami i z cukierkami. Dawno, dawno temu był tu burmistrzem, dwa razy z rzędu wygrał wybory przytłaczającą przewagą głosów, by potem oddać pałeczkę swojej żonie Janine i otworzyć sklep wielobranżowy. Bob nigdy nie zapomniał o naszych urodzinach. Zawsze pamiętał, jakie dyscypliny sportu nas interesują oraz czy wolimy lody włoskie, czy na patyku. Taki typ człowieka. Poza tym jako jeden z niewielu miejscowych cieszył się na widok przyjezdnych, choć ci rozpętywali chaos wśród tej spokojnej społeczności. Nigdy nie narzekał na hałas czy tłumy. Wciąż powtarzał: dzięki wam życie w mieście nabiera rumieńców.

– Tony Báez! Chodź no tu, skurczybyku! – Dopiero, kiedy staruszek ciągnie tatę w objęcia, uświadamiam sobie, że właściwie nie znamy jego prawdziwego imienia i nazwiska. W żartach padło kiedyś „Stary Bob” i tak już zostało. Zresztą gość wygląda na Boba i jest stary. Pięcioletni Devin i Maya wiedzieli, co mówią.

– Kopę lat… – odpowiada z wahaniem tata, klepiąc faceta w ramię. – Szmat czasu… przyjacielu. – Sprytny wybieg.

Stary Bob wraca na swój stołek za ladą.

– Co sprowadza rodzinę Báezów w nasze strony? – Nagle się prostuje i patrzy spode łba. – Nie mówcie, że jedziecie do tego parku wodnego po drugiej stronie jeziora.

Andy’emu zaświeciły się oczy.

– Otworzyli tu park wodny?!

Stary Bob aż się najeża. Sztywno kiwa głową.

– Park Allegheny. Przejęli większość naszej klienteli. Ostatnimi czasy wszyscy wolą siedzieć w Hillsdale. Mają tam supernowoczesne zjeżdżalnie czy coś takiego.

To wyjaśnia pustki. Drugi brzeg jeziora, zwany Hillsdale, zwykle przyciągał bardziej wyrafinowanych gości, z gatunku „a może rundka golfa przed podwieczorkiem w klubie?”, ale widocznie jacyś chciwi deweloperzy postanowili zarobić na wczasowiczach z tego brzegu i zadbali o bardziej ekonomiczne atrakcje.

Cóż, przynajmniej nie będziemy musieli czekać w kolejce po kajaki… o ile wypożyczalnia wciąż działa.

– Jak się miewacie? – Stary Bob odzyskuje dobry nastrój. – Może w tym roku znowu zdołam namówić Ximenę, żeby podrzuciła mi kawałek tego pysznego ciacha tres leches, co?

Tata bez mrugnięcia okiem wyciąga listę zakupów, którą Isabel zostawiła rano w kuchni, i podaje ją Mai.

– Dacie radę znaleźć, co trzeba? Mamy trochę do nadrobienia.

Przytakujemy z Mayą i odciągamy Andy’ego, a tata znów odwraca się do Starego Boba. To jest ta część, której mamy nie oglądać. Uśmiechy przechodzące w ponure miny. „Tak mi przykro” i „nie miałem pojęcia”. Gorzka przypominajka, że nie tylko to miasteczko się zmieniło. Odchodzę od lady możliwie najdalej, idę w drugi koniec sklepu. Lepiej unikać wyćwiczonej gadki ojca o tym, że mama nie żyje. To pomoże zachować wakacyjny nastrój.

Gdy znajdujemy bezpieczne schronienie między warzywami a przynętą na ryby, Maya ostrożnie przedziera listę zakupów na pół i podaje mi dłuższą część.

– Widzimy się przy kasie za dziesięć minut?

‒ Tak – odpowiadamy zgodnym chórem.

Biorę koszyk ze stosu obok jabłek. Najpierw zgarniamy lody i sos do makaronu, potem stajemy na dłużej w alejce z płatkami śniadaniowymi.

– Po prostu coś wybierz! – krzyczę, kiedy Andy setny raz odkłada pudełko, które trzymał w dłoni.

– Próbuję! – Ostrożnie podnosi rodzinne opakowanie chocapiców, przygląda mu się z utęsknieniem, po czym kręci głową i odstawia na półkę. – Myślisz, że możemy wziąć dwa?

– Nie. – Unoszę połowę listy i wskazuję na czerwoną kwotę zapisaną u dołu strony, a potem na cenówki. – Nie przy tym budżecie.

– Głupi budżet – mamrocze Andy pod nosem, znów chwytając chocapiki.

– Będę obok. Przyjdź, jak skończysz.

Andy nie odpowiada, całą uwagę skupia na cheeriosach. Powinienem wiedzieć, że nie należy wtryniać się między niego a cukier. Niby futbolista, siedemnastolatek, a żywi się jak wybredny bachor. Biorę nasz koszyk i idę do następnej alejki.

Jakimś cudem napotykam ślady ludzkiej egzystencji. Widzę wysokiego gościa, mniej więcej w moim wieku. Ma mocno napięte ramiona, a rysy tak ostre, że mogłyby mnie przeciąć na pół. Nie wygląda mi na kogoś, kto spędza wakacje w Lake Andreas. Zadaje szyku w designerskich sneakersach i markowej bluzie z kapturem. Zdecydowanie nie jest to strój typowy dla przyjezdnych, czyli crocsy i hawajska koszula. Nie przyjrzałem się jego twarzy zbyt dokładnie, ale z tego, co zauważyłem, nie można zaprzeczyć, że jest oszałamiająco przystojny.

Tacy goście nie zjeżdżają tu na wakacje. Lake Andreas to azyl dla rodzin, które chcą uciec przed duszną florydzką wilgocią, ale budżet pozwala im co najwyżej na jeziorną lekką bryzę. To nie miejsce dla typów, co zakładają stylowe buty na zakupy w spożywczaku. Cóż, trzeba przyznać, że pojawienie się ślicznego miejscowego przywodzi na myśl słodkie filmy Hallmarku. Uroczy drwal kontra zblazowany wielkomiejski biznesmen. A może to ja jestem drwalem w tym scenariuszu? W końcu nie stronię od ciuchów w kratę…

W jednej chwili podziwiam przedramię Przystojniaka sięgającego po butlę mleka, a w następnej potykam się o sznurówki. Proza życia.

Słoik z sosem roztrzaskuje się w drobny mak, gdy uderzam o ziemię; zawartość z odłamkami szkła rozbryzguje się po posadzce. Lody turlają się do następnej alejki. Jakie są szanse, że Przystojniak niczego nie zauważył?

– O rany, wszystko w porządku?

Świetnie.

Delikatnie unoszę się na łokciach, by nie ośmieszyć się jeszcze bardziej. Kości całe, ale moja godność miewała się lepiej.

Przystojniak ostrożnie kluczy przez morze szklanych drobinek i staje obok mnie.

– Wszystko w porządku? – pyta ponownie.

Jego głos brzmi dziwnie znajomo, jak ta piosenka, która leci ze sklepowych głośników. Przesłaniam dłonią oczy i mrużę powieki, chcąc dojrzeć jego twarz w ostrym świetle jarzeniówek. Chłopak pochyla się i powoli wchodzi w moje pole widzenia. Zasycha mi w ustach, w ciągu kilku sekund docierają do mnie dwie bardzo istotne rzeczy.

Po pierwsze: twarz Przystojniaka jest równie hot, co reszta jego osoby.

Po drugie: ja go znam.

– Devin? – wykrztusza z siebie Julian Seo-Cooke, a brwi podskakują mu aż na szczyt czoła.

Zajebiście, nasi okropni sąsiedzi wciąż tu są.

– Julian – cedzę przez zaciśnięte zęby, żałując, że nie przecierpiałem niezdecydowania Andy’ego i nie zostałem w alejce z płatkami.

Julian otrząsa się wyraźnie zaskoczony, staje prosto i podaje mi dłoń. Instynkt podpowiada mi, aby pokazać mu faka i wrócić do swoich zajęć, ale zaraz spoglądam w dół na poplamione sosem puszki oraz inne opakowania, stękam i przyjmuję pomoc. Strzepuję odrobinę sosu z brudnej koszulki ‒ co za ulga, że nigdy nie przejmowałem się ciuchami.

– Dawno cię nie widziałem – stwierdza Julian, gdy znów łapię pion.

– Nooo tak, moja mama umarła, więc rozumiesz… nie mieliśmy ochoty na kajakowanie.

Marszczy czoło i przenosi spojrzenie na swoje buty.

– Ach… bardzo mi przykro.

– Już dobrze – mówię bardziej do siebie niż do Juliana i gonię za uciekającymi lodami.

– Krwawisz.

Mrugam, po czym w końcu obracam się twarzą w jego stronę. Nie pozwalam sobie gapić się na niego – zbyt długi kontakt wzrokowy z tym kolesiem może zagrażać zdrowiu – ale zaskakuje mnie obraz osoby przede mną. To Julian, bez dwóch zdań. Wciąż ma pieprzyk nad prawą brwią i grube, ciemne włosy nie do ujarzmienia. A górną wargę przecina blizna ‒ dorobił się jej przeze mnie. Przewróciłem go, kiedy mieliśmy po dziesięć lat. Ale coś się w nim zmieniło. Chociaż… może zawsze miał tak wyraźnie zarysowaną linię żuchwy? I równie szerokie ramiona?

Dreszczyk na myśl o tym, że w mieście pojawił się uroczy chłopak, przemienia się w obrzydzenie. To kara za utratę kontroli nad hormonami. Wzdrygam się, odwracając od niego wzrok, jakbym za długo wpatrywał się w słońce.

– To sos do makaronu ‒ odpowiadam.

Wskazuje na moje lewe ramię, z którego sos ścieka aż do nadgarstka.

– Nie, spójrz. Serio krwawisz.

Zerkam w dół na rękę, usiłując pozbyć się z głowy tego nowego Juliana. Na pokrytej piegami brązowej skórze, między kawałkami pomidora, tuż nad łokciem widzę poszarpaną płytką ranę.

– O, faktycznie. – Ściągam podwinięty rękaw niżej i drugą dłonią możliwie najmocniej uciskam ramię (ale nie jestem praworęczny). Dopiero wtedy przeszywa mnie ból.

Julian z wahaniem robi krok w moim kierunku.

– Pozwól, że…

– Nie! To znaczy, wszystko gra. Nic mi nie jest. – Schylam się po koszyk w tym samym momencie, co Julian, i… z hukiem zderzamy się głowami.

– Hej, znalazłem idealne… O kurczę, co ci się stało? – W drugim końcu alejki pojawia się Andy, trzyma pudełko płatków Froot Loops.

– Nic. Chodźmy. – Staram się nie zwracać uwagi na ból rozsadzający mi głowę i ramię; kopię koszyk w stronę Andy’ego, on jednak tylko przelotnie na niego zerka.

– Mogę zanieść to do kasy – oferuje Julian, pocierając czerwoną plamę, która pojawiła się na jego idealnie gładkim czole.

Gdy się nachyla, odsuwam koszyk z dala od niego.

– Nie, naprawdę, nie…

– Dzięki! – przerywa mi Andy. Wkłada płatki do koszyka i kopie go do Juliana.

Gwałtownie wciągam powietrze, rzucając Andy’emu mordercze spojrzenie. Dobra, spokojnie, on niczego nie kuma. Skąd miałby wiedzieć, że rodziny Seo-Cooke’ów należy unikać za wszelką cenę? W końcu ani Julian, ani inni członkowie tej przeklętej bandy nie wyglądają na złoczyńców z bajek dla dzieci. No ale pozory mylą. W ciszy podchodzimy do kasy. Tata i Stary Bob, kiedy mnie widzą w całej mojej poplamionej sosem okazałości, przerywają rozmowę.

Maya prawie wpada na Juliana; dosłownie w ostatniej sekundzie podnosi wzrok znad telefonu. Staje jak wryta z lokiem owiniętym wokół palca wskazującego i ustami otwartymi w niedowierzaniu. Nie wiem, czy Julian choć trochę przejął się tą krępującą ciszą, ale jeśli tak, nie daje tego po sobie poznać. Stawia nasz koszyk na ladzie i podaje pięć dolarów za swoją butlę mleka. Nie czeka na resztę, tylko powoli się wycofuje.

– Miło było was zobaczyć. – Macha nam sztywno na pożegnanie i wychodzi ze sklepu.

Stary Bob zaśmiewa się, obserwując, jak podnosimy szczęki z podłogi.

Pierwsza odzyskuje mowę Maya.

– On wciąż tu jest?

– Och, oni wszyscy są. Przyjechali parę dni temu – odpowiada staruszek. – Niewielu regularnych wczasowiczów już u nas zostało.

– Coś mi umyka? – Andy drapie się w głowę.

Stary Bob wybucha dudniącym śmiechem i opiera się o kontuar.

– Twoją nową rodzinę i sąsiadów łączy długa historia.

Mówiąc delikatnie. Ale trudno w krótkich słowach podsumować ponad dekadę wzajemnej urazy.

– A skoro o nich mowa… – Mężczyzna zeskakuje ze stołka i kuśtyka do szafki za ladą.

Maya, tata i ja aż się zachłystujemy powietrzem, gdy sprzedawca uwalnia obrzydliwą kreaturę, która prześladowała nas przez lata.

– Wykryto wyciek – oznajmia robot; jego przyprawiające o gęsią skórkę wyłupiaste oczy kręcą się w kółko, gdy wyjeżdża zza lady i sunie w kierunku alejki z nabiałem.

– Paul podrzucił go w zeszłym tygodniu. Najnowszy model. Przedpremierowy – oznajmia Bob, uśmiechając się przebiegle. Przygląda się z dumą, a my stoimy przerażeni, podczas gdy robot zabiera się do sprzątania bałaganu. W zaledwie kilka sekund wciąga cały sos i wszystkie drobiny szkła.

Zmywacz: najwspanialszy wynalazek Paula Cooke’a i największy koszmar mojej rodziny.

– Wyciek usunięty – oświadcza radośnie Zmywacz i wraca na stację ładującą za ladą.

Stary Bob klaszcze.

– Niesamowite cacka.

– Racja – wyrzuca z siebie tata. Szczęście, że nie próbował przywalić robotowi między wyłupiaste oczy. Nie byłby to pierwszy raz.

Maya zaczyna przesuwać produkty po taśmie.

– Musimy iść.

Kiwamy głową z tatą. To nie pora na monolog na temat paskudnej historii stojącej za Zmywaczem, dlatego skupiamy się na artykułach spożywczych. Pomagamy Mai wypakowywać rzeczy z koszyków. Andy wciąż tylko zerka niepewnie. Wciskamy Staremu Bobowi zakupy w ręce tak szybko, że nie nadąża skanować. Nie mija dziesięć minut, a wszystko jest zapakowane.

Już wychodzimy, kiedy staruszek strzela palcami, przyzywając nas z powrotem. Z szeroko otwartymi oczyma sięga po ulotkę ze stosiku za nim.

– Gdybyście zamierzali zostać dłużej, powinniście zapisać się na Zimowe Igrzyska. ‒ Podtyka nam kartkę pod nos. – Ostatnio nie zapewniały zbyt wielu emocji. Nie zaszkodziłoby małe starcie Seo-Cooke’owie kontra Báezowie.

Miasto na ulotce ma w sobie tyle życia, co to z moich wspomnień. Wesoły bałwan i roztańczone elfy zapraszają wszystkich do udziału w corocznych Zimowych Igrzyskach nad jeziorem Andreas. My nazywaliśmy je: Zinja. „Zimowe Igrzyska” były zbyt skomplikowane do zapamiętania dla dwojga pięciolatków.

Igrzyska to również drażliwy temat. Przed oczami przelatują mi naręcza medali za drugie miejsce i wszystkie nieczyste zagrania, których doświadczyliśmy. Tata wciska ulotkę do jednej z naszych siatek.

– Zapisy ruszają w przyszłym tygodniu – wyjaśnia Stary Bob. – W ostatnich latach zainteresowanie było znikome, więc postanowiliśmy zmienić termin. Chcieliśmy przyciągnąć trochę sylwestrowiczów.

– Zastanowimy się. – Tata podnosi reklamówki, żegna się pospiesznie i pogania nas do drzwi.

– Cieszę się, że wróciliście! – woła Stary Bob, gdy drepczemy do wyjścia. – Bez was to nie było to samo.

Z pewnością. Kto by pomyślał, że naszym największym rodzinnym dziedzictwem będzie rywalizacja z mieszkającymi obok dupkami.

Rozglądamy się w poszukiwaniu Juliana, jego rodzeństwa lub rodziców.

– Reszta stada też tu przylazła? – szepce do mnie Maya.

– Nikogo nie widziałem.

Wypuszcza pełne ulgi westchnienie i nieco zwalnia.

– Więc prawdopodobnie nic nam nie grozi. Zresztą poczulibyśmy smród lakieru do włosów Stelli. A Henry’ego nie da się przegapić. To górski troll.

– O kim mowa? – pyta Andy wyraźnie poirytowany.

– O takiej rodzinie, z którą się nie dogadujemy – odpowiada dyplomatycznie tata.

– Nienawidzimy ich – dodaje Maya.

Tata otwiera bagażnik i wrzuca rzeczy ze zbyt dużą beztroską, biorąc pod uwagę, że kupiliśmy jajka.

– Nienawiść to mocne słowo.

– Nie mam racji?

Jego milczenie jest bardzo wymowne.

Gdy już siedzimy bezpiecznie w samochodzie, Maya klaszcze w dłonie i czeka, aż Andy poświęci jej całą swoją uwagę, po czym kontynuuje:

– Słuchaj, Seo-Cooke’owie to w zasadzie wcielenie zła.

Tata zerka na nią w lusterku.

– Cuidate, uważaj sobie – syczy jak zawsze, kiedy uważa, że córka musi trzymać język na wodzy.

Maya przewraca oczami, ale ustępuje.

– Dobrze. To odrażające typy. Są dziani i zajebiście wkurwiający. – Odwraca się do taty z niezadowoloną miną. Ten kiwa z aprobatą i macha dłonią na znak, że może kontynuować. – Każdego roku znajdują nowe okrutne sposoby, by nas torturować. Sypią nam piaskiem w oczy, sabotują nasze kajaki, kradną stroje kąpielowe, gdy korzystamy z publicznych pryszniców na basenie.

– Raz zrzucili mi na głowę wiadro dżdżownic. – Robię pauzę dla podbicia dramatyzmu. Na to zimne, oślizgłe wspomnienie przebiega mi po plecach dreszcz. Wciąż nie jestem w stanie skorzystać z publicznego prysznica bez poczucia zagrożenia. – Dlatego w odwecie rzuciliśmy w nich plackami.

– Gwoli ścisłości, nie popieram takiego zachowania – wcina się tata.

– Pomogłeś nam je piec.

Tata znów milczy, tym razem nawet nie ukrywa rozbawienia.

– Czyli nie lubicie tej rodziny za coś, co wydarzyło się, kiedy byliście dziećmi? – Andy marszczy brwi.

Zawężanie dziesięciu lat wściekłości i niechęci do „czegoś, co wydarzyło się, kiedy byliście dziećmi” bagatelizuje cały problem. Ale Seo-Cooke nigdy nie byli dla nas jedynie konkurencją. Wszyscy są zwykłymi dręczycielami. No dobra, może poza ich mamą. Ale najgorszy jest ich pyszałkowaty ojciec. Paul Cooke: przedsiębiorczy geniusz – serio, właśnie tych słów użył na swojej wizytówce. Kiedyś wisiała u nas w kuchni, z jedną małą zmianą. Paul Cooke: gówniany geniusz.

– Nie lubimy ich, bo są beznadziejni – upiera się Maya, co wcale nie przydaje sprawie powagi.

– Naprawdę – szepce tata pod nosem, wrzucając bieg.

Pędzimy przez Fulton Drive niczym szybcy i wściekli. Na drodze nie ma żadnych samochodów, wciąż jednak boimy się spotkania z sąsiadami, stąd skłonność do ryzykownych zachowań. Na horyzoncie pojawia się jezioro, spokojne i roziskrzone w popołudniowym słońcu. Wreszcie zauważamy inne znajome twarze: starszą parę z obsesją na punkcie wędkowania i rodzinę z dwójką dzieci – ci ludzie zawsze noszą patriotyczne koszulki moro z bielikiem, co wywołuje we mnie lęk. Gdybym przyjrzał się uważnie, przez gęstwinę drzew dostrzegłbym zarys trzysamochodowego garażu Seo-Cooke’ów. Zapadam się w fotel, czuję w ciele ciężar tego, co oznacza nieoczekiwane spotkanie z Julianem.

– Kurde, czy ty krwawisz? – W trosce o swoje białe bawełniane spodenki Maya odsuwa się ode mnie na tyle, na ile może, biorąc pod uwagę wielkość tylnej kanapy.

Patrzę w dół na lewe ramię i wzdycham. W tym całym zamieszaniu całkowicie zapomniałem, że nie wyszedłem ze sklepu bez szwanku. Krew spływa mi po ręce, plamiąc rękaw bluzki i ten kawałek siedzenia, o który kłóciliśmy się dwie godziny wcześniej.

Cóż, przynajmniej nasza ostatnia wycieczka nad jezioro nie będzie nudna.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz