Igrzyska osobiście - Tadeusz Olszański - ebook

Igrzyska osobiście ebook

Tadeusz Olszański

4,3

Opis

Tadeusz Olszański, zwycięzca plebiscytu ogłoszonego przez Klub Dziennikarzy Sportowych na najwybitniejszych dziennikarzy polskich w latach 1921–2021 w kategorii najlepszy dziennikarz prasowy, jest autorem kilkunastu książek o tematyce sportowej. Relacjonował przebieg sześciu igrzysk olimpijskich. Po raz pierwszy rzymskich, w 1960 roku, a potem, mając już akredytację, komentował igrzyska w Tokio (1964), Meksyku (1968), Monachium (1972), Montrealu (1976) i Moskwie (1980) oraz niezliczoną liczbę sportowych imprez światowych, europejskich i krajowych.

W jego licznych książkach czytelnik zapoznaje się z legendarnymi sportowcami ery nowożytnej, jak Spiros Louis, Ray Ewry, Paavo Nurmi, Jesse Owens, Halina Konopacka, Janusz Kusociński, Jerzy Kulej, Michael Johnson czy też najwybitniejsza polska sportsmenka Irena Kirszenstein-Szewińska.

Łatwy język i proste słowa należycie oddają atmosferę wydarzeń na olimpijskich arenach, w których obok eksplozji radości nie zabrakło dramatycznych momentów, jak zamach terrorystyczny w Monachium w 1972 roku. Oddają także atmosferę igrzysk, które obecnie stały się ogromną imprezą sportową, coraz liczniejszą i coraz bardziej kosztowną.

Bogata twórczość znalazła uznanie w postaci przyznania mu w latach 1972–2012 czterech Wawrzynów Olimpijskich Polskiego Komitetu Olimpijskiego; złotego w 2000 roku za Osobistą historię olimpiad, srebrnych za zbiór reportaży Magia igrzysk (1976) i w 1980 roku za książki Wszystko na medal oraz Wyżej nad poprzeczkę, a także brązowego w 2012 za książkę Rachunek za igrzyska, czyli co się stało ze sportem, jak również wyróżnienia w 1972 roku za książkę Magia sportu.

Tadeusz Olszański zapisał się w historii polskiego sportu złotymi zgłoskami jako pomysłodawca w 1963 roku – nie tylko w kraju, ale także w skali międzynarodowej – honorowania zasad Fair Play.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, dużo ciekawostek, czasami naiwna, napisana pięknym językiem. Widać tęsknotę za dawnym sportem. Polecam.
00

Popularność




Projekt okładki: MDESIGN Michał Duława | michaldulawa.pl
Zdjęcie na okładce: Everett Collection | Shutterstock.com
Zdjęcie na czwartej str. okładki: archiwum autora
Redakcja „Rachunek za igrzyska”: Barbara Olszańska
Korekta:Zofia Kozik
Redakcja techniczna: Andrzej Leśkiewicz
Skład i łamanie: Anter Poligrafia
Copyright © Tadeusz Olszański 2004, 2012 Copyright © Wydawnictwo Studio EMKA, Warszawa 2021 r.
Wszelkie prawa, łącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.
Wydawnictwo Studio [email protected]
www.studioemka.com.pl
ISBN 978-83-66142-96-1
Konwersja:eLitera s.c.

PRZEDMOWA

Tadeusz Olszański z perspektywy kilkudziesięciu lat obserwuje sport. Sam go uprawiał, potem opisywał na łamach czołowych gazet, w radiu, telewizji i w wielu książkach.

A wszystko zaczęło się w ukochanym Stanisławowie, gdzie w miejscowym kinie Ton zaczął się jego podziw dla sportu, który później przekształcił się w miłość trwającą do dzisiaj.

To zaangażowanie połączone z ogromną pasją spowodowało, że Kapituła powołana przez Klub Dziennikarzy Sportowych, a składająca się ze znawców sportu, jego historyków, pracowników wyższych uczelni oraz czołowych sportowców, mistrzów i medalistów olimpijskich, uznała go za najlepszego dziennikarza prasowego w latach 1921–2021, a więc w okresie wydawania najstarszego, ukazującego się bez przerwy polskiego dziennika sportowego „Przeglądu Sportowego”, obchodzącego w 2021 roku jubileusz 100-lecia.

Prawie wszystkie książki Tadeusza Olszańskiego, a jest ich kilkanaście, mają w tytule słowa związane ze sportem, takie jak magia, medal czy czysta gra.

Właśnie czystą grę, uczciwość w sportowej rywalizacji zaszczepiono Olszańskiemu w domu rodzinnym. Usilne dążenie do promowania zasad fair play sprawiło, że przed laty na łamach kultowego „Sztandaru Młodych” – w którym wówczas kierował redakcją sportową – powstała nagroda Dżentelmen Sportu, przyznawana od 1963 roku. Tę datę można uznać za początek promocji zasad czystej, uczciwej gry w Polsce oraz na arenie międzynarodowej. Olszański do dziś jest członkiem Europejskiego Ruchu Fair Play, a jego działalność była wielokrotnie nagradzana.

Z książek „Osobista historia olimpiad” oraz „Rachunek za igrzyska, czyli co się stało ze sportem” przebija troska o dalszy jego rozwój.

Autor szuka odpowiedzi na pytanie: Quo vadis, sporcie? A odpowiedzi jest wiele. Olszański zdaje sobie sprawę, że współczesnym sportem rządzi pieniądz, że nie ma już miejsca na wyobrażenie, jakie miała o nim ludzkość kilkadziesiąt lat temu.

Dlatego unika odpowiedzi, że sport zmierza donikąd. Takie postawienie sprawy odebrałoby bowiem sympatykom sportu, a także zawodnikom uczestniczącym w rywalizacji, możliwość myślenia o czystym jego wydaniu, bez deprecjacji jego wartości, która nie jest nowością w sporcie.

Przykłady częstego dopingu, które autor przytacza, budzą jego niepokój o spojrzenie na sport przez młodego człowieka szykującego się do rozpoczęcia życiowej przygody ze sportem.

Troską jest także, aby pomijanie zasady uczciwej gry nie powodowało, że sportowiec dąży do osiągnięcia sukcesu za wszelką cenę. Cel za wszelką cenę – jak pokazały liczne przypadki – doprowadził do śmierci wielu sportowców.

Nie podoba mu się także, że coraz częściej do sportu wkrada się polityka, bojkoty ważnych wydarzeń czy też zamachy terrorystyczne, i widzi w tym istotne zagrożenie.

Olszański, analizując sportową przeszłość i patrząc w jej przyszłość, punktuje również coraz częściej pojawiającą się gigantomanię imprez sportowych oraz merkantylizację sportu.

Myślę, że zarówno ja, jak i Tadeusz Olszański, będąc urodzonymi optymistami, zgadzamy się, że „rachunek za igrzyska” nie będzie ostatecznie za wysoki.

Jerzy Jakobsche

Honorowy Prezydent Europejskiego Stowarzyszenia Prasy Sportowej AIPS Europe

Część pierwsza

OSOBISTA HISTORIA OLIMPIAD

Jest to książka znakomita, i nie tylko w skali naszej branży, czyli dziennikarstwa sportowego. Jest to niezmiernie subiektywny, i niewykluczone, że tym bardziej interesujący zapis wrażeń z imprez, z którymi chyba nie wytrzymują porównań żadne inne, organizowane we wszystkich – poza sportem – dziedzinach życia. Z igrzyskami olimpijskimi przegrywają „w przedbiegach” wystawy światowe EXPO, festiwale teatralne i filmowe, nawet Woodstock, nawet wojny! Igrzyska nie mają po prostu sobie równych.

Janusz Atlas, „PRZEGLĄD SPORTOWY”

Olszański sport i olimpiady kocha, to widoczne jest na każdej kartce tej książki. Ze szczególną estymą portretuje legendarnych mistrzów i bohaterów olimpijskich: Jesse Owensa, Emila Zatopka, Johnny’ego Weissmuellera, Janusza Kusocińskiego, Paavo Nurmiego, Jima Thorpy’ego, Spyrosa Louisa. Z niektórymi z nich zetknął się osobiście, sylwetki innych odtworzył drogą pracowitych kwerend w archiwach m.in. Międzynarodowej Akademii Olimpijskiej w Olimpii.

Zgodnie z tytułem pełno jest w książce osobistych, a więc i subiektywnych wrażeń. To jej duża zaleta! Olszański ma oko rasowego reportera, dociekliwego w penetrowaniu źródeł...

Zbigniew Dutkowski, „ŻYCIE WARSZAWY”

Autora bardziej od niewiarygodnych rekordów, ekscytujących triumfów i spektakularnych klęsk interesują sportowe kulisy. Zaglądał za nie podczas kolejnych igrzysk, które obsługiwał jako korespondent prasowy. Tyle że wielokrotnie nie mógł na bieżąco dzielić się spostrzeżeniami...

Tomasz Z. Zapert, „ŻYCIE”

Tadeusz Olszański z „Polityki” napisał „Osobistą historię olimpiad”. W książce znajduje się opis zadziwiającego wydarzenia, które zaszło na olimpiadzie w Moskwie. Jak wiadomo została ona częściowo zbojkotowana przez Zachód ze względu na inwazję radziecką w Afganistanie w grudniu 1979 r. Na tej olimpiadzie Węgry miały dwóch świetnych oszczepników – Istvána Paragi i Miklósa Németha, a Finlandia – Hannu Sitonena. Wszyscy oni rzucali wspaniale, ale przegrywali – i ostatecznie przegrali – z dwójką radzieckich zawodników – Dainisem Kulą i Aleksandrem Makarowem. Ci, chociaż „topornie”, rzucali o 10 metrów dalej. Co się okazało? „Ilekroć na wybiegu stawali Kula i Makarow – pisze Olszański – tylekroć otwierano bramę znajdującego się za nimi tunelu pod trybunami. I wtedy powstawał prąd powietrzny, po prostu korzystny ciąg powietrzny, bo główny, stale otwarty tunel znajdował się dosłownie na wprost”.

Innymi słowy, przeciąg pchał oszczepy.

Zygmunt Broniarek, „WIECZÓR”

„Osobista historia olimpiad” Tadeusza Olszańskiego. Celem totalnego zanurzenia się w aurze w trakcie olimpiady czytam opowieści olimpijskie i to w zasadzie jest właściwe. Niewłaściwe jest natomiast to, że w trakcie lektury – to prawda świetnie napisanej i zajmującej – książki Olszańskiego coraz bardziej wolę czytać o dawnych olimpiadach, niż śledzić olimpiadę dzisiejszą.

Jerzy Pilch, „POLITYKA”

I

MÓJ WYŚCIG

W 1949 roku, na trzy tygodnie przed maturą, nauczyciel wychowania fizycznego w moim liceum imienia Mikołaja Kopernika w Opolu, porucznik rezerwy Henryk Kobylec, rozkazał wszystkim przyjść na basen, bo bez zdania egzaminu na kartę pływacką nikt nie dostanie świadectwa dojrzałości. Uwielbiałem pływać, było słonecznie i ciepło, więc z radością przerwałem kucie matmy. Na basenie spotkaliśmy się w komplecie, włącznie z wszystkimi klasowymi ofermami, które znając gołębie serce profesora Kobylca, wiedziały, że choć karty pływackiej nie dostaną, to egzamin zaliczą, pod warunkiem że na płytszej części pływalni przez kilka minut praktycznie udowodnią działanie prawa Archimedesa. Ja natomiast dziarsko wskoczyłem do wody i pięknie płynąc żabką, byłem pierwszy na mecie z dość dużą przewagą. Porucznik dysponował stoperem przywiezionym z Włoch z wyposażenia armii generała Andersa i stwierdził, że przepłynąłem dystans w 2 minuty i 48 sekund. Ani pan profesor, ani ja, ani moi koledzy nie orientowali się, że był to, jak na owe czasy, rezultat lepszy od rekordu Polski. Dostałem kartę, poklepano mnie po ramionach i na tym by się skończyło, gdyby szkoła nie wysłała protokołu z zawodów do Wojewódzkiego Urzędu WF i PW w Katowicach. Nie ulega też wątpliwości, że ten fakt miał poważny wpływ na moje dalsze losy. W Katowicach bowiem znali się na pływaniu. Nie sądzę wprawdzie, aby ktoś zaraz złapał się tam za głowę w związku z odkryciem wspaniałego talentu pływackiego, wynik zapewne – i słusznie – uznano za pomyłkę, niemniej jako jedyny z Opola dostałem powołanie na obóz instruktorów pływania do Sierakowa z załączonym bezpłatnym biletem na przejazd II klasą PKP.

– Otóż przyjechał ten rekordzista z Opola! – powitał mnie w Sierakowie trener Zbigniew Papes. – Weź slipy, idź na basen, zaraz ci zmierzę czas.

Tym razem rekordu nie było, ale i obeszło się bez kompromitacji, bo gorszy prawie o minutę wynik 3:40 odpowiadał normom ówczesnej II klasy sportowej, więc mieściłem się, a nawet nie byłem najgorszy w grupie kursantów.

Po wojennych peregrynacjach, które ze Stanisławowa, przez Węgry, Kraków przywiodły mnie w końcu wraz z rodzicami do Opola, zachłannie, z wszystkimi szkolnymi kolegami uprawiałem wszelkie dostępne sporty. Kopaliśmy piłkę, graliśmy w ping-ponga, boksowaliśmy, braliśmy udział w biegach narodowych i marszach jesiennych. W tamtych czasach w szkole dbano o sport, a dobry stan poniemieckich obiektów umożliwiał czynne uprawianie czego dusza zapragnie. Było tylko jedno kino i jeden teatr, a sportowych możliwości dziesięć razy więcej. Z wielkim sportem zetknąłem się wszakże dopiero w Sierakowie. W Opolu była to zabawa, zawody na poziomie reprezentacji szkoły, a w Sierakowie twardy sportowy trening i wielkie wówczas gwiazdy polskiego sportu pływackiego. Obok kursu instruktorskiego odbywał się tam bowiem obóz kadry narodowej. Krytej żabki, i to na dwa pociągnięcia pod wodą, nauczył mnie Kazik Jankowski, w przyszłości świetny lekarz, a motylkiem nauczyłem się pływać, podpatrując rekordzistę Polski Ryszarda Cichońskiego. Na moje sukcesy w pływaniu było za późno, miałem dziewiętnaście lat i gdybym zaczął choćby sześć lat wcześniej, być może doszedłbym do większych sukcesów. Ba! Nie tylko mnie te lata zabrała wojna. Niemniej sport mocno mnie wtedy, właśnie w Sierakowie, wciągnął.

Wkrótce wszedłem na jeszcze wyższe piętro. Już na studiach dziennikarskich w Warszawie, w maju 1951 roku, też drogą przypadku, zauważyłem wywieszone na murach Uniwersytetu Warszawskiego ogłoszenie o egzaminach na tłumaczy Wyścigu Pokoju. Była to niebywała okazja i pognałem natychmiast do gmachu CRZZ (Centralna Rada Związków Zawodowych), tuż obok uniwerku. Przyszły oczywiście tłumy, ale ze znajomością węgierskiego byłem jeden jedyny. Reszta stanęła do eliminacji, a mnie nawet to ominęło, gdyż nie miał kto mnie z tego pogańskiego języka przepytać i uwierzono mi na słowo honoru. Zaraz potem sprawdziłem się w akcji i przejechałem polskie etapy z Warszawy do Wrocławia w wozie technicznym węgierskiej ekipy, u boku trenera oraz kierownika zespołu. Wyścigu prawie nie widziałem, bo moi Madziarzy jechali przeważnie w ogonie. Tylko jeden Tibor Vida raz czy drugi zabrał się z czołówką i wtedy asekurowaliśmy go, pędząc za peletonem. Był to pionierski okres kolarstwa, napatrzyłem się więc na rozpacz zawodników, którzy tak często łapali dętkę na jeszcze gorszych niż dziś drogach, że mechanicy nie nadążali z podawaniem im zapasowych, naprawionych kół, więc sami musieli zmieniać i pompować gumy. Stąd też na starcie każdy kolarz miał kilka zapasowych, zwiniętych w ósemkę i założonych na ramiona dętek. A przy ramie pompkę, która czasami służyła załatwianiu porachunków z przepychającymi się na siłę i potrącającymi innych rywali, w czym celował Czechosłowak Rużiczka. Znacznie ciekawsze niż walka na szosie były kulisy wyścigu, czyli nieustanne kłótnie na odprawach kierowników drużyn, a to o zajeżdżanie drogi przez zawodników, a to o kolejność wozów technicznych na starcie oraz o inne najrozmaitsze drobiazgi. W atmosferze nie było nic z nazwy wyścigu, do której natomiast szczodrze nawiązywano wieczorem podczas bankietów dla kierownictw poszczególnych ekip. Wszędzie towarzyszyłem z tytułu pełnienia obowiązków tłumacza, mając surowo przykazane, żebym broń Boże się nie upił i po zakończeniu przyjęć odprowadził na kwatery powierzonych mojej opiece gości. A ci nie wylewali za kołnierz i w przeciwieństwie do zawodników pod tym względem byli w czołówce wyścigu. Przemówienia i toasty, które tłumaczyłem, były budujące, a przyjaźń Węgrów, w przeciwieństwie do niektórych innych nacji, absolutnie szczera.

Po każdym etapie odbywała się najpierw wspólna kolacja, po której zawodnicy szli spać, a działacze i dziennikarze rozpoczynali bankiety. Odbywały się one codziennie, a największy, w Łodzi, zaszczycił swoją obecnością najważniejszy wówczas w polskim sporcie człowiek – pułkownik Apolinary Minecki. Prezencję miał znakomitą – wysoki, postawny, w garniturze z szarej flaneli, w jakich paradowali wówczas najwyżsi funkcjonariusze. Wszystko było w porządku, dopóki nie otworzył ust, bo nie tyle rosyjski akcent, ile raczej dosadność słów powalała na ziemię. Wprawdzie Minecki był tylko wiceprzewodniczącym Głównego Komitetu Kultury Fizycznej, ale jako oficer radzieckich służb specjalnych, skierowany do Polski, faktycznie rządził sportem. Organizatorzy wyścigu z Państwowego Przedsiębiorstwa Imprez Sportowych ostrzegli mnie z miejsca, żebym się przypadkiem towarzyszowi ministrowi nie naraził, bo wylecę jak z procy i kto im wtedy będzie Madziarów tłumaczył. Był to czas, kiedy z urzędów i klubów sportowych usuwano resztki przedwojennych działaczy i Minecki zasłynął ze swoich lakonicznych opinii na dokumentach w sprawach personalnych. Swój negatywny stosunek do danej osoby zwykł bowiem wyrażać jednym dopiskiem: wypizdit!

Minecki wygłosił kilka rubasznych toastów, tęgo popił i nazajutrz przespał etap z Łodzi do Katowic za czarnymi okularami w otwartym chevrolecie z numerem jeden, czyli w najważniejszym samochodzie wyścigu. Tyle go potem widziałem, ale docierały do mnie niesamowite opowieści, w które nie sposób było wprost uwierzyć. Pisać o tym nie było wolno, świadkowie wyczynów Mineckiego milczeli, a jego samego po igrzyskach olimpijskich w 1952 roku w Helsinkach ekspediowano ciupasem do Moskwy, znacznie wcześniej niż innych oficerów radzieckich. Po latach, kiedy już byłem dziennikarzem pełną gębą, natknąłem się nagle na wspaniałego kiedyś sportowca, który wykoleił się życiowo i stał się nieuleczalnym alkoholikiem. Był nim wielokrotny mistrz Polski w wadze półciężkiej w boksie Franciszek Szymura. Pisałem właśnie książkę o Feliksie Stammie Została legenda i postanowiłem poświęcić rozdział właśnie temu pięściarzowi, który pochodził z Poznania i był mocno związany ze Stammem. Wtedy dowiedziałem się, że Szymura, na swoje nieszczęście, został osobistym kierowcą Mineckiego. Szymura był dziwakiem, absolutnym abstynentem, „starym kawalerem”. Po wojnie boksował w warszawskiej Gwardii, w milicyjnym klubie, więc wymyślono, aby jako pewnego człowieka i w dodatku nieznoszącego alkoholu przydzielić go do Mineckiego. I oto nagle Szymura się rozpił. Krążyła legenda, że było to dziełem innego boksera, genialnego Antoniego Kolczyńskiego, który przed wojną zmiatał rywali z ringu, ale w czasie okupacji się rozpił. A potem wciągnął w nałóg Szymurę, bo boksowali w jednym klubie. Otóż nie. Szymurę rozpił Minecki! To on zmusił go do wypicia pierwszego kieliszka. Szymura, osobisty kierowca i ochroniarz Mineckiego, opowiedział mi o wyczynach swego szefa w Helsinkach. To, że w stolicy Finlandii po pijanemu wyrwał kierownicę z rąk Szymury i rozbił samochód, było niczym, bo jako szefa ekipy olimpijskiej chronił go dyplomatyczny immunitet. Uparł się jednak Minecki na jedną z gwiazd naszej gimnastyki, mistrzynię świata sprzed roku, i zaczął ją najpierw nachodzić, a potem jej dokuczać. Całkowicie zdekoncentrowana mistrzyni zajęła kompromitująco dalekie miejsca. W drodze powrotnej, na statku, świętując zwycięstwa polskich bokserów na ringu w Helsinkach, Minecki zdołał dokonać tego, czego nie osiągnęli ich przeciwnicy, i doprowadził Aleksego Antkiewicza oraz Zygmunta Chychłę do stanu głębokiej zapaści. Tego drugiego, zdobywcę jedynego złotego medalu dla polskiej ekipy, musieli wręcz ratować lekarze, gdyż był uczulony na alkohol i po libacji omal się nie udławił w kajucie. Wiele krzywdy i podłości wyrządził Minecki ludziom, ale jako że miał szeroką, słowiańską duszę, dla niektórych okazał się również łaskawy. Opowiadała mi medalistka w rzucie oszczepem na igrzyskach w Berlinie – wspaniała postać polskiego sportu – Maria Kwaśniewska-Maleszewska, że Minecki poparł swego czasu, ochronił przed represjami i dał pracę jej mężowi, znakomitemu koszykarzowi, a potem trenerowi, Władysławowi Maleszewskiemu, który jako AK-owiec z Wilna ukrywał się po przyjeździe do Warszawy i nie mógł znaleźć dla siebie miejsca.

W taki oto sposób ze swoimi niespełnionymi ambicjami sportowymi oraz przemożnymi chęciami zajrzenia za wielkie kulisy coraz bardziej zacząłem się skłaniać w stronę właśnie tej dziedziny. Na wydziale dziennikarskim UW kończyłem wprawdzie specjalizację kulturalną, wysoce atrakcyjną dzięki barwnym wykładom Aleksandra Jackiewicza, Romana Karsta i Ryszarda Matuszewskiego, pociągała mnie też problematyka międzynarodowa, ale po otrzymaniu dyplomu ukończenia studiów musiałem pożegnać się z myślą o dziennikarstwie. Była to pierwsza linia frontu ideologicznego, w której nie znaleziono dla mnie miejsca, co uświadomił mi dziekan wydziału, powszechnie uważany za wstrętną postać, Jakub Litwin, wręczając skierowanie do pracy w nowo powstającym wydawnictwie książkowym Iskry. Trochę jeszcze pływałem w AZS-ie, a potem w Legii, zacząłem działać społecznie w pływaniu, aż do 1956 roku, kiedy otworzyły się możliwości podjęcia pracy jako dziennikarz. Najpierw wylądowałem na dwa miesiące w redakcji „Przeglądu Sportowego”, a potem znalazłem się w wydawnictwie miesięczników sportowych, gdzie poznałem swego pierwszego mistrza, wspaniałego człowieka, redaktora Aleksandra Rekszę. Był to legendarny, przedwojenny dziennikarz sportowy, autor głośnej powieści Wielka gra, a po wojnie komentator radiowy i kierownik redakcji sportowej Polskiego Radia. Wybitny znawca boksu, którym się wtedy pasjonowałem. Reksza został usunięty na boczny tor po mistrzostwach Europy w boksie w 1953 roku w Warszawie, kiedy to, zgodnie z tym, co się działo na ringu, uznał zdobycie pięciu złotych medali przez polskich pięściarzy za większy sukces niż dwa tytuły mistrzowskie radzieckich bokserów. Nie taił też radości na antenie, gdy nasi – Henryk Kukier, Zenon Stefaniuk, Józef Kruża, Aleksy Antkiewicz, Leszek Drogosz, Zbyszek Pietrzykowski, Tadeusz Grzelak i Bogdan Węgrzyniak – szli od zwycięstwa do zwycięstwa i eliminowali reprezentantów ZSRR. Tylko dwa razy udało mi się dostać bilety do odbudowanej na tę okoliczność Hali Mirowskiej. Nie opuściłem jednak ani jednego spektaklu. Codziennie, w oblegającym halę tłumie, słuchałem relacji radiowych – o telewizji wtedy jeszcze nikomu nawet się nie śniło – rozmów z naszymi bokserami i znakomitych komentarzy Rekszy. Razem wiwatowaliśmy w dniu finałów, razem nosiliśmy na ramionach Feliksa Stamma wokół Hali Mirowskiej. Te mistrzostwa po wielu latach braku sportowych sukcesów były powodem do wielkiej radości i dumy, właśnie dzięki zwycięstwom naszych bokserów nad radzieckimi. Reksza i jego sprawozdawcy radiowi nie robili nic innego, jak tylko wiernie relacjonowali to, co działo się na ringu. Uznano to wszakże za odchylenie narodowe i wyrzucono Rekszę z radia. Zupełnie inaczej – słusznie! – oceniała mistrzostwa prasa i nigdy nie zapomnę głównego tytułu, jakim „Przegląd Sportowy” opatrzył sprawozdanie z finałów. Ogromne litery wieściły: „Jengibarian i Soczikas Mistrzami Europy!”. I dopiero pod spodem małymi literami: „Polscy bokserzy zdobyli 5 złotych medali!”.

Redaktor Reksza długo nie mógł znaleźć pracy, aż wreszcie w 1956 roku, kiedy postanowiono wydawać miesięczniki sportowe, powierzono mu – i to z oporami – współredagowanie pisma „Ring wolny!”. Znów zaczął publikować swoje komentarze i miał na łamach pisma stałą rubrykę o boksie zawodowym, co było absolutnym ewenementem. Do tego momentu bowiem na łamach polskiej prasy na amerykańskim boksie profesjonalnym wieszano psy, traktując tę dziedzinę jako pełną zarazę. Reksza pisał natomiast o wielkich postaciach ringu, Jacku Dempseyu, Joem Lousie czy Rockym Marciano, jako godnych naśladowania mistrzach. W 1958 roku Reksza został redaktorem naczelnym miesięcznika i zmienił tytuł na „Boks”. Współpracowałem z tym pismem długie lata. W taki oto sposób splotły się moje losy u progu dziennikarstwa z człowiekiem wielkiej klasy i rzetelności. Obdarzonym w dodatku poczuciem humoru, serdecznym. Redagowanie miesięczników było dobrą szkołą, ale przecież nie wymarzonym sportowym dziennikarstwem. Przyszło mi na to jeszcze trochę poczekać, aż jesienią 1957 roku zrobiło się wolne miejsce w dziale sportowym „Sztandaru Młodych”.

II

SZTUKA PATRZENIA

Jechałem na igrzyska w Tokio z ogromnym bagażem i jeszcze większą tremą. Byłem wprawdzie na poprzedniej olimpiadzie w Rzymie, ale w zupełnie innej roli, jako turysta. Przeżyłem wówczas wspaniałe otwarcie nowożytnych igrzysk w starożytnej przecież scenerii Rzymu, obserwowałem zmagania lekkoatletów i bokserów, nie miałem jednak żadnych dziennikarskich obowiązków oprócz napisania relacji z olimpijskiej podróży dla „Sztandaru Młodych” dopiero po powrocie. Po czterech latach jechałem do pracy już jako kierownik sportowej redakcji tej gazety. Debiutowałem w ekipie sprawozdawców, której przewodzili wytrawni bywalcy igrzysk, znakomici dziennikarze: Bohdan Tomaszewski z Polskiego Radia i Jerzy Zmarzlik z „Przeglądu Sportowego”. Oprócz walizki wypchanej wycinkami z prasy i książkami o olimpiadach dźwigałem olbrzymią skrzynkę z topornych desek, w której znajdowało się urządzenie zwane perforatorem. Ta maszyna miała służyć przepisywaniu relacji metodą dziurkowania taśmy teleksowej. Był to czas permanentnego zaciskania dewizowego pasa w PRL-u i wysyłająca nas w drogę RSW Prasa wymyśliła tańsze przekazywanie sprawozdań dalekopisem bez pomocy usłużnych japońskich teletypistek, które oczywiście brały za to odpowiednie wynagrodzenie. Drugim pociągnięciem obniżającym koszty była rezygnacja z japońskiej telekomunikacji w ogóle! Bo od czegóż dalekopis w naszej ambasadzie? Tego, że ambasada była odległa od centrum prasowego o dobre 20 kilometrów i taksówka kosztowała więcej niż ekspedycja wszystkich relacji razem wziętych, nie brano już w Warszawie pod uwagę. Aby nie było sporów w grupie, kto ma pierwszy dziurkować, każdy polski dziennikarz wiózł własny perforator. Wyglądaliśmy z tymi pudłami zapewne zabawnie, ale nam nie do śmiechu było, gdyż podróż z Warszawy do Tokio – znów ze względów oszczędnościowych – trwała sześć dni z czterema przesiadkami. Pociągiem do Moskwy, samolotem do Chabarowska, ekspresem transsyberyjskim do Nachodki, statkiem do Jokohamy i wreszcie samochodami do Tokio. Na dobitek pieniądze na koszta pobytu – diety, hotel, przejazdy – wypłacono nam w RSW Prasa banknotami jednodolarowymi. Nigdy nie zapomnę ani kwoty – było tego 314 dolarów, mocno zresztą zużytych – ani szarej, olbrzymiej koperty wypchanej tą forsą. I trzeba było ją dowieźć aż do Japonii, aby dopiero tam, przy pierwszej okazji wymienić w banku na większe odcinki. Męczące to było, niemniej do tego stopnia egzotyczne, że powtórzyłbym tę drogę raz jeszcze, choćby nawet z tym gratem, który dziś, w dobie faksów oraz internetu, zapewne znajduje się wyłącznie w Muzeum Techniki.

Zresztą nasze perforatory już wtedy, w Tokio, były anachroniczne. Japonia wykorzystała bowiem olimpiadę do zaprezentowania swoich najnowszych osiągnięć telekomunikacyjnych. Precyzyjnych i lekkich. Przypomnę, że była to pierwsza olimpiada organizowana za pomocą elektroniki, olimpiada na tranzystorach! Dziennikarze zachodni przekazywali swoje relacje telefonicznie prosto z trybun prasowych, a my gnaliśmy do swoich dziurkarek. Chociaż wszyscy przeszliśmy kurs pisania na perforatorach, w szybko pisanych relacjach było mnóstwo błędów, nie do poprawienia, gdyż efektem na taśmach były tylko dziurki, żadnych literek, a więc po prostu pisaliśmy w ciemno. W dodatku zaraz pierwszego dnia zdarzyła się awaria. Ambasadzki teleks odmówił posłuszeństwa. Wezwany japoński technik naprawił go szybko. Zakładamy nasze taśmy, dalekopis wybija kilka znaków, zwarcie. Za trzecim razem technik już gruntownie rozbiera teleks, nie widzi żadnych wad, składa. Czwarte zwarcie! Wreszcie łapie się za głowę: taśmy! Tak, są wilgotne. Dla oszczędności zaopatrzono nas w polskie taśmy. Niestety wchłaniające wilgoć, a wilgotność w Japonii była znacznie wyższa niż w Polsce. I to powodowało zwarcie.

Kupiliśmy więc japońskie impregnowane taśmy i dopiero wtedy nasze relacje popłynęły szerokim strumieniem do kraju.

Po uporaniu się z tymi technicznymi kłopotami – bo jako najmłodszy początkowo właśnie ja woziłem taśmy do ambasady – zacząłem przypatrywać się kolegom dziennikarzom z innych krajów. Mieszkaliśmy wszyscy w Press House, wysokim smukłym wieżowcu, z restauracją, kawiarnią i barem na parterze, z salą konferencyjną i centrum prasowym, opodal Stadionu Olimpijskiego. Giełda prasowa, główny punkt wymiany informacji, oczywiście znajdowała się w barze, który funkcjonował non stop, całą dobę. Herbata, kawa i coca-cola były w tym barze dla dziennikarskiej braci za darmo, za japońską whisky Santory trzeba było płacić. Kłębiło się przy barze zawsze. Tam właśnie najpierw mi pokazano, a potem osobiście poznałem, najbardziej wszędobylskiego reportera igrzysk olimpijskich od 1924 roku, starszą już wówczas, ale znakomicie trzymającą się Hertę Lindstroem ze Sztokholmu. Była typem wysportowanej, jasnowłosej Skandynawki o wielkiej kiedyś urodzie. W Tokio Herta urzędowała przeważnie w biurze prasowym, przed dziesiątkami telewizorów, którymi płynęły relacje ze wszystkich aren. Spokojnie paląc papierosy i pociągając ze szklaneczki whisky, wiedziało się tu wszystko, co dzieje się wokół, bez uciążliwego wędrowania z miejsca na miejsce. Na każdej olimpiadzie komunikacja jest największym przeciwnikiem dziennikarzy i wbrew zapewnieniom, że będzie idealna, nie zdaje egzaminu. Tokijskie reportaże Herty Lindstroem powstawały więc w cudownym i godnym jej klasy miejscu, ale na poprzednich olimpiadach dokonywała cudów, które przeszły do historii dziennikarstwa sportowego. W 1948 roku jako jedyna przeprowadziła wywiad z czterokrotną złotą medalistką Holenderką Fanny Blankers Koen, która stała się największą postacią igrzysk. Koen unikała dziennikarzy jak ognia, gdyż przed olimpiadą pomniejszali jej szanse i odradzali start aż w czterech konkurencjach, a więc w sprintach na 100 i 200 metrów, w biegu przez płotki na 80 metrów i wreszcie w sztafecie 4 x 100. Kiedy ktoś ma trzydzieści lat i dwoje dzieci, to choćby był rekordzistą świata jak Fanny, nie powinien obstawiać czterech konkurencji, gdyż nie wygra żadnej, a skupić się na sprincie na 100 metrów oraz na sztafecie, w czym jest najlepsza – wyrokowali specjaliści od lekkiej atletyki. Fanny wbrew tej opinii, wyznawanej również przez własnego trenera i męża zarazem, postawiła na swoim. I wygrała. Zdaje się, że najbardziej zabolało ją wypominanie wieku, więc też skutecznie opędzała się przed prasą. Herta Lindstroem sobie wiadomym sposobem przekradła się do szatni i tam z zawodniczkami, już w stroju Ewy, udała się pod prysznic. Rozmowę z Fanny zaczęła od pytania, jak jej się udaje zachować tak świetną figurę, no i panie zaprzyjaźniły się serdecznie.

W Helsinkach natomiast Herta Lindstroem o szóstej rano wtargnęła ze śniadaniem na tacy do pokoju Emila Zatopka, aby go obudzić i dla jednej ze szwedzkich popołudniówek nadać potem tekst o tym, co śniło się zwycięzcy biegów na 5 i 10 kilometrów i jakie samopoczucie miał rankiem przed startem po trzeci medal w biegu maratońskim. O dziwo, Zatopek wcale nie wyrzucił szalonej reporterki za drzwi. Podziękował za obudzenie, bo była pora wstawać, żeby zrobić małą rozgrzewkę, i przy kawie spokojnie zrelacjonował swoje sny. Gdy w kilka godzin później Zatopek ruszał ze startu, Szwedzi czytali już w gazecie relację z porannego spotkania. Straszny raban z powodu tego najścia zrobiło natomiast kierownictwo ekipy Czechosłowacji i chyba koleżance Lindstroem dziennikarska brać zawdzięcza surowe obostrzenia wobec prasy, które z czasem przemieniły się w traktowanie nas jak szarańczy, przed którą należy zamknąć szczelnie wrota i okna olimpijskiej wioski.

Z Hertą Lindstroem rozmowę zacząłem przy coli, do której jednak szybko dodałem czystą wyborową, kiedy dowiedziała się, że jestem z Polski („przynieś no buteleczkę tego, co zawsze ze sobą wozicie, a my tak lubimy!”). Oczywiście rozmawialiśmy o papie Stammie, bo nasi bokserzy szli w turnieju olimpijskim jak burza. Co jada, jaką dietę stosuje ten wasz stary Stamm, którego jeszcze pamiętam z Berlina, że przez parę godzin toczy walki sparringowe ze swymi chłopakami? – pytała Herta Lindstroem. – Zrobię z tego bombę dla każdej gazety, z tygodnikiem dla szwedzkich emerytów włącznie!

Od Herty Lindstroem dowiedziałem się w zamian, że należy zawsze robić lub pytać o to, czego nie robią i o co nie pytają inni. I tak patrzeć, aby widzieć to, czego nie widzą pozostali. Dzięki tej wskazówce byłem nie tylko przy zdobyciu przez Polaków wszystkich siedmiu złotych medali, ale również dojrzałem nieco więcej.

W przedbiegach na 100 metrów mężczyzn czekaliśmy w Tokio na serię, w której wystartuje nasz reprezentant Wiesław Maniak. W czasie eliminacji sprawozdawcy na ogół pilnują wyłącznie swoich zawodników. Na trybunie prasowej panuje wtedy rozgardiasz. Jedni wychodzą na kawę, inni gadają, jeszcze inni robią notatki. Ja już kawę wypiłem, notatki mam na bieżąco, patrzę na kolejne przedbiegi. Ośmiu sprinterów sunie początkowo całą ławą do przodu, nabiera przyspieszenia. Jeszcze 40, 20 metrów i linia zaczyna się rwać. Słabsi zostają w tyle. I nagle ci, którzy obserwują ten bieg, dostrzegają heroiczną walkę filigranowego Japończyka. Na tle potężnych, czarnoskórych sprinterów oraz mocno umięśnionych, krępych Europejczyków wręcz drobi krok, jest skazany na przegraną. Do następnej fazy, już półfinału, kwalifikuje się tylko czterech zawodników. Japończyk spada na piątą, nie, szóstą pozycję. Grymas twarzy, rozpaczliwe ruchy rąk, szybciej, byle szybciej. Meta tuż, a przed nim ciągle czterech, a może nawet pięciu. Nie wyprzedzi już ich! I wtedy, jakieś 5 metrów przed linią mety, decyduje się, odbija z jednej nogi, skacze szczupakiem, rękoma i głową do przodu. Płynie w powietrzu siłą przyspieszenia, wyciągnięte w przód ramiona, a potem tors, wyprzedzają pędzących przed nim. Wali się na bieżnię. Szoruje po niej ramionami, twarzą, brzuchem, ale to wszystko już za linią mety, którą mija jako czwarty w tej serii. W taki sposób japoński sprinter Hideo Ijima wchodzi do półfinału.

Nazajutrz oprócz Wiesława Maniaka najważniejszy jest dla mnie również Ijima. Nie ma najmniejszych szans na awans do finału. Już to, że znalazł się w szesnastce najlepszych, było ogromną niespodzianką, zaprzeczało tabelom rezultatów. A jednak Ijima znów walczy z taką samą pasją, znów próbuje swego tygrysiego skoku i to ze znacznie większej odległości przed metą niż wczoraj. Nie udaje się, szoruje brzuchem po bieżni i na leżąco mija linię. Nie wstaje, leży niczym strzęp, wie, że przegrał. Kładą go na nosze, zabierają. Pędzę natychmiast w dół, pod trybuny stadionu, do wejścia szatni dla zawodników. Karetka podjeżdża jednak pod inne wejście, gdzie znajduje się punkt sanitarny. Wynoszą Ijimę. Jest nakryty kocem, rękoma zasłania twarz. Nie mogę dojrzeć jego obrażeń. Czuję tylko silną woń środków medycznych. Jak w szpitalu. I wtedy, przez palce sprintera dostrzegam fiolet pokiereszowanego lewego policzka. Skórę zdartą do krwi.

Ijima nie został mistrzem, nie zdobył nawet medalu, ale za swą postawę został uznany bohaterem i dostąpił zaszczytu przyjęcia przez cesarza Hirohito wraz z grupą medalistów. To dzięki Ijimie dostrzegłem pewną niezwykłość igrzysk w Tokio. Przez specyficzną narodową dumę Japończyków. W latach sześćdziesiątych sport nie był jeszcze skomercjalizowany w takim stopniu, w jakim to nastąpiło pod koniec stulecia. Siłą napędową była sława, a nie pieniądze. W tej pierwszej w dziejach igrzysk olimpiadzie na nowym kontynencie, w Azji, w pozytywny sposób można było ukazać te cechy, które w czasie II wojny światowej ucieleśniały negatywną stronę Japonii. Okrucieństwo na frontach Pacyfiku można było przekształcić w sportowe ambicje oparte na tradycjach samurajskiego honoru. Japonia była już potęgą gospodarczą. Za 200 miliardów jenów (wówczas ponad 10 miliardów dolarów) zbudowano nie tylko supernowoczesne i jednocześnie harmonizujące z tradycyjną architekturą obiekty sportowe, ale uporządkowano również całą metropolię, łącząc tereny olimpijskie drogami szybkiego ruchu, które biegły przeważnie wiaduktami. Oddano też do użytku pięć nowych linii metra, a więc w zasadzie przebudowano miasto. Igrzyska miały również służyć przebudowaniu psychiki, wyjściu z piętna klęski. I być zarazem zadośćuczynieniem dla świata. Obserwacja z tego punktu widzenia stała się więc dla mnie równie ważna jak sukcesy polskiej ekipy, których w Tokio nie brakowało. A także dotykanie żywych legend olimpijskich, rozmów z wielkimi, historycznymi postaciami, które bodaj pierwszy raz zostały tak licznie zaproszone na igrzyska. Ogromnym przeżyciem było dla mnie spotkanie w Tokio Jesse Owensa. O legendach w tej książce będę jednak pisał oddzielnie, bo sięgają głęboko w przeszłość. Każde igrzyska natomiast są kwintesencją współczesności. Wróćmy przeto do japońskich wątków.

Wewnętrzna dyscyplina, ideał precyzji, oto charakterystyczne cechy Japończyków, które doprowadziły ich do mistrzostwa w gimnastyce. Aż pięć złotych medali i to w walce ze znakomitymi gimnastykami radzieckimi, którzy triumfowali na poprzednich igrzyskach! Zwycięzca w wieloboju i ćwiczeniach na poręczy Yuko Endo, zdobywca aż trzech złotych medali, bo również poprowadził swych kolegów do triumfu w klasyfikacji drużynowej, z niezachwianym spokojem kończył wszystkie swoje występy. Miał kamienną twarz na podium, nie drgnął mu ani jeden muskuł. Identycznie zachowywali się mistrz w skoku przez konia Haruhiro Yamashita oraz w ćwiczeniach na kółkach Takuji Hayata. A przecież wygrywali nie z byle kim, a z mistrzami poprzednich igrzysk. I to o ułamki punktów. Komplet publiczności w hali olimpijskiej – bo to była najbardziej japońska dyscyplina – miarowo klaskał, wstawał i podnosił do góry ręce z chorągiewkami, cieszył się w zorganizowany sposób. Nie mogłem zrozumieć braku spontanicznej radości. Peszył mnie chłód wzruszeń. Do momentu, kiedy po dekoracji w wieloboju drużynowym szóstka Japończyków w bieli gimnastycznych strojów zaraz w przejściu do szatni splotła się ramionami w jeden krąg i najzwyczajniej, po ludzku, się popłakała. Dopiero wtedy uwierzyłem, że nie są maszynami do wygrywania.

Natura ludzka jest jednak mniej odporna na klęski. Japończycy, jak wszyscy, nie potrafili ukryć rozpaczy. Wprowadzone po raz pierwszy do programu olimpijskiego, na specjalne życzenie gospodarzy igrzysk, judo miało być domeną Japończyków. To przecież oni uczynili z tego sportu niemal religię. I tak też początkowo było. Wspaniali judocy: Nakatani, Okano oraz Inokuma bez problemów zdobyli złote medale w trzech kolejnych kategoriach wagowych – lekkiej, średniej i ciężkiej, ale w tym sporcie najbardziej liczy się zwycięstwo w kategorii open, czyli otwartej, w której nie ma żadnego ograniczenia wagi. Ten kto wygra w turnieju open, staje się królem judo. A ten tytuł był zawsze zarezerwowany dla Japończyka. Powszechnie też uważano, że ważący 100 kilogramów i mierzący 188 centymetrów wzrostu Akio Kaminaga nie będzie miał najmniejszych problemów z rywalami. Był najlepszy spośród czterech milionów Japończyków uprawiających wyczynowo judo! Potężny jak skała, silny, nie do obalenia. A przy tym szybki niczym błyskawica. Znał wszystkie chwyty i miał najwyższy stopień wtajemniczenia – dziesiąty dan. Widziałem go na pokazowym treningu dla dziennikarzy. Zaatakowało go naraz pięciu napastników. I nie minęło 10 sekund, a wszyscy leżeli pokotem na macie. I oto Holender Antonius Geesink w taki sam sposób rozprawił się z Kaminagą. To był moment – gwałtownie nacierający na Holendra Kaminaga jak bezwładny worek uniósł się w powietrzu i stukilogramowym ciężarem rąbnął plecami na matę. Cała Japonia oglądała tę walkę w telewizji, cała Japonia zamarła w tym momencie z przerażenia i cały kraj przeszył jęk rozpaczy. Nikt też, włącznie z Kaminagą, nie zorientował się, w jaki sposób Geesink wykonał swój chwyt, jak umiejętnie wykorzystał impet natarcia przeciwnika. Dopiero telewizja, wielokrotnie pokazując na zwolnionych obrotach tę akcję, udokumentowała, jakim wspaniałym mistrzem judo był Holender. Sto kilogramów żywej wagi okazało się dla niego piórkiem w łopoczącym niby żagiel kimonie. Wraz z Kaminagą runął mit o tym, że w sporcie decydują jakieś szczególne, narodowe predyspozycje, że w judo zawsze najlepsi będą Japończycy, w hokeju na trawie Hindusi, a w sprintach Murzyni[1]. Talenty rodzą się bez względu na szerokość geograficzną, rzecz jedynie w tym, aby je wydobyć i zapewnić warunki rozwoju.

Klęska Kaminagi była klęską narodową. Kaminaga leżąc na macie, tłukł pięściami. Potem podniósł się, zakrył twarz. Nie mógł pogodzić się z faktem, że chwila nieuwagi kosztowała go powalenie na łopatki, bezwzględną przegraną przez ippon. Nazajutrz otrzymał serdeczny list od cesarza Hirohito, podkreślający jego zasługi oraz względność sportu, w którym raz się wygrywa, raz przegrywa. Była to niewątpliwie aluzja do afery japońskiego zapaśnika Wasedy, który w decydującej o medalu walce uciekał przed przeciwnikiem, działał defensywnie, prawie tchórzliwie, i został zdyskwalifikowany za unikanie walki. W zapasach często się to zdarza, ale w Japonii było to hańbą. Rozpętała się więc burza. Wasedę usunięto z ekipy olimpijskiej, eksmitowano z wioski. Pohańbiony sportowiec miał jedno wyjście: harakiri. I rzeczywiście chciał je popełnić. Zrozpaczeni rodzice dotarli jednak na cesarski dwór, uzyskali tradycyjne przebaczenie i zapobiegli tragedii. Hirohito pisząc do Kaminagi, uprzedzał więc następstwa porażki. Nie udało się to natomiast wobec maratończyka Kokishi Tsubarayi. Bieg maratoński był kolejną mocną w Japonii konkurencją, masowo uprawianą. Tsubaraya należał do światowej czołówki, miał duże szanse i rzeczywiście po zaciętej walce zdobył brązowy medal. Wygrał fenomenalny Bikila Abebe. W Rzymie biegł boso i zwyciężył.

W Tokio już w pantoflach, ale zaledwie w pięć tygodni po operacji ślepej kiszki. I dokonał wyczynu bez precedensu. Nikt bowiem przed nim nie wygrał dwukrotnie biegu maratońskiego na olimpiadzie. Do Tsubarayi nie miano pretensji, a jednak wpadł on w depresję, z której się już nie podniósł. W niespełna cztery lata później popełnił samobójstwo.

Pokonani i zwycięzcy, bohaterowie igrzysk. Wśród nich najwięksi, ci, którzy wygrywali z własną słabością. Pod tym względem igrzyska olimpijskie w Tokio miały niezwykłych herosów. Telewizyjny wóz transmisyjny, który o kilka metrów jechał przed czołówką biegu maratońskiego, przez dwie godziny przekazywał obraz pojedynku Tsubarayi z Bikilą Abebe. Etiopczyk tylko pozornie miał przewagę w lekkości biegu. Od połowy dystansu, najpierw lekkim muśnięciem ręki dotykał miejsca niedawnej operacji, a potem już coraz częściej przyciskał prawą dłoń do blizny. Józef Szmidt zdobył swój drugi złoty medal w trójskoku wbrew ciężkiej kontuzji kolana, z obandażowaną nogą. Marian Kasprzyk mimo złamanych kostek śródręcza przez dwie rundy boksował o złoty medal z Richardasem Tamulisem. Byłem dla nich pełen podziwu, podobnie jak dla Jerzego Nowickiego, niezwykle skromnego sportowca, który nie zajął miejsca na podium. Nowicki bardzo starannie przygotowywał się do startu w tak zwanym maratonie strzeleckim. Oddaje się tu sto dwadzieścia strzałów z karabinka sportowego z trzech postaw: leżącej, klęczącej i stojącej. Nowicki miał medalowe szanse, był w życiowej formie. Na trzy dni przed startem dostał gwałtownego krwotoku z nosa. Nie pomagały żadne środki tamujące krwotok. Lekarze przypalili w końcu pęknięte żyłki nosowe. Nazajutrz krwotok się powtórzył. Znów wielogodzinne, bezskuteczne zabiegi. Lekarze wydali decyzję: o starcie nie ma mowy. Nawet mały wstrząs, a co dopiero odrzuty karabinowej kolby, mógł bowiem spowodować pęknięcie dosłownie zalutowanych azotanem srebra nozdrzy i niepohamowany krwotok. Tych drgnień po każdym strzale miało być w końcu sto dwadzieścia! Maraton strzelecki jest bardzo wyczerpującą konkurencją, w trakcie której zawodnicy tracą do trzech kilogramów na wadze. Diagnoza diagnozą, a Nowicki w dniu startu o godzinie piątej rano, a więc przed przyjściem lekarza, uciekł z lazaretu i pojechał na strzelnicę. Zajął piąte miejsce ze stratą zaledwie czterech punktów do brązowego medalisty. Czy jednak to piąte miejsce nie jest warte więcej niż niejeden medal?!

Wszyscy w Tokio zachwycali się amerykańskim pływakiem Donem Scholanderem, który dzięki swoim czterem złotym medalom został wykreowany na postać numer jeden igrzysk. Przyznam, że pościg tego jasnowłosego, osiemnastoletniego, typowego amerykańskiego chłopca za zwycięstwami, które miały go wynieść na szczyty popularności, był dla mnie o wiele mniej interesujący niż występy starszej od niego o dziesięć lat Dawn Fraser. Ta dwudziestoośmioletnia wówczas panna z Australii miała już za sobą największe sukcesy. W 1956 roku była najszybszą pływaczką igrzysk, wygrała 100 metrów kraulem i drugi złoty medal zdobyła w sztafecie. Noszono ją na rękach, uznano za cudowne dziecko. W cztery lata później znów wygrała setkę w Rzymie. I choć pływanie stało się sportem nastolatków, postanowiła po raz trzeci spróbować sił w Tokio.

Ciemnowłosa, szczupła, nieco przygarbiona Dawn Fraser podeszła do słupka startowego, lekko utykając. Nieporadna wydawała mi się tylko do momentu startu. Potem zamieniła się w torpedę prującą fale pływalni. Za nią pozostawała spieniona oszałamiającym tempem pracy nóg woda. Trudno mi było uwierzyć, że pół roku przed olimpiadą, w kwietniu 1964 roku, te same nogi i ręce zostały połamane w wypadku samochodowym. W tej katastrofie zginęła matka Dawn Fraser. Sportsmenka cudem się uratowała i na półtora miesiąca wylądowała w gipsowym łożu. Miała bowiem również połamane żebra. Myśl o igrzyskach, o starcie w zawodach stała się dla niej motywem powrotu do życia. Ogromną rolę odegrał wtedy jej trener, doktor Forbes Carlile. Dawn Fraser płakała na pierwszych próbach treningu. Jej ruchy były niedołężne, sprawiały ból, ledwo utrzymywała się w wodzie. Carlile zastosował wówczas seanse hipnotyczne, które przywróciły Fraser wiarę w to, że znów potrafi pływać. Zaczęła wyczuwać wodę, jej ruchy powoli znów stawały się skoordynowane. Ona jedna wiedziała, ile wysiłku woli kosztował powrót do sprawności pełnego mistrzostwa, gdy po raz trzeci zwyciężyła na 100 metrów kraulem, ustanawiając w dodatku nowy rekord olimpijski 59,5.

Pisałem o tych wszystkich wydarzeniach w Tokio przez blisko miesiąc na swojej dziurkarce. Z mojego pokoju na piątym piętrze Press House’u przez piętnaście dni widać było na koronie trybun stadionu płomień olimpijskiego znicza. Jakby w zasięgu ręki, a było to przecież jakieś kilkaset metrów ode mnie. Dobrze zapamiętałem zapalenie tego znicza przez dziewiętnastoletniego nauczyciela wychowania fizycznego Joshinori Sakaiego. Poprzednio był zwyczaj, że ten zaszczyt powierzano wybitnym sportowcom. W Helsinkach znicz zapalił legendarny rekordzista w biegach długich lat dwudziestych Paavo Nurmiego. W Melbourne młody, utalentowany Ron Clarke, który wkrótce zaczął biegać szybciej niż Nurmi i ustanowił również mnóstwo rekordów. Japończycy odstąpili od tej tradycji. Zapalenie znicza powierzyli człowiekowi, który urodził się w dniu wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie. I ocalał. Dali tym samym dowód swoim dążeniom do tego, aby podobny kataklizm nigdy się nie powtórzył.

Gdy zgasł już znicz, gdy skończyły się igrzyska, pozostałem na swoim miejscu w opustoszałej loży prasowej. Tu właśnie, a nie w swoim pokoju pisałem brulion ostatniej korespondencji z igrzysk dla „Sztandaru”. Byłem pochłonięty pisaniem i dopiero gdy zgasły reflektory, zorientowałem się, że stadion niemal całkowicie opustoszał. Tylko w sektorze naprzeciw znajdowali się jeszcze jacyś widzowie. Zacząłem się im przyglądać. Poruszali się z trudem, wielu o kulach czy też na inwalidzkich wózkach. Pielęgniarki przepychały te wózki do wind, pomagały inwalidom opuszczać olimpijski stadion. Zorientowałem się, że przez całe igrzyska na tym właśnie sektorze, naprzeciw dziennikarskiej loży, wydzielono miejsca dla inwalidów wojennych. Memento i symbol straszliwej ceny, jaką zapłaciła Japonia za swoją wojowniczą politykę i podboje. Była więc ta olimpiada jakąś formą nie tylko zadośćuczynienia światu, o czym już wspomniałem, ale i własnym ofiarom. Najwymowniejszym żywym dowodem lat wojny. Jej cień był ciągle dostrzegalny...

Legenda pierwsza

OWENS

Spotkanie z człowiekiem legendą jest niezwykłe. Wspaniałe i ryzykowne zarazem. Czy rzeczywistość sprosta wyobrażeniu? Jesse Owens był moim ideałem, moją legendą. Jego wspaniałe zwycięstwa na olimpiadzie w 1936 roku w Berlinie, wbrew buńczucznym hasłom o wyższości białej rasy nad czarną, stały się symbolem możliwości pokonania tych, którzy te poglądy głosili. Moje dzieciństwo przypadło na lata wojny. Doświadczyłem i przeżyłem pychę tych, którzy podbijali świat i upokarzali wszystkich innych. I dlatego ten najwspanialszy zwycięzca berlińskiej olimpiady był dla mnie dowodem zupełnie innej prawdy, sportowym idolem, wyznacznikiem nieograniczonych możliwości człowieka. Gdzieś w podświadomości na zawsze utkwiły mi ujęcia z kroniki filmowej, którą oglądałem przed wojną w stanisławowskim kinie Ton.

Ciemnoskóry sprinter w białej koszulce i spodenkach podrywa się do biegu, spod stóp pryskają grudki żużlu, bo na takiej bieżni się wtedy biegało, i już po kilku krokach wyprzedza swych rywali. Jest pierwszy, najlepszy! W kilka lat później, zaraz po wojnie, w Opolu ponownie obejrzałem film z berlińskiej olimpiady. W poniemieckim mieszkaniu znalazłem piękne wydanie albumu z tych igrzysk. Wielokrotnie oglądałem i album, i film. Paradoks polegał na tym, że film, który miał sławić wyższość germańskiej rasy, oddziaływał wręcz odwrotnie. Za sprawą unoszącego się dynamicznie ze startu Jesse Owensa. Wszystkie jego biegi na 100, 200 metrów, w sztafecie i fenomenalne skoki w dal były ideałem harmonii ruchów, a lekkość, z jaką zwyciężał, zniewalała nawet jego największych przeciwników. I wrogów. Jeszcze później, po studiach, już jako dziennikarz sportowy dowiedziałem się, że ten pierwszy pełnometrażowy film z igrzysk olimpijskich nakręcono na specjalne życzenie Hitlera. A zrealizowanie filmu powierzono Leni Riefenstahl. Ta urodziwa, jasnowłosa tancerka kabaretowa, klasyczny typ młodej germańskiej dziewczyny, poznała Hitlera przed styczniem 1933 roku, a więc przed dojściem faszystów do władzy. Piękna Leni stała się faworytą Hitlera i Goebbelsa, którzy powierzyli jej nakręcenie niezwykłych filmów ze zjazdów NSDAP w Norymberdze. Te filmy stały się nie tylko apoteozą Hitlera, ale też – jak pisze profesor Jerzy Toeplitz w Historii sztuki filmowej – niezwykłym dokumentem zbiorowej histerii. Film z olimpiady w Berlinie miał służyć identycznym celom – ukazać tężyznę germańskiej rasy i potęgę Niemiec, wyśpiewania fizycznego piękna człowieka i radości wysiłku. Ujętego w lapidarnym, faszystowskim haśle Kraft durch Freude (Siła przez radość). Stało się inaczej, bo Leni Riefenstahl w dwuczęściowym reportażu z olimpiady zatytułowanym Święto narodów i Święto piękna pokazała nie tylko gigantyczne i monotonne parady oraz pokazy gimnastyczne sławiące wojskową, tyle że w sportowych strojach, musztrę, ale musiała też sięgnąć do sportowych zmagań. A tu wbrew woli mocodawców uległa sprzecznej z propagandowymi założeniami fascynacji. Stąd w sportowej części tyle ujęć Owensa, bo i ją urzekł on swoją niezwykłą klasą. Gdy więc przywołuję swego idola, przygotowuję się do spotkania z legendarnym olimpijczykiem, tyle uwagi muszę poświęcić okolicznościom, w których przekroczył próg sławy.

Żadna, w tym i sportowa rywalizacja nie jest abstrakcyjna, wolna od interesów, również politycznych. Ruch olimpijski dość długo bronił się przed wpływami polityki. Do czasu igrzysk w Berlinie. Szef aparatu propagandowego III Rzeszy skutecznie wprzągł igrzyska do zupełnie innego rydwanu niż ten, który służył helleńskim ideałom braterstwa i pokoju. Sprytnie połączył teutoński kult ognia z zapalanym w Olimpii zniczem. To w 1936 roku po raz pierwszy gigantyczna sztafeta poniosła znicz z Grecji do Berlina. Jednocześnie finansowane przez państwo organizacje sportowe miały zapewnić miażdżące zwycięstwo niemieckich olimpijczyków nad przeciwnikami. Na dwa miesiące przed olimpiadą cel wydawał się osiągnięty. Niemiecki bokser Max Schmelling niespodziewanie znokautował niepokonanego dotąd bombardiera Joe Louisa i zdobył tytuł mistrza świata wszechwag! O rozmiarach tego euforycznie przyjętego wówczas w Niemczech zwycięstwa białego boksera nad czarnym niech świadczy fakt, że niedawno właśnie Schmellinga uznano, w demokratycznych już przecież Niemczech, za najwybitniejszego sportowca XX wieku! Ten mit ciągle jest więc żywy, a wymowy nabierał, kiedy udekorowanymi hitlerowskimi flagami ulicami maszerowano na olimpijski, liczący sto dziesięć tysięcy miejsc stadion. Wszystko bowiem musiało być największe i najwspanialsze w germańskim wydaniu. Owens, który jechał na igrzyska opromieniony ustanowionymi właśnie w sprintach rekordami świata, podobnie jak Louis miał zostać rzucony na deski. Nie jego miano wieńczyć dębowymi liśćmi. Lecz oto niezależnie od apoteozy maszerujących kolumn niemieckiej młodzieży film z berlińskiej olimpiady, dzięki Leni Riefenstahl, przyczynił się do powstania legendy Owensa. Nie mógł bowiem pominąć jego zwycięstw. W dodatku Hitler również przyczynił się już osobiście do tej legendy. Niezgodnie z protokołem olimpijskim przyjmował zwycięzców zawodów lekkoatletycznych w swej loży i składał im gratulacje. Do momentu, kiedy zaczęli wygrywać Murzyni. Wtedy wychodził, żeby nie dotknąć czarnej dłoni. Najpierw uciekł przed zwycięzcą skoku wzwyż – Johnsonem, potem przed Owensem.

W Tokio z ogromną ekscytacją przyjąłem wiadomość o przyjeździe Owensa. Został zaproszony jako honorowy gość igrzysk. Miał też komentować zawody lekkoatletyczne dla kilku amerykańskich radiostacji. Był to czas, kiedy zaczęto sobie przypominać o wielkich mistrzach poprzednich igrzysk. Przed igrzyskami w Tokio tego nie robiono. Pojawienie się Owensa było więc wielką sensacją dla dziennikarzy. Gdy pojawił się na miejscu dla prasy, rozległ się najpierw szmer, a potem oklaski. Odwróciliśmy się od bieżni i patrzyliśmy na Owensa. Był w szarym, długim raglanie z gabardyny. Nosił granatową, baseballową czapkę z długim daszkiem. Gdy tylko usiadł, natychmiast otoczył go tłum sprawozdawców. Byłem wśród nich, słyszałem banalne pytania i zdawkowe odpowiedzi, bo o cóż w takim tłoku można pytać, o czym rozmawiać. Dostałem też autograf na okładce programu.

Patrząc na swego idola, nie mogłem się pogodzić z odwiecznym prawem przemijania. Owens miał wtedy pięćdziesiąt jeden lat, ale wyglądał znacznie starzej. Był jakby przygaszony, zmęczony. Współgrał z tym znoszony, wytarty miejscami płaszcz, stara teczka z płótna. Jedynie czapeczka z ocieniającym twarz daszkiem przydawała mu sportowej fantazji. Skronie miał siwe, bruzdy wokół oczu. Nie wiodło mu się w Stanach. To nie były czasy kroci dla gwiazd sportu za reklamowanie coca-coli czy sportowego sprzętu. A przecież był ciągle aktualnym rekordzistą świata w skoku w dal. Jego 8 metrów i 13 centymetrów było ciągle nieosiągalne dla innych. To nie był mój Jesse Owens, nisko pochylony, układający się w dołkach startowych sprinter, z tym błyskiem w oczach, po którym się wie, że nikt inny nie ma prawa wygrać biegu. Na pamięć znałem wszystkie sceny filmu z Berlina, w których pojawiał się Owens, istny bóg sprintu. I dlatego bardzo trudno było mi się pogodzić z zupełnie innym obrazem mojego bohatera.

Kariera Owensa była oszałamiająca, w amerykańskim stylu. Z dołów na szczyty, a potem w kłopoty zapomnienia. Był czarnoskórym, z ubogiej rodziny pracującej na plantacjach bawełny w skrajnie rasistowskiej Alabamie. Swoimi niezwykłymi osiągnięciami przełamywał negatywne stereotypy i antyhumanitarne uprzedzenia bardzo silnych w USA rasistowskich ugrupowań. Przypomnijmy, że jeszcze w czasie olimpiady w Tokio jedna z amerykańskich gazet relację z finału biegu na 100 metrów zatytułowała: „Polak Maniak najszybszym człowiekiem świata”! A przecież nasz sprinter był zaledwie czwarty. Ba! Wyprzedzili go Hayes z USA, Figuerola z Kuby i Jerome z Kanady. Sami czarni. Dopiero w cztery lata później, po ostrym proteście amerykańskich Murzynów na igrzyskach w Meksyku i skandalu na światową miarę, stosunek do czarnoskórych sportowców uległ zasadniczej zmianie. Owensowi wszakże przyszło doświadczyć wiele złego.

W szkołach na Południu do murzyńskich dzieci mówiono pogardliwie skrótami pierwszych liter licznych na ogół imion. W taki sposób z Jamesa Clevelanda przez fonetyczne Dżi-Si powstało piękne skądinąd i odnotowane dziś we wszystkich encyklopediach świata imię Jesse. Oczywiście wyłącznie pod hasłem Owens. W małym czarnym chłopcu musiała być zatem ogromna siła, która przeciwstawiła się unifikacji skrótów. Tą siłą był sportowy talent. Mały Owens zdążył się wybić w baseballu, baskecie i amerykańskim futbolu. We wszystkich tych grach już w wieku trzynastu lat wchodził do reprezentacji szkoły. Wyróżniała go niezwykła, wrodzona szybkość. Wielkie zdolności Owensa zostały dostrzeżone, gdy wygrał bieg na 220 jardów na międzyszkolnych już zawodach. Nauczyciel sportowy Charles Riley zaopiekował się nie tylko chłopcem, ale i całą wielodzietną rodziną Owensów, a gdy nadeszła pora, załatwił przyjęcie na uniwersytet w Ohio. To był już czas, kiedy uczelnie szukały dobrych sportowców. W Ohio znakomity trener Larry Snyder z miejsca zorientował się, że trafił na najwspanialszą w swoim życiu perłę.

Legenda Owensa zaczęła się dokładnie 25 maja 1935 roku na stadionie uniwersytetu w Michigan w miejscowości Ann Arbor. Dwudziestodwuletni student wydziału ekonomii Jesse Owens podczas zawodów lekkoatletycznych dziesięciu najlepszych uczelni amerykańskich w ciągu 55 minut ustanowił pięć nowych rekordów świata i na dodatek wyrównał jeszcze jeden rekord! Nigdy przedtem i nigdy potem czegoś podobnego w sporcie nie dokonano.

Były to najzwyczajniejsze zawody, bez wielkich gwiazd. Dowodem obecność jednego tylko fotoreportera. Impreza zaczęła się o godzinie 15.15 biegiem na 100 jardów. W niecałe dziesięć sekund po starcie było już jednak wiadomo, że będą to zawody o historycznym znaczeniu. Nieznany wtedy jeszcze szerzej Jesse Owens przebiegł dystans w 9,4 i wyrównał rekord świata. W dziesięć minut później Owens przeszedł na skocznię w dal i przygniecioną kamieniem białą chusteczką zaznaczył odległość rekordu świata – 7,98, ustanowionego przez Japończyka Nambu. Po dynamicznym rozbiegu wybił się bardzo wysoko – co utrwalił już wspomniany jedyny na zawodach fotoreporter – i wylądował na zawrotnej odległości 8,13! To był fenomenalny rekord, który przetrwał ćwierć wieku. Po tym skoku Owens zrezygnował z dalszych prób, gdyż czekały go jeszcze dwa starty, a mianowicie na 220 jardów oraz 220 jardów przez płotki. Obie konkurencje rozgrywano na prostej, bez wirażu. Rewelacyjna forma Owensa skłoniła komisję sędziowską do mierzenia czasu również na linii 200 metrów. Dzięki temu padły cztery rekordy świata: 20,3 na 200 m i 20,6 na 220 jardów oraz 22,3 na 200 metrów przez płotki i 22,6 na 220 jardów przez płotki. Gdy Owens ukończył bieg przez płotki, była dokładnie godzina 16.10.

Dziś podobny wyczyn jest niewyobrażalny. Potencjalni rekordziści świata latami zaciekle trenują, mozolnie awansują w tabelach najlepszych wyników. Zresztą i wówczas, w latach trzydziestych, było podobnie. Lekkoatletyczna czołówka była znana, zapraszana na międzynarodowe mityngi, ścigała się między sobą. Kończył się romantyczny okres sportu, rekordy były trudne do pobicia, zwłaszcza w sprintach. Owens był jednak objawieniem, które zdarza się niezwykle rzadko, wyprzedza epokę. Dziś wiemy już z całą pewnością, że raz na sto lat.

Legenda Jesse Owensa jest siłą rzeczy opowieścią o XI Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie. A właściwie o tym, jak jeden człowiek postawił pod znakiem zapytania, prawie zniszczył, całą faszystowską machinę propagandową przemyślnie owiniętą w białą olimpijską flagę i odniósł największy triumf w tej imprezie. Berlin będzie więc nieustannie powracał, bo de facto zdeterminował do końca życie Owensa.

Była to olimpiada inna niż wszystkie poprzednie. Po pierwsze, stworzono gigantyczny teatr i wybudowano największy wówczas na świecie stadion na sto dziesięć tysięcy miejsc. Skromne uroczystości otwarcia zastąpiła gigantyczna parada. Ubrany w greckie chlamidy chór odśpiewał nie tylko hymn olimpijski, ale również bojową pieśń faszystowską Horst Wessel Lied. Po drugie, niezwykle starannie przygotowano aktorów, którzy mieli w tym teatrze wystąpić. W Berlinie skupiono sześciuset najlepszych sportowców, którym zapewniono idealne warunki treningu. Była to specjalnie dobrana „czysta rasowo” grupa. Wykluczono wszystkich pozostałych, z domieszką choćby kropli innej krwi. Znamienna była sprawa Grety Bergmann, która w eliminacjach pokonała wszystkie centralnie szkolone rywalki i ustanowiła rekord Niemiec w skoku wzwyż. Nie powołano jej do reprezentacji olimpijskiej, bo była Żydówką. Po trzecie, szowinistycznie nastawiono widownię. Prasa i radio niemieckie pozwoliły sobie na niedopuszczalne ataki pod adresem przeciwników, a zwłaszcza ekipy USA. W ocenie szans poszczególnych ekip podkreślano, że drużyna Stanów Zjednoczonych będzie wspomagana przez najemników Czarnego Legionu. Między wierszami sugerowano wręcz, że wyniki Murzynów nie powinny być uwzględniane w rywalizacji białych ludzi. Na trybunach stadionu oddano trzydzieści tysięcy miejsc młodzieży z Hitlerjugend, która fanatycznie przyjmowała każde niemieckie zwycięstwo i wywierała paraliżującą presję na przeciwnikach.

Owens nie miał zielonego pojęcia o tym, co czeka go w Berlinie. Miały to być jego pierwsze w życiu międzynarodowe zawody. Na pokładzie statku, który wiózł do Europy reprezentację USA, wraz ze swym trenerem roztrząsał szanse najgroźniejszych i nieznanych mu przeciwników, z Niemcem Borschmeyerem na czele. Rozpatrywał swoje możliwości we wszystkich czterech konkurencjach, do których go zgłoszono. Miał bowiem startować w biegach na 100 i 200 metrów, w skoku w dal i sztafecie 4 x 100. Nigdy przedtem na jednej olimpiadzie nie udało się nikomu odnieść zwycięstwa w czterech konkurencjach. I jak już wiemy, również bardzo długo potem. Dopiero w czterdzieści osiem lat później, na igrzyskach w Los Angeles, Carl Lewis powtórzył wyczyn Owensa. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Podążmy za kamerą sterowaną przez Leni Riefenstahl.

Jest piękny, pogodny dzień, 2 sierpnia 1936 roku. Ostatni przedbieg na 100 metrów. Kamera z trybun przesuwa się na przygotowujących się do startu sprinterów. Zatrzymuje się na Owensie. Ten pilnie obserwuje przeciwników. Pochyla się i bardzo starannie, małą łopatką kopie dołki w żużlowej bieżni. Opiera w nich kolce. Jeden próbny start, drugi. Potem wszyscy w jednej linii, gotowi do biegu. Komenda startowa wymawiana jest po niemiecku: Auf die Platze... Fertig... i strzał z pistoletu. Owens jest z miejsca pierwszy. Do połowy dystansu dotrzymuje mu kroku Japończyk Osaki. Potem zostaje w tyle. Owens biegnie lekko, wyraźnie zwalnia przed metą. Czas fenomenalny – 10,2. Rekord świata wyrównany! Tak zaczął. W drugiej fazie było 10,1. Nowy rekord świata nie został jednak uznany ze względu na wiejący w plecy wiatr. Nazajutrz w półfinale i finale były słabsze wyniki, bo przez całą noc padał deszcz i żużlowa bieżnia nasiąkła wodą.

Następne dwa dni są piekielnie trudne. Bieg na 200 metrów rozgrywany jest bowiem jednocześnie ze skokiem w dal. Owens jest w ogniu walki. Z bieżni przenosi się na skocznię, potem znów na bieżnię. Od eliminacji do finału czterokrotnie przebiega 200 metrów, by w końcowej fazie ustanowić nowy rekord świata na bieżni z wirażem – 20,7. Z ogromnymi trudnościami przechodzi przez eliminacje w skoku w dal i po zaciętej walce wygrywa z doskonałym niemieckim skoczkiem Luzem Longiem. Był w tym pojedynku piękny, sportowy gest. Gdy Owens spalił dwa skoki, Long uspokoił go: – Nie denerwuj się, na pewno ci się uda! Wreszcie ostatni akt – sztafeta 4 x 100 metrów. Owens na pierwszej zmianie uzyskuje ogromną, utrzymaną do końca przewagę. I znów rekord świata, wspaniały, pierwszy raz poniżej 40 sekund – 39,8. Czwarty złoty medal!