Hot fire. Tajfun - Agnieszka Lingas-Łoniewska - ebook + audiobook
BESTSELLER

Hot fire. Tajfun ebook i audiobook

Agnieszka Lingas-Łoniewska

4,6

175 osób interesuje się tą książką

Opis

Tomek Pietras, ps. Tajfun, ściga się w nielegalkach, czyli nielegalnych wyścigach. W przeszłości doświadczył ogromnej straty, od tamtej pory uwielbia ryzyko – daje mu ono siłę do walki z bólem, który wciąż go nie opuszcza.

Pewnej nocy obok warsztatu, który prowadzi, spotyka dziewczynę z fioletowymi włosami. Początkowo sądzi, że to złodziejka. Jednakże Patrycja Kownacka po prostu ma kłopoty, a główny jest taki, że w danej chwili nie ma gdzie spać. Wraz z bratem Jackiem po trudnych przeżyciach przyjechała do Wrocławia, aby zacząć wszystko od nowa.

Nielegalne wyścigi, walka z bolesną przeszłością, układy z niebezpiecznymi ludźmi, wreszcie miłość budząca się wśród ryku silników. Tajfun to pierwszy tom trylogii Hot Fire, która zabiera nas do świata, w którym liczą się tylko spryt i szybkość. To także opowieść o wewnętrznym strachu przed życiem i o tym, jak okrutną i mylącą twarz może mieć depresja, dotykająca coraz więcej osób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 47 min

Lektor: Agnieszka Lingas-Loniewska

Oceny
4,6 (191 ocen)
137
33
11
10
0
Sortuj według:
sylwus_333

Całkiem niezła

Każda kolejna książka autorki jest co raz słabsza. Tu mamy ważny temat ale tylko tak napisane po lekach by było. By odwalić na szybko.
100
kingakamionek

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna fantastyczna książka Pani Agnieszki którą wchłonęłam ekstramalnie szybko. Autorka jak zawsze nigdy nie zawodzi ! P.s uwaga uzależnia od pierwszej strony 😁🙈
82
Alealeksandra

Z braku laku…

Nie mam pojęcia skąd tutaj tyle pozytywnych opinii. Nie dałam rady doczytać nawet do połowy. Książka Nie wzbudza żadnych emocji i jest po prosto słaba, zwłaszcza dla kogoś kto czytał już dużo innych pozycji.
melchoria

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Autorka jak zwykle dotyka głębszych problemów w tle głównego wątku rodzącego się uczucia pomiędzy głównymi bohaterami.
50
carri91

Z braku laku…

Krótka, infantylna, przewidywalna.
52

Popularność




Re­dak­cja: BE­ATA KO­STRZEW­SKA
Ko­rekta: HE­LENA KU­JAWA
Skład: MO­NIKA PI­RO­GO­WICZ
Okładka: MA­CIEJ SY­SIO
Fo­to­gra­fie na okładce: Co­py­ri­ght © Shut­ter­stoc­k_4 PM pro­duc­tion Co­py­ri­ght © Unspla­sh_Do­rin Van­cea
© Co­py­ri­ght by Agnieszka Lin­gas-Ło­niew­ska, 2023 © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Jak­Book, 2023
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67685-06-1
Wy­daw­nic­two Jak­Book ul. Li­powa 61, 55-020 Mni­cho­wicewww.wy­daw­nic­two­jak­book.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Czło­wiek pła­cze i roz­pa­cza tylko wtedy, kiedy ma jesz­cze na­dzieję. Kiedy nie ma żad­nej na­dziei, roz­pacz przy­biera po­stać strasz­li­wego spo­koju.

Ma­ria Dą­brow­ska

S T A R T

Sza­lony ha­łas pul­suje pod skórą, a w gło­wie hu­czy ni­ski od­głos sil­ni­ków. Ad­re­na­lina pom­puje krew w ży­łach i wiem, że wzro­sło mi ci­śnie­nie. Je­stem sku­piony i zde­ter­mi­no­wany, pra­gnę wy­grać, jak za­wsze, ale te­raz mam po­dwójną mo­ty­wa­cję. Wi­dzę prze­ra­że­nie w jej oczach, mru­gam po­ro­zu­mie­waw­czo, chcąc do­dać jej otu­chy. Ale nie wiem, czy prze­żyję. Je­śli tak... to może wy­znam w końcu, co czuję. Je­śli nie, to i tak ją za­bez­pie­czy­łem.

A te­raz... mogę tylko wci­snąć gaz.

I le­cieć.

Na spo­tka­nie prze­zna­cze­nia!

Roz­dział 1

Sa­int Tro­pez, White 2115

Szy­ko­wa­łem auto na ko­lejny wy­ścig. W na­szej hali było kilka sta­no­wisk i każde z nich za­jęli tu­nin­gowcy, a także go­ście, któ­rzy przy­go­to­wy­wali się do na­stęp­nego Hot Fire. Od dwóch lat ści­ga­łem się na to­rze, co było oczy­wi­ście le­galne i sta­no­wiło ele­ment tre­ningu. Ale sam Hot Fire, nie do końca zgodny z pra­wem, roz­gry­wał się na przed­mie­ściach i dało się za­ro­bić na nim dużą kasę. Pro­wa­dzi­łem warsz­tat sa­mo­cho­dowy i zaj­mo­wa­łem się też tu­nin­giem aut na za­mó­wie­nie. Na tym także za­ra­bia­łem cał­kiem nie­zły hajs, bo dużo mło­dych chło­pa­ków chciało pod­ra­so­wać swoje le­ciwe fury, a ja po­tra­fi­łem ro­bić to na­prawdę do­brze.

Dzi­siaj pra­co­wa­łem nad for­dem RS z 2019 roku. Zmie­ni­łem mu atrapę i klo­sze lamp, wła­ści­ciel ku­pił także srebrne alu­felgi, które wy­glą­dały cał­kiem efek­tow­nie. Mia­łem za­ro­bić na tej prze­róbce sześć ka­fli – od razu wła­do­wał­bym je w moje pod­ra­so­wane sub­aru, któ­rym jeź­dzi­łem na co dzień, a także się ści­ga­łem. Dla­czego to ro­bi­łem? Dla kasy i ad­re­na­liny. A także, aby za­po­mnieć, jak wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem je­stem. I jak wiele stra­ci­łem, jak bar­dzo nie po­tra­fi­łem w porę za­re­ago­wać... po­móc...

Na wy­ści­gach za­wsze byli ze mną moi dwaj przy­ja­ciele, z któ­rymi cho­dzi­łem do pod­sta­wówki: Pa­weł – wszy­scy mó­wili na niego Pio­run – i Bar­tek, czyli Błysk. Ja mia­łem na imię To­masz, ale w śro­do­wi­sku wszy­scy znali mnie jako Taj­funa. Sta­no­wi­li­śmy zgraną grupę, kum­plo­wa­li­śmy się i każdy z nas miał inne po­wody, aby się ści­gać.

– Bę­dziesz po­ju­trze na czar­nym?[1] – Pa­weł zwią­zał włosy w kitkę na czubku głowy, któ­rej boki miał wy­go­lone i wy­ta­tu­owane.

– Będę, spo­ty­kamy się o dwu­dzie­stej dru­giej na wschod­niej ob­wod­nicy – po­tak­ną­łem, wy­cie­ra­jąc ręce w szmatkę. – A ty, Błysk?

Bar­tek w ogóle nie wy­glą­dał na go­ścia ści­ga­ją­cego się nie­le­gal­nie wy­pa­sio­nymi fu­rami. Był w na­szym wieku, czyli miał dwa­dzie­ścia osiem lat, i pra­co­wał jako pro­gra­mi­sta w du­żej kor­po­ra­cji. I tak też się pre­zen­to­wał. Schlud­nie przy­cięte krót­kie włosy, oku­lary w dru­cia­nej oprawce, lniana ko­szula, dżinsy, nie­ska­zi­tel­nie białe nike. Za­ra­biał kro­cie, bo do­dat­kowo pi­sał pro­gramy do gier i na­gmin­nie wy­naj­dy­wał bugi, czyli błędy w Go­oglach i nie tylko, za co pła­cili mu świetne pie­nią­dze. Nie mu­siał się ści­gać, przy­naj­mniej nie dla forsy.

Ale... każdy z na­szej trójki miał swoje po­wody, dla któ­rych w tym sie­dział.

– Przy­jadę – od­parł krótko Bar­tek. Nie lu­bił strzę­pić ję­zyka na darmo.

Mało kto wie­dział, że Pa­weł to uta­len­to­wany pla­styk – ma­lo­wał pej­zaże i wy­sta­wiał je na au­kcjach pod pseu­do­ni­mem. Bar­tek na­to­miast ćwi­czył krav magę, miał wy­ta­tu­owane ja­kieś sześć­dzie­siąt pro­cent ciała i słu­chał na­mięt­nie Ram­m­ste­ina.

A ja... by­łem me­cha­ni­kiem. Matka mnie nie­na­wi­dziła, ja nie sza­no­wa­łem jej, ojca było mi żal. Do tego świet­nie pły­wa­łem, mia­łem tylko jedną dziarę na piersi i za­sta­na­wia­łem się, kiedy roz­biję się na naj­bliż­szym fi­la­rze au­to­strady.

– To do zo­ba­cze­nia. – Przy­bi­łem piątkę z kum­plami i za­czą­łem skła­dać sprzęt.

Kiedy skoń­czy­łem swoją ro­botę, wró­ci­łem do warsz­tatu, nad któ­rym mia­łem czte­ro­po­ko­jowe miesz­ka­nie z dwiema ła­zien­kami i wielką kuch­nią, stwo­rzone z otwar­tej prze­strzeni, którą za­ku­pi­łem ra­zem z biu­rem i halą warsz­ta­tową. Miesz­ka­łem w Świę­tej Ka­ta­rzy­nie, dom ro­dzinny był na Woj­szy­cach, ale na szczę­ście moi sta­rzy bar­dzo rzadko mnie od­wie­dzali, a tak na­prawdę zja­wili się tu­taj może dwa razy, na co oczy­wi­ście nie na­rze­ka­łem.

Me­cha­nicy skoń­czyli pracę około osiem­na­stej. Mie­li­śmy ma­rzec, więc zro­biło się już ciemno. Za­mkną­łem bramę wjaz­dową i zer­k­ną­łem na znaj­du­jącą się tuż obok hur­tow­nię opon na­le­żącą do An­drzeja Wisa, mo­jego zna­jo­mego. Czę­sto współ­pra­co­wa­li­śmy, ja pod­sy­ła­łem im klien­tów, a oni mnie. Po­sze­dłem jesz­cze do biura, żeby przy­go­to­wać fak­tury na ju­tro, i przed dwu­dzie­stą pierw­szą stwier­dzi­łem, że mu­szę się wy­ką­pać i coś prze­gryźć, bo za go­dzinę mu­sia­łem ru­szyć w stronę na­szego punktu ba­zo­wego. I wtedy zo­ba­czy­łem, że w drzwiach pro­wa­dzą­cych do hur­towni ktoś stoi. Wzią­łem pałkę te­le­sko­pową i ru­szy­łem w stronę in­truza.

– Ej, ko­leś, czego tam szu­kasz? – wark­ną­łem, wpa­tru­jąc się w ni­ską po­stać. Ja­kiś dzie­ciak?

– Spo­koj­nie, ja tu pra­cuję. – Roz­legł się żeń­ski głos.

– O tej po­rze? – Opu­ści­łem broń i pod­sze­dłem do ogro­dze­nia. Otwo­rzy­łem bramkę, którą za­mon­to­wa­li­śmy, aby uła­twić prze­pływ klien­tów.

Doj­rza­łem ni­ziutką, drobną dziew­czynę, z wło­sami w ko­lo­rze wście­kłego fio­letu się­ga­ją­cymi brody. Ko­ja­rzy­łem ją. To nowa pra­cow­nica, która zo­stała przy­jęta nie­cały ty­dzień temu. Roz­po­zna­łem ją wła­śnie przez te cha­rak­te­ry­styczne włosy. Ale co ro­biła tu­taj tak późno?

– Z tego, co wiem, hur­tow­nia po­winna być już za­mknięta. – Pod­sze­dłem bli­żej i spoj­rza­łem z góry na tego skrzata. Do­strze­głem strach w oczach nie­zna­jo­mej. Zło­dziejka? Chciała okraść swego szefa? Zi­ry­to­wa­łem się.

– Nie, ja... już za­my­kam.

– Co kom­bi­nu­jesz? – Po­chy­li­łem się na nią. Od­su­nęła się, ale za ple­cami miała ścianę. Te­raz już na pewno do­strze­głem prze­ra­że­nie. Wy­glą­dała jak zwie­rzątko, świa­dome tego, że jest bez szansy na ucieczkę.

– To nie tak...

– A jak? Mów na­tych­miast, bo jak nie, to w tej chwili dzwo­nię do Wisa. – Wy­ją­łem ko­mórkę z kie­szeni dżin­sów.

– Nie! – Dziew­czyna pra­wie krzyk­nęła i zło­żyła dło­nie w bła­gal­nym ge­ście. – Za­leży mi na tej pracy!

– To co kom­bi­nu­jesz? Słu­cham?

– Pro­szę... – Te­raz chyba się za­wsty­dziła.

– Słu­cham! – wark­ną­łem, tra­cąc cier­pli­wość. – Chcesz go okraść?

– Skąd! – W jej gło­sie wy­brzmiało obu­rze­nie. – Ja tu miesz­kam! – wrza­snęła.

Mia­łem wra­że­nie, że się prze­sły­sza­łem.

– Co? – Zmarsz­czy­łem brwi i od­su­ną­łem się nieco, da­jąc dziew­czy­nie wię­cej prze­strzeni.

– To, co po­wie­dzia­łam, pa­nie de­tek­ty­wie z ko­ziej dupy! – Ude­rzyła mnie pal­cem i lekko po­pchnęła. Te­raz za­dzie­rała głowę i wpa­try­wała się we mnie ze zło­ścią. Się­gała mi le­d­wie do ra­mie­nia, mógł­bym ją wziąć pod pa­chę i wy­nieść jak zro­lo­wany dy­wan. Za­miast tego pa­trzy­łem na nią zdu­miony, ale i za­cie­ka­wiony. – Miesz­kam na za­ple­czu, bo ja­kiś inny du­pek wy­ki­wał mnie z miesz­ka­niem! Ni­kogo nie okra­dam! W ży­ciu ni­kogo nie okra­dłam, co, jak wi­dać, jest błę­dem, bo za to mnie cią­gle ktoś robi w chuja!

*

Przy­je­cha­łam do tego cho­ler­nego Wro­cła­wia z Bo­le­sławca, bo do­sta­łam pracę w hur­towni z czę­ściami sa­mo­cho­do­wymi, a poza tym po śmierci mamy już nic mnie tam nie trzy­mało. Oj­ciec miał nową ro­dzinę, swoją firmę i dom w Je­le­niej Gó­rze. Zo­sta­wił nas, jak mia­łam lat pięć, a mój brat Ja­cek osiem. Od tam­tej pory tata wy­piął się na nas, pła­cił tylko ali­menty. Miesz­ka­li­śmy w wy­ku­pio­nym ma­łym lo­kum, które po­tem sprze­da­li­śmy za gro­sze i wy­je­cha­li­śmy do Wro­cła­wia. Tu­taj prze­wa­le­to­wa­łam ką­tem u ko­le­żanki z pod­sta­wówki, która za­raz po ma­tu­rze, czyli trzy lata temu, prze­pro­wa­dziła się do Wrocka i pra­co­wała w jed­nym z klu­bów jako bar­manka. Ale nie mo­głam sie­dzieć u niej w nie­skoń­czo­ność! Dla­tego gdy do­sta­łam pracę w hur­towni An­drzeja Wisa, z cał­kiem przy­zwo­itą pen­sją, po­szu­ka­łam so­bie cze­goś wła­snego. Oka­zało się jed­nak, że wła­ści­ciel nie dość, że był oszu­stem, to jesz­cze też zbo­kiem. Sku­si­łam się na tę miej­scówkę, bo była ta­nia, a miesz­ka­nia we Wro­cła­wiu osią­gały za­wrotne ceny. Wpraw­dzie po­sia­da­łam tro­chę oszczęd­no­ści, ale mu­sia­łam mieć za­ple­cze fi­nan­sowe, bo nową pracę do­piero za­czy­na­łam i też nie wie­dzia­łam, jak to wszystko się po­to­czy. Tym­cza­sem mi­nął ty­dzień, a ja zo­sta­łam bez da­chu nad głową. Jesz­cze raz prze­no­co­wa­łam u Marty, ale po­wie­działa:

– Patka, wpro­wa­dza się do mnie mój fa­cet, na stałe, sorry, mu­sisz coś ogar­nąć.

No to ogar­nę­łam, za­ple­cze w fir­mie. Pla­no­wa­łam spać tu­taj drugą noc i jed­no­cze­śnie szu­ka­łam cze­goś w miarę ta­niego. Nie w sa­mym Wrocku, ale w oko­li­cach. Lecz cho­lerny ry­nek wy­najmu nie­ru­cho­mo­ści był wy­cyc­kany z ofert, przede wszyst­kim ze względu na wojnę w Ukra­inie i na­pływ masy uchodź­ców. Mia­łam na­dzieję zna­leźć co­kol­wiek do końca ty­go­dnia i gdy już mi się udało, oka­zało się, że ten ko­leś to też ja­kiś psy­cho­pata. Nie dość, że w miesz­ka­niu nie było cie­płej wody (ogar­nie się, prze­pły­wowy ogrze­wacz wody padł), to w do­datku drzwi miały ze­psuty za­mek (ogar­nie się, miesz­kam obok, ni­gdy ni­komu nic nie zgi­nęło). Poza tym wciąż ga­pił się na moje cycki i gdy po­my­śla­łam, że mia­ła­bym zmru­żyć oko w są­siedz­twie tego typa, zro­biło mi się słabo.

Udało mi się spę­dzić jedną noc w fir­mie i dzi­siaj też by tak było, gdyby nie ten ko­leś, który te­raz wpa­try­wał się we mnie cho­ler­nie ja­sno­nie­bie­skimi oczami, pra­wie błę­kit­nymi. Co nie­zwy­kle sil­nie kon­tra­sto­wało z jego ciem­nymi, gę­stymi wło­sami i rów­nie ciem­nym, nie­malże gra­na­to­wym za­ro­stem. Co nie zmie­niało mo­jej sy­tu­acji i nie osła­biało zło­ści, która mnie ogar­nęło. Co jak co, ale by­łam do cna uczciwa i pew­nie dla­tego ży­cie cią­gle da­wało mi w kość!

Kiedy wy­krzy­cza­łam mu swoje ra­cje, pa­trzył na mnie dość długo, aż w końcu po­krę­cił głową i wes­tchnął.

– Do­bra, sorry. Ale nie mo­żesz spać w hur­towni opon.

– To tym­cza­sowe – mruk­nę­łam, uni­ka­jąc wzroku fa­ceta. Był nie­zwy­kle przy­stojny i tro­chę mnie onie­śmie­lał. Wy­soki, na pewno po­wy­żej me­tra osiem­dzie­siąt, nie­źle zbu­do­wany i... bar­dzo ob­ce­sowy. Ma­cho? Być może. Pew­nie dla­tego wzbu­dził we mnie nie­chęć, bo nie lu­bi­łam ta­kich pew­nych sie­bie fa­ce­tów. Zbyt mocno przy­po­mi­nał mo­jego brata cwa­niaka, który nie­je­den raz mnie zra­nił i w su­mie... ro­bił to nie­ustan­nie.

– Znam An­drzeja. Kiedy do­wie się, że nowa pra­cow­nica zro­biła so­bie z jego firmy ho­tel, nie­źle się wku­rzy.

– To mu nie mów. Jesz­cze tylko dzi­siaj, ju­tro coś znajdę – od­par­łam z re­zy­gna­cją. Wie­dzia­łam, że to ry­zy­kowne, za­le­żało mi na pracy, ale... no wła­śnie. Spać też gdzieś mu­sia­łam, a po­kój so­cjalny ide­al­nie się do tego nada­wał. Oszczę­dza­łam każdy grosz i dla­tego nie po­szłam do ja­kie­goś ho­stelu. Zresztą we Wro­cła­wiu wcale nie były one ta­kie ta­nie.

– Nie po­wiem – od­parł spo­koj­nie ja­sno­oki, mie­rząc mnie spoj­rze­niem. – Jak masz na imię?

Za­mru­ga­łam, nieco zbita z tropu.

– Pa­try­cja. Kow­nacka – do­da­łam, ła­piąc się na tym, że pal­nę­łam głu­potę. Po co po­da­wa­łam mu na­zwi­sko?

– To­mek Pie­tras. – Się­gnął śniadą dło­nią do tyl­nej kie­szeni wy­tar­tych dżin­sów i po­dał mi rów­nie wy­tarty kar­to­nik. – Mój nu­mer. Jak nie znaj­dziesz nic do ju­tra, ja­kiejś miej­scówki, za­dzwoń. Po­mogę.

Pa­trzy­łam spod zmarsz­czo­nych brwi na wi­zy­tówkę, a po­tem na wy­so­kiego przy­stoj­niaka.

– Ja...

– Nie mam złych za­mia­rów. Nie je­stem psy­cho­patą ani nie na­pa­stuję nie­zna­jo­mych ko­biet. Zresztą nie je­steś w moim ty­pie.

– A jak­bym była, to na­pa­sto­wał­byś? – Od razu za­re­ago­wa­łam.

A on par­sk­nął. Cho­lera. Uśmiech­nięty wy­glą­dał jesz­cze le­piej.

– Nie łap mnie za słówka. Po pro­stu daj znać, coś wy­kom­bi­nu­jemy. – Za­czął się wy­co­fy­wać w stronę swo­jej po­se­sji. – Do­brej nocy, Pa­try­cjo.

Kiedy już był obok warsz­tatu, krzyk­nę­łam, ści­ska­jąc wy­słu­żoną wi­zy­tówkę.

– Dzięki!

W od­po­wie­dzi mach­nął tylko ręką i znik­nął za szkla­nymi drzwiami.

Wcze­śniej...

By­łam taka wku­rzona na mo­jego brata. Znowu się z kimś po­bił. Po lek­cjach zro­bi­łam za­kupy i przy­go­to­wa­łam szybki obiad – ma­ka­ron z se­rem. Mama wzięła do­dat­kowe sprzą­ta­nie i miała wró­cić póź­nym wie­czo­rem. A ja wie­dzia­łam, że przyj­dzie zmę­czona i nie bę­dzie miała na­wet siły zro­bić so­bie cze­goś do je­dze­nia. Cze­ka­łam też na brata i wów­czas za­dzwo­nił dzwo­nek do drzwi. Po dru­giej stro­nie stała są­siadka, pani Ga­węcka.

– Pa­try­siu, dziecko, Jacka po­li­cja za­brała.

Mia­łam wra­że­nie, że wielki ka­mień osiadł mi w żo­łądku.

– Co znowu?

– Po­bił się z tym chło­pa­kiem od Su­skich. Zna­czy w su­mie to Ja­cek po­bił tego mło­dego. Ty chyba cho­dzisz z nim do szkoły?

No tak, Ga­briel Su­ski cho­dził ze mną do szkoły, pod­ko­chi­wa­łam się w nim. Ale nic z tego nie wy­szło. Oka­za­łam się zbyt biedna dla zło­tego chłopca. Prze­ży­łam, trudno. Ale Ja­cek... co on miał z nim wspól­nego? Był star­szy od nas o trzy lata, szkołę skoń­czył już dawno temu. Zresztą mój bra­ci­szek cha­dzał tylko swo­imi ścież­kami i nie były one zbyt przy­jemne.

Kiedy w końcu po­ja­wił się w domu, bo po­li­cja go wy­pu­ściła, mama sie­działa przy stole cała w ner­wach. Na ko­mi­sa­ria­cie nie chcieli nam nic po­wie­dzieć, do­piero mąż wła­ści­cielki oko­licz­nego sklepu, który był aspi­ran­tem, po­in­for­mo­wał nas, że Ja­cek wyj­dzie wie­czo­rem. I że czeka go sprawa o po­bi­cie, ale bę­dzie od­po­wia­dał z wol­nej stopy.

– Synu, coś ty znowu na­wy­wi­jał? – Mama za­ła­mała ręce.

– Nic ta­kiego, skoro oj­ciec nie na­uczył gów­nia­rza sza­no­wać ko­biet, to ja mu­sia­łem. – Brat zer­k­nął na mnie.

Nieco póź­niej po­szłam do jego po­koju.

– Co się stało? – spy­ta­łam ci­cho.

Ja­cek za­ci­snął usta w wą­ską li­nię.

– Mów. I tak się do­wiem – roz­ka­za­łam.

– Ob­ra­ził cię. Kupa gówna, po­wi­nie­nem roz­je­chać go sa­mo­cho­dem na mia­zgę – wark­nął.

– Nie zwra­caj na nich uwagi, ja już dawno na­uczy­łam się ich wszyst­kich ole­wać.

Spoj­rzał mi pro­sto w oczy.

– A ja nie. Ni­gdy nie po­go­dzę się z tym, że skoro je­ste­śmy biedni, to można nam na­srać na głowę. A my po­dzię­ku­jemy i po­wiemy, że pada deszcz.

A ja wie­dzia­łam, że to do­piero po­czą­tek na­szych kło­po­tów.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] As­falt, droga (slang). Okre­śle­nie sto­so­wane przez raj­dow­ców.