Historie ważne i nieważne - Bondar Andrij - ebook + książka

Historie ważne i nieważne ebook

Bondar Andrij

0,0

Opis

Proza Andrija Bondara dowodzi, że jest on doskonałym obserwatorem  rzeczywistości, a jego przenikliwe spojrzenie sięga głęboko pod  powierzchnię z pozoru błahych zdarzeń. Historie ważne i nieważne to  opowiadania, które poruszają, czasem bawią, a czasem i przerażają. To  także refleksyjny obraz rodzinnej Ukrainy oraz portrety tzw. "zwykłych" ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 164

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Hi­sto­rie wa­żne

SZARY GO­ŁĄB

Każde­go w dzie­ci­ństwie stra­szo­no czy­mś prze­ra­ża­jącym. Mnie na przy­kład ro­dzi­ce ni­g­dy nie mó­wi­li „Bój się Boga!”, bo no­mi­nal­nie byli ate­ista­mi. Dziw­na spra­wa: ich Bóg jak­by nie ist­niał, ale nie­wąt­pli­wie był. Cho­ciaż na­zy­wał się ina­czej – su­mie­nie. Te­raz ro­zu­miem, że to sy­no­nim. Wte­dy wy­obra­ża­łem so­bie su­mie­nie jako sub­stan­cję płyn­ną. Po­dob­ną do krwi, ale znacz­nie bar­dziej gęstą. Jak as­falt albo lep­ka ży­wi­ca, któ­ra wy­cie­ka­ła ze sta­rych wi­śni.

Czy­mś nie­zno­śnie strasz­nym było nie czuć w so­bie tego nie­wi­dzial­ne­go as­fal­tu. Mama mó­wi­ła: „An­dri­ju, mie­jże su­mie­nie!”, i wy­star­cza­ło za­mknąć oczy, żeby po­czuć, jak on się w ży­łach po­ja­wia.

Był ma­rzec 1988 roku i pod­rost­ki z mo­je­go po­dwó­rza ła­pa­ły go­łębie. Za­jęcie to wów­czas wy­da­wa­ło mi się ab­sur­dal­ne, jak i wie­le in­nych rze­czy wo­kół mnie. Zgra­ja głod­nych pta­ków wla­ty­wa­ła do wnętrza po­jem­ni­ka „na pro­duk­ty spo­żyw­cze”, a wte­dy trze­ba było ci­chut­ko po­de­jść i klap­nąć z góry ci­ężką po­kry­wą. Po­ło­wa go­łębi ucie­ka­ła, ale kil­ka sztuk obo­wi­ąz­ko­wo tra­fia­ło w pu­łap­kę. Po­tem po­kry­wę się uchy­la­ło, i prze­stra­szo­ne pta­ki wci­ska­ły się w wąskie szpa­ry. Wte­dy ła­pa­no je go­ły­mi ręka­mi.

Pew­ne­go razu też wy­sze­dłem na łowy. Pierw­szy raz i ostat­ni. Do dzi­siaj do­brze pa­mi­ętam zgni­ły za­pach i swo­je po­ran­ne sen­ne od­rętwie­nie. Do dzi­siaj wi­dzę, jak po­kry­wa wy­śli­zgu­je mi się z rąk i niby gi­lo­ty­na ob­ci­na gło­wę sza­re­mu go­łębio­wi. Czu­ję, jak dud­ni krew w ży­łach, po­wo­li zmie­nia­jąc się w lep­ką i go­rącą sub­stan­cję, któ­ra robi się ciem­na, czar­na, czar­niej­sza od nocy. Jak bie­gnę do domu z go­łębiem w rękach, a jego gło­wa wisi na cien­kich nit­kach... My­ślę tyl­ko o jed­nym – je­śli go nie ura­tu­ję, to będzie to ko­niec. Boże, daj mi go ura­to­wać... Daj ura­to­wać moje su­mie­nie...

W domu była mama. Na­wlo­kła wiel­ką igłę je­dwab­ną nit­ką i wpraw­nie przy­szy­ła gło­wę pta­ko­wi.

Go­łąb po­miesz­kał u nas kil­ka mie­si­ęcy na bal­ko­nie, odżył i po­le­ciał.

WAGON NR 18

Jeden z mo­ich do­brych przy­ja­ciół rzu­cił kie­dyś cie­ka­wy po­my­sł: na tyle przedłu­żyć pa­sa­żer­skie po­ci­ągi, żeby lo­ko­mo­ty­wa znaj­do­wa­ła się na sta­cji do­ce­lo­wej, a ostat­ni wa­gon na pierw­szej. To zna­czy, że nikt by się wte­dy nie spó­źniał na po­ci­ąg, a sta­łe cho­dze­nie lu­dzi mi­ędzy wa­go­na­mi nie wy­gląda­ło­by wresz­cie na bez­sen­sow­ne.

Oczy­wi­ście, to był żart. Lu­dzie za­wsze cho­dzą po po­ci­ągach i za­wsze im się wy­da­je, że od tego ich prze­su­wa­nia się mi­ędzy wa­go­na­mi po­ci­ąg je­dzie szyb­ciej, a oni wy­ko­nu­ją bar­dzo wa­żną pra­cę. Cho­dzą ci lu­dzie ró­żnie i w ró­żnej po­trze­bie – ktoś do to­a­le­ty, ktoś do wa­go­nu re­stau­ra­cyj­ne­go, ktoś, żeby za­pa­lić w przed­sion­ku ko­ry­ta­rza na ko­ńcu wa­go­nu, ktoś z wa­go­nu nu­mer 2 do zna­jo­mych w wa­go­nie nu­mer 18.

I oto idziesz przez szes­na­ście wa­go­nów, uchy­la­jąc się przed męski­mi pi­ęta­mi, któ­re zwi­sa­ją z gór­nych pó­łek w wa­go­nie z miej­sców­ka­mi, przez węglo­wo-ty­to­nio­wy za­pach, zmie­sza­ny z wo­nią roz­la­ne­go piwa, słu­żbo­wej po­ście­li i go­to­wa­nych ja­jek.

Prze­cho­dzisz obok pier­sia­stych kon­duk­to­rek sy­pial­ne­go, któ­re pre­cy­zyj­nie od­ró­żnia­ją wła­snych pa­sa­że­rów od ob­cych. Mi­jasz roz­ma­rzo­ne stu­dent­ki, któ­re jak­by pa­trzy­ły w noc­ne okna, a na­praw­dę nie wi­dzą ni­cze­go, prócz swo­ich twa­rzy. Mi­jasz ste­ryl­ne wa­go­ny sy­pial­ne pierw­szej kla­sy, gdzie tym ra­zem nikt się chy­ba nie roz­lo­ko­wał. Spo­ty­kasz ta­kich jak ty i spu­ściw­szy gło­wę, za­le­d­wie mu­snąw­szy się z nimi spoj­rze­nia­mi, mi­jasz ich obo­jęt­nie.

Idziesz, ale w pew­nej chwi­li po­sta­na­wiasz za­wró­cić tam, gdzie zgod­nie z bi­le­tem masz przy­pi­sa­ne miej­sce. Bo już jest pó­źno, zna­jo­mi za­snęli, za­my­ka­jąc prze­dział na klucz. A może nie śpią? – my­ślisz i idziesz da­lej, bo strasz­nie ci się nie chce wra­cać przez męskie pi­ęty i od­rętwia­łe stu­dent­ki.

Do­cho­dzisz do ko­ńca wa­go­nu nr 17 i w pu­stej szyb­ce drzwi wi­dzisz, że wa­go­nu nr 18 nie ma. I tak pu­sty, jak ten za­dy­mio­ny przed­sio­nek, w któ­rym sto­isz, chwy­tasz nie­śmia­łe ludz­kie ogni­ki, któ­rym nie po­zo­sta­je nic in­ne­go, jak znik­nąć.

MAR­CHEW­KO­WY LÓD

Czło­wiek za­czy­na pa­mi­ętać sie­bie na­praw­dę do­pie­ro wte­dy, kie­dy pierw­szy raz chce o so­bie za­po­mnieć. Tak samo dzie­je się w snach, któ­re wy­da­ją się nam pro­ro­cze. Za­po­mnia­ne trau­my wy­ra­sta­ją w nich jak na­tręt­ne chwa­sty mi­ędzy po­rząd­ny­mi grząd­ka­mi mar­chwi. Ca­łkiem na­le­żą do prze­szło­ści – i nie­ko­niecz­nie tyl­ko two­jej. Ist­nie­ją trau­my, któ­re ci prze­ka­za­no, za­sły­sza­ne lub ta­kie, o któ­rych prze­czy­ta­łeś. Jed­nak naj­wi­ęk­sze prze­ra­że­nie i naj­wi­ęk­szy wstyd przy­no­szą two­je i tyl­ko two­je.

Moje pierw­sze dzie­ci­ęce wspo­mnie­nie – to nie­wąt­pli­wie far­ba olej­na mar­chew­ko­we­go ko­lo­ru.

Mam trzy lata bez jed­ne­go mie­si­ąca, jest sło­necz­ny lip­co­wy dzień i mój tato z mamą ma­lu­ją podło­gę w po­ko­ju. Po­kój jest dłu­gi, jak sala spor­to­wa, i sto­ję na pro­gu, zdzi­wio­ny i za­sa­pa­ny, bo skądś przy­bie­głem, a ta­kie dzi­wo wi­dzę pierw­szy raz. Ro­dzi­ce sto­ją na wy­sep­kach-ce­głach w śmiesz­nych po­zach, a do­oko­ła – lśni­ący mar­chew­ko­wy lód. I ja­koś nie­po­ko­jąco pach­nie.

– Tato! Mamo! – krzy­czę od pro­gu. Pu­sty po­kój od­bi­ja głos i robi się ja­koś dźwi­ęcz­nie. – To lód?

Oni są mło­dzi i ład­ni. Śmie­ją się, chwie­jąc się na ce­głach. Oj­ciec ma trzy­dzie­ści pięć lat. Mama jest o pięć lat młod­sza. Rude wło­sy mamy są ko­lo­ru podło­gi. Na gło­wach mają wy­wró­co­ne do góry dnem ga­ze­to­we sta­tecz­ki.

– Tak – od­po­wia­da tato.

– A mo­żna się po­śli­zgać? – py­tam.

– Mo­żna! Śli­zgaj się – krzy­czy tato. Bio­rę roz­bieg, jak pi­łkarz przed wy­ko­na­niem kar­ne­go, i lecę... Do­kład­niej, mie­szam się z mar­chew­ko­wą far­bą – ja­sno­wło­sy głup­tas, któ­ry uwie­rzył, że w le­cie mo­żli­wy jest lód...

Umy­li mnie wte­dy ace­to­nem, ro­ze­bra­li i dłu­go śmia­li się z mo­jej głu­po­ty. Tak jak­by ona była tyl­ko moja.

Tę hi­sto­rię tato bar­dzo lu­bił opo­wia­dać swo­im przy­ja­cio­łom. Obec­nie ma już tych przy­ja­ciół tak nie­wie­lu, że prze­rzu­cił się na mo­ich. Szcze­rze mó­wi­ąc, te­raz już na­wet nie chcę za­po­mnieć o tej hi­sto­rii, tak jak chcia­łem wte­dy, kie­dy sie­bie za­pa­mi­ęta­łem.

MOI ŚWIAD­KO­WIE

Wła­śnie wte­dy, kie­dy naj­mniej się tego spo­dzie­wasz, przy­cho­dzą świad­ko­wie Je­ho­wy. Nie przy­no­szą świ­ętych da­rów, mir­ry, świ­ęte­go ole­ju, sza­ra­ńczy i dzi­kie­go mio­du. O nie, za­wsze po­trze­bu­ją od cie­bie tyl­ko jed­ne­go: po­roz­ma­wiać o Bi­blii. Za­wsze z nie­wia­do­me­go po­wo­du za­sta­ją mnie ca­łkiem nie­zdol­ne­go do roz­mo­wy na ta­kie wa­żne te­ma­ty.

Dzi­siaj też pod mo­imi drzwia­mi sto­ją dwie ko­bit­ki i wiem, że cze­ka­ją na mnie. Idę z dołu, a w ręce trzy­mam smycz z pi­ęćdzie­si­ęcio­ki­lo­gra­mo­wym psem na jej ko­ńcu.

– Pa­nie do kogo? – py­tam.

Świad­kom Je­ho­wy da­le­ko do świ­ęte­go Fran­cisz­ka, któ­ry ko­chał wszyst­ko, co żyje. Swy­mi prze­stra­szo­ny­mi ra­mio­na­mi do­słow­nie wci­ska­ją się w po­bie­lo­ną ścia­nę.

– Do pana sąsia­dów... Do sąsied­nie­go miesz­ka­nia... – od­po­wia­da­ją jed­na przez dru­gą.

Przed nami są dwa miesz­ka­nia, więc w żywe oczy kła­mią. Bo skąd wie­dzą, w któ­rym z nich miesz­kam?

– A do któ­rych? – py­tam, pod­czas gdy moja wier­na wspó­łto­wa­rzysz­ka już spraw­dza za­war­to­ść ich to­reb i ob­wąchu­je im nogi.

– Spod czwór­ki... Spod pi­ąt­ki... – jed­no­cze­śnie wy­ry­wa się jed­nej i dru­giej.

Je­stem świad­kiem oczy­wi­ste­go kłam­stwa, co daje mi nie­oce­nio­ny emo­cjo­nal­ny atut. Te­raz ja uśmie­cham się sa­dy­stycz­nie i wiem, co od­po­wie­dzieć, kie­dy mnie i mo­je­mu psu za­pro­po­nu­ją roz­mo­wę o Bi­blii. Już mam na ko­ńcu języ­ka ostre zda­nie, któ­re wy­trąci im z rąk wszyst­kie atu­ty i odej­dą stąd z ni­czym – za­wsty­dzo­ne, ze swo­imi tor­ba­mi wy­pcha­ny­mi „Stra­żni­cą” i re­kla­mo­wy­mi ulot­ka­mi „Ko­niec fa­łszy­wej re­li­gii już bli­ski!”. Aż na­gle jed­na z nich pro­si:

– Prze­pra­szam, ale czy nie mó­głby pan za­brać swo­je­go psa...

Da­lej roz­ko­szu­ję się ich bez­sil­no­ścią.

– Do­kąd go za­bio­rę? Te­raz będzie was pil­no­wał do sa­me­go Ar­ma­ge­do­nu. Na­wia­sem mó­wi­ąc, czy nie chcia­ły­by pa­nie po­roz­ma­wiać ze mną o Bi­blii?

Ko­bit­ki za­sko­czo­ne pa­trzą po so­bie i ta od­wa­żniej­sza, nie­mal pła­cząc, wy­pa­la:

– Je­ste­śmy z ga­zow­ni. Spraw­dza­my stan licz­ni­ków.

MOJA PRAW­DA

Cza­sa­mi strasz­nie trud­no jest wy­ja­śnić pew­ne rze­czy pew­nym lu­dziom. Pa­mi­ętam, przy­je­cha­łem – świe­żo upie­czo­ny stu­dent pierw­sze­go roku Mo­hy­lan­ki – do bab­ci na wieś. Za­szła do niej bab­cia Ma­nia i pyta:

– Syn­ku, ty już pra­cu­jesz, czy jesz­cze się uczysz?

– Uczę się, cio­ciu – mó­wię, jesz­cze nie spo­dzie­wa­jąc się żad­nej nie­spo­dzian­ki.

– A na kogo: na szo­fe­ra czy na me­cha­ni­za­to­ra? – pro­po­nu­je zbyt mały dla mnie wy­bór. Kil­ka chwil in­ten­syw­nie my­ślę, co jest mi bli­ższe: kom­bajn czy GAZ? I, ca­łkiem spe­szo­ny, wy­bie­ram je­den z za­pro­po­no­wa­nych wa­rian­tów:

– Na szo­fe­ra.

Nie wiem, cze­mu tak ła­two przy­jąłem ob­raz świa­ta pro­stej chłop­ki, a przy­jąw­szy go, nie wie­dzia­łem, jak w nim żyć. Skła­ma­łem. Ale z dru­giej stro­ny, jak jej mia­łem wy­ja­śnić, co to jest kul­tu­ro­lo­gia i – co naj­wa­żniej­sze – po co ona? Po co kul­tu­ro­log w wiej­skim świe­cie, gdzie prócz kie­row­ców i me­cha­ni­za­to­rów byli, być może, tyl­ko agro­no­mo­wie i do­jar­ki.

Jed­nak mo­głem być bar­dziej po­my­sło­wy. Bo co mi za­bra­nia­ło po­wie­dzieć: „Na na­uczy­cie­la”? To by­ła­by pra­wie praw­da.

Nie­daw­no by­łem w tej wsi, w któ­rej po­umie­ra­li nie­mal wszy­scy, któ­rych zna­łem. Wsie na Wo­ły­niu przy­po­mi­na­ją te po­wo­jen­ne. Tyle że zbom­bar­do­wa­ne przez czas. Prze­cho­dząc przez po­dwó­rze bab­ci Mani, zo­ba­czy­łem zruj­no­wa­ny dom, za któ­rym z jej wnu­ka­mi dwa­dzie­ścia pięć lat temu świ­ęto­wa­li­śmy Noc Ku­pa­ły, zo­ba­czy­łem samą bab­cię Ma­nię – sta­ru­szecz­kę, któ­ra sie­dzia­ła na go­łej zie­mi po­środ­ku po­dwó­rza ze szpa­dlem w rękach. Ale sie­dzia­ła tak, że nie mo­gła się pod­nie­ść.

– Dzień do­bry, bab­ciu Ma­niu! – krzy­czę.

– A ty czyj będziesz, syn­ku? – pyta, jak py­ta­no tu­taj ty­si­ąc lat temu.

– Bab­ki Sta­si Bon­da­ry­chy – mó­wię.

Pod­cho­dzę do niej i za­czy­na­my wspo­mi­nać wszyst­ko, co mo­że­my so­bie ra­zem przy­po­mnieć. I Ku­pa­łę, i wnu­ków, i wszyst­kich nie­bosz­czy­ków. O nowo na­ro­dzo­nych tu­taj się nie pyta.

Aż na­gle bab­ka Ma­nia za­my­ka oczy i za­czy­na szpe­rać w pa­mi­ęci.

– Tyś ten bab­cin wnuk, co to uczył się na me­cha­ni­za­to­ra?

– Nie, na szo­fe­ra – od­po­wia­dam. I w tej chwi­li wy­da­je mi się, że to naj­szczer­sza praw­da.

JAK ŚLE­PY Z GŁU­CHYM

Kiedy z bra­tem Pa­włem by­li­śmy mali, lu­bi­li­śmy się sprze­czać z ró­żnych po­wo­dów. A te po­wo­dy by­wa­ły za­zwy­czaj ab­so­lut­nie nie­istot­ne. Cza­sa­mi na­wet ab­sur­dal­ne. Jak to za­wsze w dzie­ci­ństwie.

Na przy­kład, spie­ra­li­śmy się aż do krzy­ku, co le­piej: stra­cić słuch czy oślep­nąć? Pa­weł uwa­żał, że śle­pe­mu wie­dzie się naj­go­rzej.

– Zro­zum, jak je­steś śle­py, to nie zo­ba­czysz, jak słon­ko świe­ci, mamy z tatą nie zo­ba­czysz ani jak Dy­na­mo gro­mi Spar­ta­ka... – jego ar­gu­men­ty były po­wa­żne, ale ja się nie pod­da­wa­łem.

– Trans­mi­sji me­czu mo­żna po­słu­chać w ra­diu. Mamę i tatę śle­py ro­zu­mie nie go­rzej od tego, któ­ry wi­dzi. A sło­ńcu i tak się nie przy­glądasz.

– A jak się będziesz że­nił, to ci pod­su­ną ja­kąś po­kra­kę...

– A jak we­źmiesz so­bie ład­ną, to głu­chy na­wet nie będziesz sły­szał, jak ona wy­zy­wa cię od naj­gor­szych...

Ka­żdy ar­gu­ment neu­tra­li­zo­wa­ny był przez kontr­ar­gu­ment opo­nen­ta. Mo­gło na­wet do­jść do bój­ki, bo ro­zu­mie­li­śmy wte­dy je­den dru­gie­go jak głu­chy śle­pe­go. Ka­żdy z nas uwa­żał swo­je mniej­sze zło za na­praw­dę mniej­sze. Pa­mi­ętam tyl­ko, że w ko­ńcu jak Ma­tro­sow rzu­ci­łem się na wi­docz­ny otwór strzel­ni­czy bun­kra bra­ta z okrzy­kiem:

– A mu­zy­ka! Nie po­słu­chasz mu­zy­ki!

Nie raz w moim ży­ciu chcia­łem na przy­kład „nie oglądać tej ha­ńby”. Albo ogłuch­nąć, żeby „nie sły­szeć wi­ęcej tych idio­ty­zmów”. Ale z cza­sem wszyst­ko mi­ja­ło, bo nic nie jest w sta­nie tak zdu­mieć czło­wie­ka, żeby się do tego nie przy­zwy­cza­ił.

Jed­nak mimo wszyst­ko ob­sta­ję przy swo­im. Do dzi­siaj wy­da­je mi się, że gdy­bym ogłu­chł, sta­łbym się naj­niesz­częśliw­szym czło­wie­kiem na świe­cie. Bo prze­cież nie raz wi­dzia­łem, jak Dy­na­mo gro­mi Spar­ta­ka, często mia­łem mdło­ści od sło­ńca, a ka­żde­go cen­ty­me­tra ma­mi­nej twa­rzy na­uczy­łem się na pa­mi­ęć. A bez mu­zy­ki nie prze­ży­łbym na­wet dnia.

I brat mój za­pew­ne też ob­sta­je przy swo­im, bo nie na­uczył się oglądać pi­łki no­żnej przez ra­dio. A fut­bol ko­cha bar­dziej niż mu­zy­kę. I bez nie­go nie prze­trwa na­wet dnia.

Gdy­by­śmy mie­li trze­cie­go bra­ta, to on by chciał, być może, onie­mieć. Po pro­stu dla­te­go, żeby nie wtrącać się w sprzecz­kę głu­che­go ze śle­pym.

MÓJ BOHDAN

I wła­śnie tam, na ziem­skiej or­bi­cie, szcze­gól­nie wy­ra­źnie ro­zu­miesz nie­do­rzecz­no­ść ludz­kich dzia­łań...” – na­pi­sał pierw­szy ukra­iński ko­smo­nau­ta w swej ksi­ążce Mi­sja ko­smos. Oczy­wi­ście, to nie jest całe zda­nie. Da­lej au­tor uści­śla, o ja­kie dzia­ła­nia mu cho­dzi. Bo gdy­by za­trzy­mał się w pół sło­wa, to być może nie zo­sta­łby ko­smo­nau­tą.

Z dru­giej stro­ny, gdy­by Ka­de­niuk na­pi­sał tyl­ko to zda­nie, i tak z nad­dat­kiem wy­star­czy­ło­by go na­stęp­com. Bo tak jest w isto­cie: dość po­le­cieć w ko­smos, a wszyst­ko, co ro­bi­łeś na zie­mi, sta­je się mi­zer­ne i mar­ne. My­ślę, że tak mó­głby po­wie­dzieć ka­żdy po swo­im ży­ciu. Szko­da, że z tam­te­go brze­gu nic nie sły­chać.

Aku­rat ta kwe­stia, czy mo­żli­wa jest ko­mu­ni­ka­cja mi­ędzy tymi dwo­ma brze­ga­mi, wy­da­je mi się naj­wa­żniej­sza. Nie sens ży­cia, nie py­ta­nie o po­cho­dze­nie wszech­świa­ta i na­wet nie ist­nie­nie Boga.

W czwar­tej kla­sie umó­wi­łem się z moim ko­le­gą Boh­da­nem, że na­wi­ąże­my taką łącz­no­ść. Mie­li­śmy po dzie­si­ęć lat i wie­dzie­li­śmy wy­star­cza­jąco dużo o śmier­ci. I by­li­śmy prze­ko­na­ni, że któ­ryś z nas na pew­no umrze wcze­śniej. Dla­te­go ten, kto po­zo­sta­nie, musi do­stać od zma­rłe­go ja­kiś znak.

– Niech to będzie na­ci­ęcie na drze­wie.

– Nie, mar­twy temu nie po­do­ła.

– Le­piej niech zma­rły zo­sta­wi włos na sto­le.

– Bez­na­dziej­ne! Wiatr albo od­dech go zmie­cie.

– No to pi­łka. Le­ciut­ko po­pchnie­my pi­łkę.

– Nie, sło­necz­ny za­jączek w oknie.

Szu­ka­li­śmy sku­tecz­ne­go spo­so­bu, ale nie zna­le­źli­śmy. I jak dzie­ci, któ­rym znu­dzi­ła się ab­sur­dal­na za­ba­wa, roz­bie­gli­śmy się po do­mach.

A po sze­ściu la­tach Boh­dan zgi­nął. Za­raz po­tem przy­po­mnia­łem so­bie na­szą roz­mo­wę. Przy­po­mnia­łem so­bie, bo by­łem pew­ny, że on tam już wie, jak się do mnie do­stu­kać. Naj­pierw wsłu­chi­wa­łem się w chro­bo­ta­nia, ob­ser­wo­wa­łem cie­nie i przy­gląda­łem się przed­mio­tom. Ana­li­zo­wa­łem sny i nie znaj­do­wa­łem w nich żad­nej pod­po­wie­dzi. A po­tem się pod­da­łem. Jak pod­da­je się ka­żdy wędro­wiec, osi­ągnąw­szy skraj zie­mi. Jak pod­da­je się ka­żdy ko­mar, na cze­ść któ­re­go wy­brzmie­wa ostat­ni oklask.

JEGO SER­CE

Są hi­sto­rie nie mniej rze­czy­wi­ste niż naj­bar­dziej ab­sur­dal­ny sen. Kie­dy bie­gniesz, a na­praw­dę sto­isz w miej­scu. Do­kład­niej, ty so­bie je­dziesz, a on stoi i ma­cha ręką. Niby tyl­ko pro­si, żeby pod­wie­źć go do sta­cji, a po­zo­sta­je w two­im ser­cu na za­wsze.

Mężczy­zna miał pod pi­ęćdzie­si­ąt­kę. Wy­chu­dzo­ny, z czer­wo­ny­mi po­licz­ka­mi. Wra­cał do Ki­jo­wa z da­czy, gdzie nic mu się nie uda­ło:

– Wie pan, przy­je­cha­łem, a klucz do zam­ka nie pa­su­je. Ory­gi­nał klu­cza jest u ojca.

– Niech pan we­źmie od ojca – za­pro­po­no­wa­łem naj­prost­sze roz­wi­ąza­nie.

– Tato uma­rł pół roku temu. Nie wiem, gdzie go po­ło­żył. Wszyst­ko prze­szu­ka­łem.

– A mat­ka nie wie?

– Mamy też już nie ma.

Zro­bi­ło mi się go nie­wy­mow­nie żal.

– I w ża­den spo­sób nie mo­żna we­jść do domu? – py­tam ze wspó­łczu­ciem.

– W ża­den. W oknach kra­ty, drzwi opan­ce­rzo­ne... Nic nie zro­bisz. Nic.

Je­cha­li­śmy. Za­da­wa­łem na­iw­ne py­ta­nia, udzie­la­łem nie­po­trzeb­nych rad. Żeby nie mil­czeć, żeby ja­koś prze­zwy­ci­ężyć jego bez­na­dzie­ję. Bo prze­cież za­wsze musi być ja­kieś wy­jście. Czy­li we­jście. Ja­koś ze­rwać kra­ty? Ja­koś wy­ła­mać drzwi? Ja­koś wy­bić dziu­rę w da­chów­ce? A on wci­ąż po­wta­rzał w kó­łko.

– Nic. Nic nie zro­bisz. Nic.

Je­cha­li­śmy mi­ędzy so­sna­mi w ja­ki­mś sza­lo­nym kwiet­nio­wym sło­ńcu. Ja i smut­ny mężczy­zna, któ­re­mu nie mo­żna było po­móc. On je­chał z domu, do któ­re­go w ża­den spo­sób nie mógł się do­stać, do domu, gdzie nie było ro­dzi­ców i klu­cza. Na­wet het­man Chmiel­nic­ki na pi­ęcioh­ryw­no­wym bank­no­cie, któ­rym chciał się ze mną roz­li­czyć, smut­nie opu­ścił wąsy.

I oto, kie­dy od­mó­wi­łem przy­jęcia za­pła­ty, on zro­bił dziw­ną pau­zę i opa­dł na sie­dze­nie. Tak jak­by nie za­mie­rzał wy­sia­dać. Jak­by na kil­ka se­kund miał się o co oprzeć. I na­gle po­wie­dział:

– Je­stem Afga­ńcem. Mam sztucz­ne ser­ce. Wy­grze­ba­li mnie spod tru­pów. Dają mi mie­si­ąc. Dzi­ęku­ję.

Po­wie­dział i po­sze­dł na sta­cję, gdzie po to jego ser­ce mia­ła przy­je­chać pod­miej­ska ko­lej­ka. A ja ni­g­dy się nie do­wiem, czy otwo­rzył ten swój prze­klęty za­mek.

MOJA MO­DLI­TWA

Kie­dyś w dzie­ci­ństwie zu­pe­łnie nie ro­zu­mia­łem jed­nej li­nij­ki u Szew­czen­ki. Choć jest pro­sta i przej­rzy­sta. Brzmia­ła tak: „I mo­dlić się nie po­zwa­la­ją”. Nie mo­głem po­jąć dwóch rze­czy. Po pierw­sze, dla­cze­go ko­muś w ogó­le mo­gło przy­jść do gło­wy, żeby za­bra­niać cze­goś tak nie­wa­żne­go? A po dru­gie, po co aż tak bar­dzo trze­ba się było mo­dlić. Te­raz wszyst­ko do­brze ro­zu­miem.

Jed­nak w „Kob­za­rzu” Szew­czen­ki ta­kie rze­czy po­ja­wia­ją się co ja­kiś czas. Są tam po to, żeby uka­zać bez­wy­jścio­wo­ść i roz­pacz. A ka­żdy na­stęp­ny ob­raz po swo­je­mu prze­wy­ższa wszyst­kie do­tych­cza­so­we.

Te­raz je­stem prze­ko­na­ny: sło­wa „I mo­dlić się nie po­zwa­la­ją” są nie­do­ści­głe. Bo co może być gor­sze od tego, kie­dy nie dają ci po­zo­stać sam na sam ze sobą i ci­cho prze­mó­wić do ko­goś w swo­im wnętrzu? Czy jest czar­niej­sza roz­pacz?

Ni­g­dy się nie mo­dli­łem, choć mo­dlić się niby już mo­żna. Coś się w środ­ku nie klei. Za­wsze jed­nak czu­łem w so­bie spo­kój dzi­ęki temu, że za mnie mo­dli­ła się moja bab­cia. Te­raz jej już nie ma, ale mam wra­że­nie, że wszyst­ko we mnie opie­ra się na jej mo­dli­twie.

„Mo­dlę się za cie­bie” – wy­star­cza­ło usły­szeć to zda­nie i wszyst­ko ro­bi­ło się pew­ne.

„Mo­dlę się za cie­bie” – ozna­cza­ło jed­no­cze­śnie bar­dzo wie­le. Ona mo­dli­ła się „za” mnie i „za­miast” mnie. Wy­ko­ny­wa­ła ja­kąś bar­dzo wa­żną pra­cę, któ­rą ja lek­ce­wa­ży­łem. I nie tyl­ko ja: ona mo­dli­ła się za nas wszyst­kich.

Jej ży­la­sta re­li­gij­no­ść wy­ra­sta­ła z zie­mi, któ­rej ja już nie zna­łem. Ale wła­śnie jej mo­dli­twa włącza­ła mnie w ludz­ki ła­ńcuch, przy­pi­sy­wa­ła do dzie­si­ąt­ków po­ko­leń mo­ich nie­zna­nych krew­nych, któ­rzy mo­dli­li się je­den za dru­gie­go. Bo to je­dy­ne i naj­wa­żniej­sze, co mo­żna zro­bić dla czło­wie­ka, któ­ry jest obok.

Te­raz wiem ta­kże, że przy­sze­dł czas na moją mo­dli­twę „za” i „za­miast” ko­goś. Uro­dzi­ła mi się cór­ka, któ­ra tak samo jak kie­dyś ja ni­cze­go nie ro­zu­mie i nie wie. Mo­dli­twa to naj­mniej­sze, co mogę jej dać, ale być może naj­wa­żniej­sze.

JEJ ŻY­CIE

W pod­miej­skim ży­ciu ru­chu jest mało – pra­wie go nie ma. Jest tu tak spo­koj­nie, że ka­żdy le­ciut­ki po­wiew wia­tru od­bie­ra się jako wy­da­rze­nie. Od­ci­ęli prąd, psy za­szcze­ka­ły do ksi­ęży­ca, bu­rza ze­rwa­ła da­chów­kę – i za to dzi­ęki. A kil­ka dni temu sta­ło się coś ani wiel­kie­go, ani ma­łe­go: na­sza kot­ka So­nia zło­wi­ła mysz.

W ogó­le to kot­ka pa­ńska i my­sza­mi otwar­cie gar­dzi. Jak zła­pie, to nie zja­da, bo nie jest głod­na. Bawi się jak kot z my­szą aż do jej śmier­ci. W na­tu­ral­nym sa­dy­zmie kot­ki jest coś hu­ma­ni­tar­ne­go. So­nia za­wsze daje po­ra­nio­nej isto­cie pra­wo do uciecz­ki. Inna rzecz, że mysz ni­g­dy nie umie z tego pra­wa sko­rzy­stać.

A tu jej się tra­fi­ła mysz nie­ła­twa. O czwar­tej rano w kuch­ni to­czy­ła się wal­ka. Obu­dziw­szy się, zna­le­źli­śmy w bu­cie le­d­wie żywą mysz. I oto pro­blem: co z nią ro­bić? Do­bić? Uto­pić? Jesz­cze żywą za­ko­pać? Nie, do tego nie mamy ser­ca. Wy­nie­ść do lasu, żeby zde­chła? A może wy­le­czyć? Ale jak wy­le­czysz dzi­ką mysz po­lną? A naj­wa­żniej­sze – po co?

Je­śli one gry­zą psią kar­mę albo chru­pią gry­kę, sta­wiasz na nie pu­łap­ki i ich nie­na­wi­dzisz, trak­tu­jąc jak abs­trak­cyj­ne szkod­ni­ki. Jed­nak czu­jesz się ca­łkiem bez­sil­ny, spo­ty­ka­jąc kon­kret­ną mysz. Tak samo kon­kret­ną jak ty sam. I mu­sisz dla tej kon­kret­nej my­szy do­ko­nać wy­bo­ru.

I do­ko­na­li­śmy go. W kąt­ku na­szej dzia­łki jest wy­ko­pa­na jama – szczel­ny wy­be­to­no­wa­ny dół, gdzie w sto­jącej wo­dzie gni­ją ró­żne obie­rzy­ny, ze­psu­te owo­ce i opa­dłe li­ście. Wrzu­ci­li­śmy tam mysz i o niej za­po­mnie­li­śmy.

Po kil­ku dniach oka­za­ło się, że mysz żyje. Wy­zdro­wia­ła, uwi­ła so­bie le­go­wi­sko z li­ści, podście­li­ła so­bie ka­wa­łek ce­lo­fa­nu. Na­zno­si­ła ja­ki­chś su­chych gru­szek i gry­zie. Sama so­bie pani. I ani koty jej nie trwo­żą, ani psy, ani pu­łap­ki, ani trut­ka. Ani chłód nie jest jej strasz­ny, ani głód. Je­dze­nia wy­star­czy jej na całe ma­le­ńkie ży­cie. Ży­cie sa­mot­nej my­szy-in­wa­lid­ki, któ­ra na­wet sło­wa nie ma z kim za­mie­nić. A jed­nak ży­cie.

JEDZĄCY KAR­TO­FLE

Wśród ob­ra­zów Vin­cen­ta van Go­gha jest je­den wy­jąt­ko­wo cie­ka­wy: Je­dzący kar­to­fle. Jest na­praw­dę ge­nial­ny, bo jed­no­cze­śnie może być uwa­ża­ny i za śmiesz­ny, i tra­gicz­ny, i szy­der­czy. Ten ob­raz mo­żna by na­zwać ka­ry­ka­tu­rą, nad któ­rą nie wia­do­mo dla­cze­go chce się pła­kać. Te­mat bar­dziej niż pro­sty: przy sto­le sie­dzą ho­len­der­scy chło­pi i po­ja­da­ją so­bie kar­to­fle. Wła­śnie po­ja­da­ją, a nie je­dzą. Nie sma­ku­ją ich ani nie po­że­ra­ją. Po­ja­da­nie to dla nich pro­ces ży­cio­wo wa­żny. Na tyle zro­śli się ze swo­im je­dze­niem, że sami sta­li się jak te kar­to­fle. Twa­rze brązo­we, oczy wy­ba­łu­szo­ne, ręce po­pęka­ne... Ma się wra­że­nie, że ich sa­mych wła­śnie wy­ko­pa­no z zie­mi.

Pa­mi­ętam, ja­kie było moje zdzi­wie­nie, kie­dy pierw­szy raz w ży­ciu tra­fiw­szy do re­stau­ra­cji, do­wie­dzia­łem się, że kar­to­fle to nie po­tra­wa, a do­da­tek. Kel­ner uśmiech­nął się wte­dy tak, jak uśmie­cha­ją się bez­czel­ni do głu­pich – z wy­ższo­ścią i ja­koś tak po pa­ńsku. A ja przy­po­mi­na­łem żuka, któ­ry pierw­szy raz zo­ba­czył tro­lej­bus.