Historia bez cenzury 6 - Wojciech Drewniak - ebook

Historia bez cenzury 6 ebook

Wojciech Drewniak

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Świry u władzy? Brzmi znajomo!

OSTRZEŻENIE!

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla dzieci oraz kontrowersyjne skróty myśśli jest to dla ciebie poważny problem, zrezygnuj z dalszego czytania… chociaż pewnie będziesz żałować.

Myśleliście, że władcą, królem, prezydentem czy tam cesarzem może zostać najlepszy ziomek? Uczciwy, troskliwy miś, który zadba o dobro wszystkich, sprawiedliwie rozsądzi spory i równo podzieli kasę?

Nic bardziej mylnego! Najwięksi władcy w historii to były prawdziwe świry. Dobro i szczęście innych to ostatnia rzecz, która przyszłaby im do głowy. A co im się w takim razie kołatało po tych pokręconych łepetynach? Przeczytajcie, bo doprawdy ciężko w to uwierzyć!

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 597

Data ważności licencji: 10/13/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pamięci Alexiego Laiho

Wstęp

Istnieje spora szansa, że nie jest to pierwsza książka HBC, którą trzymasz w dłoniach. Mam jednak wrażenie, że zarówno dla debiutantów, jak i weteranów tej wspaniałej serii ów tom może się okazać wyjątkowo szokujący, toteż zawczasu się wytłumaczę. Przed Tobą swego rodzaju Greatest Hits historycznych postrzeleńców – kolesi, którzy jeszcze za życia stali się praktycznie uosobieniem zła i… choć wygodniej byłoby ich właśnie za zło wcielone uznać i ograniczyć biografie do obsmarowania tych „bohaterów” z góry na dół, to zrobić tego nie można. Zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że nie wypada. Czy nam się to podoba, czy nie, to ludzie tu przedstawieni byli właśnie LUDŹMI. Zatem pisanie o tym, że Stalin, poza krwią na rękach, miał też w rękawie najśmieszniejszy żart w dziejach albo że Hitler w pewnym momencie swojego życia zachował się w więzieniu jak prawilniak, nie jest szukaniem na siłę taniej sensacji. Historia bez cenzury od początku zakładała przedstawianie tak wydarzeń, jak i jednostek w pełnym świetle. Jedynie wtedy łatwiej będzie zrozumieć nie tylko procesy, które się rozegrały za sprawą opisanych tu popaprańców, ale też ich samych. Gdybyśmy bowiem spojrzeli wyłącznie na początki biografii wielu z nich, a potem mielibyśmy zgadnąć, jak potoczyło się ich życie, to w najśmielszych fantazjach nie przewidzielibyśmy takiego rozwoju wypadków. Właśnie dlatego starałem się możliwie dużo miejsca poświęcić dochodzeniu tych świrów do władzy, bo często to właśnie ten czas przesądzał o tym, jakimi potem stali się katami. Aczkolwiek istotną rolę odgrywały również inne kwestie, w tym realia, w jakich przyszło im żyć i zarządzać.

Pamiętaj, proszę, że nie można oceniać opisanych tu ludzi przez pryzmat naszych czasów. Nie możemy opisywanego w tej części HBC świata jeden do jednego porównywać do tego, w jakim miejscu żyjemy i co dzieje się za oknem. OK, wiem, że to jest perfekcyjny moment na moje światopoglądowe wynurzenia, lecz moje poglądy nie mają tu znaczenia. Ma natomiast to, że kiedy piszę te słowa w sierpniu 2021 roku, to może i faktycznie do wielu spraw w kraju i na świecie można by się było przypieprzyć, ale w okolicy nie panuje krwawa wojna, zarówno ja, jak i Ty (mam przynajmniej taką nadzieję) mamy co włożyć do gara, a w pracy czy rodzinie nie trzeba się bać, że ktoś bliski literalnie wpakuje nam nóż w plecy, żeby zająć nasze miejsce czy kawałek ziemi. Inaczej też ocenia się pewne normy społeczne, inaczej podchodzi się choćby do samej śmierci. Pewne rzeczy, które dziś uważamy za absolutnie szokujące, były w czasach, które będę omawiał, niezbędne, by utrzymać się przy życiu. Podkreślam jednak, że niektóre.

Ale nie miej złudzeń, nie staram się żadnego z tych świrów wybielać. Każdy z nich dokonał rzeczy, które można bezdyskusyjnie uznać za straszne. Większością poglądów „bohaterów” tej książki brzydzę się bardziej niż kiełbasą pasztetową, jednak uznałem, że nie można postąpić inaczej, niż przedstawić ich „po ludzku” i Tobie zostawić wyciągnięcie wniosków. A czy styl pisania się zmienił? Myślę, że nie. Nadal starałem się robić, co w mojej mocy, żeby było zabawnie, kiedy trzeba, ale też by tam, gdzie należy, zachować stosowną powagę. Czy mi się udało? To również pozostawiam Twojej ocenie. Baw się dobrze!

Zaczynamy od świra chyba najmniejszego kalibru. Bo miano świra bez wątpienia do niego pasuje. Ale tak po prawdzie to niebezpieczny był tylko dla swoich wrogów. Jak ktoś chciał się z nim bujać, to mógł się czuć niezagrożony. Zdecydowanie nie o każdym bohaterze tej książki można tak powiedzieć. Lecz nie zmienia to faktu, że jako nastolatek pił krew, jakiś czas później robił z wieśniaków pociski katapultowe, a mimo że napłodził setki dzieciaków, to jednak setki tysięcy ludzi przez niego zginęło. A jeden typ to musiał na jego rozkaz biegać na golasa po obozie wroga, co było większą ujmą, niż Wam się wydaje. Dodam jeszcze, że w tym rozdziale pojawia się pani o nazwisku BotoHUJ. Tak, będą w związku z tym infantylne żarty. Żeby nie napisać, że jaja. Oho… już się zaczyna.

Czyngis-chan przyszedł na świat między rokiem 1155 a 1162. Jednak nie chodzi wcale o to, że poród trwał tyle lat. Zwyczajnie dokładnej daty urodzin nie znamy, bo źródła nie są w tej kwestii zgodne. Dziś historycy uważają, że najpewniej był to właśnie 1162. Ale serdecznie uczulam: jeśli gdzieś znajdziecie różne daty opisywanych poniżej wydarzeń, to nie czujcie się zagubieni – tak po prawdzie to nikt nie ma pewności, kiedy Czyngis się urodził, stąd zamieszanie z datami w początkach jego kariery. Jakimś pocieszeniem niech będzie to, że praktycznie pewne jest, gdzie się urodził – około czterystu kilometrów od dzisiejszej stolicy Mongolii, niedaleko granicy z Rosją. Też dzisiejszej, warto podkreślić, bo zarówno Rosjanie, jak i Mongołowie (o czym się za moment przekonacie) mają w genach słabość do poszerzania swoich włości, więc nie mogę zagwarantować, że owa granica pozostanie tam na wieczność. Czyngis-chan urodził się w pobliżu Burkhan Khaldun, świętej góry nad rzeką Onon. Brzmi jak początek jakiejś legendy, co nie? To akurat legendą najpewniej nie jest, ale w źródłach znajdziemy inne fantastyczne opowieści związane z pojawieniem się na świecie Temudżyna. Kogo?

Tak miał na imię nasz bohater, zanim nazwał się Czyngis-chanem. Już z samym pochodzeniem imienia nadanego mu po urodzeniu wiąże się kilka mitów. W jednych źródłach znajdziemy informację, że Temudżyn oznacza coś w stylu „żelazny robotnik”. Gdzie indziej z kolei pada hipoteza, że imię to pochodzi od mongolskiego słowa „temul”, które oznacza – uwaga – wyraz oczu wierzchowca, który pędzi, gdzie mu się podoba, mając komendy jeźdźca głęboko w zadzie. Jeśli uważacie to za odjechane, to miejcie świadomość, że nadal jesteśmy w strefie podań, które jednak mogą mieć w sobie ziarnko prawdy. Kolejny jest przekaz, według którego Temudżyn przyszedł na świat, trzymając w małej dłoni skrzep krwi, co uznano za znak, iż chłopak będzie wielkim wodzem. Jeśli zaś chodzi o legendy z grubej rury, to znajdziemy opowieści, których autorzy byli przekonani, że Temudżyn to syn brązowej łani i szaroniebieskiego wilka. Albo że jego matkę zapłodnił promień słoneczny.

Załóżmy jednak, że to nie słońce zapłodniło mamę naszego bohatera. A więc kto to zrobił? Ojciec Temudżyna miał na imię Jesugej i przyznam, że aż mnie teraz ręce świerzbią, bo rzadko się zdarza sposobność, żeby jednym żartem urazić zarówno katolików, jak i gejów, ale coś mi mówi, że dla własnego dobra powinienem sobie darować. Będę zatem z całych sił udawał, że w imieniu Jesugej nie ma absolutnie nic zabawnego, i przejdę do tego, kim ów pan był. A był wnukiem pierwszego chana, czyli lidera części Mongołów. Z jednej strony pochodzenie prima sort – w końcu najszlachetniejszy ród – lecz warto też wiedzieć, że w momencie narodzin Temudżyna Mongołowie byli podzieleni na mnóstwo klanów, nie istniało jedno państwo rządzone przez głównego chana. Ale wróćmy do Jesugeja, który miał dwie żony… Dobra, przepraszam najmocniej, to jednak ponad moje siły. Muszę się przejść i uspokoić. To już zwyczajnie zbyt wiele.

OK, już jestem. Wiem, że dla Was to kolejny akapit i nie odczuliście tego jakoś szczególnie, ale ja autentycznie poszedłem się przewietrzyć i z godzinę mi zajęło rozchodzenie tych wszystkich potwornych żartów. Wróćmy zatem do żon Jesugeja. Drugą z nich poznał w dość specyficznych okolicznościach. Hoelun, bo tak miała na imię, pochodziła z konkurencyjnego plemienia Merkitów, urzędującego nad Bajkałem, i została właśnie wydana za pewnego ziomka. Nowy mąż wiózł ją po ślubie do domu, a tu drogę przeciął im nagle Jesugej z podwładnymi. Tak mu się dziewczyna spodobała, że uznał, że będzie jednak jego żoną, a nie tego typa. Co na to Hoelun? Kazała swojemu świeżo poślubionemu facetowi… spadać i zgodziła się zostać z Jesugejem. Czyżby błyskawicznie się zakochała? Nie. Była rozsądna i domyśliła się, że gdyby zaczęli z mężem uciekać, to najpewniej zginęliby oboje. A w ten sposób może i nie będą parą, ale zachowają życie. Jesugej dobrze ją traktował, mieli razem dzieciaki, a jednym z nich był właśnie Temudżyn. Ważne dla dalszej części historii jest też to, że przyszły Czyngis-chan poza trzema braćmi i siostrą zrodzonymi przez Hoelun miał jeszcze dwóch przyrodnich braci z pierwszego małżeństwa Jesugeja. Wiem, że tego typu genealogiczne wywody interesują może z piętnaście osób, ale obiecuję, że ta wiedza okaże się za moment przydatna w kontekście pierwszego morderstwa dokonanego przez Temudżyna.

Zanim jednak Temudżyn po raz pierwszy zabił, to się zaręczył. A w zasadzie został zaręczony, bo nie za wiele miał do gadania w wieku mniej więcej dziesięciu lat. To było klasyczne małżeństwo polityczne – dla utrzymania sojuszy z innym klanem. Na małżonkę wybrano dla niego dziewczynkę o imieniu Borte. Czy chłopak swoją nową rodzinę miał poznać dopiero na ślubie? Nic z tych rzeczy – mongolska tradycja była taka, że chłopaka wysyłano do teściów, żeby tam jakiś czas pomieszkał. Czy się to Temudżynkowi podobało? Nie ma to znaczenia, bo – jak już ustaliliśmy – nie za wiele miał do gadania. Odnoszę jednak wrażenie, że odesłanie do nowego miejsca i nowych ludzi nie było dla niego zbyt komfortowe, a po pewnym czasie zjawił się posłaniec i zrobiło się jeszcze mniej wesoło. Przekazał informację, że ojciec chłopaka umiera. Jak do tego doszło?

Jakoś tak wyszło, że pewien czas wcześniej pan Jesugej zabił Tatara. Generalnie Mongołowie nie zawsze się się z Tatarami lubili i ową niechęć przyszło Tatarowi przypłacić życiem. Niestety dla Jesugeja było sporo świadków tego zabójstwa i zemściło się to na nim w momencie, jak w czasie powrotu do domu przez wszechobecny w okolicy step trochę niespodziewanie trafił na… tatarską imprezę. Szybko został zauważony, a ucieczka wzbudziłaby podejrzenia, toteż postanowił zaryzykować i – zaproszony do udziału w uroczystości przez dziwnie gościnnych Tatarów – uznał, że na przypał skorzysta z zaproszenia. Stwierdził, że tak długo, jak nikt nie odkryje, kim jest, wszystko będzie OK – jeszcze się za darmo nażre i napije, bo ta grupa Tatarów była wyjątkowo miła. Niestety dla Jesugeja ktoś go w pewnej chwili rozpoznał. Poćwiartowali go na drobne kawałeczki? Nie, podano mu truciznę. Mongolski gość nie fiknął jednak momentalnie na tatarskiej imprezie. Poczuł, że coś jest nie tak, i jakimś cudem udało mu się uciec z tego specyficznego baletu. Dotarł do swojego obozu, ale przeczuł, że długo już nie pociągnie. Kazał wysłać gońca po Temudżyna, który, jak tylko się dowiedział, że Jesugej umiera, ruszył ile sił w koniu… ale nie zdążył. Ojciec zmarł. Chociaż pewnie Jesugejowi było przykro, że nie zdążył pożegnać Temudżyna, to jednak wcale nie chęć zobaczenia syna przed śmiercią stanowiła główny powód wysłania posła.

Jesugej, mimo że miał przecież starszych synów, to właśnie w Temudżynie widział swojego następcę. Chciał, żeby przejął rządy, i chłopak w sumie też nie miał nic przeciwko, bo po śmierci ojca swoją kandydaturę zaproponował plemiennej starszyźnie. Ci jednak mieli zdecydowanie inne plany. Po pierwsze, nie za bardzo mieli ochotę kajać się przed tym gówniarzem, a po drugie, pozostawiona przez Jesugeja rodzina, czyli żona i niemało bachorów, musiałaby albo zostać przygarnięta przez nową głowę rodziny, albo być utrzymywana z crowdfundingu. Jako że do ochajtania się z Hoelun chętnych nie było, a i do zrzutki się członkowie ordy (czyli plemienia) nie palili, postanowiono rodzinkę Jesugeja wypieprzyć z ekipy – i niech sobie sami radzą. Zaczął się potwornie ciężki czas dla Hoelun i jej dzieci. W tym Temudżyna, który nie wrócił do przyszłych teściów, tylko postanowił zostać i w miarę możliwości pomagać najbliższym przeżyć.

A nie było to proste – każdego dnia walczyli o przetrwanie na tym cholernym stepie. Jedli jagody, korzenie… a z rzeczy bardziej kalorycznych to na przykład szczury i ryby. W dużej mierze dzięki Temudżynowi, który nauczył się robić zarówno strzały, jak i haczyki. Generalnie jednak nigdy jedzenia zbyt wiele nie było i nie ma się co dziwić, że chłopak się wściekł, jak zauważył, że jeden z jego przyrodnich braci podkrada żarcie z niewielkich rodzinnych zapasów. Tym bardziej że tego całego Baktera nie trawił z wielu powodów. Po pierwsze, starał się on wymusić na Temudżynie posłuszeństwo, na co chłopina nie miał ochoty, a po drugie, literalnie posuwał mu matkę. Co więcej, penetrował Hoelun w duchu poszanowania tradycji! Był bowiem wśród Mongołów taki osobliwy zwyczaj, że najstarszy syn musiał seksualnie zająć się wdowami po ojcu, z wyjątkiem własnej matki. A Hoelun nie była przecież jego matką. Bakter był najstarszym synem Jesugeja z poprzedniego małżeństwa, więc miał wręcz obowiązek dzielić łoże z matulą Temudżyna, którego niechęć już teraz nikogo chyba nie dziwi, prawda? Podejrzewam jednak, że większość z nas, nawet jakby miała znienawidzonego przyrodniego brata, który chce sobie z nas zrobić popychadło, rypie nam matkę i podjada ze spiżarni, nie zdecydowałaby się na zabójstwo. Ale Temudżyn miał zgoła inne zdanie. Poprosił o wsparcie jednego ze swoich rodzonych braci, któremu najwyraźniej z mamogrzmotem też było nie po drodze. Zaczaili się na niego z łukami przy pewnym wzgórzu i jak się upewnili, że jest sam, to wyszli z ukrycia z bronią gotową do strzału. Co na to Bakter? Początkowo próbował chłopaków przekonać, żeby darowali mu życie. Stwierdził, że teraz rodzina jest osamotniona i nie mogą sobie pozwolić na wybijanie się między sobą. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że chłopaków nie przegada. Poprosił tylko o łaskę dla swojego młodszego brata, po czym dał się zabić.

W czasie odbierania życia po raz pierwszy Temudżyn ani przez chwilę nie był poważnie zagrożony. Co innego niedługo później, jak porwali go Tajcziutowie, taki klan. Jeden z wielu na stepach, jak już wiecie. Ogólnie mało przyjemna sprawa, bo chłopaka zakuto w dyby i najpewniej resztę życia spędziłby jako niewolnik, gdyby nie to, że już jako nastolatek Temudżyn miał jaja ze stali. Obezwładnił strażnika, uderzając go w czerep dybami, po czym uciekł, a po drodze znaleźli się dobrzy ludzie, którzy pomogli mu zdjąć tę irytującą uprząż. Nie mieli prawa się domyślać, że pomagają przyszłej legendzie. Podobnie jak nie mógł się przyszłości Temudżyna domyślać Dżamuka – kolega naszego bohatera, którego klan często stawał z obozem niedaleko miejsc, gdzie akurat zatrzymywała się też wygnana rodzina przyszłego Czyngis-chana. Chłopaki – również jak to często na stepach bywało – byli nawet kapinkę spokrewnieni, ale i pewnie bez tego zostaliby dobrymi ziomkami. Tacy typowi koledzy z dzieciństwa się z nich szybko zrobili, przy czym mówimy tu o średniowiecznej Mongolii, więc ich przymierze nie mogło być do końca normalne, według dzisiejszych standardów.

Zacznijmy od kwestii mniej szokujących. Chłopcy razem łowili ryby, polowali, a swoją przyjaźń manifestowali, choćby obdarowując się różnymi rzeczami, które samodzielnie wykonywali. Pierwsze prezenty były dość niewinne – kostki do gry. Rok później obdarowali się już bronią. Swoją drogą nie byle jaką jak na możliwości nastolatków – Temudżyn sprezentował kumplowi strzałę z grotem z drewna cyprysowego, z kolei Dżamuka wręczył ziomeczkowi strzałę z grotem zrobionym z dwóch kawałków rogu, a dodatkowo nawiercił w nim dziurę, żeby strzała świszczała w czasie lotu. To jednak nic przy dość regularnym manifestowaniu wzajemnego przywiązania, które polegało na piciu krwi kolegi. Chłopaki nie widzieli w tym absolutnie nic dziwnego, miało to umocnić ich więź na wieczność. Jeśli teraz macie ochotę dokonać z kimś podobnego rytuału, to dajcie sobie spokój. Nie działa –Temudżyn i Dżamuka po jakimś czasie stali się śmiertelnymi wrogami, i do tej nienawiści oczywiście wrócimy. Wcześniej jednak poświęćmy odrobinę miejsca uczuciu dokładnie odwrotnemu – miłości.

Temudżyn, mimo że długie lata spędził z rodziną na wygnaniu, nigdy nie zapomniał o matrymonialnym zobowiązaniu z dzieciństwa. Udało mu się po latach dotrzeć do rodziny swojej narzeczonej, która potwornie się ucieszyła, że chłopak żyje. Cieszyła się cała rodzina, ale najbardziej zachwycona była oczywiście Borte, która nie widziała swojego narzeczonego od siedmiu lat. Familia okazała się bardzo słowna i w międzyczasie nie wydała dziewczyny za nikogo innego. Doszło do ślubu, który też zapewne trochę poprawił sytuację pozostałej przy życiu, wygnanej rodziny Temudżyna, który miał już wtedy około siedemnastu lat. Większości facetów w tym wieku do ślubu się raczej nie spieszy, jednak Temudżyn był absolutnie szczęśliwy, a kolejne lata dowiodły, że Borte bardzo kochał… jak na ówczesne standardy. Bo fakt, miał setki kobiet, ale to Borte była dla niego najważniejsza, to ona urodziła mu słynnych synów i żadna inna kobieta nie miała z nią szans, jeśli chodzi o prym w Temudżynowym serduchu.

Domyślam się, że poznane do tej pory mongolskie tradycje wielu z Was zdziwiły. Lecz były i takie, które miały się dobrze także na naszych ziemiach – i to jeszcze nie tak dawno. Choćby wnoszenie przez dziewczynę posagu do małżeństwa. Czyli jakiejś cennej rzeczy. W naszych stronach najczęściej była to ziemia, jednak Temudżyn dostał… futro. Ale takie na wypasie – sobolowe. Paradoksalnie był to bardzo dobry prezent – przede wszystkim mobilny. Pamiętajmy, że mówimy tutaj o Mongołach, którzy bardzo dużo się wtedy przemieszczali, i w tym kontekście na przykład szafa gdańska okazałaby się zdecydowanie gorszym podarkiem. Poza tym sobolowe futro było potwornie cenne. Mieliście kiedyś coś tak drogiego, że baliście się to trzymać w domu? Ja też nie, ale Temudżyn miał i było to właśnie to futro, co je dostał w posagu, ale nie chciał kusić losu i trzymać go przy sobie. Co zrobił? Zainwestował. W przyjaźń.

Drogocenny ciuch przekazał bowiem Ong-chanowi Torgulowi, bardzo szanowanemu przywódcy potężnego plemienia Kereitów. Koleżka radził sobie całkiem nieźle, na biedę na bank nie narzekał, a mimo to prezent zrobił na nim takie wrażenie, że dostał lekkiego wytrzeszczu oczu i od razu polubił Temudżyna. I to bardziej, niż sam zainteresowany się spodziewał! Ong-chan zaproponował mu bowiem zostanie szefem jednej z grup jego młodych wojowników. Takim kapitanem młodzieżówki. Temudżyn jednak grzecznie odmówił i odparł, że to zbyt duży zaszczyt i jemu to w sumie tylko zależy – w razie czego – na ochronie rodziny przez łaskawego chana. Wódz był tą skromnością zachwycony i panowie rozeszli się, zachowując świetne relacje. Generalnie wtedy wydawało się, że Temudżyn nie ma jakichś wybujałych ambicji i w pełni wystarczy mu zarządzanie małym klanem i spokojne życie. Los miał jednak inne plany.

Kojarzycie Merkitów? Zdążyliśmy się już dowiedzieć, że pomieszkiwali nad Bajkałem, że z tego plemienia pochodziła matka Temudżyna, a teraz jeszcze do tego zestawu faktów dojdzie nam informacja, iż był to lud zatrważająco pamiętliwy. Przez cały ten czas nie zapomnieli bowiem, że Jesugej porwał ich dziewuchę świeżo po ślubie, po czym ją sobie przygarnął. W okolicach 1180 roku dokonali zemsty na jego potomku, robiąc praktycznie to samo. Żeby Temudżyn odpokutował za grzechy ojca, to jemu teraz porwali żonę. Tak, ukochaną Borte. Nawet okoliczności porwania były bardzo podobne. OK, nie chodzi o to, że to się wydarzyło zaraz po ślubie, bo tak nie było. Mam tu na myśli, że Temudżyn musiał spierniczać w góry, bo gdyby zdecydował się bronić żony, to zapewne oboje zostaliby zabici. Tu jednak podobieństwa się kończą, bo przyszły Czyngis-chan nie planował czekać z zemstą długie lata. Poprosił o pomoc przyjaciół – nie tylko wiernych podwładnych ze swojego małego klaniku, ale przede wszystkim poznaną niedawno grubą rybę, czyli Ong-chana. Ong nie tylko bardzo lubił Temudżyna, lecz także miał jakieś stare rachunki do wyrównania z Merkitami, więc odparł, że chętnie pomoże mu w wyprawie odwetowej. To jednak nie wszystko, bo Ong-chan miał w swojej armii młodego, ambitnego dowódcę, który również z ochotą przyłączył się do zbrojnej ekipy. Nazywał się… Dżamuka! Owszem, TEN Dżamuka – przyjaciel Temudżyna z dzieciństwa. Tak sformowane wojskowe przymierze ruszyło nad Bajkał.

Matko Boska, cóż to była za masakra! Literalnie masakra, bo ów atak praktycznie zakończył historię całego plemienia Merkitów! Większość zabito, tych, którzy przeżyli, wzięto do niewoli, a wszystko, co się dało, zostało zrabowane. Nie obeszło się też bez epizodu romantycznego. Według Tajnej historii Mongołów. Tytuł może się kojarzyć z książką popularnonaukową, ale to legitne, wręcz najważniejsze źródło historyczne dotyczące losów Mongolii, pełnoprawna kronika z 1240 roku. Tak czy inaczej, według tejże kroniki Borte, kiedy w bitewnej zawierusze usłyszała głos Temudżyna, to nie zważając na latające wokół strzały, flaki i głowy, pobiegła w stronę ukochanego i bezbłędnie go odnalazła. Rzucili się sobie w ramiona i gdyby to był film, to pewnie zobaczylibyśmy na ekranie ich pocałunek w zwolnionym tempie. Beztroska ekstaza nie trwała jednak długo, bo niebawem Borte oznajmiła Temudżynowi, że jest w ciąży. Z nim? Pewności w sumie nie było, lecz nasz bohater nie zezłościł się na ukochaną. Domyślał się, że jeśli zaszła w ciążę w wyniku gwałtu, to przecież nie ze swojej winy. Co jednak nie zmieniało faktu, że nie był tą sytuacją zachwycony. Według wielu speców znalazło to odbicie w imieniu dziecka, które zaakceptował, ale co do którego ojcostwa pełnej jasności być nie mogło. Chłopakowi dano bowiem na imię Dżoczi, czyli „Gość”. Są też tacy, co twierdzą, że to imię to takie dostał tylko dlatego, że urodził się, jak Temudżyn i Borte gościli w obozie Dżamuki. A jak było faktycznie? Jak to powiedział bardzo znany pilot zarówno śmigłowców, jak i samolotów: „Nie wiem, choć się domyślam”.

Przebywanie u Dżamuki potężnie się zresztą przeciągnęło, bo kumple strasznie się za sobą stęsknili. Po zakończonej kampanii uroczyście odnowili śluby przyjaźni. Tym razem obyło się bez picia krwi, ale zgodnie z tradycją z dzieciństwa dali sobie prezenty. Wymienili się całkiem okazałymi pasami, a potem poszli w balet razem z większością obozu. Impreza była ponoć legendarna, a Temudżyn i żona tak dobrze się tam czuli, że zostali prawie dwa lata! Nasz bohater musiał się szybko przystosować do nowego stylu życia. Do tej pory prowadził lajfstajl łowiecko-zbieracki, tymczasem Dżamuka i jego ekipa byli pasterzami. Przyszły Czyngis-chan okazał się jednak pojętnym ziomkiem i szybko ogarnął tajniki wypasu zwierzyny. Swoją drogą właśnie ów wypas miał chłopaków poróżnić. Pewnego dnia Dżamuka kazał Temudżynowi wziąć owce oraz kozy i wypasać je w małym obozie nad rzeką. Tymczasem on sam wziął stado koni i udał się paść je w góry. Jak można się przez to pokłócić? Temudżyn uznał, że przyjaciel potraktował go jak prostego pastucha, a sam się wywyższył, biorąc pod opiekę najważniejsze dla Mongołów zwierzęta. To miało być jasne pokazanie społeczności, kto rządzi w tym duecie. Ale może to głupia nadinterpretacja? W końcu faceci o jeszcze mniejsze pierdoły potrafili się w historii spierać, lecz na szczęście wiele tego typu konfliktów łagodziły mądre żony. Tu jednak tak się nie stało. Małżonka Temudżyna też uznała ów gest za jawną zniewagę, więc może faktycznie coś w tym było. Para postanowiła opuścić ekipę wrednego kumpla. Zebrali wokół siebie grupkę wiernych Temudżynowi ludzi i uciekli w nocy, żeby uniknąć tłumaczenia się i ewentualnej pogoni. Ten akt został z kolei przez Dżamukę odebrany jako afront. I tak oto uświęcona krwią przyjaźń przerodziła się w nienawiść.

Obaj wiedzieli, że przyjdzie im się kiedyś zmierzyć, a Temudżyn ostatecznie już odpuścił sobie plany spokojnego żywota na czele małego klanu. Życie pokazało mu, że w tych okolicach i tych czasach będzie to absolutnie niewykonalne. Zaczął więc gromadzić wokół siebie ludzi, a że był charyzmatyczny i zbytnio nie krył, że docelowo ma ochotę być najważniejszym wodzem w Mongolii, toteż grupa systematycznie się powiększała. Pytanie tylko, co na to ówczesny, teoretycznie najważniejszy, mongolski wódz – Ong-chan. Ten od futra. To całkiem zabawna sprawa, bo Temudżyn, przekonany, że Ong uwielbia go ponad wszystko, na bezczela poprosił go o pomoc w dążeniu do zjednoczenia pod swoimi rządami wszystkich Mongołów. Tu się syn Jesugeja ostro przejechał, bo przecież w żadnej mierze nie było w interesie Ong-chana oddawanie przywódczej roli jakiemuś innemu typowi, nawet takiemu, co dał mu kiedyś drogie futro. Tym bardziej że formalnie obaj bohaterowie tej przepychanki – Temudżyn i Dżamuka – byli jego wasalami! Czy zatem wezwał ich do siebie, żeby przypomnieć, kto w tym towarzystwie rządzi, a kto ma się podporządkować? Nie, był bardziej wyrachowany, niż obu pozostałym panom się zdawało. Uznał, że najwięcej zyska, jak chłopaków będzie na siebie napuszczał zgodnie z zasadą „dziel i rządź”. Przez jakiś czas się udawało, ale Temudżyn w końcu ten chytry plan przejrzał. A że czuł się już dostatecznie silny, postanowił sięgnąć po władzę w okolicy. Przynajmniej teoretyczną.

Bo – jak już to sobie wcześniej ustaliliśmy – chan był teoretycznie najważniejszym Mongołem i klany, które go poparły na wyborach, miały obowiązek się go słuchać. Zaraz, zaraz… jakich wyborach? Taką rolę odgrywały zgromadzenia klanów, które odbywały się raz na jakiś czas – wtedy właśnie wybierano tego całego chana. To była specyficzna impreza, bo reprezentanci klanów, jadąc na wybory, wiedzieli, kto będzie się ubiegał o tytuł, i jak już ktoś się wybierał na zjazd, to po to, żeby tego kogoś poprzeć. Co za tym idzie, nieobecność przedstawicieli jakiegoś klanu oznaczała, że oni kandydata nie popierają i jego wyboru nie uznają. Nie były to więc wybory powszechne. Temudżynowi to jednak nie przeszkadzało i w okolicach 1182 roku, właśnie na takim zgromadzeniu, przy aplauzie swoich stronników, ogłosił się chanem Mongołów. A konkretnie tych klanów, które go wsparły i które od tej pory mogły go nazywać Czyngis-chanem, czyli zależnie od tłumaczenia „silnym wodzem”, „duchem światła” albo „umiłowanym wojownikiem”. A co z tymi pozostałymi? Liczył na to, że z czasem ich do siebie przekona. A jak nie, to ich pozabija i spokój. Wcześniej jednak planował ogarnąć te plemiona, które dały mu kredyt zaufania na mongolskich wyborach.

Mógłbym teraz poświęcić trochę stron na opisy pierwszych reform administracyjnych w karierze Temudżyna, ale szanujmy się. Uznajmy, że robił sporo, żeby sprawniej zarządzać coraz liczniejszą grupą swoich zwolenników, i przejdźmy do czegoś ciekawszego, lecz również związanego z początkiem rządów świeżo upieczonego chana. Zaczął tworzyć wokół siebie dwór z prawdziwego zdarzenia, jednak wcale nie dlatego, że nagle zapragnął życia w luksusie i koniecznie musiał pokazać wszystkim innym, że jest najważniejszy i najbogatszy w klanie. Przede wszystkim chodziło mu o własne bezpieczeństwo – wiedział doskonale, że ma potężnych konkurentów. Na bank Dżamukę i Ong-chana. Ale przecież byli też chociażby Tatarzy, którzy już raz udowodnili, że znają się na truciznach. Właśnie z tego powodu Temudżyn zatrudnił nie jednego, a paru stolników odpowiedzialnych za przygotowywanie i podawanie mu jedzenia. Imponująca była też straż, jakiej zażyczył sobie chan: siedemdziesięciu chłopa w dzień i osiemdziesięciu w nocy!

Nie można było jednak siedzieć pod strażą i biernie czekać na lanie od Dżamuki. To zresztą nie było w stylu Czyngis-chana. Wiedział, że kiedyś musi dojść do militarnej konfrontacji, czuł się w miarę silny, toteż zebrał wojsko i starł się z ekipą przyjaciela z dzieciństwa już jakiś rok po ogłoszeniu się chanem. Czy pokazał staremu kumplowi, gdzie raki zimują? Oj nie, wojsko Czyngis-chana potężnie dostało po dupie od Dżamuki. Co prawda Temudżyn uszedł z życiem, ale wcale nie uważał się za bezpiecznego, zwłaszcza po tym, jak doszły go słuchy, co jego eksprzyjaciel zrobił z jego pojmanymi wojownikami. Zniszczył im dusze! Przynajmniej według mongolskich wierzeń. Wedle tradycji można to było zrobić, gotując kogoś żywcem, i właśnie taki los spotkał kilkudziesięciu ludzi Czyngis-chana. Z kolei jednemu z Temudżynowych dowódców Dżamuka odciął głowę i przymocował ją do ogona swojego konia, a w tamtych czasach taki czyn okrywał hańbą nie tylko zabitego, ale też całą jego rodzinę. Czy to było standardowe traktowanie jeńców w tamtym okresie? Absolutnie nie, nawet jak na średniowiecze w Mongolii gość stanowczo przegiął pałę, bo z ciałem jak z ciałem, ale z duszą to się igrać nie powinno. Wieść szybko się rozniosła, a ludzie byli przerażeni i wielu zaczęło się odwracać od brutalnego popaprańca i przechodzić na stronę Temudżyna. Zatem może Czyngis-chan przegrał bitwę, lecz i tak zyskał nowych sojuszników.

Nowych stronników nadal było jednak zbyt mało, żeby marzyć o rewanżowej bitwie z dawnym druhem. Armia została zdziesiątkowana, a i wizerunkowo Temudżyn dostał kapinkę po dupie, bo jak by nie było, przegrał jako wódz. Wiedział, że nie może pozwolić, by przypięto mu taką łatkę, toteż przełknął gorzką pigułkę upokorzenia i zaproponował swoje usługi… Ong-chanowi! Co na to Ong-chan? Zgodził się i zrobił z Temudżyna jednego z dowódców swojej armii. Najwyraźniej uznał, że lepiej mieć Temudżyna po swojej stronie, bo ten obrazoburczy burak Dżemuka tak się już rozbrykał, że tylko czekać, aż ruszy na niego z wojskiem. Dzięki temu układowi nasz bohater wykonywał brudną robotę swojego przełożonego, tłukąc chociażby Tatarów. Ale ważne było to, że wygrywał i odzyskiwał dobrą opinię jako wojskowy lider. Czyngis-chan nie dał się jednak zdegradować do roli posłusznego żołnierzyka. Nadal był wodzem swojego klanu, swojej sieci sojuszników, i tej reputacji musiał pilnować. Dobrym przykładem jest tutaj to, co zrobił z mongolskim rodem Dżurkinów, który zdecydowanie przecenił swoje możliwości, wchodząc Czyngisowi w drogę.

Co zrobił Temudżyn? To, co umiał i co sprawdziło się przy odbijaniu żony – zorganizował wojskowy wypad, aczkolwiek na znacznie mniejszą skalę. Nie doszło do całkowitego unicestwienia klanu, tylko do krwawego upomnienia. Żeby jednak mieć pewność, że przeciwnik odpowiednio odczytał reprymendę (w formie publicznej egzekucji wybranych członków rodu), Temudżyn dorzucił jeszcze na bis bardzo bolesną kompromitację. Rzecz miała miejsce na imprezie mającej być celebracją nowego pokoju z Dżurkinami. Przybył na nią pewien przedstawiciel ichniejszej elity, który rok wcześniej ciął mieczem członka rodziny Czyngis-chana. Być może myślał, że Temudżyn o tym zapomniał, ale ten okazał się równie pamiętliwy, co – nie przymierzając – klan Merkitów. Nasz bohater przerwał imprezę, zaprosił do siebie owego dżentelmena i zaproponował mu rewanż, w którym zmierzy się z bratem Czyngisa. Nie na miecze, a w zapasach, więc nie ma się czego obawiać. Chłop się zgodził, ale zważywszy na okoliczności, miał złe przeczucie, toteż niczym zdominowane szczenię szybko położył się na ziemi i miał nadzieję, że poddanie walki da chanowi i jego bratu wystarczającą satysfakcję. Mylił się. Brat Temudżyna usiadł przeciwnikowi na grzbiecie, a kiedy władca wykonał umówiony wcześniej gest, przycisnął mu kolano do pleców i połamał kręgosłup. A potem wziął ryczącego z bólu adwersarza i wyniósł za obóz, żeby sobie tam sam umarł albo żeby go coś zagryzło. Wszystko jedno. Jeśli ktoś do tej pory miał wątpliwości, czy można bez konsekwencji denerwować Czyngis-chana, to ostatecznie zostały one tego wieczora rozwiane. Nie tylko wśród Dżurkinów. Swoją drogą mam wrażenie, że Czyngis z bratem dość konkretnie popsuli imprezowy klimat, ale chyba politycznie było warto.

Z drugiej strony Czyngis robił, co tylko mógł, żeby tak zwykli ludzie, jak i liderzy klanów wiedzieli, że jak się go nie drażni, to jest z niego pomocny i lojalny przyjaciel. Doskonale rozumiał, że nie da rady samodzielnie doglądać wszystkich podbitych terenów. Kiedy podbił jakieś plemię, to zawsze oferował sojusz, na który chętnie przystępowano, bo raz, że bano się śmierci, a dwa, że wiadomo było, że w społeczności będącej pod rządami Czyngis-chana każdy może awansować, jeśli tylko będzie się starał i będzie grzeczny. Do jego bardzo wyrozumiałego (jak na tamte czasy i na towarzystwo w tej książce) podejścia do ludzi jeszcze wrócimy, ale teraz są ważniejsze rzeczy do opisania. Oto bowiem w 1201 roku pan Dżamuka obwołał się gurchanem, czyli wodzem wszystkich wodzów. Fakt ten bardzo nie spodobał się zarówno Temudżynowi, jak i Ong-chanowi, którzy – jak pamiętamy – byli aktualnie skumplowani. Panowie przeliczyli stan swoich wojsk i uznali, że razem mają więcej niż ten burak Dżamuka, w związku z czym można śmiało próbować nakopać mu do dupy. Temudżyn uważał jednak, że o ile przewaga liczebna zawsze spoko, to bogów też dobrze mieć po swojej stronie. A przynajmniej dobrze jest zrobić tak, żeby wróg myślał, że ma wsparcie z góry. O co chodzi? O religijną propagandę!

Temudżyn dobrze wiedział, jak emocjonalnie Mongołowie podchodzą do spraw duchowych, a ostatecznie w tym przekonaniu utwierdziły go posrane akcje z niszczeniem dusz w wykonaniu jego byłego przyjaciela. Zatrudnił więc szamanów, którzy szli razem z wojskiem i przed bitwami odprawiali złowrogie rytuały. Te przez jakiś czas przynosiły mieszane efekty, aż pewnego razu złożyło się tak, że w ich trakcie nagle rozpętała się apokaliptyczna burza. Ludzie Dżamuki byli przekonani, że to zasługa właśnie szamanów, którzy przysłali na pomoc niebiosa. Zaczęli w popłochu uciekać, a Temudżyn postanowił nie zmarnować okazji i ruszył w pościg. Jego szczęście nie trwało jednak długo, bo po pewnym czasie wróg się przegrupował i doszło do walki, w czasie której Czyngis-chan oberwał strzałą w gardło.

Rana nie była zabójcza, ale i tak nieźle krwawił, a na domiar złego nie było pewności, czy strzała nie została zatruta. I tutaj w opowieści pojawia nam się jeden z najwierniejszych poddanych w historii. Typ był w pewnym skrócie wręcz zastępcą Temudżyna, co też w sumie jest istotne, bo wielu zastępców z radością pozwoliłoby swoim przełożonym się przekręcić, ale nie on. Kiedy tylko zobaczył, że szef został ranny, to zrobił absolutnie wszystko, żeby nie umarł. Kiedy znaleźli się ponownie w obozie, całą noc odsysał krew z rany Temudżyna. Obrzydliwe? To jeszcze dodam, że ją połykał, a nie wypluwał do wiadra czy tam innej miski. Robił to z dwóch powodów. Po pierwsze, mongolskie zwyczaje nie pozwalały na stykanie się krwi z ziemią, a po drugie, łykając krew, sprawiał, że otoczenie szefa nie widziało, jak poważny jest krwotok. Dzięki temu morale nadal było w wojsku wysokie, a plotki o złym stanie zdrowia Temudżyna się nie roznosiły. Ssał zatem chłopina, ssał jak szalony, a kiedy Temudżyn przebudził się w nocy… zażądał sfermentowanego mleka klaczy. Rozkaz rzecz święta, był tylko jeden, choć dość istotny problem. Najbliższe miejsce, w którym ów smakołyk można było dostać, stanowił co prawda nieodległy, ale niebezpieczny obóz wrogiego wojska! Zastępca pomyślał chwilę, po czym… zdjął ubranie i pobiegł do wrogiego obozu. Czemu na golasa? O zgrozo, to była genialna taktyka, której nie sposób zrozumieć bez znajomości tamtejszych obyczajów.

Otóż Mongołowie uważali chodzenie na golasa za najbardziej wstydliwą rzecz, jaką można sobie wyobrazić. Nikt nie chciał tego robić i nikt nie miał ochoty tego oglądać. To właśnie sprawiło, że zastępca był kryty, co by się nie stało. Jeśli ktoś z wrogiej straży zauważyłby go w czasie tej nocnej przebieżki po obozie, najpewniej ze wstydem spuściliby oczy, myśląc, że to jednemu z ich żołnierzy coś na łeb padło. Na zasadzie gołego typa w szatni na siłowni albo na basenie. Większość z nas absolutnie irytuje to, że typ jest goły, i nie chcemy tego oglądać, ale odpuszczamy sobie komentowanie, bo jeszcze gość zacznie się bronić, pieprzyć jakieś głupoty o tym, że „wszyscy mamy przecież to samo” albo że „nie ma zakazu”. Toteż już lepiej niech nie otwiera mordy, tylko się zaraz ubierze i będzie spokój. Serio, jeśli jesteś tym typem siłowniano-basenowego golasa, to z całego serca życzę Ci, żebyś się wyjebał na mokrej podłodze. Wszyscy Ci tego życzą, ale nie mówimy Ci tego tylko po to, żebyś się szybciej ubrał, ty chora, ekshibicjonistyczna świnio. Wybaczcie ten nieco agresywny wypad, już wracamy do wiernego zastępcy i jego wypadu po mleko. Zabezpieczeniem drugiego stopnia była wymówka, na wypadek gdyby śmiałka jednak pojmano. Planował rzucić: „Tak, jestem od Temudżyna, ale patrzcie, jak mnie w obozie upokorzyli! Rozebrali do naga! To uciekłem i teraz chcę dołączyć do was”. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent by biedaka przyjęli, bo zwyczajnie w głowach się Mongołom nie mieściło, że wojownik o zdrowych zmysłach mógłby z własnej woli chodzić bez ubrania. Na szczęście dla wiernego zastępcy chana albo nikt go nie zauważył, albo zauważyć nie chciał, więc po zlokalizowaniu wiadra zsiadłego mleka wrócił bezpiecznie do namiotu szefa, po czym zapewne się ubrał, a potem poił Temudżyna całą noc zdobytym specjałem. Rano Czyngis-chan zaczął odzyskiwać siły i nigdy nie zapomniał o poświęceniu swojego dzielnego zastępcy. Był mu niesamowicie wdzięczny i później na przykład powierzył mu dowodzenie armią w czasie jednej z najważniejszych kampanii.

Zastępca-golas-bohater to nie jedyny dowód na to, że Temudżyn zapamiętywał sobie nie tylko tych, którzy zrobili mu coś złego. Kojarzycie, jak dobrzy ludzie pomogli mu zdjąć dyby, kiedy porwano go za dzieciaka? Pewnego razu poznał swoich wybawców i szczodrze ich za pomoc sprzed kilkunastu lat wynagrodził. Musiał to więc w głębi serducha być dobry chłop. I cierpliwy też musiał być bo ostateczną rozprawę z Dżamuką trzeba było odłożyć w czasie. Wojska kolegi z dawnych lat pokornie się wycofały, bez wznawiania bitwy. Może byliby odważniejsi, gdyby dotarła do nich wieść, że chan został ranny, ale – jak już wiecie – dzielny zastępca do tego nie dopuścił. Czyngis nie miał jednak zbyt wiele czasu, żeby się smucić nie do końca zakończoną kampanią, bo w kolejnym roku zaczął wojować z Tatarami.

Walki jak walki, co się będziemy rozgadywać – śmierć, rżenie koni, odgłos wylewających się flaków i tego typu atrakcje. O wiele ciekawszą rzeczą w kontekście tej konkretnej kampanii jest to, że w czasie owego prania Tatarów Czyngis wprowadził nowe zasady dotyczące rabowania wrogiego obozu. Przede wszystkim wojownicy nie mogli rzucać się do grabienia, zanim wódz nie uznał, że bitwa została zakończona, że osiągnięto ostateczne zwycięstwo. To było bardzo potrzebne, bo do tej pory wielokrotnie zdarzało się, że Mongołowie walczyli znakomicie dokładnie do momentu, w którym zobaczyli, że wrogi obóz jest już w zasięgu. Wtedy momentalnie następowała zmiana priorytetów i zamiast dobijać wroga, rzucali się na bogactwa. Tymczasem przeciwnicy nie tylko uchodzili żywi, ale też się przegrupowywali i widząc, że ludzie Temudżyna rozkradają ich dobytek, wyprowadzali kontratak ze szczególną wściekłością. To się musiało skończyć. Od tej pory nie wolno było rabować aż do ostatecznego zwycięstwa ogłoszonego przez wodza – to już wiemy, lecz to nie wszystko. Bo to nie mogło również wyglądać w ten sposób, że chan mówił: „Dobra, chłopaki, można teraz rabować!”. Przecież to jest prosta droga do scen jak w amerykańskim Black Friday. Pewnie wielu wojowników sięgnęłoby po broń, żeby tylko zdobyć upatrzoną wcześniej błyskotkę. Sprawę rozwiązał Temudżyn w ten sposób, że po zdobyciu obozu wszystkie bogactwa trafiały do niego i dopiero on rozdawał je kolejnym i kolejnym wojownikom. A jak ktoś się poczuł niedoceniony i uznał, że dostał za mało? To niby mógł wyskoczyć do Temudżyna z pretensjami, ale ten już nie raz pokazał, że może się to nie opłacać. Tym bardziej że zazwyczaj chan był bardzo hojny. Inna sprawa, że przy zwykłej grabieży można było mieć pecha i zostać z niczym, a tak to zawsze coś się od szefa dostało, więc żołnierze byli zadowoleni. Inną rzeczą, która się wojom podobała, było wprowadzenie socjalu dla rodzin poległych wojowników. Zawsze część łupów przekazywano takim familiom, więc żołnierze pozostawali lojalni, bo mieli pewność, że jeśli będą walczyć w ekipie Temudżyna, to ich rodzina w razie czego nie zostanie na lodzie.

Wielki finał kampanii tatarskiej odbył się pod Dałan Nemürges. Co prawda bitwa została wygrana, ale Temudżyn nie miał zbyt wiele czasu, żeby się radować, bo nie wszystko poszło zgodnie z planem. Najpierw okazało się, że zasady zasadami, jednak chęć łupienia jest u wielu jego podwładnych silniejsza. Część wojowników rzuciła się do grabieży i zdecydowanie im się to nie opłaciło. Czyngis-chan nie zmarnował okazji do pokazania pozostałym podwładnym, że nie warto tak robić, i chciwym wojom odebrał nie tylko to, co zdążyli ukraść, ale generalnie cały majątek, jaki mieli! Szybkie i genialne w swojej prostocie rozwiązanie. W równie prosty sposób rozwiązał kolejny problem, który pojawił się po pokonaniu Tatarów i tradycyjnym zabiciu ich wodzów. Okazało się, że Mongołowie Temudżyna nigdy wcześniej nie wzięli tylu jeńców. Były ich tysiące! Co tu zrobić? Czyngis-chan zaczął od brutalnej selekcji – każdego z pojmanych mężczyzn stawiano przy wozie. Jeśli był niższy niż oś wozu, to darowano mu życie, jeśli nie, to sorry – zabijano. I tak oto pozostali tylko mali chłopcy, którzy raczej zagrożenia nie stanowili. Tym bardziej że razem z kobietami zostali włączeni do klanu Temudżyna. Ale czy nie przesadziłem z tym określeniem „klan”? To chyba bardziej pasuje do rodziny, prawda? Prawda, bo Temudżyn sam dla przykładu wziął sobie dwie nowe żony z tatarskiej arystokracji i do ożenku zachęcał również swoich ludzi. Tworzone w ten sposób nowe rodziny sprawiały, że szanse na tatarski bunt w przyszłości drastycznie malały. A żeby już nikt nie miał wątpliwości, że Tatarzy to teraz część społeczności, to Temudżyn jednego z tatarskich chłopców podarował swojej matce. Osobliwy prezent? Owszem, ale przekaz był jasny – uznał chłopaka za swojego brata! Więc niech się nikt nie ośmieli podnosić ręki na Tatarów, ale oni niech też wiedzą, że powinni pozostać wierni nowej familii, jeśli im życie miłe.

Temudżyn starał się rozwijać jako wódz – nie miał jednej taktyki, którą stosował non stop. Oczywiście podstawę jego wojska stanowiła kawaleria. Każde mongolskie dziecko potrafiło jeździć konno od najmłodszych lat, a tamtejsze konie były jak student na pierwszym roku – potwornie wytrzymałe i niezwykle mało wymagające. Idealne do walki. Dawały ogromną przewagę w czasie bitwy w polu, jednak Temudżyn szybko się przekonał, że nawet najwspanialsza kawaleria nie zdobędzie miasta. Potrzebne były też inne formacje i wynalazki. Chan nie bał się technicznych nowinek i szybko przyklasnął pomysłowi wprowadzenia do armii większych i mniejszych maszyn miotających kamienie. Te większe nazywały się „mangonele”, jeśli to kogoś interesuje. Dużo ciekawsze od poprzedniego zdania jest jednak w moim odczuciu to, że Temudżyn nie patrzył na podbite ludy jak na bandę debili, którzy, skoro przegrali, nie mają militarnie nic do zaoferowania. Zawsze z ciekawością przypatrywał się odmiennym broniom, taktykom i formacjom stosowanym przez wrogie ekipy i jeśli uznawał takie wojska za potrzebne, to albo bez wstydu zrzynał te pomysły, albo po zdobyciu władzy na danym terenie wcielał w swoje szeregi już gotowe jednostki. Chyba że wcześniej je powybijał. To trzeba było wrócić do punktu pierwszego i szkolić nowych. Tak czy inaczej, właśnie dzięki takiemu otwartemu podejściu w armii Temudżyna zagościły chociażby balisty, czyli takie demonicznie wielkie kusze.

Czy każdy członek społeczności zarządzanej przez Temudżyna musiał być żołnierzem? Nie, średniowieczna Mongolia to nie starożytna Sparta. Czyngis-chan nie tylko domyślał się, że nie każdego ciągnie do wojaczki, ale także – jako że sam wojował – zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli chce mieć perfekcyjnie działającą maszynę zniszczenia, to nie ma w niej miejsca na osoby niezdecydowane, które mogłyby spanikować. To tak jak w piłce nożnej – lepiej zagra znakomicie zgrana i silna drużyna w dziesiątkę, niż gdyby do tej dziesiątki w ostatniej chwili dołączył totalny amator, który nie wiadomo kogo będzie krył, gdzie kopnie i ogólnie jak się zachowa, rozbijając tym samym cały taktyczny plan. Już lepiej niech podaje ręczniki. Dokładnie z tego samego założenia wychodził Temudżyn: nie umiesz się bić? Spoko! Rób co innego, jeśli to pomoże naszej drużynie. Ludzie niezdatni do walki zbierali zatem drewno na opał, opiekowali się stadami, gotowali, a nawet śpiewali wojownikom, żeby było weselej. Każdy miał czuć, że znajdzie się dla niego miejsce, jak tylko będzie chciał być częścią mongolskiej ekipy. To nie były zresztą tylko pozory, sam chan postrzegał swoich poddanych nie jako zbitek plemion, tylko jako jedną społeczność, którą zaczął w pewnym momencie nazywać Ludem Wojłokowych Ścian. Co znaczy to środkowe słowo? Wojłok to materiał, z którego robiono namioty mieszkalne. Temudżyn nie krył się również z faktem, że chciałby do owej społeczności dołączyć inne, mongolskie (i nie tylko) plemiona, i – jak się zapewne domyślacie – nie każdemu się to podobało. Ong-chana aż telepało z wściekłości, że koleżka, którego wyciągnął z tarapatów, staje się tak potężny. Postanowił pozbyć się groźnego konkurenta trochę w stylu Gry o tron.

Oficjalnie, jak to w dyplomacji bywa, wszystko między Ong-chanem a Temudżynem było super. Formalnie szanowali się do tego stopnia, że zaplanowano małżeństwo ich dzieciaków. Konkretnie syna Temudżyna i córki Onga. Co ciekawe, to Temudżyn wyskoczył z ową propozycją, a Ong najpierw się nie zgodził, jednak potem uznał, że po co ma potężnego Czyngisa drażnić niepotrzebnie. Zapewne uniknął wtedy nieprzyjemnego najazdu, bo już nie za takie rzeczy się Temudżyn obrażał, ale to nie był jedyny powód do radości. Ong uważał, że ów ślub będzie superokazją do zabicia Temudżyna i utrzymania pozycji mongolskiego lidera. Czy nasz bohater przejrzał ten śmiały plan? Bardzo długo zdawał się nie domyślać, co mu grozi, podejrzewam, że z uwagi na zaślepienie wizją korzyści, jakie przynosił ten ślub dzieciaków. Mógłby nawiązać nowe sojusze, na które nie było szans bez wchodzenia w paradę Ongowi. A gdyby byli rodziną, to przestałoby to stanowić problem i miałby wtedy odpowiednio dużo sił, żeby wreszcie porządnie nakopać temu bucowi Dżamuce. Proste i piękne? Jasne! Dopiero w drodze na imprezę Temudżyn zreflektował się, że za proste i za piękne. Wiedział już, że nie może jechać na wesele, bo przypłaci to życiem. Nie był też pewny, czy jego armia, którą zostawił za sobą, jest na tyle potężna, żeby pokonać zdradzieckiego Onga. Był przekonany, że jeśli nie pojawi się na weselu, to adwersarz domyśli się, że przejrzał plan, wyśle za nim pościg i zacznie się szykować do ostatecznego starcia. Czyngis-chan postanowił grać na czas. Razem z małą grupką ludzi ruszył na wschód – tak, uciekł. Co więcej – wysłał też gońca z poleceniem, żeby jego armia również rozbiła się na małe oddziały i pierzchła na bezkresne stepy. Żadnej otwartej walki z ludźmi Onga do czasu otrzymania rozkazu! Tak oto Czyngis-chan już nie po raz pierwszy w życiu znalazł się na wygnaniu. OK, była pewna różnica; wcześniej go razem z matką wyrzucono, a teraz wyrzucił się sam, lecz znalazły się też elementy podobne – potworny głód chociażby.

W pewnym momencie tułaczki po stepie Czyngis i jego skromna ekipa byli już na skraju śmierci głodowej. Na szczęście właśnie wtedy pojawił się dziki koń, którego ostatkiem sił ubili, i mogli wreszcie podjeść. Na uratowaniu żywota się jednak nie skończyło, bo w ekipie jednogłośnie uznano, że to nie mógł być przypadek – koń został zesłany przez Boga. Nikt nie miał co do tego wątpliwości, a wśród świadków tego niemal cudu byli zarówno chrześcijanie, muzułmanie, jak i buddyści. Boga może nazywali inaczej, ale na ziemi jeszcze mocniej zaczęli wierzyć w Temudżyna – przysięgli mu wierność aż do śmierci, co Czyngis-chan bardzo docenił. Nie osiadł jednak na laurach i niedługo później rozesłał do swoich pozostałych podwładnych poselstwa z informacją, że czas już kończyć te ucieczki – przegrupowujemy się i uderzamy! I to w poszerzonym składzie, bo do zbierającej się ekipy Temudżyna dołączyli ludzie z rodziny jego matki, którzy do tej pory pozostawali sojusznikami Onga. Czy znienawidzony Ong-chan był gotowy do odparcia zbrojnej wizyty? Zdecydowanie nie.

Głównie z tego względu, że nie przewidywał jakiegokolwiek ataku. Po tym, jak wojsko Temudżyna pouciekało na wszystkie strony, gość uznał, że zwyczajnie się go wystraszyli i już nie stanowią zagrożenia. Przyznam, że szczerze mu zazdroszczę tak optymistycznego postrzegania świata. Mało tego! Wyprawił nawet wielki balet z okazji rozpędzenia Temudżynowej hołoty i właśnie w czasie tego melanżu karma boleśnie wróciła, a wraz z nią pierońsko wielka armia, na czele której śmigał Czyngis-chan. Wpadli na balet jak dzik w kartofle i zrobił się taki krwawy kipisz, że Ong-chan z synem ledwo uciekli. Nie mieli jednak czasu zabrać ze sobą praktycznie żadnych zapasów, co nie mogło się dobrze skończyć. No, chyba że trafiliby na cudownego dzikiego konia, ale im najwyraźniej niebiosa tak nie sprzyjały. Syn Onga po kilku dniach umarł z głodu, a sam Ong miał według plotek dotrzeć żywy do zaprzyjaźnionego plemienia Najmanów, ale jeden z ichniejszych wojowników nie uwierzył, że ta obdarta łachudra to wielki Ong-chan, i go zwyczajnie zabił. Trochę przypał, jednak to był dopiero początek kłopotów klanu Najmanów, bo Czyngis-chan wziął sobie ich za kolejny cel. Czemu akurat biedni Najmanowie?

Bo realnie zagrażali jego rosnącej potędze, a co gorsza dla nich, byli też sojusznikami Dżamuki, który musiał im militarnie pomóc, co miało tak plusy, jak i minusy: plus był taki, że przy okazji będzie można ubić byłego przyjaciela, z kolei zdecydowany minus stanowił fakt, że te połączone armie miały znaczną przewagę liczebną nad wojskami Temudżyna. Czyngis-chan uznał jednak, że kto nie ryzykuje, ten wszystkimi Mongołami nie włada, i ruszył z wojskiem i kolejnym sprytnym planem propagandowym. Znowu szamani? Nie. Tym razem dezinformacja wizualna i nie, nie zatrudnił polskiej telewizji z trzema literami w nazwie. Kazał swojej armii nocami rozpalać w obozie pięć razy więcej ognisk, żeby szpiedzy przeciwnika, łypiący na nich z daleka, byli przekonani, że armia chana jest znacznie większa. No dobra, a jak patrzyli w dzień? Nie patrzyli – jako że na stepie bardzo łatwo było dostrzec nawet pojedynczego zwiadowcę, to obserwacji w czasie dnia nie czyniono.

Finalnie i tak się okazało, że mniejsza liczebność nie miała większego znaczenia, bo w decydującej bitwie (w roku 1204, jeśli ktoś łaknie takiej wiedzy) Temudżyn wspiął się na wyżyny taktycznego geniuszu i rozbił wrogie siły. Czy się cieszył? Jasne, ale nie w pełni, bo Dżamuka jakimś cudem wymknął się z całego bitewnego kipiszu i z niewielką grupką podwładnych spierdzielił pieron wie gdzie. Tak jak jakiś czas wcześniej najpierw Temudżyn, a potem Ong-chan. Przy czym tutaj finał był jeszcze inny: po ponad roku Dżamukę dostarczyli Czyngis-chanowi… ludzie z ekipy, z którą czmychnął. Tak, sprzedali go poddani, którzy pewnie liczyli na wdzięczność Temudżyna, ale grubo się przeliczyli, bo Czyngis frajerstwa nienawidził bardziej niż Kosior z Symetrii – ścięto ich publicznie, a wśród widzów był Dżamuka, który miał niemal pewność, że i jego czeka niebawem podobny los. Czy jednak Czyngis-chan dokonał niespodziewanego zwrotu akcji i ułaskawił starego kumpla? Nie, nikt by go już wtedy poważnie nie traktował. Poza tym nie zapominajmy, że kiedyś Dżamuka znieważył go, każąc mu wypasać owce. Ale trzeba przyznać, że Temudżyn zachował się z klasą – przed egzekucją powspominali stare czasy, a potem spełnił obietnicę daną Dżamuce. Dawnego przyjaciela Temudżyna zabito bez rozlewu krwi i pochowano z godnością razem z pasem, który kiedyś – jak pamiętacie – Czyngis mu sprezentował na odnowienie przyjaźni.

Po pogrzebie starego kumpla Temudżyn stanął przed zupełnie nową dla siebie sytuacją. Po raz pierwszy w życiu nie miał w okolicy żadnych wrogów. Władał gigantycznym terenem – od pustyni Gobi po tundrę na północy, od Ałtaju po Mandżurię. Chociaż w sumie to jeszcze nie wszyscy oficjalnie go uznawali. I właśnie to Czyngis-chan przyjął za swój nowy priorytet – sformalizowanie bycia szefem nad szefami. W 1206 roku z rozkazu Czyngis-chana odbył się jeden z największych zjazdów politycznych w dziejach. Może nie był ta wystawny jak zjazd w Gnieźnie dwieście sześć lat wcześniej, ale za to rozmiarami bił nasz balet na łeb. Na zjazd zwany kurułtajem (zjazd wszystkich ludów) przybyły wcale nie małe reprezentacje plemion, które podporządkował sobie Temudżyn. Namioty ciągnęły się po horyzont, bydło pasło się dziesiątki tysięcy sztuk, a co piętnaście metrów była impreza. Znalazł się też jednak czas na obrady. Oficjalnie i przy wielkim aplauzie ogłoszono wówczas Temudżyna panem ludu, który od tej pory nazywał się formalnie Wielki Ułus Mongolski.

Temudżyn mógł się czuć spełnionym władcą, ale wiedział, że ma jeszcze sporo do zrobienia, bo jego świeżo upieczony naród nie jest wolny od wad. A za wiele z nich odpowiadają szkodliwe tradycje. To już mi się totalnie w głowie nie mieści, że gość w tamtych czasach miał jaja zabronić niektórych tradycji dla dobra państwa, podczas gdy u nas nawet dziś, jak choćby wspomni się o dostosowaniu tradycji do aktualnych czasów, trzeba się liczyć z wyrwaniem cegłą w ryj, a już co najmniej z falą niewybrednych komentarzy. Czego zakazał Czyngis-chan? Wcale nie pierdół, bo chodzi o rzeczy może i głupie, ale mimo wszystko obecne w tamtejszej kulturze od setek lat. Choćby zakaz uprowadzania kobiet, który według władcy bardzo często powodował konflikty między facetami. Ciężko się nie zgodzić. Z tego samego powodu zabronił też sprzedawania córek przyszłym mężom. A to był dopiero początek zmian w prawie, jakie planował wprowadzić chan.

Formalnie zakazał kradzieży. Może to rzecz oczywista, ale najwyraźniej nikt do tej pory nie powiedział tego głośno. A teraz było to przestępstwo surowo karane, zwłaszcza jeśli chodziło o urzędników. Jak niby urzędnicy mieli kraść? Pokus było wiele, w tym jedna nowa, bo Temudżyn stworzył biura rzeczy znalezionych. Myślę, że nie muszę większości z Was tłumaczyć, co to jest, ale niech będzie, może ze dwa procent nie wie, więc spieszę z wyjaśnieniem. Polegało to na tym, że jak ktoś coś znalazł, na przykład talerz, to zanosił to do takiego miejsca. Z kolei jak ktoś zgubił talerz, to udawał się tam i liczył na to, że jakaś dobra osoba zgubę tam zaniosła. Istniała na to pewne szansa, a jeszcze większa, jeśli pracujący tam urzędas był uczciwy i nie zabrał sobie owego talerza. Jeśli został na takim niecnym uczynku przyłapany, to karano go śmiercią. Śmierci dzięki reformom Temudżyna uniknęły natomiast ciężarne samice różnych zwierząt. Czyngis-chan wprowadził bowiem myśliwskie sezony ochronne. Wiedział dobrze, że bez zwierzyny jego lud czeka przykra przyszłość, toteż kazał ograniczyć odstrzał, tak żeby zabijano tylko tyle zwierzaków, ile trzeba, by wyżywić rodzinę. Według nowego prawa przestępstwem było również uznawanie się za władcę Mongołów bez akceptacji kurułtaju, a nowe zasady dotyczyły absolutnie każdego, w tym Czyngis-chana. To ważne, bo w historii bardzo często zdarzali się władcy stawiający się ponad prawem – stanowili je, ale jednocześnie mieli je tam, gdzie słońce nie dochodzi, bo przecież zostali namaszczeni przez samego Boga. Temudżyn tak do tego nie podchodził, ale skoro już poruszyliśmy temat Boga, to warto wiedzieć, że władca Mongołów był niesamowicie tolerancyjny. W jego kraju można sobie było wierzyć, w co się tylko miało ochotę, byleby się przestrzegało prawa. Nie taka dzika ta trzynastowieczna Mongolia, prawda?

Wszystkie te nowe zasady sprawiały, że poddani bardzo szanowali swojego lidera, aczkolwiek Temudżyn zdawał sobie sprawę, że – podobnie jak dziś – wdzięczność wyborców na pstrym koniu jeździ, czyli że łatwo stracić poparcie. W związku z tym wymuszał lojalność również na inne sposoby – swoim wojskowym dowódcom zabierał synów. Nie robił z nich więźniów, tylko brał ich pod opiekę i edukował na przyszłych urzędników. Ale mimo wszystko dowódca nadal miał świadomość, że w wypadku niewierności synkowi może się coś przytrafić. Jeśli jednak był posłuszny, to dzieciak zostawał za darmo świetnie wyszkolony. Wszyscy więc wygrywali w tym układzie.

Temudżyn umiał też dostosowywać metody zarządzania do zmieniających się granic swoich włości. Doskonale rozumiał, że nie przewodzi już skromnemu klanikowi, a gigantycznemu imperium, zatem trzeba zmienić choćby sposób przekazywania informacji. Dość kluczowa sprawa w administracji. Jak to rozwiązał? Usprawnił pocztę? Nie. On pocztę stworzył. Konkretnie pocztę konną, za której utrzymanie na kolejnych odcinkach była odpowiedzialna lokalna ludność: koniki miały mieć co jeść, a okolica winna być bezpieczna, żeby posłańcom nic nie groziło. Swoją drogą bycie takim posłańcem w Temudżynowej poczcie równało się służbie wojskowej – można było sobie wybrać, gdzie się woli służyć. Nie była to w żadnym wypadku łatwa robota, w większości wiązała się z dymaniem na duże odległości, bo komunikację krótkodystansową załatwiano inaczej. Chan umiał bowiem nie tylko kasować stare tradycje – jeśli coś było w porządku, to nie miał w zwyczaju tego zmieniać. Wiedział na przykład, że Mongołowie w związku z setkami lat zdobywania doświadczeń w czasie polowań wypracowali całkiem spoko sposób komunikowania się na odległość większą niż zasięg głosu. Tym bardziej że na polowaniu raczej nie jest mile widziane krzyczenie z całej siły, zasadniczo preferuje się ciszę. Przez wieki ewoluowała więc komunikacja za pomocą sygnałów dymnych, które chan kazał tylko trochę ulepszyć i zunifikować, tak żeby wszyscy na bank wiedzieli, co dane znaki oznaczają. Naturalnie nie wszystko da się dokładnie przekazać, nakrywając ognisko kocem, zwłaszcza jak informacja musi być precyzyjna i niewidoczna dla przeciwnika. Toteż w przypadku przekazywania wieści między częściami armii postawiono jednak na konie, na których śmigali posłowie, przekazując wierszyki, co też było genialne. Żeby ułatwić posłowi zapamiętywanie często szczegółowych informacji, generałowie układali swoje wiadomości w rymowanki, wpadające w ucho jeszcze bardziej, jak się je śpiewało w rytm powszechnie znanych melodii. Świetna sprawa, choć z drugiej strony trochę makabrycznie musiałby brzmieć na przykład rozkaz poświęcenia pięciu tysięcy ludzi na lewym skrzydle, żeby można było wykonać zaskakujący manewr gdzie indziej… a to wszystko na melodię refrenu Jak zapomnieć Jeden Osiem L.

Czy po zostaniu samodzielnym szefem Mongołów i wprowadzeniu spoko reform Temudżyn przeszedł na emeryturę? Gdyby tak zrobił, to wcale bym się nie zdziwił, bo w pełni zasłużył. Miał jednak inne plany. Najwyraźniej uznał, że moloch, którym obecnie zarządza, to jeszcze za mało, i zaczął podbijać kolejne tereny na północy, konkretnie na Syberii. Nie były to zresztą batalie tak ciężkie jak kampania przeciwko Dżamuce. Zazwyczaj wyglądało to tak, że jak tylko jego armia pojawiała się w okolicy, to reprezentanci lokalnego plemienia pokornie deklarowali uległość. Zadowolony Czyngis-chan wprowadzał reformy, uznawał lokalsów za część swojej imperialnej społeczności i wszystko było w porządku. O wiele większy problem niż daleka Syberia stanowiła sytuacja zaraz pod nosem Temudżyna. Sam bardzo długo nie zauważał zagrożenia, ale na szczęście miał obok siebie mądrą żonę, znaną nam już dobrze Borte. To ona jako pierwsza zauważyła, że doradca chana, szaman Koczku Teb-Tengri, zaczyna rozwijać swoją karierę za pomocą intryg. Na przykład nakręcając Temudżyna przeciwko bratu. Gość ewidentnie kombinował, jak by tu przejąć władzą i Borte powiedziała o swoich podejrzeniach mężowi – bez owijania stwierdziła, że intrygi szamana skończą się źle. Jeśli nie dla Temudżyna osobiście, to dla jego synów, jak umrze. Co na to Czyngis? Na szczęście nie był bucowatym samcem alfa z przerośniętym ego. Nie kazał babie się zamknąć, tylko przemyślał jej argumenty. Po czym zaprosił do siebie szamana. Pewnie już się domyślacie, w jaką stronę to wszystko zmierza.

Kiedy szaman wywrotowiec wszedł do namiotu gościa, którego planował w najbliższym czasie obalić, to Czyngis-chan już na niego czekał w towarzystwie brata. Nie zaczęli go jednak momentalnie dźgać sztyletami czy coś w tym stylu. Temudżyn miał na to za dużo klasy. Sprowokował sprzeczkę, w czasie której jego brat złapał szamana za szmaty, a że pośrednik na linii Mongolia – niebiosa nie należał do tych, co dają sobie w kaszę dmuchać, zaczęli się szarpać. Chan kazał im natychmiast wyjść przed namiot, bo nie będzie na tę błazenadę patrzył. Panowie posłusznie wyszli, przy czym brat wiedział, kto już czeka przed namiotem, a szaman miał się dopiero zdziwić. Fakt, zaskoczyła go obecność trzech osiłków, którzy natychmiast go dopadli i sprawnie połamali mu kręgosłup. Tym samym Czyngis-chan udowodnił wszystkim, że jak się chce zachować kręgosłup, to trzeba dbać też o kręgosłup moralny, i że jak się przysięga wierność Temudżynowi, to choćby się miało z sobą całe niebiosa, nie warto zdradzać wielkiego Czyngisa, bo można skończyć jak ten oto jeszcze do niedawna żywy duchowny.

Ostatnio jak Temudżyn się nudził, to zaczął podbijać tereny na północy. Co zresztą przyniosło sporo korzyści – to były rejony bogate w futra, łowcze ptaki i inne tego typu dary lasu, żeby nie napisać „losu”. Jednak dzięki rozesłanym poselstwom Temudżyn zorientował się, że prawdziwe bogactwa kryją się na południu – żeby zdobyć drogie tkaniny, cenne metale, ozdoby i tak dalej, trzeba ruszyć w stronę dzisiejszych Chin. Nie oznaczało to wcale rozpoczęcia krwawej kampanii. Początkowo szło gładko, jak jakiś czas wcześniej na Sybirze. Tamtejsze ludy dobrze wiedziały, kim jest Czyngis-chan i na co go stać. Ale Temudżyn nie do końca zdawał sobie sprawę, na co stać tych ludzi. To znaczy, że nie spodziewał się, że są tak strasznie nadziani, a pierwszy taki szok przeżył, jak zjawił się u niego na dworze lider zaprzyjaźnionych Ujgurów, który poprosił o rękę córki Temudżyna. Gość przyjechał na czele tak wypasionej karawany, że Czyngisowi, który nie uważał się przecież za biednego, opadła kopara – wielbłądy dosłownie uginały się pod ciężarem złota, srebra, jedwabiu, adamaszku i ajfonów. OK, to ostatnie to z wiadomych względów nie, ale generalnie łapiecie, o co chodzi, prawda? W tym właśnie momencie Czyngis z całą mocą uświadomił sobie, że może i włada wielkimi terenami i ogromem ludzi, ale są to ludzie biedni. I czas to zmienić. Tak się na jego szczęście złożyło, że już rok później nadarzyła się piękna okazja, żeby zagrabić gigantyczne skarby na południu. Zaatakował Ujgurów?

Nie, z nimi dobrze się trzymał, ale w 1210 roku na dworze Temudżyna pojawił się pewien koleżka, który jednak dla odmiany nie chciał się ohajtać z jego córką. Kto wie, może nawet chciał, ale nie miał na to szans, bo był zwykłym posłem. Wysłał go złoty chan. Brzmi poważnie, co? Jak najbardziej, bo tak w języku mongolskim tytułował się koleżka, który objął właśnie tron Dżurdżenów, rządzących dość rozległymi terenami. Jak sobie spojrzycie na dzisiejszą mapę, to złoty chan obejmował swoim władaniem północno-wschodnie Chiny. A stolica była w dzisiejszym Pekinie. Złoty chan miał więc – jak już wiemy – dużo ziem, na których było sporo bogactw, a teraz jeszcze dojdzie nam informacja, że posiadał też całkiem wybujałe ego. I nie chodzi tylko o to, że ochrzcił się „złotym chanem”. Ważniejsze w kontekście Czyngis-chana było to, że typ uznał się za zwierzchnika wszystkich ludów stepowych i w związku z tym wysłał posła do Temudżyna, żeby ów Temudżyn złożył mu hołd. Być może ktoś inny by się wystraszył, ale już zdążyliśmy się przekonać, że Czyngis do tego typu person zdecydowanie nie należał.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Indeks tematycznyRozważny i romantyczny

Dostępne w wersji pełnej

Indeks nazwiskSpis ważnych (i tych mniej istotnych) postaci występujących w książce

Dostępne w wersji pełnej

Projekt okładki Piotr Cebo

Fotografie autora na okładce i wykorzystane na stronach tytułowych rozdziałów: Tomasz Okoń

Ilustracje wykorzystane w książce Oliwia Rawska

Opieka redakcyjna Krzysztof Chaba Magdalena Kowalewska

Weryfikacja merytoryczna Tomasz Babnis

Adiustacja Maria Zając

Korekta Joanna Kłos

Indeksy Paweł Chilczuk

Copyright © by Agencja Produkcji Telewizyjnej i Reklamowej Big-Art Tomasz Okoń © Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2021

ISBN 978-83-240-7986-5

Znak Horyzontwww.znakhoryzont.pl

HBC, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Anna Jakubowska